First topic message reminder : PLAC MNIEJSZY Plac Mniejszy położony jest kilkadziesiąt metrów od znacznie obszerniejszego i popularniejszego Placu Aradii, co w żaden sposób nie ujmuje mu na uroku oraz funkcjonalności. Skwer z trzech stron otoczony jest malowniczymi kamieniczkami, których zawyżony czynsz pozwala utrzymać okolicę we względnej czystości; każdemu czarownikowi i czarownicy w Hellridge Plac Mniejszy może kojarzyć się z czasami dzieciństwa oraz młodości. To tu zwykle urządzane są kameralne koncerty magicznych zespołów, przedstawienia dla dzieci oraz — zwłaszcza na przestrzeni ostatnich lat — organizowane przez rodziny Kręgu ogólnodostępne zbiórki. Poza kilkoma ławkami, paroma rachitycznymi krzewami i pozostałościami po kamiennej fontannie, z której został jedynie murek, na Placu Mniejszym próżno szukać atrakcji; dwoma uliczkami, które do niego prowadzą, można dotrzeć na Plac Aradii lub w kierunku Głównej Ulicy. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Imani Padmore
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 20
POWSTANIA : 7
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 10
Obiad znikł w brzuszkach bardzo szybko - przynajmniej ten jej i Sebastiana. Judith nie wydawała się zainteresowana jedzeniem, a jej chłopcy chyba woleli jeść łakocie zamiast normalny posiłek niczym duże dzieci. Z drugiej ile mogli mieć lat? Część chyba mogła być młodsza od niej. Nie mogła więc ich winić za reakcję. Mentalnie mogli być jeszcze dziećmi. A byli za duzi, by pouczenie ich, jak to ich brzuchy rozbolą mogło podziałać. Cóż, takim starym bykom zostało się uczyć na własnych błędach. Imani podeszła i długo wybierała swoje wymarzone ciastko. Na początku chciała wybrać kremówkę z ananasem pierwszej klasy dającej pewność siebie, ale doszła do wniosku, że nie potrzebuje podwyższać jej na resztę dnia. Współczucia miała dość, nie potrzebowała do tego eklerka z herbacianą klementynką. Sernik ze świecąca gujawą obiecywał zachwyt, ale zaraz przegrał z resztą propozycji. Czekoladowe babeczki z lichi wziął Verity, dlatego postanowiła wziąć coś innego, jakby on albo Judith chcieli spróbować kawałek od niej. Zostały wilgotne biszkopty ze śliwką wodną lub brownie z winogronami pana McEòghaina. Wreszcie wygrało to drugie, bowiem błogość wydawała się Padmore wspaniałą nagrodą po ciężkim dniu pracy. Bon zaraz został wymieniony i kobieta z rozkoszą się wgryzła w wypiek, po chwili rzeczywiście go czując. Może dlatego nie zwróciła przez dłuższą chwilę uwagi na rozmowę o źle wychowanej wiewiórce. Dopiero pytanie kolegi wyrwało ją z odlotu, jaki dało jej ciacho. - Co? - spytała zdziwiona. - Czemu mam ją uczyć uprzejmości? - spytała, jednak ton brzmiał, jakby była zaspana. Nie zjadła jeszcze całego brownie, więc dalej na nią działało. - A ty co taka brudna? - ssak ją spytał, a Imani po prostu otarła usta. Wgapiła się w okruszki na ręce zastanawiając się czy o to chodziło. Miała nadzieję, że o to, bo inaczej dodatkowo będzie musiała nauczyć wiewiórkę co nieco o tolerancji. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : gospodyni domowa, pomaga mężowi
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Dobre pytanie. Normalne wiewiórki zapewne by spierdalały, widząc strzelbę. Ta jednak nie miała jakoś nic przeciwko temu, żeby się jeszcze podrażnić z osobą potencjalnie niebezpieczną. Wzruszam ramionami i patrzę (i słucham), jak wiewiór przedrzeźnia Sebastiana w tym pytaniu, sepleniąc przy tym teatralnie. Mogłabym docenić jej kunszt aktorski, ale za bardzo mnie bawiła. Na nieszczęście wiewióreczka nie wiedziała, że gra komedię, co oznaczało, że aktorką była raczej marną. Z ciekawością przyglądam się Padmore oderwanej od ciastka, która niespecjalnie wie, o co Verity’emu w tym momencie chodzi. A byłam już ciekawa tego wykładu na temat dobrego zachowania i lekcji dobrych manier prosto z ust doświadczonej matki. Ja nigdy takich wykładów nie prawiłam, moje metody były bardziej dosadne. Przynajmniej dzięki temu moje dzieciaki wyrosły na dzieci. Prycham, jeszcze zanim do mnie dociera, że nie wypada się śmiać z głupich rasistowskich żartów głupiej wiewiórki. Patrząc po Padmore, ta niespecjalnie zorientowała się, co się właściwie przed chwilą stało i szukała chyba okruszków ciasta albo śladów kremu. Spoglądam krótko na Sebastiana, za ustami ściskając idiotyczny śmiech, który teraz był nie w porę. Nie jestem rasistką, ale to jej akurat wyszło. Dobra, nie będę narażać innych na zmaganie się z komentarzami zwierzęcia. Jeszcze ktoś w kompleksy wpadnie. Dlatego decyduję się na zakończenie tej wątpliwie śmiesznej zabawy, inkantując: — Lavat Lebetes. Wiewiórka w pierwszym odruchu chciała mnie przedrzeźnić po raz kolejny, ale zaraz usiadła na tylnych łapkach, popatrzyła na nas, i uciekła na dalszą, wyższą gałąź drzewa. Tyle by było z głodnej, wątpliwie zabawnej wiewiórki. — Szkoda, naprawdę chciałam posłuchać wykładu na temat dobrych manier. Słuchałam go przez lata jako nastolatka i młoda dorosła, od matki. Ale to był inny rodzaj pouczenia i kazań. Byłam ciekawa prawdy kryjącej się w wychowaniu Padmorów. Lavat Lebetes | próg: 35 | zaklęcie: 65 | zaklęcie udane |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
wracamy z ulicy rzemieślniczej Monsieur Buffon powinien być usatysfakcjonowany — przynajmniej taką nadzieję miał Benjamin, gdy z premedytacją ani przez sekundę nie zsunął doklejonego do twarzy wyraz zadowolenia, żegnając się z mężczyzną. Zostanie w Saint Fall, a biznes na ulicy Rzemieślniczej będzie prosperował. Taki cel miał Williamson, taki cel miał Verity. To się opłacało i nie należało poddawać tego do dyskusji. To, że opłacalność w głównej mierze miała znaleźć się w ich kieszeniach, było już inną sprawą. Podając Audrey ramię, aby mogli ze spokojem w przyjemnym spacerze wrócić na plac mniejszy, nie odpalał papierosa. Byłoby to niekulturalne i co najmniej okropne, dmuchać na nią dymem. Publicznie. Reszta była milczeniem. Przestrzeń nie zmieniła się nadto, chociaż ludzi ubyło. Kilka ulotek leżało na ziemi — ktoś inny je posprząta. Figlarne kolory flagi USA powiewały blisko, a stragan, z którego wcześniej czuć było osobliwe zapachy, został otwarty. Słodkości aż przelewały się ze stoiska, to też Benjamin nie planował odpuścić sobie wyjątkowej okazji, aby znów popisać się własną dobroczynnością i szczodrością. — Wilgotny biszkopt ze śliwką wodną, czekoladowe babeczki z drzemiącym liczi oraz sernik ze świecącą gujawą. Proszę nie pakować — zapłacił 15 dolarów, dodając do tego 5 do słoika z napiwkami. Spójrz Audrey, jaki jestem dobry dla biednych. Nie, my tego nie jemy, dbam o linię. Ty też. Słodkości wylądowały na talerzykach, pachnąc zniewalająco. Nigdy nie miał szczególnej relacji z jedzeniem. Obsesyjna potrzeba wyglądania tak jakby ktoś wyciągnął go z czasów studiów, wygrała. — Pani Carter, Pani Padmore, Sebastianie — przywitał się z trójką czarowników, u swojego boku prowadząc żonę, na talerzyku zaś niosąc przysmaki. — Osłodźcie sobie dzień, proszę. Są kapitalne — poczęstował ich trzema różnymi wypiekami, pozwalając, aby każdy wybrał to, na co miał ochotę. Naturalnie w priorytecie kierował talerzyki w stronę pań. — Dzień udany? My mieliśmy wyjątkowe — ekhem — szczęście poznać Monsieur Buffona. Znakomity malarz. Przy okazji, nie widziałem tu chyba żadnego L'Orfevre, zwróciłeś uwagę Sebastianie? — nie liczył w tym Vittorii, która jako bezdzietna wdowa była prędzej doklejona do tej rodziny niż stanowiła jej rzeczywistą część. Płacę 15 dolarów za wypieki i dorzucam 5 dolarów napiwku. Dopisane do rachunku. Wracamy z Audrey z ulicy rzemieślników (ale Audrey jest na nieobecce, więc jako NPC). Częstuję Imani, Judith i Sebastiana zakupionymi wypiekami: wilgotny biszkopt ze śliwką wodną (zadowolenie), czekoladowe babeczki z drzemiącym liczi (odprężenie), sernik ze świecąca gujawą (zachwyt). Wybierajcie, co chcecie. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Te ciasta po prostu im się należały. Był przekonany, że za kilka dni o Halnym, Foleyu oraz ulicznym grajku będzie wspominać z dużą dozą rozbawienia, ale na ten moment lekkie rozdrażnienie dawało się w znaki. Na takie dolegliwości znanym lekarstwem była oczywiście odpowiednia dawka cukru o którą należało zadbać nim wszystkie wypieki rozejdą się po innych uczestnikach wydarzenia. Pan Faust, o wiele energiczniej niż jeszcze kilka chwil temu, szedł w kierunku Placu Mniejszego i upewniał się co rusz, że dalej towarzyszy mu Johan van der Decken oraz Vittoria L’Orfevre. — Grochówka jak grochówka… Asortyment magicznych wypieków interesuje mnie bardziej — wskazał tym samym na stragan, który przykuwał uwagę większości osób. Kolejka nie była długa, a przynajmniej pozwalała na spokojne rozejrzenie się po małej wystawce, by ocenić, co było najciekawszym wyborem. — Coś was stąd interesuje? Spojrzenie zawiesił na kremówce z ananasem pierwszej klasy. Pewności siebie mu nie brakowało, stał jak zazwyczaj wyprostowany górując nad otoczeniem obracając w dłoniach jednym z papierosów, przygotowanym na odejście od zebranych i zaspokojeniem tytoniowej potrzeby. Nie miał wrażenia, by brakowało mu cokolwiek, nawet jeśli stał tuż obok van den Deckena mogącego się pochwalić innego rodzaju sumą zgromadzoną na swoim koncie. Pewna delikatna nerwowość była innego gatunku, bardziej przyczajona i nęcąca niż powodująca drętwienie kończyn i odbierającą możliwość mówienia. Stary, a tak samo głupi jak dwudziestoletni chłopak stojący przed drzwiami prowadzącymi za kulisy teatru Overtone’ów. Nie zsyłał kolejnych tak długich spojrzeń na panią Vittorię, bo te mogłyby nie umknąć tak łatwo, jedynie uśmiechając się do siebie na myśl o odrobinę za długim zerknięciem odrobinę niżej niż ciemne oczy siewcy. Teraz skupił się na przyjrzeniu się kolejnym wypiekom. Nie zwracał uwagi na dodatek serniczka obok. Za bardzo lubił twarożkowe ciasto, by nie skusić się na nie. — Liczę, że tutaj będzie chociaż trochę spokojniej — dodał po dłuższej chwili. Żadnych ludzi grających na łyżkach najlepiej. I gołębi. | Wracamy spod Łuków Aradii do wątku tutaj. Roche zakupił serniczek i kremówkę (2137). |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Sebastian wzrusza niewinnie ramionami na pytanie Imani i najwyraźniej nie zamierza udzielić żadnych wyjaśnień w kwestii tego, czemu zarówno on jak i Judith spodziewali się wykładu. Fakt jest taki, że Imani po prostu pasuje mu na kogoś, kogo pierwszym odruchem jest rozwiązywanie konfliktów rozmową. Nawet z wiewiórką… Poza tym, przydałoby im się trochę rozrywki po tym zapierdolu. Wypieki wypiekami, ale mogliby zorganizować przy okazji jakiś koncert, zabawy, cokolwiek. Nie żeby Sebastian miał czas w tym uczestniczyć, ale może chociaż pośmiałby się z pijanych ludzi – ci zawsze są pewną formą rozrywki. Podłapuje rozbawioną minę Judith i choć w pierwszej chwili niespecjalnie rozśmieszył go komentarz wiewiórki, tak kiedy widzi reakcję Carter i nieświadomość Imani, warga Sebastiana zaczyna drżeć. Strzela tylko oczami do Carter, żeby przestała. Nie wypada. Co z tego, że sam musi odkaszlnąć, by zamaskować śmiech? Judith ostatecznie kończy atrakcję w postaci gadającej wiewiórki, akurat chwilę przed tym, jak dołącza do nich Benjamin z naręczem wypieków oraz swoją żoną u boku. Sebastian co prawda dopiero co pochłonął jedno z ciast, ale wcale nie waha się sięgnąć po biszkopta ze śliwką i jeszcze trochę podbudować swój nastrój. Czuje w kieszeni płaszcza ciężar miniaturowej skrzyneczki, przeczuwając, że ta niedługo się odezwie. Przy dużych zgromadzeniach łatwo o wezwanie i choć ma ten wieczór wolny, to zgłosił się jako rezerwa, gdyby akurat go potrzebowali. W końcu i tak jest w terenie. Przekrzywia krótko głowę w geście zainteresowania sarkazmem wypływającym z ust kuzyna. Nim jednak udaje mu się zapytać o szczegóły spotkania z Monsieur Buffonem, Ben wytyka nieobecność L’Orfevrów, na co Sebastian śmieje się cicho. — Rzeczywiście — zgadza się, rozejrzawszy się krótko po tłumie. L’Orfevre przepuszczający okazję, by wkupić się w łaski Kręgu? To coś nowego. Zwykle zlatywali się jak hieny wszędzie tam, gdzie była szansa dać świadectwu swojej szlachetności i pojemności portfela, gdy chodziło o cele charytatywne. Co innego im pozostało? Jakoś musieli odzyskać zaufanie społeczności, ale nie każdy jest tak naiwny, by wierzyć w to ich przedstawienie. Na pewno nie żaden Verity. Wyraziłby swoje zdanie na głos, ale oczywiście nie może. Nie wiadomo kto słucha, a pozory to coś, co muszą stwarzać wszyscy, nie tylko L’Orfevre. — Z pewnością są właśnie zajęci pomaganiem jakiemuś choremu dziecku albo uczą bezdomnych malować. Wyrozumiałości, kuzynie — mówi to takim tonem, że niewtajemniczony w żaden sposób nie byłby w stanie wyłapać kpiny. Dobry ten biszkopt, od razu dzień jakiś przyjemniejszy. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Imani Padmore
ANATOMICZNA : 2
NATURY : 20
POWSTANIA : 7
SIŁA WOLI : 6
PŻ : 162
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 13
TALENTY : 10
Po chwili Imani zrozumiała, że była mowa o tej niegrzecznej wiewiórce. A po reakcji jej towarzyszy - że owszem, ssak dodatkowo był rasistą. Spojrzała na nich z lekkim wyrzutem. Ta sytuacja przypominała jej szkolne czasy. Tylko nie była tak absurdalna, bo takie teksty rzucały nie zwierzęta, a dzieci. Choć złośliwi by pewnie powiedzieli, że jedne od drugich naprawdę niewiele dzieli. W końcu ciężko oczekiwać od zwierzęcia okrzesania, tak samo jak od większości dzieci. Ostatecznie jednak Carter zakończyła wiewiórczą działalność twierdząc, że chciałaby wysłuchać wykładu o dobrych manierach. - Nie wiem, czy gdybym go tutaj nie dała, wszyscy nie zmieniliby swojego życia o sto osiemdziesiąt stopni. Jeszcze by się okazało, że muszę kandydować, a nie wiem co Joe by na to powiedział - wysnuła krótkie wyobrażenie, licząc na lekkie rozbawienie towarzystwa tą wizją (choć ich humor dziś był niski, skoro rozbawiła ich nietolerancyjna wiewiórka), ale przecież nie było co się długo irytować. Gdyby mieli coś do niej, pewnie już dawno by to odczuła. W pewnym momencie ponownie dołączył do nich Benjamin z żoną, oferując kolejne ciastka. Choć Padmore nie chciała być zbyt łakoma poza domem (figura po czterech ciążach sama się nie utrzyma) to jednak postanowiła wybrać jedno z ciastek, które zostały. - Dziękuję bardzo - powiedziała z uśmiechem, wybierając czekoladowe babeczki z drzemiącym liczi. - Myślę, że patrząc, jak szybko się uwinęliśmy z robotą, dzisiejszy dzień jak najbardziej należy zaliczyć do udanych - odpowiedziała na pytanie, pozwalając jednak krewnym porozmawiać ze sobą. Prawie się uśmiechnęła, słysząc przytyk o nauczaniu bezdomnych malowania, ale się powstrzymała. Tak na wypadek, jakby ktoś usłyszał i nie skojarzył absurdu tej wypowiedzi. Po zjedzeniu ciastka dyskretnie też spojrzała na zegarek - skończyli wcześniej niż się spodziewała, więc mogła jeszcze chwilę zostać, ale wolała się upewnić, że się też nie zagapi. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : gospodyni domowa, pomaga mężowi
