First topic message reminder : Zatopiony pirs Wchodzący w głąb oceanu pirs niegdyś służył do cumowania pomniejszych jachtów, jednak ze względu na ciągle podnoszący się poziom wód - obecnie jest jedynie kawałkiem kamienia wysuniętym daleko za linię brzegową. Chociaż chodzenie po nim jest szalenie niebezpieczne ze względu na ciągle uderzające w deptak fale, pozostaje to jedną z ulubionych rozrywek dzieci i mniej rozważnej młodzieży. Znana jest sprawa z 1952 roku, kiedy to 6-letni malec pod nieuwagę własnej matki wszedł na pirs i ostatecznie poślizgnął się, upadając do wody. Jego ciało wyłowiono dwa dni później, daleko od miejsca zdarzenia. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Gwardzista stoi nad oceanem i kompletuje ranking użyteczności magii odpychania — od tej najszybszej, po tę najbardziej bolesną, ale czym jest jeden gwardzista wobec oceanu? Ziarnkiem piasku na przemarzniętym pirsie. Syrena płynie pod lodowatą taflą wody, chłód czując jedynie w środku i walczy z każdą myślą, która pojawia się w jej głowie. To będzie takie łatwe; widziałaś, jak na ciebie patrzył — dwa słowa, to będzie takie proste. Nie będzie — dwa słowa i drżenie języka dzieliłyby ją od wejścia na pirs, z którego nie będzie już odwrotu. Czym jest jedna syrena, wobec własnej natury? Zabójcą własnego człowieczeństwa. Widziała jego uniesioną brew i mogłaby przysiąc, że słyszała świst powietrza, gdy to robił. Potem zobaczyła zaciskaną pięść i niemal uległa — nie jemu, samej sobie — już w głowie zakiełkowało, już otworzyła usta, już poczuła spływającą na czubek jej języka magię, gdy on— Zamiast magii, z jej ust wyleciała salwa śmiechu, niesiona oceanem tak obco, jakby nie było tu na nią miejsca — bo nie było. Dał jej to jasno do zrozumienia, gdy zakrztusiła się nim, pozostając ze słonym posmakiem wody. Może to i lepiej — może dzięki temu powstrzymała się przed powiedzeniem, że siad, to jeszcze musisz się nauczyć robić. Nie powstrzymała się jednak, przed zrobieniem czegoś jeszcze głupszego. — Czy to kiepski moment, żeby powiedzieć, że mam niezapłacony mandat? — koszmarny, raczej nie to miał na myśli, pytając, co jeszcze. Komediowe wyczucie czasu było jednak ich motywem przewodnim dzisiejszego wieczora. Pierwszy upadek można uznać za wypadek przy pracy — drugi złym wyborem, trzeci zrządzeniem losu, ale czwarty? Czwarty, to już zwykła próba zwrócenia na siebie uwagi, Williamson. Tak szybko jak padł, tak szybko powstał (nie kłamał, mówiąc, jak kończy). Wyglądał przede wszystkim zabawnie — gniewnie, jakby miał zamiar pięściami pobić kamień, za zniewagę, której dokonał. Lepiej pirs, niż mnie, pomyślała, ponownie zanurzając się, by jeszcze trochę skorzystać z bezpieczeństwa żywiołu. Ten zawsze kojarzył jej się z jej matką — ze przeminionym bezpieczeństwem, odległym wspomnieniem ramion, które czasami bywały ciepłe, ale znacznie częściej — cholernie lodowate. Zatrzymała się, dopiero gdy wpływać miała na płyciznę, mając wybór — pozostać tu, z ogonem i coraz głośniejszą myślą, że woda wcale nie jest taka zimna, Barnaby, chodź, to ci pokażę lub zrobić krok, ludzki krok, do przodu i pozwolić sobie znowu poczuć ból rozciętej skóry. W radiowozie jest koc, a na brzegu czeka na nią chłód. Oraz on, wpatrzony i czujny, jak — z braku laku — jak pies. Nawet noga mu nie zadrżała, więc musiała uznać ostatecznie, że postanowił się po prostu tym faktem podzielić, jak ciekawostką. W radiowozie jest koc, a ty masz ogon zamiast nóg. W radiowozie jest koc oraz nabita spluwa. W radiowozie jest koc, a ty proponujesz mi— — Palę — ale nie w skrzelach. Jedyna konkurencja w kategorii źródła światła dla księżyca, zniknęła w jego kieszeni i przez ułamek sekundy bała się, co zrobi z rękami, które teraz były wolne. Zdecydował się wykorzystać je do pochwalenia się, jaki czysty ma mundurek. Jeśli był uświniony, to na tyle głęboko, że mógłby udawać (szybko się uczy), że było inaczej. Chwilę jej zajęło, by zrozumieć gest. Zazwyczaj, jeśli mężczyźni zrzucali z siebie ubrania, to nie po to, aby ona założyła ich więcej. — Odejdź dalej — brzmiało jak rozkaz; brzmiało jak ostrzeżenie, bo pokusa, by powiedzieć coś zupełnie odwrotnego, szumiała jej w uszach głośniej niż ocean. On cofał się, a ona czekała, aż zrobi te dodatkowe kilka kroków. Przesunęła się do przodu, a gdy ogonem mogła już zawadzić o mętne dno, wiedziała, że może dokonać już wyboru. Przemiana nie zawsze nim była — nie była wcześniej — ale powrót do człowieczeństwa był nim zawsze. Zawsze musiała dokonywać go na nowo; wracać do brzegu, do spojrzeń, które jak raz zobaczyły w niej mordercę, to nie były w stanie patrzeć już inaczej. Poziom wody zmniejszał się, a ona miękła — jej łuski zmieniały się z powrotem w skórę, jej skóra z powrotem czuła lodowatość otoczenia, a ten głos — który na koniec niemal już krzyczał — ucichł. Przełknęła go, razem z solą i goryczą. Dziesięć sekund. Wiele rzeczy można zrobić w dziesięć sekund, wielu można nie zdążyć. Tyle dostała na wyjście z wody i na jego odwrócenie wzroku, które utkwiło chwilowo w pirsie. Tym razem to ona obserwowała go czujnie, wychodząc na brzeg tak szybko, jak tylko potrafiła, trzęsąc się od zimowego, wieczornego powietrza, połączonego ze stanem skupienia mokrym. Kurtka, ciężka od wody i bezczelnie nią ociekająca, została rozpięta jako pierwsza. Siedem sekund — cholerny, mokry golf nie chciał się przecisnąć przez szyję, upierdliwie zahaczając o pentakl. Zabawne; na dwie sekundy straciła oddech. — Potrzebuję dwunastu, nie patrz — jedną zmarnowała na powiedzenie tego, drugą na złożenie swoich ubrań, lub tego, co z nich zostało, w piękną kupę bezużytecznych biletów ekspresowych do hipotermii. Lepiej było już stać w jednym płaszczu, ale suchym, niż czterech warstwach, które tylko kradły ciepło niemal tak skutecznie, jak pirs równowagę. Płaszcz był ciepły, przynajmniej złudnie, gdy się nim okrywała, zebrany swój dobytek rzucając kilka metrów w stronę mężczyzny w piasek. Zatęskniła za butami, które najprawdopodobniej prąd porwał już w stronę Bostonu. Rano może wyłowi je jakiś nieszczęsny rybak, liczący na złotą rybkę. Nie tym razem. Ta miała do pogadania z psem. — Chcesz coś prawdziwego? — słowa brzmiałyby poważniej i groźniej, gdyby nie to, że warga drżała jej od zimna. Nie zabijam ludzi, Barnaby. Wierzyłeś w to dziesięć minut temu i nic od tego czasu się nie zmieniło. — Chciałam mieć psa, ale mama mi nie pozwoliła. Nazwałabym go Ace — na cześć psiego aktora, który grał w War Dogs. Niegdyś zaczarowana, teraz zwykła paczka papierosów ciążyła w kieszeni jego płaszcza i nawet by zapaliła, ale oznaczało to rozplątanie rąk z piersi, a wydawało się to najzimniejszą rzeczą, jaką mogła teraz zrobić. Zaraz obok stania w miejscu. Podejdź bliżej. Dziwne, jak słowa mogą brzmieć jak rozkaz, a jak rozkaz może brzmieć jak troska. Ironiczne, jak nic z powyższego nie ma w sobie ani grama syreniego lamentu, a ona i tak decyduje się go posłuchać. Może jedyne, co próbuje tym zrobić, to odciągnąć ją od wody, ale ona nie protestuje. Wcale nie chce do niej wracać. Krwawisz, podejdź bliżej. Zapomniała o tym — o obitym boku i rozciętej twarzy, której odruchowo dotknęła opuszkami palców, jakby miała sprawdzić, czy mówił prawdę. Mówił; teraz, były czerwone. Wpatrywała się w nie trochę zbyt długo, jak na fakt, że krew nie była jej niczym obcym. Jeden krok. — Ale nie oddam ci płaszcza — drugi zrobiła, zaciskając ręce mocniej wokół swojego ciała, czując bardzo wyraźnie fakt, że pod spodem jest naga. Trzeci krok i przypomniało jej się coś jeszcze. — Też krwawiłeś. Wcześniej, gdy… — przełknęła ślinę, czując, jak kapiąca z jej włosów woda spływa jej po plecach. Ostatni, czwarty krok i mogłaby zaciągnąć się dymem z jego papierosa. Synonimem skamieniałości była możliwość spojrzenia na czyjś ból i pozostania niewzruszonym, a jej spojrzenie było teraz tak miękkie, jak twardy był jego upadek. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Gwardzista stoi nad oceanem i zastanawia się, co dokładnie poszło nie tak — poza tym, że on po pirsie. Syrena przesuwa się pod taflą wody i może nie myśli wcale; matka twierdzi, że po przemianie zezwierzęcenie przejmuje kontrolę nad ludzką naturą, a instynkt ogranicza się do prostych komend. Jeść. Więcej. Niech boli. Giń. Jeść. Więcej. Niech bo— W teoriach Maaike Williamson, dawno—temu—Decken, zabrakło wzmianki o śmiechu. Gdyby właśnie nie upadał, zrobiłby to znowu. Echo rozbawienia unosiło się na falach i zniknęło dopiero pod naporem słów; był gotów na koniec psot, tyś mój szprot, w zamian otrzymując kolejną dawkę wspomnień. Tym razem dłoń zamrowiła w odpowiedzi na przyjemność, nie ból — to jedna z niewielu miłych retrospekcji z Sonk Road w roli głównej. Krew, więcej, niech boli. Może przez cały ten czas matka miała na myśli jego? Zabawne, że pytasz, Vandeberg; było zabawnie, prześmiesznie i komicznie — pies, który nie potrafi siad i syrena, która krztusi się wodą to kwintesencja dowcipu — nigdy nie ma dobrego momentu. Mogłaby zapytać barmana w Midnight Mirage, ale pan Brown nie wyglądał na kogoś, kto chętnie podzieli się wspomnieniami z tamtego wieczora. — Po wszystkim, co przeszliśmy — cztery upadki, czternaście dowcipów o psach, czterdzieści cztery okazje do zadania sobie bólu — a wykorzystana tylko jedna, ta upadkowa — i chciała skończyć przygodę w tak banalny sposób. — Zamierzasz trafić do aresztu za niewłaściwe parkowanie? Druga możliwość to przekroczenie prędkości. Wyobraźnia — niebezpieczna towarzyszka wędrówki przez wilgotną plażę; podsunęła mu pięć różnych wersji wychodzenia syreny z wody i aż dwie z nich zakładały delfini wyskok na brzeg — spowolniła tylko po to, żeby na najbliższej zwrotnicy zmienić tory. Odejdź dalej zamiast podejdź bliżej. Dwa kolejne kroki były szybsze niż cztery poprzednie; chciał wierzyć, że to jego decyzja. Dlaczego, Vandenberg? Pirs, plaża, szept fal i cisza. Nie lubisz zapachu mokrego psa? Żadnej magii wyważającej zardzewiałe zamki silnej woli, żadnej zachęty do przekonania się, czy wodorosty w styczniu pachną śniegiem. Nieistotne, jak mocno opierałby się, gdyby zdecydowała, że dobry gwardzista to martwy gwardzista — krew w ustach byłaby jego najmniejszym problemem. Dziesięć sekund odmierzane przez uderzenia serca, młócące brzeg fale i oddechy; w trakcie jedenastej odrywał wzrok od pirsu. W przeciągu dwunastej uderzył spojrzeniem o wodę — błysk nagiego uda spod pochłaniającego ciało płaszcza mógł być tylko zakrzywionym światłem księżyca. Powinna poprosić o dodatkowe trzy sekundy i zapiąć ostatni guzik. Powinna pomyśleć sekundę dłużej i wymyślić nowy dowcip; na prawdę objawioną zareagował papierosem wysuniętym spomiędzy ust. — Dziwne. Odniosłem wrażenie, że Shirley marzyła o psie — może też ma ogon, którym zamerdałaby z radości? Williamson będzie musiał odwiedzić bibliotekę; niuanse syreniej genetyki rozmyły się przez upływ czasu. — Pozwoliłaby mu spać nawet w łóżku. Wilgotna kupka ubrań, równie użyteczna to gwardzista lądujący na dupie, wylądowała na piachu z cichym mlaśnięciem. Potraktował to jako znak — przesunięte znad oceanu spojrzenie odnalazło ją dwa metry od wody i na nogach. Po złocie, łuskach i tajemnicy nie było nawet śladu. Będę na ciebie czekać, powiedział w świecie utkanym ze złotych promieni i kłamstw, które nie do końca nimi były; przemilczenie prawdy to nie szwindel, jedynie sposób na przetrwanie. Będę na ciebie czekać; właśnie spełniał złożoną obietnicę. — Kiedyś będziesz musiała. Katar utrudnia łapanie tropu — ten należący do niej odnajdzie łatwo, nawet gdyby uznała, że warto zerwać warunki umowy; ryby mają wyrazistą woń. Pomiędzy jej drugim i trzecim krokiem mógłby powiedzieć coś jeszcze — jakby nie powiedział już dość. Znamy prawdę o sobie, a mimo to nadal rozmawiamy; nie dlatego, że w Kręgu wpojono mu szacunek do syren, a ona na ulicy przyswajała respekt do Czarnej Gwardii. Rozmawiamy, bo żadna ilość upadków na śliskim pirsie nie mogła przekreślić zawartej pod złotym niebem ugody i nawet syreni ogon nie mógł zmiażdżyć prostego wniosku. Jeden sekret równoważył drugi. W ciszy obserwował dłoń, którą sprawdzała, czy wciąż krwawi; w tym samym milczeniu wykonywał lustrzany gest, opuszkami palców dotykając lepkiego od juchy kącika ust. Nie powinna tego pamiętać; w wodzie syreny myślą o podwieczorku, nie chorobie. — Gdy uznałaś, że zimowa kąpiel w oceanie to wciąż lepszy wybór niż kolacja ze mną? — w styczniowy wieczór najjaśniejszym punktem było rozżarzone oczko papierosa; marna imitacja obserwowanego z pirsu zachodu. Rozpalony tytoń nie mógł oświetlić jej twarzy — wyręczył go Księżyc. Pierwsza kropla z kiedyś skręconego kosmyka włosów, zaraz po niej kolejna; w srebrnym świetle obserwował spływającą po jej skroni i za kołnierz własnego płaszcza wodę, bo tak było łatwiej. Myśleć, mówić, podejmować konfrontację? — Wygląda paskudnie i czasem brudzę dywan sąsiadce, ale— Tym razem brew nie zawędrowała do góry. Teraz obie były zmarszczone; głęboka bruzda nad od dawna nieidealnym nosem przypominała pęknięcie w kamieniu. — To coś, z czym się urodziłem. Zupełnie jak ty; trzecia kropla — powolniejsza od dwóch poprzednich, jakby chłodne powietrze studziło zapał oceanu — zatrzymała się na samym końcu ciemnego kosmyka. — Coś, z czym muszę żyć. Tak, jak ty; pozbawiona towarzystwa papierosa dłoń poruszyła się nieświadomie — bardziej mimowolne były tylko myśli, które właśnie zalewał betonem w zapomnianym zakątku umysłu. Jedyną ofiarą krwawiącą przez nerwicę; pociemniały od wody kosmyk, dotychczas przylegający do skroni, znalazł się między jego palcami — ostatnią kroplę strącił, owijając go wokół opuszka; jesteś ty sam. Nie porównuj. Ktoś inny mógłby wykorzystać moment; złapać ją za włosy, pociągnąć za sobą, przemoc rodzi przemoc, Williamson wie aż za dobrze, przecież jest synem brutalności. Ktoś inny mógłby zapomnieć; o tym, że od dawna nie służy sobie ani własnej rodzinie; że od samego początku nie chodziło o niego, ponieważ nie ma już jego. Jest tylko ona; czarna i niecierpliwa. — Breviter — mrowienie w opuszkach i nic, wielkie nic — magia zamarzała w styczniowym powietrzu razem z nim. Drugie podejście — breviter niewiele głośniejsze od zrezygnowanego westchnienia — napłynęło spokojnie; ciepła fala czaru w chłodnym powietrzu, miękki policzek pod szorstkimi palcami, świeża krew plamiąca jego opuszki, wreszcie otarcia znikające z jej skóry tak, jakby z piachu zmył je przypływ. Dowód rzeczowy numer siedem; po trzecim upadku została jedynie smuga czerwieni i zdradzona tajemnica. — Wygląda na to, że znów obejdzie się bez pocałunku — tym razem nieuniknione nadeszło — zgodnie z zapowiedzią — szybko; po cofniętej z jej policzka dłoni pozostało tylko widmo, fantomowa obecność zamknięta w ulotnym wrażeniu ciepła. Kolejne sekundy były milczeniem; w ich trakcie Williamson próbował odkryć, czy płynne złoto w jej oczach było winą słońca. Na tle zachodu nawet grzech jest niewinny, a pamięć — wybiórcza. — Teraz ja powiem coś prawdziwego — znamy swoje brudne sekrety, tajemnice—sidła. Lyra znów miała wybór; po raz kolejny musiała wybrać rozsądniej. — Z ryb najbardziej smakują mi szczupaki. Smużka dymu zakłóciła jednolicie atramentowe niebo; wypalony papieros drgnął w kąciku ust, rozbłysnął po raz ostatni i zanurkował w pobliskim kurhanie wilgotnego piachu jak — cóż — syrena. — Jesteś samochodem? — spojrzenie opadło niżej — z oplecionych wokół ciała ramion na płaszcz, który w dwóch miejscach właśnie muskał plażę, chociaż na Williamsonie sięgał ledwie za kolana, aż po przemilczany szkopuł losu syren; sklepy obuwnicze powinny oferować im zniżki. — Obyś była. Na bose stopy złapiesz specyficzny rodzaj — to będzie cudowne; nawet styczniowy wieczór nie mógł ukryć drgnięcia w kącikach ust — stopa. Odradzam taką podróż. Synonimem oziębłości była umiejętność spojrzenia na odblask empatii w czyichś oczach i i pozostanie obojętnym; jego spojrzenie było teraz tak spokojne, jak wzburzony był jej ocean. rzuty na Breviter: #1 (26 + 5 = nieudany), #2 (60 + 5 = udany) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
!TW! sugerowana przemoc seksualna Niech boli; pomyślała, gdy rzeczywistość stawała się zbyt obojętna — zbyt mętna i nijaka. Niech boli, bo ból to uczucie. Jak boli, to znaczy, że rośnie — tak przynajmniej mawiała Shirley znad trzeciej szklanki brandy i Lyra nie miała wyboru, jak nie przyswoić tych słów jako prawdę. Niech boli, bo ból przypomina o tym, że wciąż tu jest. To momentów, gdy już nie bolało — gdy już nie czuła zaciskanych na niej rąk, bo jej umysł znajdował się daleko poza tym pokojem — bała się najbardziej. Momentów, gdy wzrok zawieszał się na trzecim pęknięciu sufitu od lewej i wszystkie dźwięki, wszystkie zapachy, stawały się tłem, który nie przytrafiał się jej. Jeśli nie jej, to komu? Niech boli; z pewnością nie pomyślał barman Midnight Mirrage, chociaż prawdopodobieństwo, że Lyra mogłaby go zapytać, było niemal zerowe. Szybko jej noga (ani ogon) tam nie postanie. — Właściwie, to nie parkowanie, a— Decyzja, aby przestać mówić. Kolejna z tych rozsądniejszych dzisiejszego wieczora. Przyznawanie się przed funkcjonariuszem prawa na temat swoich wyjątkowo niefortunnych praktyk kierowania pojazdem, to czysta głupota. Część jej jednak chciałaby się kłócić, że ten znak naprawdę pojawił się znikąd. Niemal tak samo, jak ten glina, teraz cofający się szybciej, niż jeszcze sekundę temu, a w jej głowie pojawia się niepokojąco satysfakcjonująca myśl, że się przestraszył. Czasami chciała, aby się jej bali; czasami byłoby to dla niej bezpieczniejsze. Problem polegał jednak na tym, że psy ze strachu bardzo łatwo potrafią zagryźć. A takich z gwardii nikt nie usypia. Skrawek jego spojrzenia na wodzie, kolejny należał do niej — razem mogliby mieć jedno całe, gdyby któreś z nich powiedziało na głos, co właśnie zobaczyło. Żadne nie miało takiego zamiaru. Pewne spojrzenia powinny zostać niewypowiedziane. Papieros w ustach jakoś podkreślał jedynie fakt, że nazwał jej matkę po imieniu. Od razu przyszła do niej scena — z dialogami i pełnymi didaskaliami. SHIRLEY: (Otwiera drzwi w rozsuniętym na lewej piersi szlafroku i jednym, zawsze tym samym, luźnym wałku we włosach) Oh (chichocze) Panie władzo — zapraszam, proszę wchodzić (Zamiast odsunąć się z progu, odsuwa szlafrok) BARNABY: (Unosi lewą brew do góry i przemawia karykaturalnie niskim głosem) Tylko szybko. Na osiemnastą mam stolik Palazzo. Skrzywiła się nieprzyjemnie, nie była do końca pewna, z jakiego powodu bardziej. Najbardziej prawdopodobnym powodem było, że z każdego. — Shirley — powtórzyła w ślad za nim imię własnej matki; rodzicielki, lepsze określenie. Sama nie miała w zwyczaju nazywać jej inaczej, ale sądziła, że Barnaby powinien pozostać przy pani Vandenberg. Choć ta niewątpliwie pewnie nalegała, by mówił jej po imieniu. — Problem w jej oczach polegał chyba na tym, że pies miałby spać w moich nogach. Z biegiem lat coraz bardziej oczywiste się stało, że Shirley bardzo szybko znudziło się posiadanie córki, która była taka, jak ona. Im starsza była Lyra, tym starsza była również pani—zawsze Vandenbergo, a nawet syreni urok miał swoją datę ważności. Jedna patrzyła na drugą, widząc w niej swoją własną cząstkę bytu i nienawidząc się za to z całej siły. Chciał prawdy i ją dostał. Ironia polegała na tym, że dostawał ją dzisiaj nieustannie. Jeszcze większa, że wcześniej twierdził, że jej wierzył. Może był w stanie jej uwierzyć tak długo, jak wydawała mu się słaba i bezbronna — niewinna. Spojrzenie zero—jedynkowe, prawda—fałsz, ofiara—sprawca było z pewnością jedynym, jakiego uczyli w policji. Jednak dalej z nią rozmawiał. Nie cofał się, gdy pochodziła do niego. Nie widziała, aby odruchem bezwarunkowym, sięgał po istniejąca—lub—nie broń. — Tak, coś mi wypadło — ogon. — będziemy musieli przełożyć. Daj kwiaty sąsiadce, nie ma powodu, żeby miały się zmarnować. Nie miała już apetytu. Ocean skutecznie wypłukał cały. Utkwiła wzrok w ciemnej smudze na jego twarzy. W świetle księżyca wcale nie wyglądała jak krew — mogłaby ją bez problemu przeoczyć, gdyby nie wiedziała, że tam jest. Spojrzała więc na jego mundur, zastanawiając się, czy naprawdę jest taki czysty, na jaki wygląda. Odznaka błyszczała mu dumnie, ale krzywo. Nim się zorientowała, poprawiła ją do pozycji nienagannie pionowej. — Brzmi znajomo — jest znajome, jak doskonale znana piosenka w radiu, którą w drodze wyjątku wykonuje inny zespół. — Coś, z czym się urodziło. Coś, z czym trzeba żyć. Coś, na co nie masz zbyt dużego wpływu, więc robisz, co możesz, by — podniosła znów wzrok do góry. Jego oczy nie były już zielone, a całkowicie pogrążone w szarości. Jej kosmyk nie dotykał już jej skroni, a obkręcony wokół jego palca. — by nie zabrudzić czyjegoś dywanu. Jedynie swój. Pierwsze zaklęcie było jedynie słowem. Drugie, chociaż do złudzenia mogłoby przypominać westchnięcie, było drżeniem policzka od magii, wstrzymanym oddechem i świadomością, że na powierzchni mogłaby się utopić. Miał cieplejszą rękę niż ona skórę. To dlatego było to takie— — Mhm, będziesz musiał mnie kiedyś tego nauczyć — powiedziała, czując, jak pieczenie znika; kolejna rzecz, którą zostawiła w oceanie. Spojrzała na oddalającą się dłoń — na opuszki, ciemne od jej krwi — i instynktownie szukała na jego twarzy obrzydzenia. — Szkoda, może następnym razem. Gdy on przedstawiał swoją prawdę, ona podjęła kolejny wybór. Jej ręka kierująca się do kącika jego ust; palce delikatnie wysuwająca z nich końcówkę tlącego się jeszcze papierosa; powoli, bo zwierzęta łatwo się płoszą. Końcówka papierosa dotykająca końcówki jej jeszcze mokrych od oceanu ust; powoli, bo ryby nie lubią gwałtownych ruchów. — Ciężko zrezygnować z nałogu — wyjaśniła, wydychając dym i wrzucając resztkę fajki w piasek. Ledwo powstrzymała odruch, aby przydeptać peta butem. Nie miała żadnego. Pomyślał chyba o tym samym, a to przynajmniej zasugerował jego wzrok w dół. — Nie, jestem — Uśmiechnęła się krzywo, niemal prześmiewczo z samej siebie. Dobry żart. — człowiekiem i takie niech zostanie oficjalne stanowisko Kościoła. Tajemnica za tajemnicę; przysługa, za przysługę. Jeśli miałby ją podpalić, to ostatnie co zrobi, to upewni się, że popiołem staną się razem. Ciężko się jednak grozi komuś, kto chwilę później opowiada żart tak suchy, że niemal wypłoszył z jej skóry cały ocean, który na niej pozostał. Niemal. Dalej jednak stała — mokra i zziębnięta, chociaż bardziej roześmiana, niż sekundę temu. — Wow — powiedziała, walcząc z kolejnym uśmiechem. — Williamson, to było prawdziwie i dogłębnie — chujowe. Było; i nie mogła się przestać uśmiechać. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
! TW ! wspomnienie przemocy wobec dziecka Bolało; dziś tylko dwukrotnie, przez ostatnie trzydzieści lat — bez przerwy. Bolało, kiedy krew po raz pierwszy samoczynnie wypełniła usta — nerwica nigdy nie była źródłem cierpienia, za to ojciec? Niezawodnie — i kiedy udawał, że tak naprawdę nie boli już nic (bolało; łzy oznaczały więcej bólu, więc jako sześciolatek oduczył się płakać; rok później oduczył się o tym mówić). Niech boli; ból to też uczucie. Od ponad pięciu lat jedno z najczęstszych, na jakie sobie pozwalał; od dwóch jedyne, na które zasługiwał. Niech boli; nawet pirs pragnął odrobiny bolesnej bliskości — sądząc po częstotliwości upadków, najwyraźniej uznał, że Williamson też. Jej kolejny sekret rozmył się w oceanie i była to następna słuszna — rozsądniejsza — decyzja; istniała cienka, płynna granica tolerancji wobec łamania prawa, a Lyra ślizgała się po niej częściej niż Barnaby po kamieniach. Problem z wściekłymi psami polegał na tym, że nigdy nie wiadomo, jak zareagują; nawet one same. Problem z gwardyjnymi psami polegał na tym, że nikt ich nie usypiał. Nie musiał; wyjątkowo skutecznie — na dodatek szybko — usypiały się same. Gdyby tylko woda, poza światłem księżyca i nagą skórą, mogła odzwierciedlać myśli, dokończyłby przerwany w kulminacyjnym momencie scenariusz. Niektóre historie zasługiwały na domknięcie, podczas gdy odgrywające rolę aktorki — na zamknięcie. SHIRLEY: (W pośpiechu potyka się o rąbek szlafroka i zaczyna chichotać; od piętnastu lat nie ma prawa brzmieć przy tym uroczo) Panie władzo, czy to moment, w którym odnajduje mnie twarda ręka sprawiedliwości? BARNABY: (Stawia krok do przodu i ślizga się na progu) Kurwa Vandenberg! (bez znaku interpunkcyjnego). (Po tym popisie Barnaby przesuwa rezerwację na siedemnastą; menu deserowe uległo drobnej korekcie). — Krzywdzący stereotyp — matki tak już mają; lubią krzywdzić córki. — Psy wolą spać na miękkim. Tak naprawdę powinien zatrzymać się na trzech słowach. Psy wolą spać, ale nie zawsze mogą, rzadko potrafią, często gonią w snach swoje ofiary, jeszcze częściej ktoś strzela im w pysk, niekiedy budzą się z posmakiem krwi w ustach, aż pewnego dnia— to byłaby miła śmierć; z rodzaju tych, na które nie zasługujesz — nie obudzą się wcale. Pod jej spojrzeniem krew w kąciku ust zaczęła doskwierać; czuł się brudny (był brudny), ale przynajmniej suchy (chociaż umoczony). Nie podjął próby starcia resztek krwi tylko dlatego, że ubiegła ruch jego dłoni; kiedy jej palce wędrowały w kierunku piersi, jego zaciskały się w pięść. Z opuszkami palców ściągniętymi od krzepnącej krwi, próbował zignorować mgliste wspomnienie. Od sześciu lat nikt nie poprawiał jego odznaki w ten sposób. — Problem z wrodzonym przekleństwem — brzydkie określenie, ale prawdziwe — to było przekleństwo; dla niej bardziej niż dla niego — zaczyna się tam, gdzie kończy kontrola. Tej posiadanej przez nią nie powinien poddawać w wątpliwość; nie po dzisiaj. Ktoś inny — ktoś, kogo nazwisko nie byłoby przesiąknięte polityką — wierzyłby do samego końca. Williamson nie mógł; w rodzinnej biblioteczce, tuż nad drzwiami, dawno temu zawieszono tabliczkę — dębowa, inkrustowana złotem, lśniąca w blasku żyrandola, bezwzględna w głoszonej prawdzie. Kontrola to iluzja. Kiedyś wierzył, że to pierwsze słowa, które przeczytał jako dziecko; dziś wątpi. Pierwszym słowem, jakiego musiał się nauczyć, było apteczka. Kontrola to iluzja; iluzje miały to do siebie, że nie utrzymywały się długo — w przeciwieństwie do blizn po utracie kontroli. Swojej, cudzej, ludzkiej albo syreniej; na etapie zadawania bólu to bez znaczenia. Kontrola to iluzja; nawet przez moment nie łudził się, że zyskał przewagę. Poza oceanem Lyra wciąż mogłaby użyć lamentu, na pomoc odpowiedzieć przemocą, na dotyk — strachem, a na jego bliskość— — Biorę dwieście dolarów za godzinę, Vandenberg. Tanio, bo na raty; sama to powiedziała. Następnym razem — następnym razem, z dala od oceanu, pewnie w zatęchłym zaułku Sonk Road albo zapleczu zapomnianej przez Lucyfera speluny w Deadberry. Następnym razem — kiedy wyleniejesz łuskę? — będzie przygotowany. Zacznie od innych butów, skończy na— Dłoń, która zatrzymała się w kąciku jego ust, wciąż pachniała oceanem. Gdyby skupił myśli, mógłby poczuć bijący od skóry chłód; gdyby poruszył głową, przekonałby się, czy smakowała solą. Williamson nie zrobił niczego, poza tym, co najważniejsze — usta rozchyliły się, dobrowolnie oddając dopalanego papierosa; spojrzenie wyruszyło w ślad za nim, zatrzymując dopiero tam, gdzie wciąż ciepły od jego warg filtr. Smakuje, Vandenberg? — Łatwiej popaść w nowy — niedopałek wystrzelił w powietrze, ale wzrok nie powędrował jego szlakiem — przystanek usta był ostatnim zanim spojrzenie odkryło sekret brakującego obuwia. Odpowiedź na pytanie to mały sukces; ryba złapała przynętę. — Dziwne — bardzo dziwne; prawie tak samo, jak kolejne słowa. — Mógłbym przysiąc, że wyglądałaś na audi. Trzy, długie sekundy absolutnej ciszy były niską — i zasłużoną — ceną za ostrzegawczą salwę uśmiechu. Nie istniał czar rozgrzewający ciało — czasami musieli polegać wyłącznie na sobie, czasami na słowach, czasami na przekonaniu, że tak będzie już zawsze; że na kolejnym spotkaniu wcale nie zjawią się z bronią. — Tak bywa z chujami, Vandenberg. Prawdziwie i dogłębnie. Uśmiech na ustach — o odcień ciemniejszych niż kwadrans temu — złożył na rytualnym ołtarzu przelotną ochotę, żeby powiedzieć coś jeszcze; kolejna gra słów, kolejny dowcip, kolejne wiesz, jakie ryby lekarze lubią najbardziej? Duże sumy. Po raz pierwszy dziś zrobił to, co robił zawsze — nagle zamilkł, odwracając się bez ostrzeżenia. — Numer telefonu dostaniesz z pouczeniem — cisza trwająca kilka metrów i wdech zimnego powietrza. Ciemna ścieżka — jedyna droga ucieczki przed drzemiącym w mroku oceanem i rozbudzoną wyobraźnią — tłumiła echo kroków. Tym razem nikt nie ślizgał się na mokrym kamieniu; jedyne potknięcie Williamson odhaczył w myślach. — Obnażanie się w miejscu publicznym jest karalne. Jeśli wciąż się uśmiechała, był to uśmiech pozbawiony jedynego naocznego świadka w okolicy — przez pięćset metrów Barnaby nie obejrzał się przez ramię ani raz. Jego milczenie starłoby grymas rozbawienia nawet z klauna — w toku śledztwa ustalono, że Lyra była dopiero aspirującym. Nie wie, czy uśmiechała się po dotarciu do własnego samochodu (nie—audi), zaparkowanego kilka metrów od radiowozu — nie wie, czy uśmiechnęła się, kiedy minutę później wsuwał za wycieraczkę zwitek niebezpiecznie przypominający zrywek mandatu. Nie wie, czy jej uśmiech był obecny, kiedy odkrywała treść wiadomości — złamanie zakazu kąpieli. Przywłaszczenie cudzego mienia. Propagowanie nudyzmu. Wie za to, że jego uśmiech pojawił się dopiero za zakrętem; w radiu rozpoczęła się nocna audycja i ktoś właśnie grał Elvisa Presleya. oboje z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Cherry Delahaye
10.04 Dwukolorowe ciało płynnie przechodzi w syreni ogon, który również mieni się dwoma barwami. Czerń miesza się z alabastrową bielą w sposób pozornie pozbawiony jakiegokolwiek ładu oraz składu. Znak szczególny, który dla panienki Delahaye pozostawał zarówno błogosławieństwem jak i przekleństwem. To wszystko jednak się nie liczy. Prześladowania, spojrzenia podszyte strachem, rozsiewane plotki oraz podłości jakich zaznała ze strony ludzkiego gatunku nagle przestają mieć znaczenie. Jest tylko ona, woda, odczuwalne w uszach ciśnienie i wielki błękit czekający na eksplorację. Odpoczywa. Pierwszy raz od dawna czuje, że może być po prostu sobą. Tą zagubioną, niepoprawną syreną która zwyczajnie nie wie. I przez chwilę żałuje, że nie pozostała w morskiej toni już na zawsze, zmęczona wszechobecnym udawaniem. A udawała na każdym kroku. Udawała, że jest w porządku; że wie co robi; że nie tęskni za domem i poczuciem przynależności; że jest zwykłą dziewczyną, która w wodzie nie zamienia się w dziką bestię, chcącą rozszarpać czyjeś gardło, a sieć kłamstw… Sieć kłamstw potrafiła okrutnie zmęczyć. Tu jednak mogła być sobą. Ścigać się z rybami, poszukiwać zaginionych skarbów skrytych w piaskach mielizny i doceniała te spokojne wyprawy w głębię oceanu, przynoszące ukojenie jakie przynosiła zwykła, niekoloryzowana prostota. Uśmiecha się wyszczerzając ostre zęby na widok orki, z którą czuje dziwne połączenie. Bo czy nie były podobne? Obie w barwach czerni oraz bieli. Obie będące drapieżnikami, mogącymi w jednej chwili rozszarpać ofiarę na strzępy. Wiedziała, jak z nimi postępować to też po krótkiej chwili płynęła już obok zwierzęcia, przyglądając mu się z sympatią. I nie wiedziała, że w wodzie znajduje się ktoś jeszcze. Ktoś kto nieubłaganie zbliżał się w ich stronę, choć zza orki widać było jedynie nietypowy ogon należący do mitycznego stworzenia… Które już za chwilę miało płynąć wprost na spotkanie z kimś, kogo spotkać nigdy nie powinna. Przewrotny los zdawał się ponownie stroić sobie z niej żarty, póki co jednak Wiśniowa Panienka pozostawała słodko nieświadoma tego, co miało ją spotkać już za kilkanaście uderzeń serca. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Josh Anawak
PŻ : 144
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 22
WIEDZA : 15
TALENTY : 6
Ciężko wyjaśnić osobie, która nigdy nie nurkowała jak to właściwie jest. Jesteś sam otoczony przez ciemną odchłań i przyciskany tysiącami litrów wody. A jeśli jesteś niewprawny w tym co robisz to za maskę, wlewa się się trochę płynu jest to niewielka ilość, która wlewa ci się do nosa. Nic przyjemnego jednak oddychasz ustnikiem. Widział jak wielu nurków panikuje, zapominając zaciskać go z całej siły zębami. Dlaczego? Bo ciśnienie wyrywa ci go z ust. Nic strasznego, nadal nie ma co wpadać w panikę. Naciskasz dozownik, wystrzeliwujesz w maskę większą ilość tlenu i gotowe. Woda w nosie zostaje, wkurza i irytuje. Ale szybko o niej zapominasz gdy ciśnienie zaczyna przytykać ci bębenki w uszach a z każdym metrem schodzenia, ogarnia cię coraz większy chłód, przeciskający się przez piankę. Josh był spokojny. Tak cholernie spokojny zupełnie jakby nie rozumiał sytuacji w jakiej się znajduje. To miejsce było jego domem, czuł się tu lepiej niż na lądzie. Od kiedy pamiętał i od kiedy był mały. Ojciec nie wyjaśniał mu dlaczego tak jest, że czuje dziwny związek z oceanem jakby ten go przyzywał. Mało co go dziwiło w tych wodach. Większość drapieżników znał i potrafił unikać a jednak z oczekiwaniem i wytrwałością czekał na wieloryby. Powinny migrować, jednak nie widział jeszcze ani jednego. Bąbelki wychodził z jego ustnika powoli i miarowo. Zerknął na jakiej jest głębokości i ile zostało mu jeszcze tlenu. Postukał w urządzenie pomiarowe jakby to miało sprawić, że wskazówka zmieni ułożenie. Nagle dostrzegł znajomy pysk płynący w jego kierunku. To była ta chwila w której wpadł w panikę. Orka pomyli go z foką. Ale też powinna atakować od dołu jak miały to w zwyczaju, dlatego były tak cholernie niebezpieczne. Jednak ten osobnik wyglądał na przepłoszony. Nie patrzył na niego, płynął przed siebie. Anawak sięgnął dłonią do obciążników i je odpiął chwytając się z całej siły liny, przymocowanej do jego kutra. Zamarł na jedno uderzenie serca. Wydawało mu się, że orka była z młodym. Nie to nie możliwe, miała budowę samca, a ci nie pływają z cielakami. Kątem oka wychwycił ruch długiego ogona. Puścił odważniki pozwalając im zejść na dno. Mała strata kupi nowe. Ołów nie był taki drogi a on czuł dziwny niepokój. Rozpoczął wynurzanie jednak musiał robić przystanki na chwilową dekompresję. Nie wiedział dlaczego w panice stale się rozgląda i patrzy w dół. Jakby coś miało zaatakować go od dołu. Jakby coś go obserwowało. Czuł niemal zmianę prądów gdy burzyło wodę tuż przy nim. FUCK FUCK FUCK Krzyczał umysł. Gdy był na ostatnim odcinku. Jeszcze nigdy tak szybko nie wychodził z wody. Na granicy głupoty i paniki. A może było to wyłącznie irracjonalna lękliwość? Zrzucił swoje butle i wszedł na łódz, nawet ich nie wcią |
Wiek : 29
Odmienność : Niemagiczny
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : rybak/biolog oceaniczny
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Kontynuacja wątku z Ulicy Portowej — 05 kwietnia 1985. Muszę przyznać, że mam do tego blondaska słabość. Może większą niż do innych. Z reguły jestem zaborczy – żadna tajemnica. Jak coś jest moje, to lubię, gdy takim pozostaje, no chyba, że ktoś ładnie poprosi. Lubię, jak ludzie czegoś ode mnie chcą. Palemka. Palemkę obydwoje tak naprawdę mamy w dupie. Ale rzecz w tym, że normalnie jeszcze bym o nią powalczył, a teraz, gdyby tylko nie upadła, smutno prześlizgując się między naszymi palcami, oddałbym mu ją. Niech ma. To psie spojrzenie czasem naprawdę działa. Palemka odchodzi w niepamięć, kiedy rześko przemierzamy drogę dzielącą nas od oceanu. Wybrukowana ulica i zdradliwe krawężniki czają się na biednego Maurice’a, ale on dzielnie nie daje za wygraną. Dobry chłopiec. Moje nogi również niewzruszenie przeskakują kolejne nierówności, aż w oczach zaczyna mi się pierdolić na tyle, że w końcu odwracam się przodem do drogi i dorównuję kroku naszej gwieździe. — Sknera — ofukuję go przy tym, ale zaraz powietrze przecina perlisty śmiech, gdy słyszę, co za repertuar postanowił nam zaserwować. A myślałem, że małym Overtone’om śpiewają do kołysek arie operowe. Nie trzeba mnie namawiać, wtóruję mu równie energicznie z podobnym zapałem, a nasz niewątpliwie radosny śpiew roznosi się po porcie. Jest późno, prawie nikogo nie ma. Jest ciemno. Nikt pewnie nawet nie zwróci na nas uwagi. To nieważne. Łapię Maurice’a za dłoń, by pociągnąć go w strategiczny skręt, skąd już tylko kawałek dzieli nas od pirsu. Ryzyko niewielkie – rozpuszczone długie włosy każą innym sądzić, że ot młodzieniec wybrał się z panną na wieczorny spacer. A że ubrana po chłopsku? Jest ciemno. Miałem je podciąć. Może jutro. W każdym razie, nikłe ryzyko na napotkanie obrońcy męskości, który uzna, że to dobry moment na pokazanie pedałom, gdzie ich miejsce. Puszczam chłodną dłoń, gdy dobiegamy na miejsce. Stopy grzęzną w piasku, a mój śmiech rozbija się o głośno szumiące fale. Rozkładam ręce, kilka piruetów w stronę wody, kilka głębokich wdechów. Wolność. Czyż ocean nie jest cudowny? A jakie rozgwieżdżone niebo! — Chodź, słońce, chciałeś się bawić – znów idę powoli tyłem, zsuwając z siebie kurtkę. Ta opada gładko na piasek, odsłaniając nagie ramiona. Włoski stają dęba, ale nie czuję zimna. Jest przyjemnie. — Sprawdzimy, kto dłużej się utrzyma? — Oczywiście, że to będę ja. Buty kończą zsunięte i porzucone obok kurtki, a jedna ze stóp gładko wślizguje się na śliski – bardziej niż przypuszczałem – kawałek gruntu. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Drąc się jak koty w marcu, zarobili kilka uśmiechów, oburzony wrzask znad głów, wedle którego cisza nocna już trwała i nawet słup nie zawahał się przeprowadzić na nich zamachu - wyskoczył zza rogu i brutalnie przerwał uścisk dłoni swoją nieustępliwą postacią. Mimo wszystko Maurice szybko odnalazł drogę do palców Iry. Były ciepłe i chętne, aby zapleść je w uścisk i chyba ani jeden, ani drugi rzeczywiście nie wydawał się przejęty potencjalnymi konsekwencjami. Głupawo wirując na nierównej kostce, wpadli na piasek tak szybko, że blondyn kompletnie nie skojarzył, co mogłoby to oznaczać. Wydawało mu się, że to tylko przedłużenie dotychczasowej ścieżki, ale kiedy oczy zaczęły szukać drzew, mogących uratować go obietnicą, że tylko wpadli na jakiś zapiaszczony fragment lasu, świeża bryza pachnąca solą zupełnie wydmuchnęła mu spomiędzy uszu tę dziwną nadzieję. Zwolnił, nieświadomie rozluźniając palce, jakie tak silnie czepiały się Iry jeszcze kilka sekund temu. - Nie nie nie nie - wyrzucił z siebie natychmiast i stanął jak wryty, mniej więcej w połowie drogi do oceanu od najbliższego betonowego chodnika. - Nawet nie wiesz, jak zimna będzie woda. Przeziębisz się. Zaskakująco trzeźwo spróbował zaapelować do resztek, rozsądku, jaki być może gdzieś tam w Irze siedział. Och, czemu aż tak się oszukiwał? Przecież sam ledwo potrafił oprzeć się od podążenia za nim, wprost w bezmyślność i głupotę. Mocno podchmielony umysł działał z opóźnieniem. Stopy poniosły go dalej dopiero wtedy, gdy jego towarzysz już tańczył na fragmencie piekielnie śliskiego kamienia. Wyciągnął przed siebie dłoń, jak gdyby pragnął go zatrzymać przed dalszą wędrówką, ale nie powiedział już nic. Wielkie, niebieskie oczy nie mogły przestać liczyć fal obmywających pirs. Nawet on sam nie dałby rady ustać na tym zbyt długo. Chwila, Ira przecież nie był tak żałosną fajtłapą. Powinien dać radę… prawda? - Chodź, na brzegu też coś znajdziemy. - Odezwał się jeszcze, ale już wiedział, że przegrał. Nieco panicznie przydepnął buty, aby się z nich wydostać. Może zdąży wciągnąć go z powrotem na ląd, nim…? |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Nie mogę powstrzymać parsknięcia – nie żebym w ogóle tego próbował – kiedy słyszę protesty Maurice’a, kiedy widzę to urocze przerażenie na jego buzi i słyszę nagły głos rozsądku wylewający się z jego ust. Co jest? Dam sobie rękę uciąć, że jest mocniej pijany ode mnie – tak wynikałoby z moich kalkulacji odnośnie wypitych drinków – a nagle tak przetrzeźwiał, jakby wiatr w tej części miasta miał jakieś magiczne właściwości. Co to to nie, teraz się nie wycofasz, słodziutki – powie ci to tak mój szeroki uśmiech jak i druga bosa stopa dołączająca do pierwszej na pirsie. — Dostałeś pietra? — przekrzykuję wiatr, nic sobie nie robiąc z jeszcze mocniej niż zwykle zachrypniętego głosu, który nosi znamiona wysiłku wywołanego darciem ryja przez całą drogą wzdłuż portu. Jedna noga przestępuje za drugą, a krótki pisk towarzyszy drobnemu zachwianiu równowagi, którą odzyskuję moment później, wieńcząc to śmiechem. Ramiona wyciągają się na boki, a sylwetka wysmukla. Cofam się jeszcze trochę, gdy widzę, że Maurice zdejmuje buty. Waha się, widzę to. No dalej, jeszcze tylko kroczek! Najwidoczniej mojego słodkiego śpiewaka trzeba zachęcić. Cóż. I tak nie zakładałem, że utrzymam się na tym oślizgłym kawałku ziemi do samego końca. Dlatego właśnie zadowolony z siebie, przeskakuję jeszcze trochę w tył w śmielszych ruchach, aż w pewnym momencie cała moja równowaga leci na łeb na szyję. Nie wolno tracić gracji oczywiście. Dlatego też na tyle na ile mogę, zamiast poddać się upadkowi, odbijam się od powierzchni z pełnią majestatu (kto zabroni pofantazjować?), aż nagle świat pochłania ciemność, a w ciało wżera się rażąco lodowate uczucie, zapierające dech w piersi. Cisza paradoksalnie szumi w uszach, kiedy ocean wciąga ciało głębiej, a ja poddaję się złudnemu uczuciu, które nagle, po pierwszej fali mrozu, staje się relaksujące i przyjemne. Świat znika na kilka chwil, tracę orientację, ale nie próbuję jej odzyskać. Chwilę tu sobie poleżę. Jeszcze trochę… Może to zachęci go do dołączenia? Zapominając o stężeniu soli w wodzie, uchylam oczy, zachwycony paraliżującym uczuciem podwodnej pustki, lekkością ciała i ciszą wypełniającą umysł. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Nie odpowiedział, czując, jak nogi dosłownie wtapiają mu się w chłodny piasek. Alkohol szumiący mu w żyłach nie miał aż takiej mocy, aby potrafił zapomnieć o tym, że chwila nieuwagi może całkowicie zniszczyć mu życie. Dusił się tą świadomością i walczył z nudnościami wywołanymi myślą, że w ogóle musi się nad tym zastanawiać. Chciałby móc wejść z nim na pirs. Chciał bawić się i nie myśleć o tym, że wystarczy tylko wpaść do wody, by cała skrzętnie skrywana prawda zagroziła wszystkiemu, co do tej pory znał. Zabawnie, że ta świadomość działała lepiej od soli trzeźwiących… - Tak! Ja tak naprawdę boję się wody. - Skłamał i może nawet byłoby to przekonujące kłamstwo, gdyby tylko rzeczywiście nie ściągał butów. Za butami podążyły spodnie, a w końcu także i koszula. Coraz szybciej, bo chwiejące się ciało Iry nie pozostawiało złudzeń co do tego, jak to wszystko się skończy. Wierzył, że zdoła się utrzymać na śliskiej skale i nie przestrzelił się ze swoimi nadziejami. Niemniej, każdemu w końcu kończy się szczęście. Serce zabiło mu mocniej, gdy po raz kolejny wystawił swoją równowagę na próbę i utrzymał się na nogach. Sekundę później wyskakiwał już w powietrze. Przez koszmarnie długie sekundy obserwował, jak bujne włosy Iry znikają w ciemnej toni oceanu. Fale pożarły go chciwie niemalże natychmiast, ale Maurice nosił w sobie tę idiotyczną nadzieję, że wystarczy chwilę zaczekać, nim znowu zobaczy jego roześmianą twarz przebijającą się przez skołtunione kołduny. Uderzenie serca, potem kolejne i następne. Ciało Overtona wreszcie drży w panice wywoływanej nietrzeźwością. Łatwiej byłoby mu obserwować, jak ktoś tonie, gdyby mógł wyzbyć się wszelkich sentymentów. Impulsywność pozbawiała go tej możliwości. Jakie to idiotyczne, że w tym wszystkim pamiętał nawet, aby zdjąć bieliznę. Brak logiki w jego postępowaniu był zatrważający. Uwydatnił to jeszcze bardziej, gdy puścił się biegiem przez pozostały fragment plaży. Wpadł na pirs z takim pędem, że utrzymał się tylko przy pierwszym poślizgnięciu. Kolejne dosłownie wystrzeliło go naprzód jak z procy. Prześlizgnął się gołym zadkiem przez całkiem imponującą część skały, nim ostatecznie wleciał w głośnym pluskiem do oceanu. Chłód był nieprzyjemny tylko przez krótką chwilę. Słona woda miast palić skórę, wywołała lekkie drżenie. Jego ciało stało się śliskie, a łuski jeszcze nie zdążyły skleić mu łydek, gdy wykonał pierwszą próbę dotarcia do opadającego na dno Iry. Zadrżał po raz drugi. Palce złączyła mu gruba błona, a oczy natychmiast przestały palić go żywym ogniem, gdy jego urocza twarzyczka zamieniła się w rybią mordę pełną ostrych jak brzytwa zębisk. Odbił wodę silnym, srebrzystym ogonem, zbliżając się już na wyciągnięcie płetwy, nim kolejne drżenie przywołało ostatnią fazę syreniej przemiany - utratę kontroli. Blade kończyny przecinające rybie królestwo były jak zachęta do ucztowania. Z rekinią precyzją ślepia morskiego potwora odnalazły chwytaną już za ramię ofiarę. Ścisk w piersi, który towarzyszył mu w próbie odzyskania rozsądku, będzie pamiętał jeszcze przez kolejne tygodnie. Paszcza rozwarła się w całkowicie niekontrolowanym geście, gdy pociągnął go ze sobą w stronę powierzchni. Jedno smagnięcie ogonem wystarczyło, aby oddalić od Iry zagrożenie, a kolejne, które uderzyło go boleśnie w bok, bezceremonialnie posłało go w kierunku brzegu. Maurice nie był w stanie sprawdzać, czy do niego dotarł. Niegdyś delikatne dłonie artysty zacisnęły się ostrymi pazurami w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu były jego uszy. Kolejne konwulsje wywołał już samodzielnie, kiedy spróbował odzyskać rozsądek. Parzący go w gardło głód krwi całkowicie przejął kontrolę nad jego działaniem. Myśl, że wciąż mógłby go dogonić, była iskrą padającą na wyschniętą leśną ściółkę. Wrzasnął, uderzając ramieniem w podwodny fragment pirsu. Ira. Nie. Jest. Kolacją. Zew krwi: 7 Odparcie zewu krwi: 25+14=39<50 Efekt: -5 mHP[/b] |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Zimna toń wody przyjemnie otępia zmysły, a lekkość zawieszonego w swoistej próżni ciała sprawia, że chcę tu zostać na zawsze. Jest tak przyjemnie, że na chwilę zapominam, po co to robię, po co przedłużam, o co mi chodziło. Zapominam o potrzebie oddychania – jak długo będę mógł tak wytrzymać? Ile czasu minie, nim ciało zacznie sympatyzować z przeszywającym chłodem i wyciszać swoje funkcje, zapadając w stan hipotermii? Zapisana w jakimś wadliwym genie autodestrukcyjna siła każe mi to sprawdzić. Ile jeszcze? Kiedy serce zacznie podrygiwać w przypływie adrenaliny? A może jest na to za zimno? Nie jest. Nie jest za zimno. Lecz adrenaliny nie wywołuje brak powietrza i coraz bardziej oddalająca się powierzchnia wody. W pierwszej chwili myślę, że to Maurice, ale złudzenie trwa tylko moment. To nie Maurice. To potwór. Z paskudnym rybim łbem, wielkimi zębiskami i nienaturalnie szybkimi ruchami. Serce podchodzi do gardła w mocnym uderzeniu i przyspiesza tak, że pomimo przejmującego zimna robi mi się gorąco. Ciało podryguje w proteście, głowa się zadziera, szukając powierzchni, a widząc odległość, która od niej dzieli, panika zaczyna napędzać każdy gwałtowny i chaotyczny ruch. Nie wiem, w którym momencie otwieram buzię, w którym połykam wodę, w którym to paskudztwo chwyta mnie za ramię, w którym czuję siłę uderzenia i nagły odrzut, w którym tracę orientację. Nie odzyskuję jej przez długi czas. Panika sprawia, że łzy napływają do oczu, mieszając się ze słoną wodą, a gwałtowny kaszel przybiera na sile. Adrenalina napędza ruchy, sprawiając, że są szybsze niż zwykle. Byle przed siebie, byle do brzegu. Ciało się męczy, serce wali, dyszę i wykasłuję kolejne dawki wody, przez kilka chwil czując niepokojące duszności. Wciąż wypluwam wodę czy może to już moje płuca? Goni mnie. Czuję, że mnie goni, choć nie wiem czy tak jest. Wyobraźnia podpowiada tylko jeden scenariusz. Zginę tutaj. Maurice, Maurice, Maurice – dopiero po którymś razie, po którymś szybkim kroku postawionym na piasku zdaję sobie sprawę, że krzyczę jego imię. Dopiero wtedy, gdy rozglądam się panicznie, w pół zgięty i zdaję sobie sprawę, że go tutaj nie ma. Łapię powietrze haustami, a każdy oddech boli. Ubrania ociekają wodą, włosy zasłaniają widok. Odgarniam je dłonią, oglądając się za siebie kontrolnie, zlękniony. Widzę jak woda przy pirsie porusza się. — Maurie? — dyszę, rozglądając się. Wszedł za mną do wody? Czy ten potwór go dopadł? Nie. Nie nie nie nie nie. — Maurie!!! — Głos załamuje się w gwałtownym, niepowstrzymanym szlochu – z pewnością bardzo nieładnym – a morze niesie rozpaczliwy krzyk, nic sobie nie robiąc z wewnętrznego dramatu skończonego kretyna, który naraził życie swojego przyjaciela. To nie może się dziać. Upadam. Ze zmęczenia, z bezsilności, z nagłego poczucia słabości, jakby ulatywał ze mnie duch. Myśl, że naprawdę tam wszedł za moją namową, kiedy w głębinach pływa z pewnością złakniona krwi syrena… Nie może być. Nie może. Zaraz. Czy to są majtki? Walcząc z czarną mgiełką zasnuwającą spojrzenie, właściwie półprzytomnie biorę do ręki kawałek materiału. Tak. To definitywnie są majtki. Maurice nie ściągałby gaci, żeby wejść do oceanu – jeśli już, to moja rola. Więc czemu? Czemu… Spojrzenie znów wbija się w niespokojne fale, a umysł zaczyna walczyć z adrenaliną, wchodząc na wyższe obroty, odzyskując umiejętność łączenia faktów i odnajdując strefę komfortu, w której Maurice wcale nie skończył w żołądku syreny. Czy alternatywa jest lepsza? Na Piekło i Najwyższą Trójcę. Jak chuj. Lepsza jak chuj. Rzeczywiście. Gdyby miał mnie zeżreć, pewnie by to zrobił. Jestem szybki, ale wszystkie opowieści o morskich stworach nie pozostawiają złudzeń – nie da się wygrać z syreną na jej terytorium. Nie zdążyłbym, gdyby chciał mnie dopaść. To odepchnięcie – to nie był brak koordynacji ruchowej z jego strony. Zrobił to specjalnie. Ale co teraz? Jak długo tam będzie? Czy zagrożenie minęło? Nie. Nie minęło, Ira. Przeczytałeś wystarczająco dużo pornosów, żeby wiedzieć, jak syreny wabią do siebie swoje ofiary. Nie trzeba być w wodzie. — Crysonoros. — Niech ucierpię. Lepiej tak niż poddać się lamentowi. Maurie, wychodź stamtąd, na złote serduszko Aradii. Jest zimno. Okropnie zimno. Zimno i mokro. Zęby uderzają o siebie niekontrolowanie, kiedy szybkimi ruchami ściągam z siebie przemoczone ubrania, choć wszystko we mnie walczy z odsłonięciem się na kolejne salwy chłodu. Kończę nagi, szybko zakładając pozostawione wcześniej na brzegu skarpety i kurtkę, żeby skulić się w miejscu i wbić spojrzenie w ocean. No wychodź już. Rozmyślenia nad istotą tego, co się właśnie wydarzyło, oddalają się w czasie. Teraz nie są tak ważne. To Maurice. Czegokolwiek nie mówi się o syrenach, jakkolwiek łatwo wyobrazić sobie, że te historie są prawdziwe, gdy przyszło zobaczyć tę paskudną rybią gębę… To Maurice. Żaden z niego pozbawiony empatii morderca. Rzucam Crysonoros na okolicę wokół siebie. Wynik: 82 | udane. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Maurice nie myślał, chociaż próbował o to myślenie zawalczyć. Szamotał się w wodzie, uparcie zatrzaskując ostre zębiska i próbując panicznie przekonać swoją poczytalność do współpracy, ale w pewnym momencie zaczęło to bardziej przypominać walkę z wiatrakami. Świadomość zaczynała być spychana na sam skraj tego rybiego móżdżku i w zamian pozostawiała po sobie tylko wściekłą potrzebę zapełnienia gęby ludzkim mięsem, ale Overtone nie był znany z szybkiego odpuszczania, nie w sytuacjach zupełnie patowych. Czy to cud, czy może lata starań, że był jeszcze w stanie koncentrować myśli na swojej tożsamości? Próbował przeforsować swoje „ja” ponad to drugie, mniej ludzkie „ja”, które już raz skrzywdziło osobę, która była mu bliska. Nie podniósłby się z tego, gdyby los postanowił zatoczyć koło. Trudno będzie zaakceptować mu już nawet te chwile, w których autentycznie musiał być w tej wodzie i mierzyć się z myślami, że już zawsze może być do tego zdolny. Syreny… czymże były, jeżeli nie stworzeniami Lucyfera? Przynależały do niego, oddawały mu cześć, były doskonałe w jego oczach, a mimo to każdego dnia ścierały się z dyskryminacją i nienawiścią tych, którzy widzieli w nich morskie potwory, jakimi przecież niejako również były. Może i Maurice zasłużył wreszcie na to miano? Na miano potwora, mordercy i kompletnego idioty. Pewnie powinien najpierw spróbować zaklęć, ale jak to zrobić, kiedy instynkt kieruje człowiekiem jako pierwszy? Och ta biedna, głupiutka syrenka. Próba powstrzymania zagłady wciąż trwała, ale nie powstrzymywało to głodnego krwi monstrum od próby zdobycia tego, na co miało chrapkę. Melodyjna szanta spróbowała skusić Irę do ponownego spaceru na sam brzeg oceanu, ale zanim tak na dobre się rozpoczęła, magia kompletnie z niej wyparowała. Zawiodła, być może nawet za sprawą Overtona, który nieustannie próbował dojść do głosu w tym pokręconym duecie dwóch osobowości. Odparcie zewu krwi: 17+14=31<50 Efekt łączny: -10 mHP Lament: nieudany |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Jeśli próbuje lamentować, to jego głos nie dociera do mnie przez wytworzony zaklęciem, drażniący uszy hałas, który jednak zaczyna powoli zanikać. Zęby szczękają, wygrywając przykry rytm, a piasek wdziera się tam, gdzie nigdy nie powinien mieć dostępu, gdy siedzę gołym dupskiem na ziemi i przeklinam swój wybór garderoby na dziś. Nie mogłem wziąć dłuższej kurtki, no nie mogłem? Zerkam w bok na porzucone przez Maurice’a ubrania. Jego koszula chociaż częściowo zakryłaby mi uda, dałaby choć odrobinę ciepła. Kurwa, muszę się najpierw rozebrać, żeby to założyć. Zamarznę. Jebać to. Szybkimi ruchami zsuwam z siebie kurtkę, zerkając nieustannie w stronę pojedynczych, dziwnie chaotycznych ruchów srebrzystej płetwy, która wyłania się czasem spod powierzchni wody. Nie zbliża się do brzegu. Czemu? Przecież go tu nie zostawię. Jeszcze zeżre kogoś, komu przyjdzie ochota na spacer wzdłuż brzegu. Albo jakiegoś nieszczęsnego rybaka. Podobno syreny ciągnie do wody. Podobno łatwo im się zatracić i ciężko z niej wyjść. O to chodzi? Będzie próbował mnie tam zwabić do skutku, walcząc z instynktami? Nie wiem, ile jest prawdy w tych wszystkich opowieściach i książkach, których się naczytałem czy nasłuchałem. Żeby to zweryfikować, potrzebuję Maurice’a, a żeby mógł mi to objaśnić, musi najpierw stamtąd, do chujca, wypłynąć. Dopiero po zdjęciu kurtki, kiedy sięgam po koszulę Maurice’a, dostrzegam na własnym ramieniu krótkie cięcie. Pewnie sam się zadrasnąłem o te… szpony (kurwa, on ma szpony!), kiedy próbowałem się wyrwać. Hm. Zerkam jeszcze raz w stronę morza. Czy krew zwabi syrenę bliżej brzegu? Ira, do chuja, to nie wampir. Ale może…? Jeśli coś wydaje się głupie, ale działa… Gdyby tylko zbliżył się do brzegu, na powierzchni być może byłbym już w stanie go unieszkodliwić i stamtąd wyciągnąć. Byle zabezpieczyć się przed lamentem… A trzeba było wziąć zakąski do tego alkoholu, może nie musiałbym się teraz martwić, że skończę w żołądku własnego kumpla. — Conscientia Amos. — Wybacz, kochany. To dla twojego dobra. Przesuwam palcami po świeżej ranie, nim zarzucam na siebie koszulę Maurice’a i kurtkę. Stopy są sztywne, kiedy zbliżam się nimi do fal, aż te zaczynają smagać po kostkach. Przykucam, by zanurzyć zakrwawioną dłoń w lodowatej wodzie. — Cip, cip, rybko. — Jeśli krew wystarczy, żeby go zachęcić, być może rzuci się tutaj, zamiast próbować obronić przed czarem (chyba jest pod wodą, pewnie nawet nie wie, że cokolwiek rzucam). A zanim zdąży zacisnąć na mnie zębiska albo otworzyć buzię do lamentu, czar powinien zadziałać. I oby okazał się wystarczająco silny i szybki. Potrzebuję tej ręki, którą tak chętnie wystawiam teraz na pokusę Maurice’a. Przekraczasz granice swojej głupoty, Ira. Cóż. Albo się uda, albo stracę dłoń, albo tu zamarznę, innych opcji nie ma, więc już chuj z tym ryzykiem. Rzucam Conscientia Amos na Maurysia. Wynik: 93 | udane. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"
Maurice Overtone
ILUZJI : 7
WARIACYJNA : 7
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 172
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Rybki nie było i zacząć być nie planowała. Maurice resztkami zdrowego rozsądku odsunął się od brzegu oceanu, aby przypadkiem - tak jak to Ira przewidywał - nie wyskoczyć tam z zębiskami celem dokończenia przekąski i tak też został, kręcąc się i nerwowo wirując w pobliżu śliskiego jak jasny pieron pirsu. Uderzał ogonem w wodę, wbijał pazury w pokryte srebrnymi łuskami ramiona i zaciskał oczy tak mocno, jak tylko był w stanie, byleby tylko wreszcie ten krwiożerczy szum w głowie ucichł. Fale rozbijały się o jego sumienie i bez cudzych ingerencji. Od dawna już nie czuł się tak nieludzko, a uczucie wymykania się kontroli po raz kolejny nieprzyjemnie go zaskoczyło. Posmak paniki wciąż drażnił go w gardło, pozbawiał tchu. Może to za sprawą emocji stracił panowanie nad ludożerczą częścią swojej syreniej formy, a może tak miało być? Miał sobie przypomnieć, że samokontrola nie była mu darowana na zawsze? Cokolwiek to było, odczuł skutki. Dziękujemy za uwagę. Wreszcie po kilku minutach zażartej walki z własną głową coś się w nim zmieniło. Woda zaczęła się uspokajać, a jasne łuski pod jej powierzchnią znieruchomiały. Maurice zaczął opadać na dno, przyswajając sobie to, co przed chwilą miało miejsce. Teraz gdy był już w wodzie, wcale nie był pewien, czy pożarcie przez syrenę jest lepsze od utonięcia. Nigdy nie tonął. Odetchnął pod wodą, zbierając jeszcze przez moment siłę na zmierzenie się z tym, co czekało na niego na brzegu. Czy Ira poszedł już po cała wieś? Czy planowali nadziać go na pal i rytualnie poświęcić Lucyferowi? Jego - plugastwo, które wymknęło mu się z dłoni jakimś okrutnym zrządzeniem losu. Kiedy ostatni raz czuł się tak źle ze samym sobą? Chyba nigdy. Potworna morda Overtona przebiła splątaną powierzchnię wody. Łuski zafalowały i zaczęły się zmieniać, wtapiając się w jasną skórę niby olej wsiąkający w papier. Połowiczny powrót do ludzkiej postaci trwał krótko, oddając mu od pasa w górę tę samą uroczą fizjonomię, którą odznaczał się wcześniej… tylko jakby starszą o kilka lat. Postarzył ją lęk o to, co mógł zrobić Irze. Prawdziwe emocje rzadko wydostawały się na światło dzienne spod solidnej porcji gry aktorskiej Maurycego, ale teraz były tak oczywiste, że trudno było wyobrazić sobie sytuacje, w której jego twarz mogłaby cokolwiek udawać. Jedno pchnięcie ogonem wystarczyło, aby zbliżył się do pirsu. Wspierając się o niego dłonią, opuścił spojrzenie na Irę, gdy począł wychodzić z lodowatej wody na piaszczysty brzeg. Odparcie zewu krwi: 82+14=96>50 |
Wiek : 29
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge, Maywater
Zawód : Malarz, śpiewak operowy
Ira Lebovitz
ILUZJI : 5
PŻ : 236
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 43
WIEDZA : 3
TALENTY : 2
Cóż, przynajmniej obmyłem sobie rękę czy coś, bo krew ewidentnie nie podziałała w wyrwany rodem z powieści sposób (i dobrze). Coś sprawiło, że Maurice zastygł, a gdy zaczął się zbliżać, to ewidentnie nie w celu zaatakowania. Gdyby ten mu przyświecał, nie wynurzałby się z wody, tymczasem moje oczy wyłapały blond czuprynę i piękną, zdecydowanie nie rybią buźkę. Pełną ciężkich do zniesienia emocji, zmęczoną i smutną, ale uroczą, a nie upstrzoną krwiożerczymi zębiskami i paskudną paszczą. Brr. Dzięki Piekłom. Maurice wychodzi, a ja po chwili zastygnięcia przypominam sobie, jak się oddycha i porusza. Obracam się tyłem do niego, by podbiec kawałek dalej, tam, gdzie leżą porzucone ubrania. Zbieram je do kupki w ręce wraz z butami i czym prędzej zawracam się do ewidentnie zdruzgotanego biedaka. No nie patrz tak, bo zacznę mieć wyrzuty sumienia! Nikt nie lubi wyrzutów sumienia. Przecież nie mogłem wiedzieć! Mógł po prostu powiedzieć, że kąpiel w oceanie nie służy jego urodzie i dostaje morderczych zapędów, to bym sobie przecież odpuścił. Moje ręce są zajęte ubraniami Mauriego, dlatego kiedy podchodzę, jedyne co mogę zrobić, to oprzeć czoło o jego mokrą klatkę i odetchnąć z ulgą. Dopiero teraz uświadamiam sobie jak mocno dudni mi serce. — Trzymaj, skarbie, ubieraj się. — Przekazuję ciuchy w jego ręce, zadzierając głowę, żeby przyjrzeć się jego buźce. No wygląda jak siedem nieszczęść… — Koszuli ci nie oddam, okryj się kurtką. Kiedy już mam wolne ręce unoszę dłoń, żeby odgarnąć z twarzy Mauriego przylepione do niej włosy. — No już. Nic się nie stało. — Mogło, ale co z tego? Żyję, Maurie żyje, wszyscy żyją, nikt się o tym nie dowie. Sytuacja pod kontrolą. Kilka szkód zaleczy ognisko w kominku, trochę wzajemnej troski i drink na dobranoc. Może kilka wyjaśnień. — Chodź, złapiemy taxi po drodze. Przenocujesz mnie? — Przy odrobinie szczęścia taksówkarz nie będzie drążyć tematu roznegliżowanej panny, latającej po mieście w męskiej koszuli, jakby właśnie wyszła z czyjegoś łóżka. Możemy powiedzieć, że lunatykuję. Nie takie rzeczy widziano. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : akrobatka / współwłaściciel klubu "WhizzArt"