First topic message reminder : Zatopiony pirs Wchodzący w głąb oceanu pirs niegdyś służył do cumowania pomniejszych jachtów, jednak ze względu na ciągle podnoszący się poziom wód - obecnie jest jedynie kawałkiem kamienia wysuniętym daleko za linię brzegową. Chociaż chodzenie po nim jest szalenie niebezpieczne ze względu na ciągle uderzające w deptak fale, pozostaje to jedną z ulubionych rozrywek dzieci i mniej rozważnej młodzieży. Znana jest sprawa z 1952 roku, kiedy to 6-letni malec pod nieuwagę własnej matki wszedł na pirs i ostatecznie poślizgnął się, upadając do wody. Jego ciało wyłowiono dwa dni później, daleko od miejsca zdarzenia. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Poukładać wszystkie wydarzenia, skatalogować, przeanalizować, jeden plus jeden to równia pochyła; śliski kamień podniesiony do potęgi trzeciej pomnożony przez wartość grawitacji. Williamson przyjechał tutaj rozwiązywać problemy, nie mnożyć, ale minus i minus daje plus; niedawno gdzieś o tym czytał. — Miałem żonę — po sześciu latach czas przeszły nie smakuje niczym; ani żalem, ani wymuszonym smutkiem, ani głęboko zagrzebaną ulgą. Do perfekcji opanował wypowiadanie tej prawdy tonem zarezerwowanym dla meteorologicznych obserwacji — faktycznie, dziś całkiem rześko — albo policyjnych frazesów — przysługuje ci prawo do zachowania milczenia, więc zamknij ryj, Williamson. — Dlatego zamiast garnituru, w samochodzie wożę czekoladę. Po siedmiu miesiącach małżeństwa zrozumiał, że to żadne lekarstwo — za to cenna karta przetargowa. Raz czy dwa (sześć i pół; pół, bo kiedyś Daisy przed wyjściem zjadła resztę ciasta, które zamierzał zaanektować po nocnym patrolu, więc czekolada liczyła się tylko połowicznie) uratowała mu życie; w pozostałych przypadkach opłacała kilka mil względnej ciszy. Dziś nie miał z sobą szeleszczącego opakowania Hershey's — przedziwne — co zaprzepaściło szansę na wymowne, obopólne milczenie. Tak naprawdę ta ewentualność przestała istnieć gdzieś pomiędzy trzecim psim sucharkiem, drugim upadkiem i pierwszym drgnięciem kącików ust; przez ostatnie kilka minut Williamson powiedział więcej niż cały ubiegły weekend. — Tylko, jeśli jesteś gotowa na starcie z irlandzką wdową — pani McIntosh była najskuteczniejszym systemem prewencji na Staromiejskiej — a dzieliła kamienicę z Czyścicielem; istniało spore prawdopodobieństwo, że nie tylko zauważyłaby Lyrę, ale pewnie znała matkę jej matki i numer buta ciotecznego kuzyna ze strony szwagra prababki. — Nie oskarży cię o kradzież przyszłego męża numer pięć, jeżeli podzielisz się winem. Żadna butelka Barbera D’Alba nie zaspokoiłaby pragnienia wdowy McIntosh — o tym alkoholowym nawet nie wspominając. Zabawa w gdybanie — nie u ciebie ani u mnie, więc może na przystanku? Mandat dostaniesz dopiero po ostatnim łyku — mogłaby trwać aż do przypływu — kiedy jest, kurwa, przypływ? Początek końca nadszedł nagle; kiedy uśmiechali się mniej, za to czuli mocniej. Zwłaszcza zimne kamienie i zalane pirsy. — To moment, w którym przypominam, gdzie mogłabyś spędzić resztę swojego — elokwentne pytanie zasługiwało na elokwentną odpowiedź — ta, która wybrzmiała, wyszła całkiem zgrabnie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Tępy ból w ramieniu i całkiem świeży w miejscu, gdzie jego tors i jej bark odhaczyli spotkanie pierwszego stopnia, nie sprzyjały skupieniu. — Charakterystyczne auto, byłoby szkoda— Tyle możliwości, tyle ewentualności, tyle potencjalnych nadużyć władzy; co wybrać? — Gdyby ktoś nagminnie zatrzymywał je do kontroli. Jack mógł posiadać strzelbę, problemy z agresją i licencję na przemoc wobec zwierząt — Barnaby miał to wszystko i jeszcze więcej; drobne szczegóły, których nie gwarantował czerwony lakier pick—upa. Srebrną odznakę na piersi, prawo za plecami, odpowiednie nazwisko i próg tolerancji, który leżał niżej niż Williamson teraz. — Moim ravioli? — tym razem nie drgnęły kąciki ust — jedynie brew; ta lewa, od zawsze bardziej podatna na sugestie. — Tego jeszcze nie słyszałem — bujda na kołach i resorach; Valerio od dwóch dekad wychodzi z siebie — czasem całkiem dosłownie — prześcigając w kulinarnych metaforach. Pod koniec grudnia królowało kremowe rigatoni; to były trzy wyjątkowo smutne, pozbawione makaronu tygodnie w życiu Williamsona. Smutniejszy mógł być tylko ten dzień — mokry rękaw, mokre spodnie, mokra perspektywa śmierci w skołtunionych wodach oceanu. Plan awaryjny — aquaoxy powinno zadziałać; dość, żeby zdążył wdrapać się na pirs albo dotrzeć do brzegu, wyrzucony na plażę jak zdechła flądra — zakładał wdech na tyle głęboki, by wypowiedzieć czar. Piękna, hipotetyczna teoria — jedna z wielu tego dnia. Sprawdziłaby się jeszcze lepiej, gdyby oddech zechciał współpracować; coś — ktoś — uszkodziło mu rytm, rozstroiło takt i wywlekało na śliski kamień brzydką prawdę. — Jesteś pewna? Bywa — permanentnie — dupkiem. Właśnie powiedział— Wszystko mnie boli, chciałbym zapalić, przestań udawać, że nie wiesz; ona wie, że wiesz, że oboje wiecie. — Oby Lyra potrafiła dochować tajemnicy. Po dwóch aplikacjach membrana na twarz nie obsadzą jej nawet w roli drzewa. Możemy sobie pomóc; chyba, że twoje usługi przestaną być potrzebne. Jeszcze nie było za późno; jeszcze mogła uciec (dokąd?) i rozgłosić (komu?) prawdę o (kim?) gwardziście—oficerze, szczerze wierząc, że uwierzy jej (kto?) ktokolwiek — szybciej od niej umarłaby tylko nadzieja na dożycie kolejnego zachodu słońca. Gdyby uznał, że jest do tego zdolna — była; gdyby musiała wybierać, wybrałaby siebie — głowa jednego z nich właśnie tkwiłaby pod wodą. Niepowtarzalne okoliczności na odkrycie kolejnej tajemnicy; tym razem należącej do niej. Zamiast dłoni zwiniętej w pięść, były palce owinięte wokół nadgarstka; zamiast festiwalu krzyków, były ciche słowa, jeszcze cichsze czary i milcząca lekcja. Widzisz, Vandenberg? To nie tak, że nie można używać magii w miejscach publicznych; można, tylko trzeba robić to subtelnie, na tym polega odpowiedzialność. — Dostajemy jedynie dawki przypominające rasizmu — musiał przegapić ostatnią, skoro nadal rozmawiają. Wytapiany z ciała ból wyrównał puls; pod szorstkimi opuszkami uderzenia nadal były szybkie, pulsując w tylko jej — i teraz jemu — znanym rymie. Powinien cofnąć dłoń, kiedy pierwsza fala ulgi ostrożnie obmyła Lyrę z napięcia — płytka zmarszczka w kąciku jej ust zniknęła i dopiero, kiedy nie został po niej nawet ślad, Williamson zrozumiał, że nie powinna tam gościć w pierwszej kolejności. Reakcja alergiczna na ból czy jego obecność? — Rozpoczęło, kiedy upomniałaś się o kartkę. Teraz po prostu zabijamy czas — zamiast siebie. Trzy i pół minuty; wciąż mogą zdążyć przed zapadnięciem zmroku. — Zaczekaj, aż pokażę ci, co potrafię z avisceleritas. Mimowolny centymetr w tył — odpowiedzią na wyciąganą w kierunku policzka dłoń zawsze było (jest i będzie) wycofanie. Pozwolił jej na dotyk, bo nadal trzymał smukły nadgarstek w uścisku, bo pirs wciąż był śliski, bo strach zabija powoli, a czujność — psia — nigdy nie zawodzi, bo nagle znów był o jedno głośnie wypuszczenie powietrza od śmiechu. — Zaczynam podejrzewać, że to twój pierwszy raz. Mogłaś ostrzec, byłbym delikatniejszy — w przeciwieństwie do zatopionego kamienia. Ból w ramieniu nie zniknął, czego nie mógł powiedzieć o dłoni na policzku — nie zostawiła po sobie ulgi, jedynie ciepło; czasami tyle musiało wystarczyć. — Pocałunki są równie skuteczne? Dwie minuty — uścisk palców wokół nadgarstka zelżał, odwlekając w czasie nieuniknione. Potrzebował tej dłoni — przyczepionej do obolałej ręki — w nierównym starciu z zatopionym pirsem. Pierwsze podparcie o kamień i moment skupienia — próbował obliczyć prawdopodobieństwo poślizgnięcia się do tyłu i upadku do wody; jednoznaczny wynik — w chuj wysokie — zagłuszył słowami. — Na początek papieros, zachód słońca i niewygodne pytanie — właściwie, pieprzyć to; jeśli utonie, ktoś — Helen? — za dwa dni znajdzie na stoliku kawowym liścik; datę, detale, nazwisko, jeśli nie wrócę, nie otwierajcie drugiej szafki nad zlewem, jeszcze nie wiem, co tam zamknąłem. — Kiedy planujesz kolejną sprzedaż? — nie musiał precyzować; za rzemieślnicze bransoletki z muszelek gwardia jeszcze nie aresztuje. — Chętnie poznam klientelę. Połowa z nich miała prycze z własnym nazwiskiem w Kazamacie; druga połowa z pomocą Lyry Vanderberg wkrótce je otrzyma. W połowie powstania — styczniowego — wyciągnął dłoń; z tej perspektywy Lyra przypominała rozciągnięte na zimnym kamieniu trofeum, które ktoś próbował oblać złotem, ale nagle przypomniał sobie, że to już grano — na dodatek w wykonaniu jej matki. Odwrócony plecami do słońca Williamson przysłonił światło; kolejny akt wandalizmu zatrzymany przez dzielnego funkcjonariusza. Padłeś? Powstań — próg pozostaje niezmieniony i wynosi 30. Wynik poniżej 17 oznacza, że jednak jeszcze sobie poleżę. Ostatnio zmieniony przez Barnaby Williamson dnia Sro Lip 05, 2023 11:53 am, w całości zmieniany 2 razy (Reason for editing : literki w dziwnej kolejności) |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 83 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