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Widzę, jak Verity próbuje maskować rozbawienie. Chyba przeze mnie, ups. Słyszę cichutki kaszelek, a chwilę później zakłóca mi go mój własny głos, gdy rzucam zaklęcie kończące dziwny urok, wciąż moimi podejrzanymi są pobliskie dzieciaki, które bawią się petardami. Zerkam na Padmore krótko. Widzę po jej minie, że chyba załapała, o co chodziło, a co gorsza – załapała w momencie, w którym nam puścił prymitywny humor. No cóż. — Powinien być dumny, że będzie miał żonę burmistrza – rzucam, już widząc hasła Padmore na prezydenta i to, jak chętnie Williamson oddaje stołek kobiecie pracującej na farmie z wiejskimi zwierzątkami. W zasadzie to może się udać. Ludzie czy zwierzęta, oba trzeba odpowiednio zaganiać. Jeśli mowa o zaganianiu. Za moment na horyzoncie pojawił się Verity. Kolejny Verity, ten młodszy od Sebastiana, ze swoją szanowną żoną. Nie zamieniliśmy ze sobą zbyt wielu słów – czy żałuję? Niekoniecznie. Patrzę na talerzyk ciastek, na który od razu znaleźli się chętni. Ja nie zamierzałam nadużywać jego uprzejmości. W zasadzie, swoje już zrobiłam, nic tu po mnie. Zwłaszcza słysząc słowa szczerej troski na temat państwa L’Orfevre, a dokładniej – ich widocznej nieobecności. Była tak widoczna, że do tej pory jej nie zauważyłam. Ale oni pewnie też nie zauważyliby braku Lanthierów. Ciężko się dziwić, mają własne podwórko do posprzątania. — Dziękuję, nie będę nadużywać uprzejmości. – Kto by pomyślał, że czasem umiem formułować zdania, w których nikogo się nie obraża, a nawet używa się czegoś, co moja matka nazywa „dobrym wychowaniem”. – Ja już skończyłam, widzę, że chłopcy się nudzą, więc nic tu po mnie. Miłego dnia, pani Verity. Pani Padmore – spoglądam na każdą z kobiet, przenosząc finalnie spojrzenie na Benjamina. – Panie Verity. Jeden i drugi. Spojrzenie zatrzymuję nieco dłużej na Sebastianie, jak gdybym wahała się, czy powiedzieć mu coś więcej. Ostatecznie nie pada żadne słowo, a ja odwracam się, żeby zwołać chłopaków. W ten sposób mam szybki i łatwy transport do Cripple Rock. I jedną nudną rozmowę mniej do słuchania. Judith z tematu |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Tylko pozornie niespiesznym krokiem oddalili się od kramarzy. Lżejsi o kilka dolarów, bogatsi o parę paciorków i wisiorków oraz rozmów z maluczkimi, które mogłyby dać im do myślenia. Być może dały, niekoniecznie jednak van der Deckenowi. W pierwszej kolejności liczyło się dla niego Maywater i tamtejsze zniszczenia. Po otwarciu przystani i doków rybackich przybyło tymczasowych pracowników, głównie osób, których interesy zostały zniszczone i które czekały, aż ulica i budynki zostaną naprawione bądź odbudowane. Czego jeszcze pragnął Johan? Wylecieć stąd na dwa tygodnie do swojej willi w Malibu, wybrać się na golfa i nie myśleć o niczym ważnym. W najbliższym czasie nic tego nie zapowiadało. Roche Faust wybił na przód, kiedy kierowali się w stronę stoiska z ciastami, które znajdowało się tuż przy scenie, na której jeszcze jakiś czas temu występował Williamson. Wypieki były najróżniejsze - od klasycznych serników, poprzez kilka rodzajów szarlotki, waniliowe babeczki z niebieską polewą, kruche napoleonki, eklery i przekładane bitą śmietaną ciasto czekoladowe. Od nadmiaru słodyczy van der Deckena zemdliło - zawsze przedkładał słone ponad słodkie. - Mnie nie. Toria? - spojrzał na blondynkę sięgając po papierowy talerzyk. Jeśli będzie chciała, to jej nałoży. Zakładał, że zainteresuje ją pudrowa posypka lub inny, cholerny krem. Kiedy zdarzały im się okazje by jeść przy jednym stole miał wrażenie, że pochłaniała tyle co ciężkiej wagi zapaśnik, a jednak cały czas zdawała się ważyć niewiele więcej niż Florence. Przemiana materii, kobiece sztuczki czy nadprogramowy zestaw fitness (nigdy nie natknął się na nią, podrygującą w rytm muzyki w Cardio Crisis), nie miało to znaczenia. Annika też potrafiła pożerać bajgle jak świnia trufle, a jednak nie toczyła się jak plażowa, dmuchana piłka. - Zna pan kogoś, kto się dobrze zna na historii, panie Faust? - zapytał nagle. Przypomniał sobie o liście, który znaleźli razem z Helen na mokradłach. Maxim zawsze wybierał dziwne miejsca na spotkania i na swój sposób był pod wrażeniem, że szwagierka po prostu się z tym pogodziła. - Byle ten pizdryk tu nie przylazł - pokręcił głową. Nie lubił ulicznych grajków. A przez te kilka minut szczególnie znielubił Jeremy'ego Bufforda. Z teatrem było mu nie po drodze chyba, że żona chciała wybrać się na jakiś spektakl. Z Overtone;ami tym bardziej. Wyrazy twarzy zahaczające o kuriozum i absurdalny manieryzm nie współgrał mu z przefiltrowanym obrazem świata. Finansowali budowę pomników i statuetek Aradii, a kto ją tu sprowadził? Każdy lubił się podczepić pod czyjąś pracę. Bo przecież wszystko załatwili van der Deckenowie, prawda? Prawda? Próżność pochłaniała wszystkich i wszystko. - Może eklerka? - spojrzał na Vittorię. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Vittoria L'Orfevre
POWSTANIA : 24
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 8
TALENTY : 17
Te ciasta po prostu im się należały. Smużka dymu z dopalanego papierosa była okruszkami, które sierotki rozrzucały po lesie, by nie zgubić drogi powrotnej — i podobnie jak okruszki, zniknął bez śladu na długo przed dotarciem do celu. Nie musiała spoglądać przez ramię — nie zamierzała spoglądać przez ramię; gdzieś tam czaił się łyżkowy artysta, a Toria coraz poważniej zastanawiała się, czy byłaby w stanie dokonać na samej sobie trepanacji jednym z jego instrumentów — żeby wiedzieć, że dym rozmył się na zawsze. Po czasie kończył się nawet papieros; niedopałek zniknął w koszu tuż przed Placem Mniejszym, zaplątany w puste, plastikowe talerzyki po gulaszu, grochówce lub potrawce z psa — skoro za kuchnię odpowiadała rodzina Cavanagh, każda z wersji była prawdopodobna. Z dala od namiotu z ciepłymi posiłkami, za to znacznie bliżej zakątka smakołyków baner cukierni z Deadberry pełnił formę reklamy dla lokalnego biznesu. Cichnące stuknięcia obcasów zastąpił aplauz na stojąco — bravissimo w myślach dla Ronalda Williamsona i kolejnej, sprytnej narracji. Ze sceny grzmiał o wspieraniu czarowników i interesów magicznej dzielnicy; teraz na własne oczy obserwowali, co miał na myśli. — Kiedy byłam nastolatką — pięć lat temu, rzecz jasna — połowę piątkowych lekcji spędzałam w Drzemiącym Liczi. Wyznanie z kategorii niezbyt rozsądnych w obecności przedstawiciela ciała — i to jakiego ciała! — pedagogicznego; przelotne spojrzenie na pana Faust utwierdziło ją w przekonaniu, że czterdzieści dziewięć procent nieobecności panny Paganini na lekcjach fizyki nie wywołało wzburzenia Siewcy — zapewne dlatego, że nie były to zajęcia z magii iluzji. — Mieli przepyszną tartę ze świecącą śliwką. Dziś jej nie widzę — w cichym westchnieniu zsumowała wszystkie wypalone od poranka papierosy i szkoda! w dwóch językach. Babeczki, kremóweczki, serniczki i brownie, którego zdrabniać nie należy, żeby nie zostać posądzonym o rasizm — gama słodkości kusiła kolorem, zapachem i opiewała na kilka tysięcy kalorii, które pani L'Orfevre prędko przerachowała w myślach na ilość— Amore, skarcenie samej siebie zbiegło się w czasie z pałaszującymi wśród słodyczy mężczyznami. Dziejowa niesprawiedliwość nad eklerkami — kutas między nogami zwalnia z przejmowania się nadprogramowym kilogramem, dziesięcioma albo, jeśli za obwodem ciała szła grubość portfela, setką na liczniku wagi. Mężczyznom wybaczało się wiele; nawet nieidealne ciała — dla kobiet przewidziano tylko pogardliwe spojrzenie Jane Fondy. — Wezmę babeczkę z liczi. Odprężenie po wizycie przy straganach powinno być współfinansowane — mała pociecha w świecie jawnych nierówności — żaden z towarzyszących panów nie musiał się obawiać, że słodki wypiek na talerzu zaburzy balans tkanki tłuszczowej; Vittoria nie zamierzała być gorsza. (Gorsza będzie za dwie godziny; klęcząc na posadzce w toalecie). — Guiliana przepytuje cię z historii Cesarstwa Rzymskiego? — na lekko zadarty nos powróciły okulary przeciwsłoneczne — za przyciemnionymi szkłami ukryło się zaskoczenie, które rozciągnęła pomiędzy Johanem oraz Roche; chyba przewróci się i nakryje kozaczkami, jeśli teraz zaczną dywagować na temat bitwy w Lesie Teutoburskim. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : projektantka magicznej mody
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Przysłuchuje się jeszcze krótkiej wymianie zdań i żarcików między Imani i Judith. Choć wszyscy wykonali kawał ciężkiej roboty, dzięki wypiekom Sebastan czuje się znacznie lepiej i wydaje się, że nic nie będzie w stanie popsuć tego stanu w przeciągu kilku najbliższych godzin. Musi przyznać, że wypieki nie dość, że dobrze smakują, to jeszcze całkiem nieźle działają. Dlatego też postanawia, że weźmie kilka na wynos. Zainteresowanie straganem chwilowo ustępuje na rzecz uprzejmie żegnającej się Judith. Pani Verity, pani Padmore, panie Verity. Najwidoczniej dostrzega tylko jednego pana Veritiego, bo sam Sebastian doczekuje się jedynie krótkiego spojrzenia, którego znaczenia nie potrafi odczytać. Żegnają się więc tymi zastygłymi, nieodszyfrowanymi spojrzeniami i Carter znika razem ze swoimi chłopcami. Sebastian czuje, że coś wisi w powietrzu, ale albo przez działanie wypieków, albo zwyczajnie przez swój charakter, nie próbuje się na tym skupiać. Może Judith ma gorszy dzień, w końcu nie skosztowała nic ze straganu, a rzeczywiście ostatnie godziny wymęczyły ich wszystkich. Albo jest po prostu sobą i to spojrzenie nie znaczyło absolutnie nic. W końcu nawykł już do tego, że standardowym wyrazem twarzy Carter jest to naburmuszenie, mówiące wszystkim wkoło, aby spierdalali. — Przepraszam was na moment — zwraca się do tych, którzy pozostali, by skierować się ku straganowi i wydać trochę pieniędzy na zapakowane do domu słodkości. Prosi o trzy czekoladowe babeczki z drzemiącym liczi, dwa wilgotne biszkopty i trzy brownie. Z tak wyposażoną siatką wraca do towarzystwa. Niestety nie na długo. Nie mija pięć minut pogaduszek, jak staje się to, co przewidział. Schowane w kieszeni Arcanum Postale daje o sobie milcząco znać i Sebastian odchodzi drobny kawałek, by dyskretnie odczytać wiadomość. No cóż, jest najbliżej, mógł się spodziewać. — Na mnie pora — zwraca się do towarzystwa i bezceremonialnie wpycha do dłoni Bena torebkę z wypiekami. — Wpadnę po nie później, poczęstujcie dzieciaki. Żegna się krótko i tyle go widzieli. Wydaję 40$ na wypieki. Sebastian z/t |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Przyjemne brzęczenie w coraz pełniejszych puszkach wolontariuszy, grupki starych znajomych i nowopoznane bataliony pomocników — Plac Mniejszy od kilu godzin pozbawiony był doniosłej atmosfery, która towarzyszyła zebranym w samo południe. Słowa nestora rodu Williamson przebrzmiały nad szarym brukiem skweru, ale jeszcze długo miały odbijać się w słowach i wspomnieniach wszystkich świadków dzisiejszego wydarzenia; siódmy marca miał zapisać się na kartach Saint Fall jako dzień, w którym potrzeba niesienia pomocy wzniosła się ponad wieloletnie podziały, a magiczne społeczeństwo stanęło ramię w ramię, by zmierzyć się z postkatastrofizmem wydarzeń z dwudziestego szóstego lutego. Niektóre z uliczek zostały zupełnie oczyszczone, nad innymi wciąż należało popracować; lokalni przedsiębiorcy otrzymali słowa otuchy i finansowe wsparcie, a rzucone pod marcowym słońcem rytuały umacniały dzielnicę, która dla wszystkich czarowników i czarownic powinna być klejnotem koronnym. Zagrożenie minęło, teraz pozostało jedynie stawić czoła jego przykrym efektom; na pomoc wciąż czekało Maywater, Cripple Rock i Uniwersytet, ale nawet w równie mrocznym czasie siódmy miał stać się doskonałym przykładem tego, jak wiele osiągnąć może magiczne społeczeństwo, jeśli zdoła zjednoczyć się pod wspólnym sztandarem. To, że ten przypominał amerykańską flagę furkoczącą w rytm nazwiska Williamson, było czystym przypadkiem. Już wkrótce zostanie podana oficjalna suma zebrana podczas akcji odbudowy Deadberry; tymczasem każdy z obecnych na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, że akcja wsparcia lokalnego biznesu — jak choćby Drzemiącego Liczi — zakończona została sukcesem. Co głodniejsi (i biedniejsi) pomocnicy skorzystali z darmowego, ciepłego posiłku, inni skusili się na słodkie przysmaki, ale nawet ponad kulinarnymi podziałami dostrzegalny był jeden, wspólny mianownik — Deadberry po południu wyglądało znacznie lepiej niż jeszcze tego poranka. Dzielnica nadal potrzebowała pomocy i umocnienia obrony, ale to było kwestią niedalekiej przyszłości; dziś każdy pomocnik mógł cieszyć się słodkim poczuciem spełnienia obowiązku wobec magicznej społeczności, którą zjednoczyła wizja stabilizacji i poparcia. W związku z oficjalnym zakończeniem minieventu, temat zostaje zwolniony. Wszystkie obecnym w lokacji postaciom dziękuję za grę; oficjalnie z tematu dla każdego. |
Wiek : 666
Astaroth Cabot
20.03 Nie przepadał za Saint Fall. Miasteczko niemal od zawsze wydawało mu się być dziwną podróbką jego ukochanego Salem, nawet jeśli historia mogłaby wskazywać na odrobinę inne fakty. Wychowanie rodziny Cabot, po za patriarchatem oraz fanatyczną wiarą powiązane było również z lokalnym patriotyzmem. Ten zaś jasno mówił, iż nie istnieje lepsze miejsce niż Salem, Katedra Piekieł zaś była najlepszym miejscem do odbywania kapłańskich praktyk. Zaś Astaroth… Żył w świecie swoich faktów, a raczej to swoje fakty uznawał za te najważniejsze. Był wszak Wybrańcem, którego działaniami kierował sam Lucyfer. A Wybraniec przecież nie mógł się mylić, czyż nie? Tak, nie przepadał za Saint Fall. I był pewnym, że jego ocena była tą najważniejszą oraz najistotniejszą. Sam Kościół Piekieł, w porównaniu z jego katedrą wydawał się być czystą kpiną. Parodią która nie oddalała się od oryginału na choćby odrobinę honorową odległość, nie żeby cokolwiek o honorze wiedział. Czasem jednak nawet on musiał postawić tu swoje wspaniałe nogi, głównie w sprawach powiązanych z Kościelnym sądem oraz działalnością na rzecz tradycji, jakim się oddawał. Obowiązki były żmudne, nurzące i choć Astaroth niezwykle lubił przesiadywać w towarzystwie opasłych tomiszczy ksiąg, tak nie przepadał za towarzystwem świeżych praktykantów którzy niezmiernie działali mu na nerwy. Godziny mijały, aż w końcu opuścił miejsce w którym się znajdował. Zmęczenie osiadało na jego ramionach gdy stał na jednej z ulic czekając na swojego kierowcę, którego praca miała zaraz dobiec końca. Astaroth Cabot nie znosił okrutnie gdy marnowano jego czas, zwłaszcza tak nieodpowiedzialnym zachowaniem jak brak umiejętności pojawienia się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Papieros tlił się między jego palcami, co jakiś czas wędrując do męskich ust. Dym drapał w gardło, zaś spojrzenie zielonych oczu co chwilę wędrowało w stronę znajdującego się na nadgarstku zegarka. Czarny samochód w końcu pojawił się w zasięgu wzroku, to też Astaroth odrzucił niedopałek i… - Przepraszam, lecz nie mam czasu. Spieszę się na spotkanie.. – Odpowiada gdy jakieś palce zaciskają się na jego ramieniu. Strąca je więc delikatnie by otworzyć drzwi samochodu do którego zaraz spróbował wsiąść. Czekał na niego koniak, kolejne akta oraz wierny pies – wieczór zupełnie ciekawszy, niż cokolwiek co mogła chcieć przekazać mu ta podrzędna istota. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : Diakon, sędzia Sądu kościelnego
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
To zawsze była loteria. Nigdy nie wiedziała, czy nie otworzy oczu, nie spojrzy w jedno nieodpowiednie miejsce i nie zobaczy duszy, która do Piekła jeszcze się nie wybierała, bo miała niedokończone sprawy tutaj, na ziemi. Czasem zdarzało się, iż ta chciała się jedynie pożegnać, ale to zdarzało się rzadko, jedynie w przypadku wyjątkowo silnych emocji. Mogłaby powiedzieć, że wyjątkowo silne emocje były tym, co zatrzymywało dusze u progu Bram Piekieł i było w stanie zawrócić je z tej prostej ścieżki. Mogłaby sobie wytłumaczyć stan, w którym się obecnie znajdowała. Iż niewiele czuła, bo odczuwała za te wszystkie dusze, które potrzebowały nośnika, aby odnaleźć spokój. Ostatnio jednak niesamowicie natarczywą była jedna dusza. Mówiła, że chce się tylko pożegnać. Że dobry rok tuła się po okolicy, bo nie mogła znaleźć nikogo, kto by przekazał jej wiadomość, kto by był w stanie pójść i w jej imieniu powiedzieć kilka słów mężowi, którego opuściła przedwcześnie. Nazwisko brzmiało jej znajomo. Cabot nie byli rodziną, która podzielałaby poglądy Hensleyów, a jednak rodzina Hensley ukrywała się w rezerwacie ze swoim darem, więc można by się było założyć, iż Cabotowie już dawno zapomnieli, że kilka mil od siebie mają taką właśnie rodzinę. Ta była zbyt mała, żeby ją zauważać czy poważać. Tak, jak teraz nie zauważał jej Astaroth Cabot stojący na placu w Deadberry. Tylko dusza zmarłej osoby była w stanie wyciągnąć ją z bezpiecznego Wallow aż do magicznej dzielnicy pobliskiego miasta. Przez rok, jak tutaj przebywała, nie postawiła swojej stopy dalej niż do Cripple Rock, a i tak to się wydarzyło dopiero ostatnio, po kataklizmach, które nawiedziły Saint Fall, i tylko dlatego, że ktoś ją o to bardzo poprosił. Każda wycieczka dalsza niż poza znajome Wallow przyprawiała ją o potliwość dłoni i stres. Bo wiedziała, że jest tutaj Daniel i jest tutaj Carol. Mogą ją zobaczyć, a ona nie wiedziałaby, co im powiedzieć po tych wszystkich latach. Nie znalazła żadnego innego usprawiedliwienia jak tylko powiedzenie im prawdy – prawdy, która może być zbyt małym argumentem. Prawdy, która nie usprawiedliwiała. Wiedziała, że Elizabeth Cabot jest tuż obok niej. Czuła jej napięcie, gdy wpatrywała się w sylwetkę męża i dopiero teraz Sandy zaczynała podejrzewać, że wcale nie chodzi o nieskończoną miłość kochanków. Oczywiście, że nie. Elizabeth musiała skrywać w sobie coś, o czym Sandy nie powiedziała. Nie musiała – nie odpuściłaby tak długo, aż Hensley nie spełniłaby jej postulatu. Duchy nie były najczęściej przyjaciółmi i negocjatorami. Częściej przypominały terrorystów, szczególnie, gdy się je rozzłościło. — Powiedz coś do niego – usłyszała za swoim uchem, ale nie mogła jej odpowiedzieć. Zdobyła się tylko na kilka kroków w jego stronę. Potem popchnęła ją już Elizabeth i to ona podniosła dłoń, aby go dotknąć. Sama by tego nie zrobiła. Prawie odskoczyła, jak poparzona, obawiając się konsekwencji, choć te, o dziwo, nie spadły. Zauważył ją tak, jak chciała być zauważana na co dzień. Czyli wcale. — Pan Astaroth Cabot, prawda? – zapytała cicho, poniekąd licząc, że będzie miała argument, aby powiedzieć duchowi, że osoba, którą zaczepia, nie chce z nią rozmawiać. Może odpuściłaby chociaż na chwilę. – Diakon Kościoła Piekieł z Salem. – Mogłaby powiedzieć, że nie zajmie mu dużo czasu, ale byłoby to kłamstwem. – Mam dla pana ważną wiadomość. Może zechce pan wysłuchać. Po minie ducha obok siebie widziała, że nie podoba jej się delikatny sposób konwersacji. Ale Elizabeth Cabot jeszcze czekała. Nie powiedziała na razie nic. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii
Lila Al-Khatib
POWSTANIA : 23
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 161
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 22
20.03.85 Lubiła Deadberry. Jego starą zabudowę, najróżniejsze sklepiki i lokale; a przede wszystkim to, że pozostawało odgrodzone od niemagicznej części społeczeństwa. Nie musiała ukrywać tu kim jest - nie pod względem magii; nie musiała udawać - co prawda nie pod względem legalności swojego pobytu tutaj. Czuła tu namiastkę spokoju taką, na jaką mogła sobie pozwolić. Parę tygodni temu plac pełen był ludzi, którzy zebrali się specjalnie po to, by wysłuchać co miał do powiedzenia obrzydliwie bogaty członek jednej z rodzin tutejszego Kręgu. Oklaskiwali go inni, żarliwie wrzucając do puszek kolejne banknoty i kiwając głowami. Patrzyłaby na ten cały festyn dużo bardziej pogardliwym okiem gdyby nie to, że musiała się ze starym zgodzić. Gdyby tylko wiedział... Minęła mierzącą ją nieprzychylnym wzrokiem staruszkę powstrzymując chęć zderzenia się z nią ramieniem i wsunięcia dłoni do przewieszonej przez ramię torebki. Nie tutaj. Lila miewała lepkie ręce i tylko głupie szczęście sprawiło, że jeszcze nie miała z tego powodu kłopotów. Większych. Kilkanaście metrów dalej zamajaczyła jej znajoma sylwetka - nie, nie zamajaczyła, z tej odległości była całkowicie wyraźna. Lila szybko skojarzyła twarz z imieniem. Zawsze pamiętała ludzi, którzy winni byli jej przysługę, albo którym sama była ją winna. Sindy? Sandy? Zaraz sobie przypomni. Mężczyzna, którego zaczepiała wyglądał, jakby zaraz miał ją poszczuć psami. Albo ochroniarzami; wyglądał na kogoś, kto lubi się takimi otaczać. - Tu jesteś! - podeszła do nich. Uśmiechając się położyła dłoń na ramieniu dziewczyny starając się tym samym odciągnąć ją od przyduszonego własnym krawatem mężczyzny. - Pan wybiaczy, koleżanka jest dziś niewłasna. - Po co go zapiczasz? Nie wygląda na kogoś, kto to lubi. A może macie sekret romans? - zapytała unosząc brwi, kiedy oddalały się od diakona. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : jubiler/zaklinacz
Sandy Hensley
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 173
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 12
Największą przewidywalnością życia jest jego nieprzewidywalność. Kiedy masz zadanie do wykonania, nie skupiasz się na niczym innym. Kiedy odzywa się do Ciebie duch z prośbą o pomoc w komunikacji, nie interesuje Cię świat zewnętrzny, bo usiłujesz dotrzeć do tego żywego, który za moment ma usłyszeć kilka słów przekazanych ustami medium. Tym razem miała już jego uwagę oraz swoją determinację – wszystko, czego potrzebowała, aby spróbować dokończyć zlecone jej zadanie. Nie przewidziała jedynie ingerencji osoby trzeciej. Osoba trzecia zawsze zakłócała kontakt. Nawet nie z żywym, ale z umarłym. Sandy dostrzegła jeszcze, jak wzrok małżonki Astarotha Cabota staje się rozproszony, jak spogląda na Lilę, potem z wyrazem zniecierpliwienia patrzy na Hensley, aż w końcu rozmywa się we mgle. Już jej nie było. Za moment miało nie być również i Cabota. Lila odciąga ją na bok, a Sandy jeszcze nie jest w stanie do końca zrozumieć jej słów. Nie chodzi o to, że je przekręca. Wzrok po prostu zawiesza na przestrzeni, gdzie jeszcze przed momentem była Elizabeth. Wróci. Była tego pewna. Ale gdy wróci, nie będzie już tak miła. Wyczuwała od niej energię pełną złości i żalu. Cokolwiek miała do powiedzenia, dalekie było do wyznania miłości. Co? nie wydobywa się z jej ust, kiedy w końcu spogląda na Lilę, ale wyraz niedowierzania wystarczająco odbija się na jej twarzy. — Duch jego żony chciał się z nim skontaktować – wyjaśnia jej krótko i szczerze, obserwując, jak mężczyzna właśnie wsiada do samochodu, a ten odjeżdża. Nie było już ani ducha, ani mężczyzny. Głuche westchnięcie zawisa gdzieś pomiędzy dwiema kobietami. – Wróci tutaj. – Nie mówiła o mężczyźnie. Mówiła o duchu kobiety. Zmarli byli zatrważająco wytrwali, kiedy im na czymś zależało. Najczęściej dlatego, że nie mieli już nic do stracenia. |
Wiek : 30
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : medium, opiekun w Rezerwacie Bestii