Spokojna dróżka Ciągnącą się między polami drogę zdobi szyld — to jest wolna i spokojna trasa. O ile sam teren nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle całego Wallow, tak jego historia jest dość zabawna. Udeptana z piachu ścieżka rozdzielająca pola uprawne jest bowiem ulubioną trasą miejscowych bandytów na rowerach, jak to zwykła nazywać ich stara pani O’Fallon, właścicielka terenu. Według kobiety wybrali sobie oni z pełną premedytacją to miejsce, żeby rozpędzać się do niebotycznych prędkości, niszcząc posiane zboże. W wiosenne miesiące często daje się słyszeć tutaj okrzyki „Nie po sionym!”, chociaż pedałująca młodzież zdaje się tym zupełnie nie przejmować. Pani O'Fallon wystawiła z tego powodu szyld przypominający wszystkim o ograniczeniu prędkości na tym terenie. Nietrudno zgadnąć, że nie zdaje on żadnego rezultatu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Kamakshi Chande
22 lutego 1985 Znała ścieżki pól Wallow zbyt dobrze. Zbyt dużo czasu spędzała z Imani, żeby nie potrafić się odnaleźć i wrócić swobodnie do domu, gdyby tego wymagały od niej okoliczności. Na polach, pomimo że była to ogromna przestrzeń, nie mogła się zgubić – czego nie potrafiła powiedzieć o lesie. A to zabawne, bo znała się przecież i z Podmore’ami i Carterami. I absolutnie nie rozumiała, dlaczego te dwie rodziny się nie lubią. Oczywiście, to były jakieś układy wielkiego świata i wplątana w to przeszłość… ale czy przeszłości czasem nie można było odpuścić? Tak było zdrowiej. Tak mówili buddyjscy mnisi, których czasem odwiedzała, w niewielkiej tajemnicy przed światem, bo jeszcze ktoś mógłby pomyśleć coś dziwnego. A pobliski klasztor był źródłem wiedzy i umiejętności związanych z jogą. A potem – z całą resztą ciała, bo w końcu to była sztuka pogodzenia ducha i fizyczności. Kamakshi była przekonana, że wszystko jest na swoim miejscu, kiedy całokształt człowieka pracuje w harmonii. Tak czy inaczej – nie rozumiała tej niechęci i uprzedzeń. Obie rodziny miały całkiem miłych członków. Co prawda nie znała wszystkich Carterów, ale znała Leo – i wiedziała, że Leo lubiła. Reszta nie mogła się tak bardzo różnić przecież, prawda? Będzie musiała go spytać, o co w tym wszystkim chodzi. Może nawet dzisiaj. Na razie czekała na niego na miejscu – mieli ścieżką podążyć w stronę lasów, które lepiej znał Carter. Spotkanie było o tyle nietypowe, że miał być to trening wytrzymałościowy przeplatany z siłowymi. Chociaż Kamakshi była pewna, że Leo tego nie potrzebuje, był bardzo silnym człowiekiem, no ale cóż. O kondycję trzeba było dbać – i to rozumiała. Toteż ubrana w ciepłą kurtkę, żeby się nie zaziębić, bo o to było łatwo przy takich wyczynach i temperaturach (chociaż – było to trochę jak zanurzanie się w lodowatej wodzie, hartowało), pomachała jeszcze z odległości do nadchodzącego Leo. Przygotowała im plecak z butelkami wody, których sama oczywiście nie miała zamiaru taszczyć. Skoro Carter chciał poprawić sprawność mięśni… Kilka litrów będzie dla niego niczym. — Zadbałam też, żebyś mi się nie odwodnił – rzuciła na powitanie z uśmiechem, i rzuciła też plecakiem w jego stronę. Taki mały trening na orientację, na rozgrzewkę. – Mam nadzieję, że już jesteś rozgrzany. Czy obijałeś się przez całą drogę tutaj? – zadziornie pytała, kładąc ramiona na biodrach w oczekiwaniu. |
Wiek : 27
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : tancerka, instruktorka fitness
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
9 — IV — 1985 ! TW ! — policyjny rasizm, fuck yeah, Murica Banalne zestawy skojarzeń — drzewo. Noc. Cisza. Każdy zna tę duchotę, która zakleja nozdrza na moment przed burzą; lepkie, pełne wyładowań elektrycznych powietrze przywiera do skóry, osiadające w płucach jak gęsty, malinowy sok. Utrudnia mówienie, poruszanie się, swobodny przepływ myśli — w skondensowanej zawiesinie można jedynie wyczekiwać nieuniknionego; bezradnie, bezczynnie, beznadziejnie. We wnętrzu radiowozu bywa podobnie. Radio, ściszone do granicy zrozumienia melodii, jeszcze chwilę temu milczało zupełnie; zawsze milknie, kiedy odzywa się to drugie — policyjne, trzeszczące na krótkich falach, załamujące od przerdzewiałej śruby policyjnych kodów. Pięć minut temu wypluło serię cyfr; ton pozbawiony był jakiejkolwiek dźwięczności, dochodzący z radiowęzła w kolonii karnej na innej planecie, głos złego robota, którego sedno słów zamykało się w prostym komunikacie poleceń. Wallow, dwadzieścia—cztery—zero—siedem. Przeciętny wzrost, nieuzbrojony, prawdopodobnie ciemnoskóry. Statystyki przemówiły głosem uniwersalnej prawdy; o włamania rzadko podejrzewano białych. Najbliższa jednostka, zgłoś się. Ciche westchnienie to rytuał; sięgnięcie po mikrofon to nawyk — naciśnięcie plastikowej obudowy to próba powstrzymania pytania, czy jeśli przejedzie podejrzanego na polnej drodze to znaczy, że wreszcie położą tu asfalt. Cztery—dwa—zero, zgłaszam się to odwleczenie odwiedzin w czasie; patrol w Wallow był wymówką, która zbyt szybko przeobraziła się w faktyczną pracę za którą płacą mu faktycznymi pieniędzmi faktycznych podatników. Przeturlanie się wertepami polnych kolein miało być skrótem — od wiejskiego sklepu oddzielało go kilka mil właściwą drogą i prawdopodobnie tylko mieszkańcy Wallow wiedzieli, że wyprawę można okroić o połowę. Wystarczy skręcić w prawo, na rozciągniętą między połaciami pól dróżkę; lata temu — w innym życiu — ten sekret wyjawiła mu Daisy; już wtedy właścicielka terenu podejmowała pierwsze próby ograniczenia prędkości. Ponad pół dekady później droga nadal służyła lokalnym rajdowcom i nielokalnym gliniarzom; tego wieczora — kiedy za towarzystwo pozornie miała tylko gwiazdy — zyskała nową rolę; spacerniaka. W podskakujących na nierównościach świetle reflektorów wszystkie sylwetki są czarne i każda jedna porusza się chwiejnie; ta, która raźno kroczyła poboczem, przystanęła na dźwięk silnika — nawet we wtorkowe, późne wieczory ciekawość przegrywa z instynktem, a spowalniające auto z przekonaniem, że winny włamania do jednej z wiejskich chatek jakby nigdy nic czekałby, aż radiowóz zatrzyma się obok. — Dobry wieczór — to się dopiero okaże; pył polnej drogi wdzierał się przez odsuniętą szybę, zapraszając do wnętrza radiowozu chrzęszczące drobinki piachu i rześkie powietrze nocy. Radiowy zegarek ogłaszał z dumą, że minęła dwudziesta trzecia; normalni ludzie odkrywają o tej godzinie zalety własnej pościeli. Pozostali to policjanci, złodzieje albo kurwy; Williamson posiadał podejrzenia co do zawodu raźno maszerującego poboczem mężczyzny — coś mu mówiło, że z mundurem łączą go nieszczególnie zażyłe relacje. — Nie za późno na spacery? — Nie za późno na durne pytania, puto? Głos był cichy, stłumiony i — tak, tak; to rasistowskie — brzmiał tak, jakby po godzinach zajmował się sprzedażą meksykańskich sombrer. Wszystkie znaki na niebie, ziemi i masce radiowozu wskazywały na to, że dolatywał z miejsca pasażera; tyle, że to — nie licząc plastikowego, zawiniętego w zaparowaną siatkę pojemnika, z którego zapach burrito przedzierał się nawet przez warstwy opakowań — było puste. Wniosek? Zaciągnięty gwałtownie ręczny dołączył do pisku sfatygowanych hamulców; Williamson — nadal za kierownicą i nadal w radiowozie, ale z odpiętym pasem — wpatrywał się w mężczyznę po drugiej stronie drzwi, jakby ten przed momentem rąbnął z rozgwieżdżonego nieba prosto w pole kukurydzy; niedowierzanie mieszało się z fascynacją. — Coś ty powiedział? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Tw: kontynuuję niepoprawną politycznie myśl Pana Williamsona Spokojne wiejskie noce są spokojne – i wiejskie. Często pachną ziemią, ale czasem nieczystościami nielegalnie wylewanymi przez sąsiada, gdy tylko zapadnie zmierzch. Takie to są właśnie te małe, plebejskie tragedie. Znacznie mniej w nich dramatów charakterystycznych dla miasta – pościgów, wybuchów i śmiertelnych postrzałów. Za to znacznie więcej w nich małych świństw powodujących od niepamiętnych czasów wykwitanie naturalnych ognisk wąglika w okolicy. Tylko piekielna opatrzność sprawiała, że jeszcze nie tutaj. Marvin lubił spacery – zwłaszcza te w stanie, który zdecydowanie nie sprzyjał odpowiedzialnej jeździe, a w takim aktualnie się znajdował. Zwykła wieczorna rutynka przypadająca na losowy dzień tygodnia, na losowy nastrój i równie losowe towarzystwo. A dzisiejsze było znacznie okrojone – nic nie szkodzi, nie codziennie jest się psem na baby i towarzyskim odkryciem roku. Czasem jest się pizdą w kapciach. I tacy idą do sklepu po jeszcze kilka pieszo. Ale nie wszyscy są tak rozsądni – bywają i tacy, dla których dzień zaczyna się od szklaneczki, drugiej, trzeciej, a potem rundki po okolicy – takich Marvin też znał, wyrastali tu i ówdzie. Nawet w bardzo porządnej rodzinie trafiała się czasem chora odnoga, która lubiła ułamkiem sekundy i dobrze wycelowanym impetem zderzenia podarować cudzym kolanom moc zginania się w drugą stronę. Naturalnym odruchem tych drugich jest dosłyszenie zbliżającego się pojazdu, zatrzymanie na poboczu i przeczekanie, aż rzeczony zniknie za kolejnym zakrętem. Widok tego konkretnego – z widocznym oznakowaniem – nie podniósł Marvinowi ciśnienia, nie zmarszczył brwi, ani nosa. Dziś Marvin był niewinny. A gdyby tylko anonimowy mundurowy zaczął do Godfreya strzelać – oskarżeniami, znaczy; bo przecież nawet w ciemności błyskające w uśmiechu zęby nie stanowiły takiego kontrastu dla skóry, by można byłoby pomylić go z czarnym – dowiedziałby się szybko, że temu jednak najbliżej jest do kurwy; ludzie go wynajmują, on się schyla do swojej roboty, a ci tymczasem mają zaszczyt pooglądać sobie jego dupę, zakrywaną przez zdecydowanie zbyt luźne spodnie. Refleks już nie ten, gdy w żyłach buzuje trochę za dużo gazowanego piwa – nim odpowiedział na dobry wieczór, już padło pierwsze pytanie. I odpowiedź, której Marvin nie dosłyszał. Aż ściągnął kaptur i pochylił się nieco, by przyswoić może nieco więcej faktów, by wyciągnąć jakieś wnioski. Na przykład o tym, kim jest partner szanownego kierowcy, którego głos dotarł do Marvina jak z popsutej automatycznej sekretarki. Czyli sam pół-agresywny ton i ostatnie słowo. Dlaczego czuł, że jednak ma kłopoty? A jeszcze nawet nie dojrzał plakietki na piersi funkcjonariusza; oblanie się zimnym potem los pozostawił mu na później. – Puto? – Powtórzył jak dzieciak z echolalią. Jego własne niedowierzanie mieszało się z niedowierzaniem policjanta, bo nikogo Godfrey nie dostrzegł na siedzeniu pasażera. A może to jednak było radio? |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Dwadzieścia sekund i jedno pytanie temu rzeczywistość zrobiła fikołka; na wiejskiej drodze, gdzie niesubtelna woń naturalnego nawozu i znacznie subtelniejszy odorek alkoholu skomponowały syntezę Dwadzieścia sekund — i o dwa puto za dużo — temu niepozorny patrol zmienił formę; Williamson miał dokładnie pięć sekund na wyobrażenie sobie, że gdzieś w polu prosa — albo za tym przerośniętym strachem na wróble — ukrywa się reżyser. Klaps, akcja; pierwsza scena, początek dowcipu. Lokalny pijaczek i już—nie—lokalny policjant spotykają się na wiejskiej drodze, żaden nie zna hiszpańskiego, ale to bez znaczenia — werwa wyzwisk pokonuje językowe bariery. Na fali zdublowanego puto dryfowały dwa istotne spostrzeżenia; po pierwsze, właściciel głosu na poboczu nie brzmiał jak autor pytania; po drugie — znacznie istotniejsze i z powodu tej istotności zwyczajnie niedorzeczne — to nie mężczyzna po drugiej stronie drzwi wypowiedział słowa. Kalejdoskop podejrzeń ściśnięty w dwóch sekundach obserwacji; zgaszone radio milczało wymownie, rozświetlona reflektorami droga była pusta, strach na wróble tkwił w polu nieruchomy i ukrzyżowany, a usta Williamsona — do tej pory zaciśnięte — uformowały pierwszą sylabę polecenia tylko po to, żeby— — ¡Ay, caramba! Amigo, gdybyś był bardziej napruty, zostałbyś poszewką. To zdecydowanie nie jego głos; nie dlatego, że ten brzmiał absurdalnie, jak płaczliwe wyznanie w niezrozumiałym języku albo szyicki melodramat bez napisów — ale dlatego, że struny głosowe Willimsona nie drgnęły aż do elokwentnego — Orestes byłby dumny — filozoficznego zagadnienia, które w sekundę połączyło strumień myśli gliniarza i lokalnego konesera napojów wyskokowych. — Co do chuja? Rezerwy dialogowe w zupełności się wyczerpały; ktoś rozlał kawę na scenariusz, więc czas rozpocząć sztukę improwizacji — niezlokalizowane źródło głosu i odór magii (iluzji? Potencjalny rytuał? Myśl, Williamson) musiały zaczekać. Po drugiej stronie czekał mężczyzna, który prawdopodobnie był niemagiczny i — na szczęście — zwyczajnie napruty (jak poszewka); rano uzna, że to wszystko było snem albo brudnym bimbrem. — Sir, odsuń się od wozu — nie zdążył złapać za klamkę drzwi, kiedy— — Bo dostaniesz z nawozu! Coś strzyknęło w szyi i przestawiło dwie kości w karku — Williamson za szybko i zbyt energicznie odwrócił głowę w kierunku, z którego dolatywał komentarz na żywo. Opakowanie na siedzeniu pasażera wyglądało niewinnie; było białe. — Przygotuj dokument tożsamości— Wiedział — przeczuwał w powietrzu, w którym coraz mniej woni wsi, coraz więcej chmielu — że słowa znów nadlecą; nawet nie odwrócił wzroku od pudełka, obserwując, jak to kładzie wisienkę na tym ubitym z paranoi torcie. — —i figurkę Jezuska z ości— Teraz przesadziłeś. — —przeprowadzę kontrolę trzeźwości, a ty przestań, kurwa, rymować — było niedorzecznie, teraz jest po prostu paranoidalnie — palec, wycelowany w owinięte w reklamówkę pudełko, miał w sobie tyle ostrzegawczości, że mógłby wygnać mięso z burrito i zwrócić je na łono natury; łąk dookoła było wiele, tylko krowa rozporcjowana. — Hijo de puta, to wypuść mnie z pudła, nie odczytałeś moich praw! Szarpnięcie za klamkę i otworzenie drzwi to sekunda — nawet nie spojrzał, czy nie wtrąci nimi nikogo do wiejskiego rowu. Marvin, możesz (ale nie musisz) wykonać rzut k3 na przypadek losowy, który urozmaici tę magiczną noc: 1 — być może posłuchałeś polecenia lub o jedno piwko za głęboko zachwiały twoją stabilnością; stawiając krok w tył, okazuje się, że masz za sobą rów 2 — otworzone z werwą drzwi radiowozu nadlatują na tyle szybko, że nie zdążyłeś się odsunąć; przemoc policji właśnie przybrała formę karoserii zderzającej się z twoim bokiem 3 — w rzucanym przez reflektory świetle dostrzegasz, że na sam środek drogi wtargnął nieoczekiwany gość; cochlea pewnie przyglądałaby się wam z zainteresowaniem, gdyby tylko miała oczy — nie licząc oczodołów w czaszce, którą nosi zamiast muszli |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Nie był aż tak pijany. Świat według Marvina Godfreya mógł być obecnie zadziwiająco lekki, jakby nie ważył absolutnie nic, niczego nie obiecywał i donikąd — jak ta droga — nie prowadził, ale istnieją także takie stopnie zakrzywienia rzeczywistości, co do których miałby pewne wątpliwości, nawet na rauszu będąc. Jednym z takich właśnie zakrzywień było gadające żarcie. I stróż prawa bardzo zaangażowany w dialog z tymże. Dlatego też Marvin, zamiast zareagować jakkolwiek na tę galopującą paranoję, przyczaił się za oknem wzburzonego funkcjonariusza i po prostu obserwował — trochę tak, jak patrzył kiedyś na kolejny wybuch babci Dolores i pękającą zastawę w bezowocnej próbie okiełznania własnej magii. Jedna z takich prób była jej ostatnią — niepotrzebnie porwała się na tak skomplikowany rytuał, co właściwie chciała tym udowodnić? Moment sam na sam z mundurowym niósł za sobą poniekąd podobny ładunek przerażającego niedowierzania. Po prostu patrzył więc. I słuchał. A po raz drugi nawet dosłyszał i aż się żachnął, poruszony do głębi. — Że ja napruty? — Długo nie czekał, by ostre jak bicz słowa pochlastały i jego godność. Marvin Godfrey przecież napruty nie mógł być, póki stał na nogach, trzymał pion bez problemu i nawet nie powiewało nim na boki, gdy tak szedł ciemnością. Spojrzenie Marvina wyrażało jednak powoli rosnące przekonanie, że to nie on padł dziś ofiarą dziwnego żartu; a jak pójdzie dobrze, to może nie padnie żaden strzał — ale i ta nadzieja upływała jak przydatność do spożycia jego ulubionych lodów, których zapomniał wyciągnąć ze sterty zakupów w zeszłym tygodniu. Bo może i coś ich tu równo szkalowało w języku sprzątaczek i niskiego — hehe — personelu fizycznego, ale przynajmniej policjant wyglądał na takiego, co za chwilę w kolejności dowolnej albo strzeli anonimowemu rymowaczowi, albo — z braku laku — Godfreyowi. — Dopszzz, Panie Władzo — i w tym magicznym momencie opuścił jego usta falset pierwszy. Odsunął się grzecznie od drzwi, a nawet odrobinę chciało mu się wyrwać parsknięcie — bardzo nie na miejscu — gdy przytłumiony głosik wciąż szkalował na całego, dolewając oliwy do ognia, który zapewne wkrótce zapiecze Marvina w samo odsłonięte dupsko. I gdy tak się kolejne ogniwa łańcucha pokarmowego sprzeczały ze sobą w najlepsze, coś przykuło uwagę Godfreya. Żachnął się, ale nie zakrzyknął żadnego entuzjastycznego cochlea w reakcji na małego ziomeczka, przemierzającego z całym pędem swojej pięknej stopy na drugą stronę wąskiej drogi. Kto wie, jak stóż porządku by zareagował na mięczaka z czaszką na plecach? — Oj, oj — i właśnie w tym momencie Marvin zaczął mieć w poważaniu dziwne zjawisko w radiowozie, samego policjanta otwierającego z łoskotem drzwi pojazdu, czy nawet swoje bycie trzeźwym inaczej. Zawinął mięczaka z drogi i z braku innych sensownych opcji… ukrył przed ciekawskim wzrokiem, przykrywając dłoń, w której go trzymał, połą kurtki. Tylko nie ruszaj się, przyjacielu. Wszystko będzie dobrze. Wyrzucam 3 — cudowna wiadomość |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Nie płacili mu aż tyle — zdecydowanie nie płacili mu za to. Pulsujący w skroniach ból jeszcze nie był bólem; raczej zapowiedzią, że za około cztery burrito—rymy i dwa niezbyt bystre pytania jeszcze—nie—zatrzymanego do spektaklu dołączy pani migrena. Gdyby w krwiobiegu miał połowę procentowej wartości tego, co przemykało żyłami lokalnego amatora chmielu, być może — z naciskiem na może — doceniłby komediowy walor tego scenariusza. Chwilowo doceniał wyłącznie łatwy sposób na pozbycie się gadatliwego problemu; nie musiał nawet używać pięści — wystarczyły trzonowce. — Że ja napruty? — w głos zapudełkowanego — i teraz, na domiar złego, papugującego — burrito zakradła się nutka histerii; zamiast stygnąć, zaczęło grzać się z emocji. — A umiesz rozwiązać buty? To coś, czego Williamson nigdy nie przyzna na głos — ani prawdopodobnie nigdy więcej w życiu — ale burrito mogło mieć rację; stan upojenia łatwo ocenić po cudzej umiejętności operowania sznurówkami. Otworzone z impetem drzwi nie wtrąciły nikogo do rowu i nawet broń za paskiem nie doczekała się debiutu; brutalność policji tej nocy ograniczyła się do przemocy słownej wobec — to akurat typowe — mniejszości etnicznej. Jak liczna była społeczność gadającego burrito w Hellridge? Nie zdążył zapytać; miejsce, w którym przed momentem kołysał się mężczyzna, odgrażało się pustką — na wartkim prądzie alkoholu zdążył dotrzeć w światło reflektorów i przez sekundę wyglądał jak sarna na sekundę przed potrąceniem. — Co do— Chuja, tym razem nie wybrzmiało — filozoficzne zagadnienie zyskało nową warstwę zagadkowości; nie od dziś wiadomo, że słowa niewypowiedziane obrastają mchem legendarności. — Co się dzieje? Zainteresowanie burrito dołączyło do powszechnego chaosu — mężczyzna schylał się (i nie wywracał) po ślimaka, któremu bliżej było do rysunku spod kredki opętanego przedszkolaka niż faktycznego winniczka. — Nic się nie dzieje, ślimaka znalazł — czaszka w miejscu skorupy powinna przerażać — to jedyna przydatna funkcja cochlei — ale w tym wypadku dokonała niemożliwego; wzbudziła potrzebę troski. Williamson obserwował proces podnoszenia obrzydliwego skorupiaka i zaczynał doceniać własną powściągliwość; gdyby naprawdę zjadł gadające burrito, to mogłoby wrócić na świat tą samą drogą, którą z niego odeszło. — Al menos no estás comiendo caracoles! Podnieś mnie trochę, też chcę zobacz— Po trzech minutach kulinarnych sprzeczek i jednym zbłąkanym cochlea na środku wiejskiej drogi okazało się, że argument siły znów wygrał z siłą argumentu — buritto zamilkło, kiedy szczęknęła broń; odruch bezwarunkowy w świecie, w którym lokalny pijaczek wsuwa dłoń za pazuchę kurtki. Wysoki sądzie, to konieczna samoobrona; miał w dłoni magicznego ślimaka. — Obie ręce na widoku i obyś w jednej trzymał dowód — nie rzeczowy — ten miał czaszkę na ślimaczym ciele i właśnie ukrywał się pod pazuchą kurtki — osobisty. Powaga sytuacji zaczynała się tam, gdzie dłoń dotykała broni; ta nadal tkwiła za paskiem i była zabezpieczona, ale nawet ukryty przed światem cochlea mógł przeczuwać, że limit nieostrożnych ruchów na ten wieczór został wykorzystany. — Pokaż mu papierek albo skończysz dziś jak serek! — okrzyk z siedzenia pasażera wdzierał się w wiejski wieczór nawet przez warstwę plastiku. — W moim farszu miało to więcej sensu. W jego farszu było wszystko — poza sensem. — Słuchaj no, ty rozmiękły naleśniku z awokado — tego nie uczyli w akademii policyjnej — negocjacje z burrito ze wzrokiem wbitym w lokalnego pijaczka plasowały się na drugim miejscu szkoleniowych niedopatrzeń. Zamknięty w pudle — tam, gdzie jego miejsce — przykład meksykańskiej sztuki kulinarnej zapowietrzył się z oburzenia. — Nie mam w sobie awokado, sam powiedziałeś przy zamówieniu: tylko bez awokado, wolę jeść pescado! Punkt dla burrito; naprawdę tak powiedział. — Słuchaj no, ty rozmiękły naleśniku, którego zaraz wypierdolę w proso — czymkolwiek nie były zasiane pola po obu stronach drogi, to na pewno nie proso; Daisy, obserwująca zajście z Piekła, pewnie zaczynała popierać w tej kłótni burrito. — Jeszcze słowo i zamiast w brzuchu Orlovsky'ego, wylądujesz w rowie. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Po butelce znacznie mocniejszej, niż jakieś tam piwo, czy sześć, Marvinowi zdarzyło się już czasem walczyć z czymś tak skomplikowanym jak zapięcie biustonosza — a nawet wychodzić z tych starć zwycięsko. Dłonie miał zręczne, postawę pewną i wyćwiczoną — nie brakowało mu niczego, by pochylić się i zawiązać but — sobie, czy funkcjonariuszowi, gdyby ten tylko go o to poprosił — bo a jakże, mógłby zrobić mu tym tę przyjemność, gdyby okazało się, że to jego w istocie dotknęła podobna bolączka, a głosy w rzeczywistości są wytworem czegoś, czego Marvin się ubocznie nawdychał przez odsunięte okno radiowozu. Zamiast policjanta jednak aluzję poczynił znów ten sam niezidentyfikowany głos, a czarka goryczy — zapewne — przelała się o kolejną kropelkę. Która będzie tą ostatnią? Długo miał na to nie czekać, gdy skądinąd znajomy dźwięk zakłuł w bębenki uszne i uruchomił kaskadę pobudzającą nadnercza do wytężonej pracy. Marvin zatrzymał się wtedy w pół gestu, nadal ze ślimakiem za pazuchą i z pewnego rodzaju niedowierzaniem przypatrywał się ciemnej sylwetce, śledzącej każdy jego ruch. — …No co pan, panie– Zabrzmiał falset drugi, a ręka — najpierw ta lewa, wolna, następnie prawa — upaćkana śluzem i bardzo szekspirowska, ukazały się funkcjonariuszowi w pełnej krasie. I znów ozwał się głos; z całą jadowitością, na jaką tylko było stać jego nadzienie. Od tego przekrzykiwania się jednego z drugim lada moment nie tylko policjanta rozboli głowa — cochlea wyglądał na niezwykle wrażliwego i przejętego całą sytuacją — przystanął bowiem w swoim ślimaczym pędzie, a nawet przestał czułkami badać otoczenie. Te zresztą owiewał właśnie lekki, wiosenny wiatr — dumny mięczak stał na szczycie świata! — Czy– czy mogę zadać pytanie? — Wziął się Marvin w garść i uruchomił normalny tembr głosu — chciałbym odłożyć tego tu — wskazał łbem na swoją zdobycz — o tam — ten sam łeb sprecyzował nieokreślone tam, w okolicy pola. A na pewno bliżej pobocza. I byłby może dodał coś jeszcze; na przykład o dokumentach, których nie wziął ze sobą z domu — gdyby nie znajomo brzmiące nazwisko. — Charlie?! Znam przecież. To mój kolega — w sekundę od nieporozumienia zalała Marvina pełna zgoda — na gadające, nieokreślone coś, które każdego kogo tylko mogło, już obraziło; na zimno wdzierające się pod rozpiętą kurtkę; na kręćki w głowie; a nawet na swój pieski los pojmanego. Wszystko odczarowało znajome nazwisko Orlovsky. Czy jakoś tak. Bo miał wielki problem z zapamiętaniem tego losowego szyku liter. — On mieszka tam — i tu znów wskazał gestem przestwór pól nieznany — to mnie zidentyfikuje. Bo tak się nieszczęśliwie składa, że nie mam ze sobą dokumentów. Ale każdy zna tu Marvina Godfreya. A jeśli nie jego, to przynajmniej jego starego, wypruwającego sobie flaki na farmie Padmorów. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Dolar za każde no co pan, panie? i mógłby wystawić własną armię rozmiękłych naleśników z awokado. No co pan, panie? w półmroku wiejskiej nocy — na dodatek z dłonią na broni i spojrzeniem sugerującym, że nikt nie musi ucierpieć; zwłaszcza magiczny ślimak — napotkało wymowną ciszę. To nie był czas na dyskusje; nie pomyślało gadające burrito nigdy. — Kto pyta, ten żałuje, bo gliniarz go pałuje — rym z serca burrito nie zasłużył tym razem nawet na zerknięcie — w raporcie trudno byłoby wyjaśnić pięć dziur postrzałowych w tapicerce siedzenia pasażera; zdecydowanie łatwiej wytłumaczyć się przed przełożonym. Wystarczy zacząć od panie komendancie, meksykańskie—, żeby ten kiwnął głową z całkowitym zrozumieniem dla sytuacji, gdzie zrozumiałe nie było nic. — Odłóż — puść ją, powiedziałem, mogłoby zabrzmieć w serialu o przygodach małomiasteczkowego policjanta, który w trakcie nocnego patrolu natknął się na lokalnego konesera napojów wysokoprocentowych, magicznego ślimaka i gadające burrito; coś, co brzmiało jak początek nieszczególnie zabawnego dowcipu, było jego życiem. — To na pobocze. — Albo cię kopnie w krocze! Ja pierdolę, kurwa mać. Dłoń na rączce broni zaczęła swędzieć; zaczął rozważać wszystkie za i przeciw postrzelenia pudełka gadającego żarcia. Za — prawdopodobnie przestanie mówić. Przeciw — Orlovsky miał dość śrutu na najbliższe pół dekady; nie potrzebował dawki przypominającej w burrito. — Twój kolega, hm? — wędrówka na pobocze zakończyła się sukcesem: cochlea opuściła dłonie bohatera swojej wsi; został po niej tylko śluz na palcach. — Znacie się ze służby? — to niepozorne pytania; zwykłe, przypadkowe, nieszkodliwe. Naturalne w świecie, gdzie magiczne ślimaki pełzają środkiem drogi, Williamson wyciąga z radiowozu alkomat, a burrito przemawia rymem. W tym śledztwie nie zgadzały się tylko poszlaki; Charlie nie był duszą towarzystwa — kim w tym równaniu był lokalny amator piw dwanaście w cenie ośmiu? Byłym żołnierzem — prawdopodobnie, nawet w półmroku nie wyglądał na strach na wróble. Gwardzistą? Dopuszczalna, ale wątpliwa ewentualność; po sześciu latach te dłużej trwające twarze utrwalały się w pamięci. Pozostałe umierały za szybko, żeby je zapamiętać. — Panie Godfrey, teraz mi pan podmucha. To nie są słowa, które brzmią dobrze w szczerym polu późnym wieczorem — wie o tym nawet gadające burrito. — Hej, glino, to chyba nielega— — Rutynowa kontrola trzeźwości — ostre przerwanie wykładu na temat legalności dmuchania w miejscu publicznym zbiegło się w czasie z wyciągniętym w kierunku mężczyzny alkomatem; był czarny — alkomat, nie mężczyzna — i posiadał wystający element stworzony do dmuchania. Zanim pan Godfrey oznajmił, że nieszczególnie ma ochotę, Williamson wsunął plastikową końcówkę między jego usta; trochę zbyt sprawnie jak na warunki, w których się znaleźli. — Nie przestawaj, dopóki nie powiem. To był błąd i wiedział, że to błąd — burrito w opakowaniu zapowietrzyło się, wyrzucając piskliwe: — On to powiedz— — Stop. Do badanego alkomatem czy burrito? Trudno ocenić — ważne, że zadziałało; milczenie na siedzeniu pasażera przedłużało się z każdym mignięciem lampki, która wreszcie zasygnalizowała gotowy wynik. Williamson uniósł alkomat na wysokość oczu i westchnął, prawie rozczarowany. — Panie Godfrey, rekordu nie będzie. Tylko półtorej promila — krok w tył był niewerbalną formą za mną — nawet lekko podpici nie—podejrzani powinni bez trudu rozczytać sugestię. — Zapraszam do tyłu, odwiedzimy Orlovsky'ego, żeby— — pozbyć się tej gadającej góry cholesterolu i sprawdzić, czy nie przyszyli mu kutasa zamiast palca; a jeśli nie to zapytać, dlaczego — — potwierdzić pańską tożsamość. Tylne drzwi radiowozu nie miały w sobie nawet ułamka dziesiętnego zachęty — tę rolę przejął samozwańczy poeta, bard meksykańskiej sceny muzycznej, artysta niesłusznie zamknięty w plastikowym, termicznym pudle. Zanim Williamson zdążył stuknąć palcami o karoserię drzwi — pat—pat zniecierpliwienia, którym odmierzał chwiejne kroki mężczyzny — burrito już przemawiało. — Wskakuj, kochaneczko, bo zachlało ci się deczko! Kontrowersyjne opinie i podlana salsą niezgoda, ale jednego nie można mu odmówić — na wszystko miało rym. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Odkładając ślimaka na miejsce, mógł swobodnie przyjrzeć się temu, co rośnie w polu — nostalgicznym urywkiem przypomniał sobie, tak robiła jego babcia. Ledwie skończył trzynaście lat, gdy kazała siadać mu w fotelu kierowcy, musisz się przyuczać, wiecznie żyć nie będę, i kazała się wieźć w nieznane. Im wolniej jechał, tym mniej marudziła — zawsze dostosowywał prędkość do gęstości zasiewu sąsiada. I pory roku. Babcia lubiła wiedzieć, co u kogo rośnie i czy ładnie. I dziś, zaczerpując ostrożnie z tej krynicy mądrości, co wystosowała pamięciowy apel z zaświatów nabrał przekonania graniczącego z pewnością, że to, co rośnie na tym polu, to raczej nie będzie proso. Ale coś mu podpowiadało, by się ze swoim przekonaniem jednak nie uzewnętrzniać. Oszczędny w ruchach, po wykonaniu polecenia trzymał obie ręce w powietrzu jeszcze przez dobry moment, nim odważył się wytrzeć na wpół zaschnięty śluz w kurtkę. Godności już nie ocali, było na to o jednego policjanta i gadające burrito za późno. Ale zawsze mógł próbować oszczędzić mundurowemu podejrzeń, że ten śluz to po to, by się wyślizgnąć z kajdanek. I przyznać musiał, nawet odrobinę przywykł do rymowanych przytyków — te jak na razie wzbudzały tylko oszczędne grymasy w okolicy ust. Co jednak będzie, gdy Marvin się ośmieli? Wyjście miał jedno, przemówił ponownie. Lekko poddenerwowany, a jeszcze nawet jego głęboko niedowidzące oczyska nie spostrzegły plakietki na mundurze. Falset trzeci musiał jeszcze chwilę poczekać, głos był stabilny i pewny. Chód również. Względnie. — Kolega. Sąsiad. Ze szkoły się znamy — czy mógł puścić wodze fantazji, wymyślając jakąś szczególnie kreatywną ściemę? A jakże. Kusiło go wręcz przez ułamek sekundy, by w odpowiedzi obniżonym głosem zacząć opowiedzieć ci, synek, o Wietnamie? Mógłby. Ale za mało wypił. I zdecydowanie nie to, co trzeba. Takie akrobacje w i tak rozbrykanym już umyśle wyzwalał wyłącznie wysokoprocentowy wyrób domowy. To nie była ta noc. To noc dmuchania. I jak poprzednie uwagi pyskatej przekąski Marvin puszczał w dużej mierze mimo uszu, tak tym razem— Uśmiech, z którym podszedł do funkcjonariusza — i alkomatu — był podejrzanie szeroki. — Tak jest! — Entuzjastycznie, może zbyt entuzjastycznie. Grzecznie dostował się do instrukcji, nie błysnął nawet świnśkim oczkiem, dopóki— No, nie wytrzymał. Parsknął. Aż łzy wezbrały w kącikach oczu, a pierś zapiekła w bólu wstrzymywanej radości. Ale dodmuchał, co kazano, dopóki nie padło magiczne stop, a po nim wynik. Nie napawał dumą, rzeczywiście. Zachowanie również, choć robił, co mógł, by jeszcze nie wyśmiać wszystkiego mężczyźnie w twarz. Za to mógłby wygrać zwiedzanie tylnego siedze— — A. To ja mam wsiadać z pa— Wychylił się, by spojrzeć. Tylko on, on, i— ...ono Jak długo wytrzyma w tej edycji spróbuj się nie zaśmiać? — Ja mogę przejść się, i tak na spokojnej dróżce nie wolno się rozpędzać — zająknął się. Ale wsiadł. — A pan funkcjonariusz to często tu tak nas patroluje? — Zagaił przyjaźnie, jakby chcąc ukryć swój oczywisty dyskomfort związany z głęboką dupą, jaką tego wieczora wylądował. A miała to być tylko rutynowa wyprawa po coś do podlania gardła — bo chyba wcześniej nie spotkałem. |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Żegnaj, magiczny ślimaku; witaj, magiczny przedstawicielu Wallow. Widok pentakla bywa zbędny, kiedy obecność — paskudnej z kształtu muszli — cochlei nie wyrywa z gardła wrzasku zwykle rozpoczynającego się od Jezu; Jezu to słowo—wytrych, Jezus Maria to sklejka—odpowiedź. Strach to dobry sposób na zweryfikowanie, z jakiego rodzaju obywatelem Hellridge ma się do czynienia; tym, który zna inkantację na magiczne pierdy czy takim, który jezusuje częściej niż zasługiwał na to nosiciel imienia. Drugą wskazówką w prostym równaniu jest Orlovsky — znajomość otwiera furtkę potencjalnych powiązań; szkółka kościelna, sąsiedzkie rytuały, samotność protektora zapijana w towarzystwie lokalnego konesera trunków. — Trzy w jednym, bingo — kolega, sąsiad, ze szkoły się znają — prawdziwe życie gwardzistów zawsze zaskakiwało. Strzępki informacji na temat ludzi, którzy każdego kolejnego miesiąca w czerni coraz bardziej tracili na człowieczeństwie, przypominało otwieranie osamotnionych okien w kalendarzyku. Gdzieś w półcieniach ukrywały się ściśle strzeżone sekrety, dawne znajomości, życie sprzed; sprzed cyrografu, odsprzedania ostatnich strzępków duszy — sprzed odkrycia, że nie będzie już żadnego po. Parsknięcie śmiechem — co za dziwny dźwięk; ludzie naprawdę tak potrafią? — kopnęło namysł w twarz; łokieć złożony z chrząstki tak jest! poprawił uderzenie. Filozoficzne dywagacje na temat słuszności podjętych decyzji musiały zaczekać — Williamson wrzucił je do słoika opisanego zamaszystym nigdy i dla pewności potrząsnął; wydawało się, że po zakręceniu wieczka zasnęły. — Wsiadaj pan, podwózka na koszt podatników — sprzeciw był potencjalnością, ale nie rozwiązaniem — tym zwykle bywała przemoc. Dziś popłynął tylko śluz i kilka(naście) meksykańskich rymów; na kolejny nie musieli czekać długo. — Oskubmy z oszczędności tych biednych smyków! Trzask zamykanych drzwi — najpierw tych z tyłu z niemagiczną funkcją otwierania tylko od zewnątrz — podsumował wysiłki burrito; temperatura w opakowaniu nie miała żadnego wpływu na jego umiejętności składania niepokojąco celnych rymów. Pobudzony do życia silnik prawie zagłuszył pytanie z tylnego siedzenia; pan funkcjonariusz milczał przez pierwsze pięć jardów powolnej wędrówki przez wiejskie wertepy. Strach na wróble był granicą — dla milczenia i nabrania prędkości. — Nieczęsto — przynajmniej w mundurze i ciepłym radiowozie, który od czasu do czasu wypluwa mechaniczne polecenia centrali; tej nocy do symfonii dołączyło rymujące burrito i lokalny koneser chmielu. — Za to trochę znam sąsiedztwo. Znałem — czas przeszły adekwatny. Przez sześć lat może zmienić się wszystko — przez sześć lat zmienił się on; ktoś wyciął dawnego Williamsona z radosnej widokówki Hellridge i zastąpił go czymś innym — atrapą z kartonu, wypalonych papierosów i nieprzespanych nocy. — Stary Campbell nadal pędzi bimber w stodole czy wreszcie go zamknęli w pusz— Burrito zachłysnęło się salsą, szczerze zachwycone grą słów; niedoczekanie, ty placku żytni. — W więzieniu? Trzeba znacznie więcej, żeby zniechęcić meksykańskiego pasażera na gapę; na przykład nasłać na niego ICE. — A stary Donald nadal farmę ma? Ia—ia— — O, wypierdolę cię przez okno na zakręcie. Wertepy spokojnej dróżki odmierzały mijane jardy, a prawdopodobne—proso po lewej pojawiało się i znikało w świetle reflektorów; gdzieś przez to pole właśnie wędrował cochlea, mamroczący w swoim ślimaczym nie—móżdżku chłopaki mi nie uwierzą. Świat dookoła zmieniał się każdego dnia i tylko Wallow nocną porą będzie takie, jak zawsze; niewzruszone, nieporuszone, skroplone subtelną nutą swojskiego bimbru. Doskonałe. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Marvin Godfrey
WARIACYJNA : 13
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 198
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 2
TALENTY : 19
Gdyby życie było musicalem, to ta jego scena — wyrywająca z marazmu i ciemności nocnej eskapady konfrontacja z ludnością napływową w zazwyczaj spokojnym Wallow — miałaby całkiem oryginalny akompaniament. Miks osobliwy i aż proszący się o incydent dyplomatyczny — wycie policyjnych syren mieszało się tu z rozśpiewaną, odrobinę wulgarną, a na pewno mocno irytującą, wesołą orkiestrą Mariachi. Niewątpliwie, życie Marvina upomniało się dziś o laur pierwszeństwa w absurdzie — bo kto by pomyślał, że nie tylko przyjdzie mu tuptać po zapas płynów w energetyzującym rytmie mandoliny, ale dla porcji dodatkowego dreszczyku finalnie zasiądzie na tylnym siedzeniu policyjnej limuzyny, i to bez drogi wyjścia? Zawahał się w pół kroku, to prawda. Ale wkroczył dzielnie. Noc jest zbyt piękna na to, by spędzić ją w kajdankach, albo na dołku. Co by matka powiedziała? Nic by nie powiedziała. Byłaby zajęta biciem go ścierą. — Płacę podatki — odparł z falsetem trzecim. Życiowy parkiet bywa śliski, a on, Marvin Godfrey, mimo prób i zawirowań łapał na nim równowagę jak pijana primaballerina — nie najgorzej, acz z przygodami po drodze. Nie dostał na to żadnego potwierdzenia, ale musiało tak właśnie być — inaczej już dawno dostałby w zęby za naśmiewanie się z tekstów burrito, wciąż wstydliwie ukrytego w pudełku i za bezpieczną pierzynką z aluminiowej folii. Na Marvina także czekało jakieś pudełko — przestrzeń radiowozu. Ta o dziwo nie przygniatała klaustrofobiczną ciasnotą, zaś zbożowy placek wypełniając pojawiającą się momentami krępującą ciszę, dokazywał w najlepsze przez niemal całą drogę. Cierpliwy funkcjonariusz utrzymał, choć względnie, nerwy na wodzy — głupio tak bić Meksykańca, gdy ten konkretny nawet nie może nadstawić do bicia ludzkiej mordy — a Godfrey z Wallow robił, co mógł, by skryć czający się w kącikach warg uśmieszek. Mógłby spytać, skąd też wziął się taki kawał pyskatego jedzenia — nie znalazł na to dość odwagi. Tylko obiecał sobie solennie, że cokolwiek by się nie działo i jaki głód by go nie ścisnął — nie pokusi się o zamówienie u Meksykańca. Nie po to nie brał żony, by teraz przegadywał go kawałek placka wypchany czerwoną fasolą. — Stary Campbell ma wszystko po staremu, oprócz zdrowia do picia — uśmiechnął się z ulgą, że ten jeden raz może to zrobić legalnie, nie narażając się na gniew i oskarżenia o obrazę munduru. To się Charlie zdziwi jak zobaczy Marvina na tylnym siedzeniu radiowozu. /z tematu obaj panowie |
Wiek : 34
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Złota rączka