— Oh. Oh, Barnaby Williamson miał jakieś życie poza mundurem; być może jakieś hobby poza szukaniem (kopaniem) dziur w całym. Miał żonę — czas przeszły zamierzony — raczej nie był rozwodnikiem. Z tego co wiedziała, rodziny takie jak jego jeszcze się nie dowiedziały, że tak można. Logicznym wnioskiem było młode wdowieństwo. Pomyślała przez chwilę, że było w tym coś tragicznie zabawnego — gdyby życie jej się inaczej potoczyło, byłaby teraz żoną. Albo wdową. Nie było jednak słowa na kogoś, komu umarł narzeczony. We wdowieństwie była jakaś godność — zrozumienie — w jej stanie jedynie domniemane morderstwo. — Przykro mi — naprawdę było; bursztyn oczu rzadko kłamał w tych sprawach. To nie litość jednak wkradła się między jeden a drugi uśmiech, a pewne zrozumienie. — Ten garnitur by się przydał. Cóż za pełna duchów sceneria. Jej i jego — jej nadal dręczyły jej noce, zastanawiała się, czy on uwolnił się od swoich. Nie miał obrączki. Nie miał jej również, gdy się poznali (dlaczego to pamiętasz, kochanie? / zamknij się, Aaron), więc stan nieposiadania żony nie mógł być czymś nowym. Miał żonę. Teraz jej nie miał. Czyż nie tak działała gwardia? Zastanawiała się, czy miało to jakieś znacznie — miała nadzieję, że tak — że w pewnym momencie takie rzeczy się po prostu przedawniają. W przeciwieństwie do rzucania zaklęć na niemagicznych. — Więc też jestem druga — a ty piąty. Teatralne cmoknięcie rozczarowania. Mężczyźni już tak mają, łatwo wywołują podobne emocje. — Szkoda. Myślałam, że mamy coś wyjątkowego. Reszta życia. Długo nie myślała, że jej jakaś reszta została — jeśli tak, to są to najpewniej żałośnie wygrzebane z kieszeni drobniaki, na których widok pani w sklepie wywraca oczami. Nie, żeby Williamson wiedział coś, na temat drobniaków — choć z pewnością sporo o wywracających oczami kobietach. Fakt faktem, że jednak nie planowała nawet tych miedziaków spędzać za kratami. Chwilowe napięcie na twarzy i powaga mogła być przez niego bez problemu dostrzeżona. Nawet jeśli perspektywa Jacka, co chwilę zatrzymywanego na bezsensowne kontrole, napawała ją pewną satysfakcją, to sam fakt myślenia o nim, napawał ją— Czym? — Więc miałeś przyjemność — zabawne. — go poznać. Cokolwiek uroczego ci powiedział, to uwierz mi, że jest gorszy. Uwierz mi, jeszcze zabawniejsze. Kiedyś jeden mundurowy przyjechał do nich do domu — nawet najbardziej ślepi nauczyciele czasami czuli obowiązek, aby pewne rzeczy zgłaszać — ale po bardzo skrupulatnym (posiedział godzinę na kawie) śledztwie (podczas której, w obecności Jacka, wypytywał ją o to, skąd ma tyle siniaków), stwierdził, że nie ma tu nic martwiącego. Złapała go przed domem, używając wymówki, że zapomniał portfela — naiwnie wtedy myślała, że specjalnie — i próbowała mu powiedzieć, ale jej nie uwierzył. Boki zrywać. — A mam jakiś wybór? — nie miała. — Właściwie to nie wiem, co robi membrana, ale z kontekstu potrafię wywnioskować, że na pewno nie takie przyjemności, co subtilis tactus. O dyskrecję się nie martw. Jak już ustaliliśmy, nie jestem kapusiem. Ani aż tak głupia. Czasami lekkomyślna. Na przykład dotykając twarzy gwardzisty, który z pewnością sypia z jednym okiem otwartym (to bardzo niezdrowe) i rozkwasza nosy za mniej. Jednak on nadal trzymał ją, gdy ona dotykała jego, a jej dotykał ocean, więc w jej głowie kroiła się złudna myśl, że nie był to wcale taki głupi pomysł. Pocieszała się tym, że chyba widział w niej człowieka. Chyba sama, w odbiciu zielonych oczu, widziała człowieka. Może nie wiedziała, co robi membrana, za to avisceleritas było jej znane doskonale. — Kończysz szybciej? — zbyt łatwe, ale była już trochę zmęczona, bardzo zziębnięta i przede wszystkim głodna od tej całej gry z ravioli w roli głównej. Delikatniejszy. Nie czuła — najpewniej złudnie — brutalności w jego dotyku, jedynie grozę w słowach pomiędzy psim żartem numer sześć a siedem. Twierdził, że był dupkiem i nie miała powodu, aby mu nie wierzyć. Jednak dupek postanowił zabrać ból jej ręki; z jej osobistego doświadczenia nie miewali oni takich zwyczajów. Dupek z prawdziwego zdarzenia, jak chociażby okaz z posterunku, mógłby przy niej zakładać się z kolegą, ile wytrzymałaby, gdyby oboje ją— — Nie martw się, byłeś odpowiednio delikatny. Zostawię dobrą recenzję — 10/10, polecam bycie zastraszoną przez tego gwardzistę. W cenie ponoć włoska kuchnia, ale nie jestem pewna, czy nie jest to pakiet premium. Gdyby była odrobinę mniej rozsądna (lub odrobinę bardziej pijana), to powiedziałaby to na głos. Ciekawe, czy by się zaśmiał, czy dałby jej w pysk. — Zaczynam podejrzewać, że nigdy się nie całowałeś, Williamson, skoro pytasz. Dochodził do sedna. Wreszcie. — To nie do końca działa tak, że umawiamy się z miesięcznym wyprzedzeniem — odpowiedziała, wspierając się łokciami w pozycji półleżącej, dając mu jakieś pół minuty widoku, by trochę rozproszyć od faktu, że aktualnie nie ma dla niego żadnych konkretów. — Zazwyczaj są to też dość intymne spotkania — jedną rękę przeniosła do przodu, chwytając jego dłoń. Była zimna. Jak kamień. — ale jeden pytał ostatnio, czy nie jestem chętna na trójkąt. Myślisz, że to miał na myśli? On przeszedł do sedna, a ona znowu się od niego oddaliła. Kurwa, Vandenberg, zachowaj powagę na pięć minut. Może powaga była zbyt ciężka, zbyt twarda i śliska, jak jebany pirs. Oznaczała bolesny proces wyrywania łusek, tylko po to, aby pies zakopał ją sobie w swojej dziurze. Ile razy będzie w stanie go na takie spotkanie zabrać, nim rozejdzie się, że z nią nie warto się spotykać? Raz? Trzy maks, jeśli będzie miała szczęście. Z drugiej strony — to nigdy nie miał być stały dochód. — Nie wiem kiedy będę mieć — podciągnęła się do góry, mokry kamień zostawiając za sobą, a przed sobą znów mając mokrego kundla. Chociaż nie — Williamson niewątpliwie był rasowy. — co sprzedać. Łuski nie rosną na drzewach, wiesz? Rosną na ogonach. Ocean połykał za jego plecami słońce, a ona myślała tylko o tym, że nie może tego przegapić. Było coś oczyszczającego w tym, jak dzień zamieniał się miejscem z nocą. Zawsze myślała, że to moment bardzo intymny — jak coś, czego oni nie powinni wcale oglądać. Jak pocałunek dwóch stęsknionych za sobą kochanków, którzy całe życie, skazani są na nieustannie wymijanie się nawzajem. — Daj mi się tym nacieszyć, nie psuj chwili — poprosiła, właściwie niemal szczerze, właściwie niemal szeptem. To miał być naprawdę piękny zachód słońca, który próbowała obejrzeć zza jego ramienia. Podnoszę się z tego moralnego dna, wciąż pozostając w zasięgu progu 30, a więc 22 i stabilnie patrzymy, jak zachodzi słońce. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Stwórca
The member 'Lyra Vandenberg' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 42 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Oh. Jedna sylaba, dwie litery, sześć lat. Oh. Moje kondolencje, wyświechtana formułka nawracała przez pierwszy rok jak źle doleczony katar, była taka młoda. Oh, co za straszna wiadomość. Oh, to musiał być dla ciebie cios. Oh, chcesz o tym porozmawiać? Oh, nie, dziękuję. Przykro mi — ponad pół dekady później mało kto pamięta, nawet (zwłaszcza) on. Przykro mi; dawno nie słyszał tych słów w kontekście Daisy i przez pół uderzenia serca był pewien, że za ich sprawą taśma minionego czasu zostanie zerwana; że zwinie się z trzaskiem i znów będzie marzec tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, zalany pirs zamieni się w wypolerowane posadzki Blossomfall, a drzwi sypialni nawet nie zaskrzypią, kiedy pchnie je, żeby odkryć przewrócone krzesło i cień rzucany przez— Oh, przykro mi nie było wymierzone w przeszłość i Williamson z trudem dostrzegał związek nawet z teraźniejszością — miało za to w sobie sporą porcję przyszłości. Przez pryzmat tego nie—współczucia, gładko zamienionego w kolejny dowcip dnia, zacznie postrzegać ją; szczerą w swojej nieszczerej próbie ukrycia zrozumienia. — Pora zmienić stare nawyki — i zacząć kupować czekoladę z orzechami; Daisy za nią nie przepadała. Zapomnienie było łatwiejsze od sztucznego utrzymywania przy życiu wspomnień — przez ostatnie półtorej roku małżeństwa nie mieli ich wiele; jeszcze mniej z tych niewielu była dobra. Postrzępionym fragmentom wspólnego życia zorganizował osobny pogrzeb — z butelką alkoholu, zaciśniętym w palcach pentaklem i meminisse, które zamarło na końcu języka na sekundę przed wybrzmieniem. To byłoby zbyt łatwe, tak po prostu wymazać ją z pamięci. Uniknąłby kary, a przecież zasłużył; na każde gdybyś kochał ją mocniej i każde dźgnięcie brutalnej prawdy. Wspomnienia się przedawniają, odpowiedzialność za czyjąś śmierć — nigdy. — Właściwie trzecia — siódma? Powinien wliczyć Cassie Abernathy — związki w przedszkolu, zwłaszcza trwające od drugiego śniadania do popołudniowej drzemki, bywają poważne. — Służbę cenię wyżej nawet od bogatych wdów. Poza tym od czarnej wdowy czarniejsza jest gwardia. Mokry łokieć w zimnej wodzie, chłodne opuszki palca na śliskim kamieniu; dotykiem odmierzał sekundy i obserwował, jak rozbawienie tonie pod wzbierającą powodzią powagi. Dobrze znał rodzaj napięcia, który zamroził rysy jej twarzy — zbyt często obserwował ten sam wyraz w łazienkowym lustrze. — Wierzę. Mam dobry węch — jak na psa przystało; nie musiał wypowiadać na głos tego, co doskonale widział na dnie bursztynowego spojrzenia — żarty o kundlach miały w nim swój kojec. — Od niektórych czuć specyficzny odór zepsucia. Niektórzy się nim pocą, plują i krwawią — wystarczy zapytać Arthura. Williamsonowi też nikt nie wierzył; może dlatego, że nikt nie pytał — może dlatego, że Barnaby nie próbował dać zabrać głosu? Poza rodzeństwem i matką, wiedział tylko Maxim; zrobił dokładnie to, co obiecał dwie dekady temu. Zabrał sekret przyjaciela do grobu. — Zawsze masz wybór, Vandenberg — nie powinien jej podpowiadać; przecież osiągnął to, czego chciał, właśnie dlatego, że nie wierzyła w wybory. — Niekoniecznie rozsądny i zwykle ciągnący za sobą smród przykrych konsekwencji, ale wciąż — wybór. Tym razem wybrałaś rozsądnie. Rozsądniej niż zakładał — jeszcze w radiowozie, kiedy policyjna kurtka zahaczyła o pentakl i w efekcie nieprzyjemne ścisnęła rzemykiem skórę u nasady karku, był pewien, że poleje się krew; jego, jej, ich. Magia odpychania mrowiła w opuszkach palców — zamykając drzwi auta, zostawił na klamce kilka czerwonych iskier. Kwadrans później unosił oskarżycielsko brew, tymi samymi opuszkami palców obejmując smukły nadgarstek; teraz mrowił jedynie dotyk jej skóry. — I nigdy sam — zbyt oczywiste, ale szczere — z ciałem odrętwiałym od zimna coraz trudniej o zmyślne odpowiedzi; kolejnym razem słowną potyczkę powinni zacząć nad ravioli i dopiero później przenieść ją na plażę — poślizgnięcie na kamieniu w cenie spaceru. Propozycja musiała zaczekać; najpierw chwila zwątpienia w historię jego pocałunków i jej pamięć co do stanu cywilnego. Chyba nie do końca rozumiesz na czym polega małżeństwo skapitulowało pod znacznie mniejszą — za to bliższą celu — ilością słów. — Nie z tobą. Zapamiętałbym. Zwłaszcza okoliczności — widowiskowo niesprzyjające w trakcie każdego z trzech poprzednich spotkań. Sedno aktualnie znajdowało się na wyciągnięcie dłoni — fakt, że zdążył ją wyciągnąć, nie przysłonił spektaklu nonszalancji na kamieniu, koloryzowane. Najpierw docenił perspektywę, później grę na zwłokę, a na samym końcu odważną propozycję niewątpliwie uroczego szmuglera z Sonk Road. — Jak na porządnego obywatela przystało, dokładnie to miał na myśli — jej dłoń była wilgotna — jak ocean; różnica między nimi rozpoczynała się tam, gdzie kończyła jego obawa przed utonięciem. — Diabelski trójkąt jest jedynym akceptowanym przez Kościół. Dwóch czarowników, jedna czarownica, przyszłość magicznej nacji. Trzech nielegalnych handlarzy w zupełności wystarczy; później zajmą się alchemikami — ci nie będą mieli pojęcia o łapance, skoro ze swoich piwnic wychodzą tylko po zaopatrzenie. Miał wobec niej wielkie plany; dziś zrozumiał, że część napisze się sama — niektórzy po prostu przyciągają nieszczęścia. — Daj spokój, jesteś na okresie próbnym. Jeśli nikogo mi nie podsuniesz, umowa straci rację bytu — uzasadniona podejrzliwość wobec pirsu wyzwoliła odruch warunkowy — Pawłowa, skoro nalegasz, Vandenberg. Chłodne palce zwolniły jej dłoń z uścisku tylko po to, by przesunąć się na łokieć; stabilizujący uchwyt w niestabilnych czasach. — Kiedy spotkałem cię w Sonk Road, wydawałaś się dobrze zorientowana. Pora odświeżyć nielubiane koneksje, nie uważasz? Nie musiał spoglądać przez ramię, żeby wiedzieć, że wybiła godzina zero; muskające horyzont słońce obserwował w jej oczach. Już nie bursztynowych — umierający dzień zamienił je w płynne złoto. — To twój moment — cicha prośba zniknęłaby bezpowrotnie, przytłumiona metalicznym trzaskiem zapalniczki, gdyby nie słuchał; nieprzerwanie i każdego słowa. Odnaleziona w kieszeni paczka papierosów ucierpiała w trakcie upadku, ale zawartość ocalała — filtr między jego ustami poruszył się w rytm spokojnej obietnicy. — Będę na ciebie czekać. Powinna przywyknąć do tej myśli. Powinna przywyknąć do jego obecności za plecami, nawet jeśli nie fizycznej — to wciąż nieuniknionej i jedynie odwleczonej w czasie. Dziś Lyra Vandenberg zyskała psią — chociaż nieszczególnie obcą sobie — cechę. Ogon. Ostrożnym krokom — wyminął ją bez słowa, chociaż usta próbowały ułożyć się w sylaby; widzisz, Vandenberg? Tresura samotnych spacerów przyswojona — towarzyszył fantomowy ból ramienia, w którym pulsowało wyblakłe echo upadku. W drodze powrotnej do plaży wolałby nie powielać błędów wciąż świeżej przeszłości; byłoby łatwiej — rozsądniej i mądrzej, bzdurne cechy, naprawdę — gdyby obserwował zalany pirs, nie zachód słońca. Byłoby jeszcze łatwiej, gdyby zatrzymał spojrzenie na rozlanej po niebie czerwieni, zamiast odciśniętej na jego tle sylwetce; horyzont był linią rdzawego złota i lśniącego oceanu, a Lyra Vandenberg przypominała ciemną rysę na kosztownym pejzażu — tyle, że bez niej ten obraz byłby właśnie tym. Po prostu pejzażem. Kilka kroków w kierunku plaży, więc próg maleje do 25; wynik poniżej 12 urozmaici malowniczy zachód słońca nie mniej malowniczym upadkiem. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 73 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Oh, to ona. Oh, słyszałeś o jej biednym narzeczonym? Oh, do niej się lepiej nie zbliżaj. Oh, pierdolcie się wszyscy. Jej nikt nie składał kondolencji — Fogarty okazywali współczucie w inny sposób, a Thea nie znała jej chyba wtedy na tyle dobrze, by się na to odważyć. Cała reszta świata nie miała na to czasu, pomiędzy wytykaniem palcami czarnej (nie)wdowy a wymyślaniem kolejnej, niestworzonej plotki. Jego rodzina nie wpuściła jej nawet na pogrzeb — została usunięta z tego równania, a ich związek przestał być już ich. Ani jej, ani jego, bo jego już nie było, a ona została wypchnięta zza drzwi. Stał się dobrem publicznym. Lyra ponoć też, jeśli wierzyć gazetom. — Takie najciężej zmienić — mówiła prosto z głębi własnego, tragicznego doświadczenia. Mówi się — z błędną intencją — że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Puenta jest taka, że rzeka nigdy nie będzie taka sama, ale ona ma wrażenie, że wprowadziła się do takiej, która powiela te same błędy. W kółko i w kółko, i znów, i z powrotem. Jak zapętlona w radiu piosenka. — Jestem w stanie się z tym pogodzić. Oddanie służbie to ponoć cnota — a cnoty bywały grzechami, a te przecież lubili najbardziej. Ona mężczyzn miała dwóch, ale każdego z nich oddałaby za największą i być możne jedyną miłość swojego życia — za sztukę. A sztuka, tak się składało, była kobietą. Jego kochanka była grubym, wełnianym płaszczem, który ciężko wisiał na ramionach i przesiąknął zapachem kościelnego kadzidła. Jej była cienką chustą, która falowała lekko przy każdym kroku, ale nie pozostawiała za wiele dla prywatności. Chyba to zobaczył. To napięcie na jej twarzy, gdy mówił o Jacku. Z pewnością patrzył, ale czy dostrzegł? Nie była w stanie stwierdzić, a co najciekawsze, nie była w stanie stwierdzić, którą opcję by preferowała. Trzymał jej rękę; jakby mierzył puls. Jakby sprawdzał, czy kłamała. Węch, zabawne. — Wierzysz — powtórzyła w niewierze. — Nowość. Zrobiło się — na moment — monosylabiczne i poważnie. Debaty o wierze — w Lucyfera, w zastępy piekielne, w dupków w czerwonych pick-upach oraz gnojów w garniturach — musiały zostać odłożone na później. Pewnych rzeczy nie można wypowiadać na głos. Nigdy nie wiadomo, co kryje się pod morską taflą. Tym razem — nie ona. Maxim raczej też nie. Ona leżała na kamieniu, dokonując w każdej kolejnej sekundzie kolejnego wyboru, by nie wskoczyć do wody. Mogła — byłby to wybór, chociaż ten z kategorii nierozsądnych. Chwilowa ucieczka nie zagwarantowałaby jej nic, więc pozostawała między jednym udem oceanu a drugim, z najbardziej niespodziewanym towarzystwem tego roku. — Prawda, mogłabym powiedzieć ci, żebyś poszedł się pierdolić — uśmiechnęła się, jakby opowiadała właśnie żart. Opowiadała, tylko on nie mógł go zrozumieć. Jeszcze. — Miałam taki wybór. Jego konsekwencją byłby z pewnością mocniejszy uścisk na moim nadgarstku. Wyraźniejsza groźba. Masz może przy sobie kajdanki? Czuję, że za obrazę funkcjonariusza, byłyby kajdanki. Dobrze w takim razie, że wykazałam się rozsądkiem. Bardzo dobrze. Miała jeszcze trochę rzeczy do zrobienia. Areszt przeszkodziłby jej w codziennym życiu. Zamiast pyskówki, dostał całkiem imponującą kolekcję gier słownych. Wielka szkoda — magię odpychania poćwiczyć będzie musiał na kimś innym. Jeszcze większa szkoda — ona lament również. Zamiast tego mógł poćwiczyć przebijające się emocje spod maski stoicyzmu, który łatwo było pomylić ze stabilnym poziomem irytacji. Zastanawiała się, czy czasami stoi przed lustrem i unosi swoją brew do góry tak jak teraz. Powinien. To ciekawy widok. Postanowiła go więc naśladować, jak odbicie lustrzane, do góry unieść przeciwną. — Dobrze wiedzieć, że maniery nie umarły — i że leżą tu z nami, między nami, kamieniami. Nie każdy czekał. Niektórzy zbyt ekscytowali się postaciami z szekspirowskich sztuk, aby poczekać. Do dziś za bardzo nie wiedziała dlaczego. Trochę bała się pytać. Trochę też nie miała jak go zapytać — wolała Thei nie angażować w takie rozmowy. Nie rozumiała, tak naprawdę, na czym polega małżeństwo. Jej matka miała trzy i każde było na swój specjalny sposób, gówniane. Ona miała pół i jego smród ciągnął się za nią aż tutaj. Nawet nie przyszłoby jej do głowy, by zastanawiać się, czy jego było szczęśliwe. Coraz mniej wierzyła w istnienie takich. — Tak, nie zapomniałbyś — kamień był tak śliski, że aż poślizgnęła się spojrzeniem okolic jego oczu na usta. Ona też nie, głównie dlatego, że potrafi liczyć do trzech. On chyba też, ale jak wyglądała już kwestia z czteroma? Z psami nigdy nie wiadomo. Lyra Vandenberg nie bywała kobietą, którą się zapomina. Czyż nie tu leżał problem i jednocześnie powód ich spotkania? Była również kobietą, której udało się uniknąć kolejnego ośmieszenia i tym razem wstała bez większych problemów — jedynie z lekkim zachwianiem, które zostało sprawnie zatrzymane przez męski uchwyt. Trzymając jego łokieć, kusiło ją, aby zapytać, czy mają wykupione jakieś wejście na siłownię od Kościoła. Bała się odpowiedzi, że jeśli jej powie, to będzie musiał ją zabić. — Czy to jest oficjalne stanowisko Kościoła i mogę cię cytować? — za szybko? Jeszcze cztery minuty temu ostrzegałeś przed zbyt długim językiem. — Nie miałam przyjemności, ale brzmisz, jakbyś wiedział, o czym mówisz. Szybkie pytanie — możecie sobie patrzeć wtedy w oczy? Nie powinna i nie odczuwała współczucia dla losu biednych handlarzy ludzkimi (bo syreny, wbrew obiegowej opinii, były ludźmi) częściami ciała. Bardziej martwiła się o swój własny, bo z każdą transakcją wiązało się niebezpieczeństwo, o którym Barnaby nie wiedział, że ją na nie naraża. Pewnie jakby wiedział, to niespecjalnie by go to obchodziło. Któryś z tych imbecyli w końcu pomyśli o czymś innym, niż jej cyckach i zada sobie pytanie — co dziewczyna taka jak ty, robi w miejscu jak to? A gdy zada sobie to pytanie, to zada kolejne — skąd dziewczyna taka jak ty, ma w ręku takie złote błyskotki? Czy gwardia przewiduje program ochrony syren w takich przypadkach? — Jestem aktorką, pamiętasz? Udawanie to moja praca — ale teraz jestem po godzinach. Musiała się jednak uśmiechnąć. Nie byłaby sobą, gdyby się nie uśmiechnęła, mówiąc: — Ale skoro tak ładnie prosisz, to dostaniesz smakołyka. Zadzwonię, gdzie trzeba. Potem do ciebie. Macie telefony w budach, prawda? Będzie musiała mu coś dać — kość najlepiej — do przypieczętowania świeżej umowy. Na początek może coś łatwego; był taki jeden, wyjątkowo obleśny. Nikt nie będzie za nim tęsknić, nawet na Sonk Road. Williamson nie odwrócił się, stał dalej plecami do zachodzącego słońca, tworząc irytującą myśl w kąciku jej głowy — dlaczego? Kto woli gapić się na pokrytą w mroku plażę, zamiast na— Nie patrzył się na plażę. Patrzył się na nią w przedziwny sposób, który mógłby ją równie dobrze onieśmielić, ale tego nie zrobił. Balansowało to gdzieś na granicy tych obu. Pomiędzy wstydem a ekscytacją. Pokiwała głową, wracając wzrokiem do swojego pierwotnego powodu wizyty tutaj. — Wiem — odpowiedziała jedynie, puszczając jego rękę, gdy odchodził w stronę plaży, drogę oświetlając sobie rozpalonym papierosem. Z każdym oddechem słońca było coraz mniej, a nocy coraz więcej. Wygrywała w tym małym tańcu o dominację, ale tylko głupiec uważałby, że on — dzień — się jej opierał. Rano wygra on. Tak naprawdę nie wygra żadne z nich. Czuła na sobie jego wzrok — a może to jedynie złudna iluzja jego gróźb mieszanych z obietnicami. Może już zawsze będzie go czuła na swoim karku. Jebane psy gończe. Z pewnością byłoby mu łatwiej, gdyby nie odwracał się w jej stronę. Jak już jednak ustalono — nawet w tej rozmowie, całkiem niedawno, Vandenberg nie była łatwa. Trudna jest z pewnością lepszym słowem, a pechowa — najbardziej adekwatnym. Być może jakiś szczęśliwy gwardzista właśnie zwęszył żyłę złota kłopotów. Być może jakaś syrenka właśnie uratowała kogoś od gryzienia tynku do końca życia. Być może ten ktoś nie do końca na to zasługiwał. Zapadł zmrok i przez moment jedynie szum fal wybrzmiewał w jej głowie. Ta cisza była rzadkością. To dla tej ciszy tu przychodziła. Odwracając się, zrobiła chwiejny krok do przodu. Nie zszedł jeszcze na brzeg, a jego sylwetka malowała się wyraźnie wokół rozżarzonego filtra. Przez moment — tylko moment — stała, patrząc na niego, rozważając kolejny wybór tego wieczora. Zaczęła iść do palącego się papierosa, niczym małej latarni morskiej. Powinna była wyciągnąć latarkę z kieszeni i nią oświecić drogę. Wybrała. Rozsądnie. Prawda? [ukryjedycje] Ponieważ Lyra idzie jak dama, to nie zmniejszyła jeszcze progu i wynosi on 30. Wynik 22 lub wyżej gwarantuje dotarcie do Banrabeusza. Ostatnio zmieniony przez Lyra Vandenberg dnia Pią Lip 07, 2023 2:56 am, w całości zmieniany 4 razy |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Stwórca
The member 'Lyra Vandenberg' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 1 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Zrobiła to. Wyrok bez rozprawy, osąd bez domniemania niewinności, rozstrzygnięcie bez dowodów. Dla pieniędzy albo dlatego, że włożył w inną. Bez znaczenia, zrobiła to. Martwe światło posterunkowych jarzeniówek upodabniało ją do trupa — dwanaście godzin po śmierci narzeczonego była martwa razem z nim. O tym nie mówi się głośno (nie mówi się wcale); nigdy nie umiera się samemu. Ktoś — coś; czasem serce, czasem wspomnienia, czasem dusza — umiera razem z bliskim. Zrobiła to, w uśmiechach wieprzów — nie policjantów; kiedy uświnisz mundur, jesteś świnią, to bardzo prosta matematyka — nie było zrozumienia dla śmierci, więc teraz my zrobimy ją. Ostatniej tury przesłuchań słuchał zza weneckiego lustra; na tym etapie nawet nie walczyła. Odpowiedzi przypominały zużytą taśmę, którą ktoś odtworzył o sześć razy za dużo — obrońca z urzędu pocił się na korytarzu pod źle zawiązanym krawatem, rodzina zmarłego domagała się krwi, aspiranci Głupi i Obleśny miętosili w palcach papierowe kubki, wyobrażając sobie, że to nie kawę trzymają w dłoniach. Zrobiła to było domysłem, nie dowodem; komisariat ocierał się o nielegalne zatrzymanie i gdyby ta parodia prawnika uważała na zajęciach — Williamson od samego słuchania Bena wiedział więcej — Lyra Vandenberg wyszłaby dwie godziny temu. Nie zrobiła tego — kwadrans później wystukiwał na jej dłoń ostatniego papierosa z paczki, obserwując to samo piętno niezrozumienia, które w marcu siedemdziesiątego dziewiątego próbował wyszorować z twarzy tak, jakby śmierć była tylko smugą — morderca zdążyłby się pożegnać. Jej odebrano nawet to. Kilkanaście miesięcy później mówi o zmianie nawyków i to całkiem zabawne; powinna zacząć od własnej tradycji zatargów z prawem. Później zaczyna o cnocie i to jeszcze zabawniejsze; czasem zapominał o istnieniu tego słowa. W Czarnej Gwardii nie było nic cnotliwego — tkwiło w niej za to sporo zazdrości i jeszcze większy apetyt na krew; zazdrośniej od swoich mężczyzn pilnowała jedynie tajemnic. Jedną z nich Williamson właśnie zdradził; dawno zasklepione rany zamrowiły, uprzejmie przypominając o konsekwencjach. Łatwo zapomnieć o śmierci, pod opuszkami palców czując pulsujące niespokojnie życie. — Nie przywykłaś do mężczyzn wierzących ci na słowo — to mogło być pytanie, ale uniwersalnych prawd nie ubiera się w fałszywe znaki interpunkcyjne. — To dobrze, Vandenberg. Odpłać im tym samym. Cokolwiek nie przepełzło przez jego usta, nie było uśmiechem; czas na rozbawienie był czasem dokonanym. Teraz ostrzegał — przed gorszą połową ludzkości, tą, która zbyt często używa do myślenia mniejszej z dwóch posiadanych główek. Ironia miała posmak słonej wody, zjełczałego bólu i spokojnie dobieranych słów; równie dobrze mógł przestrzec ją przed samym sobą, ale istnieje rodzaj ludzi, przed którymi nie trzeba ostrzegać na głos. Złamane — pięć razy; po trzecim zrozumiał, że kariery w reklamie raczej nie zrobi — nosy i wyblakłe szlaki blizn mówią same za siebie. — Gdybyś odmówiła, ta rozmowa i tak skończyłaby się na pirsie — albo wodzie; wtedy miałby do powiedzenia zacznie mniej. — Pewnie w innym układzie ciał, z niezbędną dawką policyjnej brutalności i nadgarstkami zamkniętymi w metalu, nie dłoni. Nie wiem tylko, czy zabrałem kluczyki. Ze skutymi dłońmi trudno jeść ravioli, nawet pokrojone. Wiara w jej rozsądne wybory i jego cierpliwość — pojęcia względne; po trzech i pół spotkaniach mógł stwierdzić, że bywała tak rozsądna, jak on cierpliwy: sporadycznie — zaprowadziła ich do tego punktu. Ślepy zaułek słów, które miały przypieczętować to, co zdecydowane; zimny mur — właściwie, pirs — za którym czekała niepewna przyszłość i chwiejna współpraca. Pierwszy upadek mieli już za sobą; poetycka sprawiedliwość tkwiła w tym, że upadli razem. Uniwersalna przestroga na przyszłość — jedno może pociągnąć za sobą drugie. — W Kręgu zajęcia z dobrego wychowania odbywają się po podwieczorku — w Blossomfall odbywają się całą dobę; pracochłonne przyswajanie manier znacznie ograniczało czas wolny na ćwiczenie irytacji przed lustrem, całe szczęście miał naturalne predyspozycje — od dziecka częściej unosił brwi niż kąciki ust. Odwrotnie niż dziś. Najrozsądniejsza teoria zakładała, że poślizgnięcie się przewróciło rzeczywistość do góry nogami, przewlekło ją na drugą stronę jak poszewkę; może, zanim upadł na ramię, najpierw uderzył się w głowę? To tłumaczyłoby jego wzrok spokojnie śledzący wędrówkę jej spojrzenia; oczy mam wyżej, Vandenberg nie wybrzmiało tylko dlatego, że próbował stłamsić drgnięcie uśmiechu. Udało się ze znośnym skutkiem; kamień był tak twardy, że pomógł mu w zachowaniu — kamiennego — wyrazu na miejscu. — Zamiast nazwiska koniecznie użyj jak podaje źródło bliskie władz Kościoła — chyba, że chcesz zaplanować naszą egzekucję; liczba mnoga nieprzypadkowa. — Maksymalnie przez sześć sekund i tylko, jeśli nie stykamy się kolanami. Słyszał od kolegów. Słyszał też, że cywilni współpracownicy są jak jabłka; nawet te nierobaczywe w końcu zgniją, dlatego trzeba wyciskać z nich informacje, dopóki wciąż zachowują świeżość. Lyra była smaczną odmianą — z rodzaju tych, które łatwo obić, przez co tracą na uroku — i Williamson doskonale wiedział, że Sonk Road pełne jest amatorów zdrowej diety; przynajmniej, dopóki mogą nadgryźć owoc, a później wrzucić go do rynsztoka. Gwardia nie oferowała programu ochrony świadków — on tak. Zazwyczaj. — Zła wiadomość dla potencjalnych partnerów i dobra dla reżysera — udawanie to jej praca, więc dziś wyrobiła nadgodziny; gaża wypłacona została w trudnej do wycenienia — przynajmniej dzisiaj; dwieście lat temu to pięć dolarów i życie na polu bawełny — walucie wolności. — Powinnaś znać numer, uczą go od przedszkola. Buda 911, hau—hau. — Prywatny odbieram rzadko, ale jeśli nagranie na sekretarce zaczniesz od dowcipu — o psie, koniecznie — przesłucham dwa razy. Był zdruzgotany faktem, że do tej pory nie powołała się na przysmak Scooby Doo; potencjał tego dowcipu był niewspółmierny do sympatii, które Williamson darzył dogi niemieckie. Ich największa zaleta? Nie były jamnikami. Jedno wiem i kilka kroków później śmierć dnia nakreślała ostatni wers tego spotkania; ten moment pomiędzy zachodem i nocą był cichy, jakby na dźwięk kroków i palonego papierosa ktoś włączył przycisk wycisz. Słychać tylko świst wiatru, melodię oceanu i nic więcej; nawet jej krok — pierwszy, powolny, jakby odwlekała nieunikniony moment końca; jakby chciał wierzyć, że próbowała go odwlec — był cichy. Ta cisza była niebezpieczna — rozżarzone oczko papierosa próbowało rozświetlić coraz gęstszy mrok, a słowa przerwać milczenie, które wreszcie mógł zepsuć; zachód był już wspomnieniem. — Mam nadzieję, że wciąż palisz, Vanden— Nie dowie się. Nie dowie się — jej trzeci krok był krokiem ostatnim (ostatecznym?); mogła zawinić ciemność, mogła woda, mógł przypadek, może to wcale nie kwestia przypadku, tylko świadomy wybór, może od początku żadna z ich decyzji nie miała w sobie nawet cienia decyzyjności i tak naprawdę zdani byli na kaprysy cichego, zimnego pirsu. Właśnie odebrał kolejną ofiarę. — Kurwa. Prawdopodobnie powiedział coś równie elokwentnego; prawdopodobnie — eksplozja plusku zagłuszyłaby nawet krzyk, o ile Vandenberg miała czas, żeby krzyczeć. Sekundę temu wyciągał w jej kierunku dłoń z zapalonym papierosem; sekundę później obserwował granatową pustkę w miejscu, gdzie płonęło niebo i jej sylwetka na jego tle. — Kurwa mać, Lyra! Tym razem nie mógł zagłuszyć go nawet ocean; wciągnięte do powietrze płuc było ostre i chyba zaczęło przewodzić prąd. Rzeczywistość runęła na niego jak twarda, naelektryzowana kurtyna; za tę samą kurtynę właśnie wpadła Vandenberg. Pierwszy krok w głąb pirsu — sam jesteś głąb, Williamson, wracaj na ląd — był bezwiedny; z drugim zrozumiał, że jest za późno, żeby zawrócić; w trakcie trzeciego zacisnął w dłoni paczkę papierosów; po czwartym był pewien, że zaraz odtworzy jej upadek, ale to nieważne; droga w ciemność to jedyny, absolutnie jedyny kierunek, jaki mu został. Przy piątym kroku zatrzymał się tam, gdzie przed momentem była Lyra i — powinieneś zostać przy niej do końca — próbował zrozumieć. Gdzie kończy się kamień, a zaczyna woda? — Ividere — poczuł to dopiero teraz; bez słońca powietrze było zimne, zamrażało zatoki, tkwił w nim zapach torfu i rdzy, i nietrudno wyobrazić sobie, że w wodzie było— Powiedz, że potrafisz pływać. Spienione fale pochłaniały brzeg pirsu; blade światło wystrzeliwujące spomiędzy zaciśniętych na paczce papierosów palców odsłoniło dziesiątki lat wytężonej pracy słonej wody zamieniły kamień w obłe otoczaki, z których mógłby— Potrafi, nie pamiętasz? Papieros w ustach matki i gorzki uśmiech; moja rodzina kiedyś wyrżnęła Vandenbergów. Prawie. Szklanka whisky w dłoni ojca i coś w jego spojrzeniu — odraza? — wymierzone we własną żonę; to nas różni. Moja rodzina zrobiłaby z nich niewolników. Centymetr od spienionych fal i piętnaście lat w toni przeszłości; wtedy nie był pewien, czyjej trucizny ma we krwi więcej. Dziś zna odpowiedź — nie było w niej wyboru. I jeszcze mnie rozsądku. Ponieważ Lyra szła jak dama, ale najebana wracam na miejsce jej upadku. Próg wynosi 30; rzut poniżej 17 to solidarność w osiąganiu poziomu dna. Rzut na ividere: 90, udane |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 25 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
!TW! obrazowo wspomniane molestowanie seksualne Za pierwszym razem była pomocna, za trzecim przerażona, a za siódmym, tym samym, ale inaczej zadanym pytaniem, zaczęła robić się bezczelna — na twarzy, w myślach, tonie głosu, ale nie odważyła się na tyle, by zrobić to wprost. O co się kłóciliście? Najpierw odpowiadała, że o głupoty. Z czasem mówiła, że o jego matkę, na koniec już patrzyła się w upierdolony kawą stół i w myślach odpowiadała — o twoją starą. Byłoby to jednak koszmarnie nierozsądne — obrażać kogoś, kto już w swojej głowie cię osądził — a patrząc na ich twarze, nie miała ku temu wątpliwości. Oni — Głupi i Gorszy — jej żałosna imitacja prawnika, który dyplom dostał chyba od oglądania telewizji, bo jedyne co potrafił powiedzieć, to sprzeciw (na co? już nie za bardzo) i kurwa uchylam, ale okno, bo ze stresu zrobiło mu się gorąco. Widziała to na twarzy matki Aarona, gdy mijała ją na korytarzu. Naprawdę jej współczuła — nie potrafiła wyobrazić sobie, jaki to ból, stracić dziecko, które w wieku dwudziestu ośmiu lat nadal się karmiło piersią. Brak osądu zobaczyła dopiero na jego twarzy. Był to tak obcy widok po tych dwunastu godzinach, że z początku nie potrafiła go rozpoznać. Miękkie dziękuje, pomiędzy papierosem a złotą radą, chociaż wymierzone było bardziej ogólnie. Dziękuję, miło jest być znowu człowiekiem. Dziękuję, nie rozumiem jeszcze, dlaczego rozumiesz, przez co teraz przechodzę, ale widzę, że rozumiesz. Dziękuję. Teraz zdradzał jej kolejną radę w kolorze zachodzącego słońca i błyszczących łusek w jej dłoniach. Odpłać im tym samym. Miała ochotę zapytać, czy mówi o sobie, ale słowa zgubiły się gdzieś pomiędzy ostatnim wierzę ci a pierwszym. Nie spytała, bo nie musiała — mówił. Potem — Tak na przyszłość, to lepiej mi w złocie. Niedługo się przekonasz, mogłaby pomyśleć, gdyby miała cokolwiek z talentu Sierry do wróżenia. Nie miała, więc ta cudowna ironia przeleciała jej obok nigdy—jeszcze—niezłamanego—nosa. Poetyckość upadków polega na tym, że nawet te wspólne, na krótki moment można pomylić z lataniem. Kolejna rzecz, o której będzie musiała się dopiero przekonać, teraz zaś zastanawiać się, czy gdyby nie ich niewątpliwy pokaz koordynacji ruchowej, to czy miałaby na sobie niepasujące do reszty ubrania srebrne ozdoby. Zanim zrobił zbyt duży i zbyt śliski krok, zaczęło robić się poważnie. Niemal groźnie. A potem dał się — jak dobry piesek — pogłaskać po policzku. Nawet jej nie ugryzł. Coraz lepiej ich tresują w tej policji. — W Maywater tylko wieczorami — wyjątkowo niefortunny żart i nie do końca prawdziwy. Jack uczył ją dobrego wychowania również o poranku. Lyra jednak nie do końca odpowiadała na jego metody wychowawcze. Zawsze zastanawiała się, w jakiej książce rodzicielskiej je wyczytał, ale wątpiła, że w ogóle potrafił. Nie było dowodów empirycznych, że Jack umiał czytać. Nie było też żadnych na to, że robił jej to, co robił. Siniaki dawno wsiąknęły w głąb skóry, pozostając piekącym wspomnieniem, dostępnym jedynie dla niej samej. Tak samo jak zapach jego potu, głośne dyszenie i dźwięk odkręcanego kranu, gdy skończył. Zawsze umywał potem ręce. Uderzenia wzburzonego morza o niewzruszony kamień wymyły go — choć na chwilę — z jej wspomnień. To tylko wspomnienia; tylko przeszłość. Kiedyś zniknie. To kiedyś zniknie, Lyra. — Nie martw się, nie będę się chwalić, że się znamy. Jeszcze ktoś pomyśli, że mam przez to pchły — albo czarna gwardia bardziej się postara o mój adres i obudzę się martwa. Thei może się to nie spodobać. Nie lubi, gdy przeszkadzam jej w pracy. Zacznie więc jemu przeszkadzać — lub raczej pomagać — jeśli wszystko dobrze pójdzie. Nie, wróć — jakby wszystko dobrze poszło, to by tu nie stali (leżeli?) i nie rozmawiali. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to zagwarantuje mu trzy aresztowania, dwa naloty i on zapomni o jej istnieniu. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to jej sekret zostanie głęboko w oceanie, a żaden program ochrony informatorów nie będzie konieczny. Niewiele jednak rzeczy w jej życiu szło dobrze. Większość wręcz tragicznie. — Nie słyszałam żadnych uwag — od jednych, czy drugich. Być może dlatego, że była naprawdę dobra, w swojej pracy. Jak ty radzisz sobie w swojej, Williamson? Chyba też nieźle, skoro ostatecznie ją znalazł. Chyba mógłby lepiej, skoro w ogóle musiał szukać.l — Jak zadzwonię do budy, to da głos, któryś z twoich kolegów, a w ich przypadku jedynym humanitarnym działaniem jest uśpienie — Głupi i Obleśny, wyjątkowo urocze imiona na obroży. Jeden z nich nawet pachniał, jakby jadł tylko psią karmę, a drugi miał ewidentnie problem z nadmiernym ślinieniem się. Ogonem merdali pewnie oboje. — Zacznę od puk, puk, ale ty będziesz musiał skończyć. Dobrze się bawisz, Vandenberg? Uniesione kąciki ust sugerowały, że nawet nie próbuje ukryć, że tak. Już miała nawet wybrany żart — niestety nie tyle o pukaniu, o ile o szczekaniu — myślała też intensywnie nad grą słów ze słowem komenda. Pewnego narysowanego psa, póki co zostawiała w spokoju — na porównanie ze Scooby-Doo trzeba zasłużyć. Ostatnia myśl o psich sprawach przed katastrofą. Cisza, jak przed burzą, ogarnęła pirs i gdy odwróciła się w jego stronę, mogłaby przysiąc, że wyglądał inaczej. Może to ten mrok, który tak pasował do ponurości, w którą się ubierał. Może brak przebijającego się przez jego twarz promieni słońca sprawiał, że już nie dostrzegała, jak walczy z tym, by się nie roześmiać. Nie zabiłoby cię, Williamson, gdybyś raz na jakiś czas sprawiał wrażenie zadowolonego. Jeden zły krok, a wraz z nim myśl — jedna myśl — zostawiłam papierosy w samochodzie. Jedna myśl przed albo w trakcie złego kroku, jednak na pewno nie po, bo po była tylko twardość kamienia, o który obiła się najpierw prawym bokiem, a potem lewym policzkiem. Słona woda zapiekła w kontakcie z rozciętą skórą, a pieczenie zamieniło się w chłód, a chłód w świadomość, że ma jedynie kilka sekund przed nieuniknioną tragedią. Ciągnięta na dno próbowała ściągnąć buta. Iście syrenie instynkt — z pierwszym jej się udało — przy drugim już czuła jak materiał spodni boleśnie zaciska się na czymś pomiędzy skórą a łuską. Cztery i pół sekundy później strzępki materiału garderoby dolnej dryfowały niesione oceanem — nie była pewna, czy do góry, do boku czy cholera wie gdzie jeszcze. Nic z nich już i tak nie będzie. Z niej też nie. Złoty ogon pozwolił jej na zatrzymanie — się, ale nie czasu — ten odliczał dalej, chociaż godzina zero była już za nimi. Teraz wszystko, co się wydarzy, było na poziomie jego poniżej. W głuchocie oceanu słyszała wyraźnie, jak mocno bije jej serce. Trzy uderzenia, trzy myśli. Raz. Musi wypłynąć. Jeśli tego nie zrobi, to staną się dwie rzeczy — albo wskoczy za nią, jak skończony debil, albo uzna, że utonęła. W chwili wydaje się jej to formą ucieczki od umowy, w którą została wplątana. Nie mogłaby jednak długo pozostać martwa — w końcu znowu złapałby trop — i przy kolejnym spotkaniu byłby pewnie w znacznie gorszym humorze. Wiesz, ile pieniędzy podatników zostało wydanych na poszukiwania, Vandenberg? Pewnie zero. Dwa. Gdy wypłynie, nie ukryje ogona. Mogłaby próbować — będzie próbować — ale choćby w ciemności udało jej się go utrzymać pod odpowiednim kątem pod wodą i przekonać Williamsona, że nie, będzie łatwiej, jak dopłynę do brzegu i tak jestem już mokra, to z pewnością nie umknie jego uwadze drobny fakt — że jak wpadała, to miała na sobie spodnie. Trzy. Nieśmiała myśl, która w ciszy wybrzmiewała głośniej, niż powinna. Wejdź do wody, Barnaby. Obiecałeś mi kolację. Był raczej składnikiem diety, którego bardzo starała się unikać. Granicą, której nie chciała przeskoczyć, ale coraz szybciej bijące serce i panika ogarniająca jej skroń tylko zdawały się mówić — jakie byłoby to… łatwe. Jednak Vandenberg rzadko kiedy wybierała to, co łatwe. Nie była pewna, ile była pod wodą — czy wiarygodnie krótko jak na pojemność ludzkich płuc — jednak ostatecznie, trzymając się jak najbliżej kamienia, wynurzyła się na powierzchnię. Mokre kosmyki włosów przyczepiły się jej do twarzy a z policzka ciekła czerwona maź, w smaku teraz nie tylko metaliczna, co również słona. Była pewna, że gdyby ściągnęła przemokniętą kurtkę, to skóra pod nią wyglądałaby podobnie. Na pewno podobnie piekła. — Barnaby— Blade światło paczki papierosów padało na jej twarz, na którym był jedyny, możliwy wyraz — poczucie winy. Gorzki posmak w gardle, który pojawiał się zawsze wraz z ogonem i głęboko zakorzeniony nawyk, aby przepraszać za to, kim jest. Ale wraz za nim coś jeszcze — nieustanna walka, by nie przełknąć śliny i następnych słów nie powiedzieć z dodatkową szczyptą magii. Nie panikuj, czekało na końcu języka, ale ten ostatecznie zmienił tory. Syreny równie często, co strach, budziły obrzydzenie. Próbowała wypatrzeć, co króluje na jego twarzy, ale pomiędzy uporczywą próbą trzymania się śliskiego kamienia, walką z falami a desperackim staraniem się utrzymania ogona jak najmocniej ukrytego wzdłuż kamienia, nie pozostało jej wiele uwagi. — Muszę ci coś powiedzieć. Sama z siebie. Połyskujący w tafli oceanu ogon nie miał z tym żadnego związku. Moczę się beztrosko, więc nie rzucam, ale cierpliwie patrze, czy Barnaby nie będzie zaraz pływać pieskiem. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Niewinność to najniebezpieczniejsze wykroczenie; z papierosem w ustach, w bladym świetle zimowego dnia i cichym dziękuję, na które odpowiedział — powolniejszym niż zwykle — uniesieniem brwi, łatwo o wyświechtane frazesy. Niewinność to najniebezpieczniejsze wykroczenie, bo jej utrata jest bezpowrotna. Tej lekcji nie usłyszała przed komendą tamtego dnia — nie dlatego, że zabrakło im czasu (zabrakło; w połowie papierosa pozieleniała i wiedział, że czas wracać do środka). Raczej dlatego, że sama doskonale znała niewypowiedzianą prawdę; wydarta siłą niewinność zostawia blizny. Lyra Vandenberg miała ich znacznie mniej od niego, ale to nieistotne — tych najgłębszych i najboleśniejszych nie widać gołym okiem. W dobre dni można o nich zapomnieć; w gorsze krwawią na nowo. W po prostu dni — kiedy nie dzieje się nic, a życie przypomina wyblakłą pocztówkę przypiętą do lodówki w nasłonecznionym miejscu — czasem swędzą, niekiedy odzywają się fantomowym bólem, z rzadka szepczą, ale zawsze — zawsze — są obecne. Nawet tutaj; kiedy zapamiętam i kolejne aspekty pieskiego życia nakładały się na siebie, czuł ich obecność — na dłoniach, pod rękawami płaszcza, na zrośniętych kościach i zagojonych poparzeniach. Najwyraźniej zawodowa umiejętność Lyry — udawanie — zaczęła udzielać się też jemu. Przez kilkanaście minut mógł udawać, że nie ma żadnych blizn; nigdy nie powstały. Wieczorna lekcja dobrego wychowania w Maywater dziś udzielona została przez pirs — bolesny upadek uczył pokory, powolne dźwignięcie na nogi i pomoc w podniesieniu się damie — bycia dżentelmenem. Jedynie o dziękuję zapomnieli; jakby tamtego dnia przed posterunkiem wykorzystali przypisaną odgórnie pulę. — Próbowałaś kąpieli? — nawet sobie nie wyobrażasz, Williamson, co właśnie powiedziałeś; nie szkodzi, za moment się przekona. — Pomaga w utrzymaniu higieny. Za kolejną dobrą radę powinien naliczyć opłatę; jeszcze dwa spotkania z nim i Vandenberg odkryje, że zamiast kopać łopatą w dnie, może użyć jej do odbicia się od gruntu — zakładając, że już nie tkwi w dziurze. Podobno w Wallow pojawiło się ich sporo. Jeśli wszystko pójdzie znośnie — w dobrze przestał wierzyć wiele lat temu; Lyra prawdopodobnie nie mogła wtedy legalnie pić w barach i jeszcze bardziej prawdopodobnie wcale jej to nie powstrzymywało — za pół roku będą dla siebie tylko wspomnieniem. Może nie zniszczył tego pirsu doszczętnie, jak wszystkiego, czego się dotknie; może Vandenberg nadal będzie oglądać z niego zachody słońca, nie wracając myślami do styczniowego popołudnia i psów o wątpliwej przyczepności łap. Te Williamsona, w przeciwieństwie do starych znajomych Lyry z posterunku, nie były lepkie. — Mało który zasługuje na humanitarne traktowanie. Potrącenie byłoby adekwatniejsze — oczywiście, że nie życzył żadnemu z policjantów powolnego zdychania w rowie — to zbyt prawdopodobny scenariusz, żeby z niego żartować. Po prostu przyznał, że byłby wprost proporcjonalny do ich zasług. — Jak ustalono w toku śledztwa, skończę szybko. Szybciej niż ona z pirsem? Wątpliwe. Echo tępego uderzenia o kamień — nie było trzasku, to dobrze; trzask oznacza pękającą kość, a pęknięte kości i styczniowy ocean są drugim najgorszym scenariuszem. Pierwszy to pęknięte kości i styczniowy ocean, który płonie — kiedyś miał taki sen. Na szczęście rzadko się spełniały. Fale liżące czubki jego butów nie cuchną ogniem; to pierwotna myśl i jedyna pociecha. Zaraz po nich następuje odliczanie. Raz. Musi wypłynąć. Jeśli tego nie zrobi — Williamson bywał głupi, ale nie nieskończenie; doskonale wie, co potrafi, a pływanie nigdy nie należało do chlubnej puli jego umiejętności — nad pirsem rozpocznie się wielka improwizacja. Sekunda to dość czasu dla gwardzisty; sekunda czasem decyduje o przetrwaniu; w przeciągu sekundy jego myśli to lista. Zero—jeden, przydatne—nieprzydatne; mons, aquaoxy, pewnie coś z magii natury, ale prędzej się zrzyga niż kiedykolwiek użyje magii, którą ojciec— Dwa. Trzy. Nieśmiała myśl, która w ciszy wybrzmiewa głośniej, niż powinna. Po prostu przeżyj, Vandenberg. Obiecałem ci kolację. Jeszcze nie wie — dowie się za moment; teraz słona woda pochłania blade światło magii i beznamiętnie młóci o wyślizgane brzegi pirsu — jak niebezpieczna to prośba. Trzydzieści trzy lata wypierania słów ojca; uważaj, czego sobie życzysz. Jeszcze może się spełnić. Cztery. Odpowiada mu jedynie ta znajoma cisza, nawet niefatygująca się, aby powiedzieć, że abonent jest tymczasowo niedostępny. Przez trzy sekundy, przez cztery, przez pięć. To trwa i trwa, jak pośmiertna nieskończoność; przerażające, ile tak naprawdę można na kogoś czekać w niewiedzy. Usta nie zdążyły uformować kolejnego kurwa, Vandenberg — interpunkcja naprawdę bywa istotna — kiedy woda kilka (trzy? Cztery? Za mało; zdecydowanie za blisko) centymetrów od brzegu pirsu wezbrała. Najpierw bąbelki powietrza, jaśniejsze nawet od spienionych grzbietów fal, a później— — Pomyślałem spokojnie, Williamson — dopiero teraz przypomniał sobie, że — w przeciwieństwie do niej — przez cały ten czas mógł oddychać. Wdech; przylepione do twarzy włosy. Wydech; coś czerwonego — na pewno nie woda — spływająca z bladego policzka. Wdech; jego imię w jej ustach i światło rozpraszające atramentowy mrok. — Grała Ofelię, ma doświadczenie w toni— Wydech; rozerwane w pół słowo, przepołowiona myśl, rozczłonkowanie rzeczywistości, a wkrótce też ciebie, Williamson. — Nie— Co dokładnie: nie? Niemożliwe? Wszystko jest możliwe; to pierdolone Hellridge, tu niemożliwe jest jedynie dożycie spokojnej — albo jakiejkolwiek — starości. Nie domyśliłeś się? Oczywiście, że się domyślał; od tamtego wieczora w Sonk Road, kiedy zaciskał w dłoni wciąż ciepłą od jej dotyku łuskę, wiedział. Dziś po prostu uznał, że zapomni — dla własnej wygody albo dlatego, że nie miał dowodów, albo to ona— Nie otwieraj ust? Otwierała je od kwadransa; słowa płynęły przez zabarwione na złoto powietrze i imitowały ciepło zachodzącego słońca. Chciał być blisko nich, bliżej, niż przez ostatnie miesiące w obecności kogokolwiek; wystarczyło, żeby teraz znów zaczęła mówić, a woda wcale nie byłaby taka straszna. Przecież pochyliłby się tylko trochę, tylko centymetr, bliżej, żeby— Nie dotykaj mnie? Dotknęła kilka minut temu — jego policzek był zimny, jej dłoń ciepła, kamień twardy, ale skóra pod zaciśniętymi na kobiecym nadgarstku palcami miękka. Nie było w niej nic nieludzkiego; czuła ból upadku i ulgę po leczniczej magii, i nawet teraz krwawiła tym samym odcieniem, którym krwawiłby on — wystarczyłaby fascia, miał ją na końcu języka razem z metalicznym posmakiem juchy. Własnej; nerwica krwionośna nie słynęła z wyczucia czasu. — Co dokładnie zamierzasz powiedzieć? Kolejny dowcip o psach? Może to ona tkwiła w wodzie, ale to on wpadł — po uszy w gówno. W pułapkę zalanego pirsu, śliskich kamieni, oceanu i swojego największego wroga — gniewu. — Też mam jeden. Wiesz, jakie ryby lubię najbardziej? — pierwszy krok w tył to niebezpieczna afera — zbyt szybki i nerwowy, jakby dopiero pierwsza salwa przełykanej z trudem krwi uświadomiła mu, że jeśli się nie odsunie, gardło zaleje mu znacznie więcej. — W puszce. Drugi krok był kwintesencją rozmysłu; tym razem mrowienie w opuszkach palców przypominało to, które czuł przy radiowozie — czerwone iskry i paraliżująca zmysły gotowość. Połknięty przez noc pirs nadal odgrażał się zemstą, ale stracił urok; po złotym pejzażu nie było już śladu. Zostały tylko złote łuski; znów poczuł, jakby splunęła mu w twarz. Lepiej mi w złocie. Powinien umyć rękę, którą jej dotknął, powinien wytrzeć palce w płaszcz — matka dostałaby szału na widok dłoni zaciskanej w pięść, jakby w uścisku nadal trzymał smukły nadgarstek. Właśnie widzę. Cisza z jego strony rozciągnięta w wieczność; zupełnie, jakby już znaleźli się pod wodą, zapauzowani w słonej wieczności. Dla niej to byłaby forma domu, dla niego — nie dość szybkiej śmierci. Trzeci krok to największe ryzyko; tym razem skręcił w kierunku plaży, nawet na sekundę nie spuszczając z niej wzroku — psy i rekiny łączy przynajmniej jedno. Potrafią wyczuć krew w wodzie. — Milczenie jest złotem, Vandenberg — jeśli otworzy usta, on też to zrobi; jej lament łatwo zamienić w krzyk. — Powinnaś go spróbować. Będzie pasować ci do ogona. Gniew silniejszy niż strach; wściekłe psy nie wiedzą, kiedy zawrzeć pysk, nawet, jeśli z jego kącika właśnie spływa strużka gęstej krwi. Roztargniony gest nie przynosi efektu; zamiast zetrzeć juchę rękawem płaszcza, rozsmarował ją po podbródku. Solidarnie. — Chcesz rozmawiać? Porozmawiamy — płaskie echo jego głosu nad spienionymi falami to obietnica — ostatnia szansa dana komuś, kto mógł na nią nie zasługiwać. — Na brzegu. Krok w kierunku plaży i myśl; jeśli teraz upadnie, to zasłużenie. Arthur Williamson dobrze wytresował swojego szczeniaka; kara za błędy musiała być bolesna. Idę w kierunku plaży, ale nie za szybko, bo jest ciemno i prześladuje mnie syrena; próg wynosi 30, rzut poniżej 17 pozostanie bez komentarza. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Stwórca
The member 'Barnaby Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 75 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Lyra Vandenberg
ILUZJI : 22
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 172
CHARYZMA : 19
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 9
TALENTY : 5
Niewinność była ciekawym słowem. Niewinność jako brak winy — za co? Nie zabiła Aarona, ale — chociaż tego jeszcze nie mogła wiedzieć — gdyby nie ona, to wciąż by żył. Czy można więc powiedzieć, że jest niewinna i nadal sumienie mieć wolne od kłamstwa? Niewinność była również nieświadomością zła — lub w ich przypadku po prostu głupotą. Zło było relatywne, ale gdy mieszkało się z nim pod jednym dachem, nabierało się bardzo dużej świadomości jego istnienia. Można być również niewinnym, w znaczeniu nieszkodliwym. Z tym stwierdzeniem z pewnością by się nie zgodził Barnaby Williamson — a już w szczególności za chwil kilka, gdy spojrzy na nią tak, że równie dobrze mógłby ją po prostu uderzyć w twarz. Niejeden filozof mógłby debatować na temat niewinności Lyry Vandenberg — dobrze, że żadnego tu nie było. Jedynie nieco bardziej niż zwykle rozbawione psy i złośliwie śliskie pirsy, a za chwile wyjątkowo wkurwiony pies i nadal podobnie złośliwy pirs. Przywitał ją na powierzchni żartem, na zawsze urwanym w połowie, chociaż puenta stała się oczywista już od czwartego słowa. Szkoda, pomyślała, jeszcze mocniej marszcząc brwi, to był naprawdę śmieszny żart. Najśmieszniejsze było w nim to, że nie potrafiłaby utonąć, nawet gdyby chciała. Taką przynajmniej miała teorię — być może istniały sposoby, aby to obejść, ale ona o takich nie słyszała. Syreny umierały raczej odwrotnie — chyba że ktoś akurat nabijał je na swój harpun. Pierwszą taką zobaczyła, gdy miała osiem lat — Shirley nie próżnowała i syrenią naukę traktowała bardzo poważnie. Musisz być od nich szybsza, ostrzegła ją później, długie, czerwone paznokcie zaciskając na jej ramieniu, by na pewno słuchała. Musisz być okrutniejsza i bezwzględniejsza, bo litość będzie tylko sekundą, która wystarczy, byś skończyła jak ona. Widziała, jak błądzi wzrokiem po jej twarzy i przez krótki ułamek sekundy łudziła się, że widzi na jego własnej ulgę, ale niespokojne serce zaczęło odliczać do momentu, gdy się zorientował. Ciężko, by nie zwęszył ryby. — ...nie? — powtórzyła trochę głupio, zbita z wszelkiego prawdopodobnego tropu. Nie, nie jesteś syreną. A to przepraszam, musiało mi się pomylić. Nie wiedziała, czy się nie domyślał; czy chciał, żeby nie mówiła; żeby go nie dotykała; czy żeby po prostu nie istniała. Wersji było dużo, reakcji jeszcze więcej. Teresa przyjęła to ze zrozumieniem i pewną godnością — nie zwlekała długo, by jej powiedzieć; sekretów nie da się trzymać przed słuchaczami. Cecil był milczący, ostatecznie dziwnie zafascynowany, by w końcu zapytać jej, czy może narysować jej ogon. Thea zakrztusiła się prawie winem, długo potem wpatrywała się w przestrzeń, by w końcu zapytać — ale to jak bierzesz prysznic? Aaron nie dowiedział się nigdy. Każde z nich jednak było na swój sposób odmienne od reszty; każde z nich potrafiło zrozumieć, nawet jeśli jedynie w ułamku. Nawet jeśli na nich nikt nie pluł na ulicy i nie polował, to potrafili sobie to wyobrazić. Ona jedyne, co potrafiła sobie wyobrazić to, że on jedyne, co chce zrobić, to na nią napluć — i było to drugim, metaforycznym policzkiem tego wieczoru. Nie ostatnim. — Nie, ja— Kończyły się jej dowcipy w miejscu, gdzie jemu zaczynał się gniew. Cofał się do tyłu, tak, jakby miała zaraz złapać go za kostkę i pociągnąć do wody. Może powinna — może powinna kazać mu się zamknąć i wysłuchać, co ma do powiedzenia. Mogła, ale to, że jest się w stanie coś zrobić, nie oznacza, że się powinno. Nie potrafiła ocenić, czy bardziej był wściekły, czy przestraszony. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego miałby którymkolwiek z nich. Zacisnęła dłonie mocniej na kamieniu, już nie starając się ani trochę chować ogon — ten machnął gdzieś za nią, błyszcząc złotem w odbiciu niewielkiego światła z jego papierosów. — W puszce — to naprawdę zabawne, Williamson. Wiesz, co byłoby bardziej? Konkurs, kto dłużej wstrzyma oddech. Słowa jednak ugrzęzły jej w gardle, wraz z ochotą, by dołożyć do nich coś więcej. By krzyknąć — przestań, zamknij się i wysłuchaj. Wraz z nogami znikało jej coś jeszcze — łańcuch. Kto jak kto, ale on powinien to doskonale zrozumieć. Moment, w którym gniew może w każdej chwili przejąć kontrolę, a instynkty zakrapiają o te zwierzęce. Gdy jedyne, o co chodzi, to przetrwanie. Zamiast tego pozwoliła ciszy wybrzmiewać — niech ocean przemawia w jej imieniu, coraz mocniej uderzając o kamienny pirs. Był krzykliwy w jej imieniu, oburzony wręcz, a ona jak zwykle zagryzała wargi i język, by nie dać się tej wodzie ponieść. Zamknij pysk, Vandenberg, mógł równie dobrze powiedzieć. Sam się zamknij, mogłaby mu odwarknąć, gdyby miała ochotę dostać w twarz jakimś niewątpliwie wymyślnym zaklęciem. Lub gdyby chciała się użerać z martwym gwardzistą. Więc milczy — zgodnie z życzeniem i patrzy na to, jak on rozciera krew na swojej twarzy. Początkowe zaskoczenie przemienia się na ułamek w zmartwienie, by ostatecznie zrozumieć, że nerwica krwionośna to kurwa nie tylko wtedy, gdy całujesz się na szkolnej potańcówce z Fredem Dawsonem, ale również, gdy ktoś spotyka niespodziewanego drapieżnika w wodzie. Do brzegu. Gdyby pozwolił jej dokończyć — albo w ogóle zacząć — to mogłaby mu powiedzieć, że brzeg niczego mu nie gwarantuje; że lamentować mogłaby wszędzie i chociaż jasne, w towarzystwie ogona jest to łatwiejsze, to desperacja motywuje do naprawdę niecodziennych wyczynów. Gdyby pozwolił jej dojść — do słowa — to mogłaby mu powiedzieć, że nie ma zamiaru tego robić, bo wciąż jest tą samą osobą (tak, osobą), którą była, nim kamień obił jej twarz i pomalował ją na czerwono. Że gdyby chciała, to już dawno szukałby budy na dnie oceanu. Odczekała chwilę, dając mu ruszyć pierwszym w stronę suchego piasku, by ostatecznie zniknąć pod spienioną wodą, jedynie pluskiem ogona informując o swoim zamiarze. Nie wpłynęła głęboko — z pewnością gdyby próbował, mógłby śledzić jej położenie, bo ona robiła to samo, co chwilę zerkając na poruszające się światło papierosów. W połowie drogi wynurzyła głowę nad powierzchnię. Mokra kurtka nieprzyjemnie krępowała jej ruchy, ale wiedziała, że chociaż zaraz zimno przesiąknie ją do szpiku kości i mokre odzienie w niczym nie pomoże, to będzie za nie wdzięczna. To strasznie niezręczna rozmowa do przeprowadzenia, gdy nie ma się na sobie nic od pasa w dół. — Nie mogę wyjść — powiedziała, gotowa w przypadku wypuszczonego w jej stronę zaklęcia, schować się natychmiast pod wodę. — nie będę miała— nie będę stała tam nago, Barnaby. Wciąż zasługiwała na, chociaż skrawek godności. Gdy patrzyła wcześniej w jego oczy, widziała człowieka. Nie była pewna, co zobaczy, gdy spojrzy teraz. Były zbyt daleko, by mogła stwierdzić, czy to już przeżarte do szpiku kości obrzydzenie. |
Wiek : 27
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : SAINT FALL, SONK ROAD
Zawód : aktorka, anonimowy dawca łusek, dostawca morskich skarbów
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Pierwszy — wcale nie niewinny — odruch to surditas. Trudno polować na drapieżniki w ich naturalnym środowisku; zwłaszcza nocą, zwłaszcza w pojedynkę, zwłaszcza za broń mając siebie, magię buzującą we krwi i mętne dziedzictwo otrzymane od matki. W ciemności, z oceanem po lewej, po prawej i za plecami mógł powtarzać — z uporem maniaka, to by się zgadzało — że odzyskanie kontroli jest możliwe. Żeby coś odzyskać, w pierwszej kolejności trzeba było to posiadać, Williamson. Kiedy jej głowa zniknęła pod wodą po raz pierwszy, ruch nadgarstka dzielił go od ryzykownego perculsus; kiedy się wyłoniła, był gotowy na infenso. Kiedy otworzyła usta, myślał wyłącznie o jednym. Wreszcie. Zamiast lamentu, padły słowa; zamiast magii odpychania, odepchnięta została jedynie brew — w górę, wyjątkowo sceptycznie; nie mogę wyjść. Zaciśnięte w pięść palce to odruch bezwarunkowy; pies Pawłowa reagował na dzwoneczki, pies pirsowy na głos z oceanu. To wyskocz. Jak delfin. Jej kolejne słowa mimowolnie przyciągnęły spojrzenie — o sekundę za długie, o jeden wdech zbyt skupione na ukrytym pod wodą ogonie, o jeden wykrok zbyt rozproszone, żeby uniknąć kolejnego błędu. — Co masz— Na myśli czy na sobie? Nie dokończył; wystarczyło pięć sekund i jeden — kolejny — nieostrożny krok. Prawda jest taka, że trudno go winić; po lewej ocean, po prawej syrena, na wprost śliskie kamienie, za jego plecami horyzont, który kilka minut temu — tak naprawdę w życiu, do którego żadne z nich już nie wróci; od tej tajemnicy nie było odwrotu — płonął tym samym odcieniem złota, co— — Ja— — tylko nie do wody; krótka myśl w jeszcze krótszym upadku. Tym razem lot był znajomy — Williamson i tutejsze kamienie w jeden wieczór zaliczyli więcej zbliżeń niż Williamson i— (właściwie, nieistotne). Najpierw w powietrzu znalazła się lewa noga, później prawa, a potem wszystko; lewitacja bez odrobiny magii. — —pierdolę! O tym, że w momencie upadku nie odgryzł koniuszka języka, zdecydował nadmiar krwi w ustach; akurat przełykał wyjątkowo gęsty zakrzep, kiedy zęby szczęknęły o siebie, a do zapomnianego bólu ramienia dołączył świeżutki ból — dla odmiany, nie mentalny — dupy. Lądowanie było dokładnie takie, jak się spodziewał; twarde. — Kurwa mać, co jeszcze? Filozoficzne pytanie pozostało bez odpowiedzi; zamortyzowanie poślizgnięcia dłońmi nie przydało się na wiele — coś w lewym nadgarstku chrupnęło nieapetycznie i prawdopodobnie naprawiło staw, który nadwyrężył przy okazji ostatniej wizyty w Sonk Road. Zimny prąd bólu dołączył do zimniejszego liźnięcia strachu; widziała to? Musiała — nawet spod wody trudno przeoczyć psa dającego popis najbardziej podstawowej komendzie. Siad. — Właściwie, Vandenberg — fale połknęły stłumione sapnięcie; podnosił się z kamieni znacznie szybciej niż za pierwszym razem, nadal zaciskając w dłoni świecącą blado paczkę. — Śmiech to nie słowa. Zasłużył; ona poniekąd też. Jej drugi upadek zakończył się objawieniem ogona — on mógł swój co najwyżej podkulić. Ostatnie metry pirsu pożegnały go tylko jednym ślizgiem. Tam, gdzie było mniej wody, za to więcej grząskiego mułu, ostatnie — biblijna groza trzech upadków w wieku trzydziestu trzech lat odeszła w niepamięć; nawet czarownicy wiedzą, jak skończyła się tamta historia — spotkanie z kamieniem nie doszło do skutku. Doszedł za to on — do plaży i słowa. — W radiowozie jest koc. Pięćset metrów stąd. To bezpieczna odległość od oceanu i wszystkiego, co można odnaleźć w odmętach linii brzegowej Maywater — okazuje się, że odnaleźć można wiele; znacznie więcej niż pokryte szlamem butelki i zgniecione puszki po tanich, dyskontowych piwach Pięćset metrów to kilka cennych minut, w trakcie których Lyra Vandenberg — słusznie — uzna, że martwe psy nie gryzą; zanim (jeśli?) Williamson wróci z parkingu, cierpliwość Pięćset metrów w jedną, pięćset metrów w drugą stronę; kilometr pośrodku styczniowego mroku z obolałym po upadku zadem. Jaką w tym czasie odległość może pokonać syrena? Do Bostonu nie dopłynie — za to kilka mil w głąb oceanu zdąży. W radiowozie jest koc, powiedział dekadę — kilka sekund — temu i od tamtej pory nie postawił nawet pół kroku w kierunku wyjścia z plaży. Scenariuszy było kilka; w większości z nich odkrywał, że jedno z nich potrafi oddychać pod wodą — i że nie jest to on. — Zanim upadłaś — i wyhodowałaś ogon; wzmianka o wywrotce przypomniała mu, że mają remis — jej drugi upadek był przynajmniej miękki. Teraz wilgotny piach pod butami to kwintesencja paradoksu; zapadające się w ziemi kroki były stabilniejsze od wszystkiego, czego doznał na pirsie. — Pytałem, czy wciąż palisz. Jeśli rzuciłaś— Jarząca się coraz słabiej paczka papierosów nagle zniknęła; ostatnia smuga światła została pochłonięta przez kieszeń. Zwolniona dłoń sięgnęła do pierwszego guzika przy szyi — pętelka za pętelką, coraz niżej, aż rozpięty płaszcz przestał zapewniać namiastkę ciepła i odsłonił czarną koszulę. Byłaby zwykła, gdyby nie błysk srebra na lewej piersi; byłaby niepozorna, gdyby nie emblemat z nazwiskiem nad prawą. — To dobry moment, żeby wrócić do nałogu. Zsunięty z ciała płaszcz wylądował na wilgotnym piachu; od muskającego plażę oceanu dzieliły go niecałe dwa metry, od Williamsona — z każdą sekundą coraz więcej. Barnaby odsuwał się powoli — twarzą do wody skąpanej w niezdrowym, wyblakłym świetle nocy i syreny, która w ciemności była tylko niewyraźnym szkicem. Odległość to mrzonka; wystarczyłyby dwa nasączone lamentem słowa, żeby przestała istnieć. Podejdź bliżej. — Masz dziesięć sekund, Vandenberg. Jedna—szósta minuty na wybór; wynurzyć się z wody czy zaprosić go na kąpiel? Podnieść płaszcz czy zaczekać, aż pies na brzegu znudzi się warowaniem? Zniknąć we wciąż ciepłej pułapce wełny czy marznąć w imię zasad? Czarna Gwardia przeżuwała swoich mężczyzn i wypluwała ich na wpół szalonych; obłęd Williamsona właśnie osiągnął nowy wymiar. Zostawił decyzję syrenie, własny wybór ograniczając do odwrócenia głowy i niechętnego utkwienia wzroku w lśniącym od wilgoci zarysie pirsu. Skurwysyn; nie do końca wiadomo, kto dokładnie. — W trakcie jedenastej powiedz mi coś prawdziwego. Dla odmiany. Chcesz prawdy, Barnaby? Dopalany papieros drgnął między zaciśniętymi kurczowo wargami; zamknij się. Podświadomość nie słuchała — on zresztą też nie; za bardzo skupiał się na próbie zignorowania dźwięków, które mogły nadlecieć znad oceanu. Przestań myśleć o dupach — swojej, obolałej i jej, nagiej w wodzie — i przyznaj przed samym sobą brutalną prawdę. Przyznał dawno temu — kiedy w bladym świetle magii obserwował znikającą pod wodą głowę, która zrobiła dokładnie to, czego się domagał. Milczała. Przez cały ten czas mogła cię zalamentować; już na początku, po pierwszym upadku. Mogła; mogła nie wyciągać w jego kierunku dłoni, w nagrodę samej upadając. Mogła wciągnąć go pod wodę, kiedy stał na samym brzegu pirsu, próbując wymyślić coś — cokolwiek — co uratowałoby ją przed utonięciem; teraz to brzmi zabawnie, jak parodia, jak jeden z jej mniej zabawnych dowcipów o psach, ale wtedy nie było mu do śmiechu. Między falami szukał człowieka, nie syreny. Co zmieniło się od tamtej pory? Udawanie to moja praca. — Podejdź bliżej. To jej kwestia, ale wypowiedziana jego ustami; zamiast syreniego lamentu, w powietrzu rozległ się zmęczony, nawykły do prostych komend głos. Siad, waruj, aport, do nogi. — Krwawisz. Podejdź bliżej. rzut na utrzymanie równowagi: 11 + 13 = 24, klasycznie zabrakło oczka, więc robię bęc zgodnie z kością k6: na pupę |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii