First topic message reminder : ULICZKA PRZY PORCIE Miejscowi mówią o Oyster St. następującą rzecz: "Zanim dojdziesz do portu, to będziesz już spłukany". Nic dziwnego, ponieważ to miejsce ma najwięcej barów, kawiarni i sklepów z pamiątkami na metr kwadratowy. To tutaj życie kipi i w dzień i w nocy, gdyż są tu lokale otwarte nawet to godzin porannych. Podobno też, jeśli ma się odpowiednie znajomości, można zagrać tu w karty, gdzie stawki bywają absurdalnie wysokie. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Sebastian Verity
ODPYCHANIA : 25
SIŁA WOLI : 24
PŻ : 192
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 8
TALENTY : 19
Jeżeli atmosfera gęstnieje, a Judith zachowuje się trochę inaczej niż zwykle czy choćby w stosunku do innych, Sebastianowi to umyka, bo tak szybko jak jego myśli zboczyły z kursu, tak szybko na niego wracają. Praca. Gdyby nie potrafił z taką łatwością odgrodzić swojego życia prywatnego od zawodowego, już dawno zacząłby zawodzić jako gwardzista. – Tak, oczywiście – zgadza się z Judith w kwestii tego, co zrobić z czarownicą, bo to ani przez chwilę nie podlegało dyskusji. Tyle tylko, że sądził, że odstawią ją do Kazamaty razem, w końcu i tak obydwoje muszą tam wrócić. A tam już oddadzą ją ekipie więziennej, żeby mogli odprowadzić dziewczynę do odpowiedniej celi. W żadnym wypadku nie mają prawa wydawać swoich sądów bez porozumienia z Kościołem, a skrzywdzą ją tylko wtedy, jeśli będzie stawiać czynny opór. W przypadku niemagicznego jest inaczej. Nie odprowadzą go do Kazamaty, a rolą Kościoła nie jest sądzenie takich jak on. Nie odstawią go również do więzienia stanowego – sprawa napadu nie została zgłoszona natychmiast do niemagicznych władz, a więc pies pogrzebany. Z kolei nie mogą go tak zostawić, wymazując jedynie pamięć. Jeżeli raz zaatakował kapłana, zrobi to ponownie, jeśli tylko ktoś da mu do tego sposobność, wygada się lub napomknie o wyznawcach Szatana. Kto wie, czy nie jest gabrielowskim fanatykiem. Trzeba się go pozbyć. Ale tak, rzeczywiście może stanowić kartę przetargową, nawet jeśli Sebastianowi nie do końca się to podoba. Dziewczyna, jeśli ma choć trochę oleju w głowie, domyśli się, że jej chłopaka i tak czeka śmierć. Nadzieja umiera ostatnia, ona również będzie się jej trzymać, niezależnie od tego, co słyszała o metodach gwardii i czy w nie wierzy. Przesłuchają ją, a potem pozbędą się dzieciaka. – No dobra. Czas na tę mniej przyjemną część. – Powstrzymuje się od sięgnięcia po kolejnego fajka, bo wjeżdżają już w boczną drogę, prowadzącą bezpośrednio do domku. Kontynuacja wątku tutaj. |
Wiek : 49
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : Starszy Oficer (Protektor), Czarna Gwardia
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
10 IV 1985 Spektakl się kończy i spektakl zaczyna, po końcowych napisach wcale nie zapalają światła, tylko klisza puszczana jest od nowa – jeszcze raz. I jeszcze. Kiedy nazwisko ma się odpowiednie, te z gatunku ładnych i z gatunku dochodowych, można sobie wyobrażać, że losy twoich poranków i wieczorów puszczają w Hollywood. Haczyk tkwi w gatunku tego filmowego dzieła. Haczyk tkwi też w rozchichotanych w słuchawce słowach, bo kiedy Valentina Hudson wykręca dobrze znany (na pamięć, bardziej dobitnie oddana być już nie mogę) numer do Palazzo, a później prosi o nazwisko, z którym i sama dzieli przecież krew, dziać się mogą tylko rzeczy niezwykłe. Pomiędzy Valerio, devo chiamarti zio o è troppo sconcio? a cholera, ono naprawdę ci się spodoba jest całe morze pokrytych uśmiechem słów – tym razem tych, które standardowo mówią o zdrowiu, kuchni, później zahaczają o wspominki dawnych uniesień otulonych przyjemną łuną cosmo. Rodzinna integracja to dla mnie – dla nas – rzecz święta; porażki przyjmuje się wspólnie, sukcesy świętuje donośnie, ból chowa w sercu, a radość obwieszcza światu – kilka słów kluczy, zmierzch nad kwietniowym Saint Fall, wygodne buty (ten element godny uwiecznienia w kalendarzu) i znów stajemy na swojej drodze. Miks wprost wybitny. Pewnych rzeczy nie zrozumieją wszyscy i nie zrozumie każdy; pewnych kolorów też nie widzą wszyscy, dobitnym przykładem jest biel – biel ładnego, krótkiego futerka, biel świeżutkiej blachy sportowego samochodu, w końcu biel zamknięta w bezpiecznych ściankach foliowej torebeczki – biel to czystość, rzekomo, choć słów nigdy takich nie mamy – bynajmniej dla innych. Dla siebie tylko zrozumienie. Choćby tylko te pośrednie. Choć to w bezpośredniość tej intencji wierzę dobitnie, kiedy wsiada do środka, charakterystyczne perfumy dominują zamkniętą w metalowej puszce przestrzeń, radio na moment milknie. Cmok-cmok, dłoń na policzku, uśmiech na wargach – nie mamy czasu na gadanie. Nie, kiedy pokazanie mojemu ulubionemu – kuzynowi? wujkowi? krewnemu? pierdolę to, Valerio, bądź mi dziś i bratem – najnowszego nabytku, który z wdzięcznością nosi imię Ferrari i pręży obłą figurę na parkingu tuż przy wjeździe na autostradę prowadzącą do Salem. Moc skrytych pod maską muskułów to kwestia oczywista, ginąca w specyficznym warkocie silnika – przez moment walczymy ze sobą, ja i samochód, o miano tego, który rzeczywiście chce się pochwalić – nie z czystej potrzeby próżności, doskonale wiemy, że ten prozaiczno pospolity stan nie dotyczy ni mnie, ni mojego towarzysza. To coś jak nastoletnia podnieta, dziecięca radość skondensowana i zamknięta w pudełeczku – zobacz moją nową zabawkę, Valerio. Bo biała Testarossa jest zabaweczką z mokrych snów młokosów, wizją wyjętą z kolorowych plakatów niszowych pisemek dla fanów motoryzacji, w końcu grzeczną bestyjką pod moim butem zakończonym niskim obcasem. Kiedy elektryzujące o-o-oh! Laury Branigan w przyjemnym Self control wydobywa się z radiowej rozgłośni, pedał gazu niemal dotyka podłoża, a samochód przyspiesza na pustej, grafitowej drodze – linia na jej środku jest tylko wątłą smugą bieli, światła latarni zbijają się w jednolitą papkę, a mnie lędźwia z impetem wbijają się w fotel, dwie i pół sekundy i czuję się autentycznie podniecona. Charakterystyczne jeżdżenie w brzuchu to stan bliski ideałowi, kiedy adrenalina wcale nie jest syntetyczna, a realna; rzeczywista, prawdziwa, namacalna – bo kiedy testuję szybkość tego białego cuda, kontrolnie zerkam w kierunku Paganini, żeby sprawdzić, czy nadal jest w tym samym miejscu. Jest. Widzi. Czuje. Zderzenie z kimkolwiek czy czymkolwiek przy takiej prędkości to muśnięcie muchy w locie, albo – śmierć na miejscu, nadchodząca nim jeszcze do mózgu dotrze informacja o potencjale zagrożenia – na pustej drodze przekonana jestem o tym, że mogę wszystko. Przecież nie umieramy, uśmiechnij się, Valerio. Kiedy na horyzoncie wzroku pojawia się tablica z napisem Salem, w końcu zwalniam. Ryk przechodzi w warkot, dudnienie serca w miarowy stukot, dotychczasowy entuzjazm w specyficzny głód. – Kupimy sobie jakąś pamiątkę? Nie byle widokówkę, chcę coś lepszego. Pół kilometra dzieli nas od skrętu w stronę miasta – miasta, które takich widoków jak nasz – nasz, nas w białym, sportowym samochodzie – nie doświadcza często. Nie stać mnie jednak na sentymenty – wszystko wydałam na koks, sypnij po większej, scoparmi, nie kupiłam żeby się zmarnowało – gdy wreszcie zjeżdżamy w boczną uliczkę. Eskapado trwaj. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Zamknięte oczy, otwarte serca. Szerokie autostrady, nowe samochody, nieco—starsze modele platynowego blond i nieskończoność. Warknięcia silnika pod białą — Valentina, to rasistowskie — maską Ferrari przypominają pomruk; zwierzę jest duże, rozjuszone i gotowe na sprawdzenie własnych limitów. Powinna nazwać to auto Valerio. To nie jest dzień jak każdy inny. Przestrzeń została uszkodzona, zmieniona, spaczona, i to wyłącznie ich zasługa. Cisza opuszczanego miasta to marsz pogrzebowy, tylko trupa nie widać — nieboszczyk dopiero się ujawni, może będzie w liczbie mnogiej, może będą nim oboje, może Tina i Testarossa to złe połączenie; dwa T obok siebie nigdy nie zwiastują niczego dobrego (certo, Vittoria), ale kiedy świat kurczy się do foteli i pasów, z których zapięciem zawsze jest nie po drodze, genialnie wypaczony umysł Paganiniego wypełniają słowa. A chuj z tym to pierwsze; to początek, falowanie, wyjazd z Saint Fall, może nie wrócimy nigdy? Daj to głośniej to drugie; noga Tiny jest ciężka, jazda próbna zamienia się w próbny wyścig i ciężko zdecydować, z czym tak właściwie się ścigają. Czasem? Dźwiękiem? Przeszłością? A chuj z tym, daj to głośniej to trzecie — piękne połączenie, synteza doskonała, uśmiecham się, Valentina, bo tylko to może. Czasem tylko to potrafi — niekiedy ten uśmiech smakuje winem, czasami krwią, zawsze czymś trującym; ma w ustach ranę, która bez przerwy broczy, a to, co z niej wypływa, to krystaliczny obłęd. Nie wie, gdzie jadą, po co jadą, czy naprawdę muszą jechać, przecież pod Palazzo zaspa koksu smakuje wolnością, drink wyzwoleniem, a kobiety obiadem z mikrofalówki. Tylko droga przed nimi rozumie — wie, że musi im pomóc wydostać się z bagna marazmu, bo na mokradłach srają aligatory i znikają ludzie, a jedno i drugie zawsze jest powiązane. Dziesiąty kwietnia, godzina nieznana i bez znaczenia — Valerio i Valentina wzięli inicjatywę we własne ręce. Czuć to w powietrzu — w pachnącym świeżością wnętrzu samochodu i woni perfum wymieszanych z zapachem wody kolońskiej, eu de pół—italiano połączone z doskonale skroplonym siciliano zasługuje na moment pełnej uznania ciszy, ale nie mogą pozwolić sobie na luksus milczena. Laura Braningan pojękuje w radiu i ożywia wspomnienie sprzed miesiąca, a spodnie robią się trochę ciaśniejsze w kroczu, ale przecież — sami swoi. Sami swoi w głośnikach, na fotelach, z pustymi spojrzeniami i głowami wypełnionymi entuzjazmem. Autostrada życia nie ma końca, chyba, że sami postanowią z niej zjechać — kolejny postój na barierkach, następny przystanek drzewo, stacja końcowa most, a później? Długi lot w dół, takie lubią najbardziej. Teraz nic nie jest rzeczywiste — rzeczywistość nie istnieje, spóźniła się na odjazd w Saint Fall, przegapiła odlot nad maską rozdzielczą, zaspała, kiedy włoski temperament budził się do życia. Salem pojawia się znikąd — bo jest do niczego — i wydaje się wyraźne jak nigdy dotąd. Salem żyje. Jego życie jest im pompowane do nosa, życie, które rozpieprza od środka aorty, wstrzykując w nie ulatniający się z kratek kanalizacyjnych gaz i wyjątkowo ciepły wiatr. Kupią sobie pamiątkę; całą stertę bibelotów, które Valerio zgubi, podepcze, zepchnie w zapomnienie, ale będą — cząstką jego życia, punktem zaczepienia, chyba—rzeczywistym elementem wystroju. — Dwieście lat temu kupilibyśmy gadającą — i czarną, więc lepiej pilnować rzeczy w domu, ale dziś brudny jest tylko Paganini — inne miasto, te same standardy, białe auto zostaje w tyle, ciemniejszy Valerio rusza naprzód. Nietrudno znaleźć miejsce parkingowe; trudniej będzie je odszukać. Uliczka przy porcie cuchnie śledziem — można poczuć się jak w cipie van der Decken — i czymś, czego Paganini nie próbuje nazwać; tak cuchną szczury, robactwo, złodzieje, mordercy i moczymordy. Wreszcie znany świat. Kawiarnie na lewo, kawiarnie na prawo, na wprost morda, która obserwuje ich z daleka — to pewnie Pan Uprzejmie Donoszę na usługach jednej z kręgowych rodzin Salem; zaraz krewni Lafitte dowiedzą się, że Valerio zajrzał do miasta i nawet na herbatkę nie zajechał. — Drinki czy dziewczynki? Albo jedno i drugie — eskapadko, trwaj; Tina, wybieraj. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Tandetny plakat na śliskim papierze z paskudnie mocnym filtrem; pomiędzy zdjęciem a chamskim obrazkiem biała maska, brązowa od nadmiernej opalenizny pupa, spojrzeń sztuki dwie — to ciemne i to jasne, to czekoladowe i to morskie, obydwa wciśnięte w chujowe pisemko lub obskurną ścianę obskurniejszego zakładu mechanicznego, by górować jak święty obrazek nad ubrudzonym smarem samochodowym cielskiem. Nawet w takie brzydactwo wpasowalibyśmy się idealnie. Teraz jesteśmy tylko tym — plakatem lub klatką z nowego teledysku, który za chwile podbije listy przebojów i zostanie wyemitowany na śnieżącym telewizorku. Pocztówką z brudnego i nudnego Salem, które nie potrafi się zdecydować, czy bliżej mu do odcinania kuponów za klimat kurwy-czarownicy spalonej na stosie, czy jednak chce upodobnić się do zachodniego neonu pięknej Ameryki natapirowanych włosów i cracku. Ciężki wybór. Teraz Testarossa jęczy pod wysokim butem i rozpalona do czerwoności tnie ciemną, pustą ulicę, dopóki nie przywita nas drobny motyl w żołądku, ucisk w lędźwiach, suchość w gardle, drapanie w nosie, na samym końcu cel podróży, który pozostaje niezidentyfikowany. Wyjechać, zamknąć oczy albo otworzyć je zdecydowanie szerzej niż zwykle, aż tęczówka zniknie, a wyrzuty sumienia na dobre trafią na półkę podpisaną przereklamowane. Cięcia na asfalcie wydaje się chirurgicznie precyzyjne, a podwójne V wkracza w miasto pretensjonalnych horrorów i czarów, które jest tak brudnoszare, że białe Ferrari (ochrzczone prawie jako Valerio) wtacza się w przestrzeń jak białe łapsko wciśnięte w kleistą maź; za cztery i pół sekundy znikniemy w tej mgle i zostanie po nas tylko echo zbyt głośnego radia i błysk breloczka w kształcie kuli dyskotekowej zawieszonego na lusterku. Za jakiś czas może dołączy do niego pamiątka; smętna zawieszka, kawałek taniego materiału, kubek z czarownicą, świecąca neonem latarka albo figurka cycatej mulatki do postawienia na desce rozdzielczej — musi zaczekać, bo to miejsce jest zarezerwowane dla kogoś innego. Uśmiech ginie w smole Salem, bo to co dwieście lat temu jest jak mijana witryna zamkniętego sklepu z pamiątkami; portowa uliczka, w która wkraczamy jest jak odpowiedź na jakie masz plany na wieczór? Wóz mruczy jeszcze przez chwilę i w końcu cichnie; gdzieś z boku, gdzieś gdzie potencjał wybitej szyby jest odrobinę — żałośnie odrobinę — niższy niż na głównym deptaku portu; spacer jest dobry dla zdrowia, ale obydwoje wiemy, że żadne z nas się na niego nie zdecyduje. Jeszcze nie. Drinki czy dziewczynki? — To moglibyśmy robić w Saint Fall — odpowiadam z nutą niezrozumiałego zmęczenia — come mai? przecież jeszcze nie zaczęliśmy — sprawna uwaga, choć paradoksem do tego jest symfonia kolejnych trzech ruchów; pierwszy to odpięcie pasów, drugi to machinalne sięgnięcie ramieniem na tylne siedzenie, trzecie to palce sprawnie przesuwające złoty zamek torebki, nurkujące do jej wnętrza i foliówka między czerwonymi paznokciami — to samo moglibyśmy robić w Saint Fall. Może w Salem smakuje inaczej? Może w Salem udaje, że o niepewnościach można zapomnieć, a głupstwa zakopać w dole w świeżo wyplewionym ogródku? Figurka cycatej mulatki nie pasuje do wnętrza tego samochodu; biała ścieżka to ciekawszy element designu, który ląduje po lewej strony kierownicy, niby tam gdzie zawsze, ekscytująco po raz pierwszy w tym samochodzie. — Zróbmy coś, czego nie robimy w Saint Fall — gdybym poszła do terapeuty, może usłyszałabym taki werdykt; wyrabianie nowych nawyków jest zbawienne dla naszego zdrowia psychicznego, ponoć — pielęgnacja tych dotychczasowych to też ważna rzecz, dlatego karta kredytowa w mojej dłoni tworzy z krystalicznej bieli równiutką kreseczkę i nim nacieszę się tym symetrycznym widokiem, zwijka ląduje w dziurce nosa, charakterystyczne pociągnięcie, charakterystyczny grymas i zaciśnięte powieki; na koniec marszczę nosek prawie jak Marylin Monroe i w końcu podnoszę wzrok na Paganiniego, w którego ręce oddaję lufę zrobioną ze stówki. Testarossa ochrzczona, teraz naprawdę powinna nazywać się Valerio. — Kupmy łódź i poszukajmy syren. Wejdźmy na jakieś wzgórze. Wynajmijmy salę w kinie. Nie wiem — porozmawiajmy to dobro luksusowe, które aktualnie wydaje się być poza zasięgiem słownictwa. Zróbmy coś, żeby zapomnieć, albo żeby nie bolało; albo żeby bolało tak, że robi się przyjemnie. — Zabaw mnie, Valerio. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka