Łąka złudzeń To miejsce swoją nazwę wzięło od dziwnej fatamorgany, która spotyka wszystkich odwiedzających tę osobliwą część Cripple Rock. Pośród wiekowych drzew odnaleźć można małą polankę, na pozór nieróżniącą się niczym od innych podobnych miejsc. Jeśli tylko na krótki moment straci się tutaj czujność - przed oczami turysty mogą pojawić się wizje tak potworne, że nawet Bóg nie uchroni ich przed koszmarem. Obowiązkowy rzut kością k6: k1 - Masz wrażenie, że za drzewem czai się niedźwiedź, z którego zębów kipi krew. k2 - Masz wrażenie, że wokół Ciebie rozpływa się rzeczywistość, jakby powietrze topiło się i spływało po nierównej ziemi. k3 - Masz wrażenie, że ziemia zaczyna się zapadać, a Twoje stopy na zawsze w niej utknęły. k4 - Masz wrażenie, że jesteś otoczony przez drobne wróżki rozsypujące wszędzie świecący niczym brokat pyłek. k5 - Masz wrażenie, że ziemia robi się miękka i przypomina bardziej pościel niż zimne runo. k6 - Masz wrażenie, że Twój nos urósł do gigantycznych rozmiarów i powoli przechyla Cię w przód prowadząc w końcu do upadku. Aby go uniknąć, musisz pokonać próg na siłę woli wynoszący 50. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Wto Kwi 02, 2024 11:19 pm, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mallory Cavanagh
Styczeń w oka mgnieniu utonął w czarnych iksach i gdy przyszło mu zakreślać w kalendarzu pierwsze dni lutego, zalała go fala niepewności. Bezsilności. Strachu. Poczucia, że nie był gotowy na żałobną, marcową konfrontację. Najchętniej podążyłby śladem owadów i popadał w stan anabiozy aż do lata, a może i dłużej, ale wstrzymywał go przed tym zdrowy rozsądek i niezdrowo rozpędzony umysł, zmieniający każdą kolejną noc w koszmar na jawie. Za dnia osadzał się w wyświechtanych ramach savior-vivre i wypełniał codzienne powinności, ale gdy odchodziły i pozostawał na łasce maszyny do pisania, pożółkłych indeksów i niewyraźnych szeptów, zaczynał tracić grunt pod nogami. Z pewnością popadłby w nieprzystojny marazm, podobny do tego sprzed roku, gdyby w odpowiednim momencie nie zaczął wychodzić z inicjatywą. Przypadkowe spotkanie w parku zaowocowało zdobyciem informacji, dzięki którym wzrok przekierował z otchłani na pewną, fasadowo niewymyślną polankę. Plan ułożył mu się w głowie nad wyraz szybko i zawierzył mu całkowicie aż do momentu zatrzymania zdezelowanego Forda na poboczu ośnieżonej drogi; posępne, wiekowe drzewa przywodziły na myśl czarną dziurę. Zauważył, z jaką opieszałością Doug zdjął dłonie z kierownicy i wiedział, że za nic nie wygramoliłby się z auta, gdyby nie musiał się w ten sposób odwdzięczyć za niewinne kłamstewko, którym wybronił go przed tymczasową banicją z Chyżego Ghoula. Wdzięczność bywała jednak ulotna i choć przygotował się na najgorsze, wolałby trzymać się tego sympatyczniejszego scenariusza. Łatwo przychodziło mu wykazywanie się niecharakterystyczną dozą optymizmu, gdy na horyzoncie majaczyła możliwość zdobycia poszlaki, mogącej pokonać chwilowy zastój w jego śledztwie. Odetchnął głębiej, poprawił przewieszoną przez ramię torbę, pod sam nos podciągnął beżowy szalik i tak przygotowany, wyszedł na mróz. — No, więc tego, prowadź — zachrypiał Doug, nieokreślonym ruchem ręki wskazując w stronę drzew, na co jedynie przytaknął i zgodnie z wyrytą w głowie trasą ruszył przed siebie. Wnikliwie badał otoczenie, nie chcąc przypadkiem zejść z obranej ścieżki, co niestety zdarzało mu się częściej, niż od święta i co mogło wydarzyć się za chwilę, bo natężenie zadawanych przez towarzysza pytań zaczęła wybijać go z rytmu. Rzuciwszy zdawkową odpowiedź przez ramię, przyspieszył i wzmocnił krok, oczekując, że to wystarczy, by zapobiec dalszemu poddawaniu jego zdolności podążania za wytycznymi w wątpliwość. Tych miał wystarczająco skłębionych pod czaszką, co gorsza - wzrastały wprost proporcjonalnie do liczby pozostawionych w śniegu odcisków butów. Śnieżycy nie zapowiadano, nie mieli też na ogonie żadnego, złośliwego prześladowcy, a nawet jeśli jakiś by się napatoczył, mieli przewagę liczebną; szło mu się odrobinę lżej, gdy sobie o tym przypomniał. Na miejsce dotarli relatywnie prędko, co stwierdził po stanie swoich nóg, szczęśliwie jeszcze niezmordowanych. Polana obtoczona była białym puchem, ale mógł sobie wyobrazić, że w lecie stanowiła prawdziwie urokliwe miejsce, idealnie wpisujące się w gust Dahli. Z gorliwością, która jeszcze przed chwilą szerokim łukiem omijała jego kroki, wysunął się na przód, wgłąb otwartej przestrzeni, wzrok przesuwając po korach drzew. Znak musiał gdzieś tu być, a on musiał go znaleźć. Skupiony całkowicie na wykryciu lokalizacji prezentu pozostawionego przez siostrę, dopiero po chwili zareagował na kłującą w uszy ciszę. Zatrzymał się gwałtownie i obróci wokół własnej osi, lecz nawet wtedy czerń i biel nie wypluła rażącej w oczy czerwieni kiczowatej kurtki. — Doug? — Odpowiedziała mu jedynie cisza. Ponowił pytanie, tym razem trochę głośniej, ale na nic się to zdało. Głos zdawał mu się rozbijać o drzewa, do złudzenia przypominające teraz klatkę. Przełykając nerwowo ślinę, pokierował okrytą rękawiczką dłoń w stronę woreczka w kieszeni; czując pod palcami niewielki ciężar, oddychał jakby bardziej miarowo. Nie miał się czego obawiać - chwilowa rozłąka musiała wyniknąć z roztrzepania towarzysza. Gdyby dopadły go makabryczne wizje, z pewnością w mig ujawniłby swoją pozycję donośnym, wysokim piskiem. Może strach przejął nad nim całkowitą kontrolę i przymusił do powrotu do samochodu... A może nie odzywał się, bo ktoś lub coś go przed tym powstrzymywało. Ostatnio zmieniony przez Mallory Cavanagh dnia Pon Lut 13, 2023 6:22 am, w całości zmieniany 4 razy |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Stwórca
The member 'Mallory Cavanagh' has done the following action : Rzut kością 'k6' : 3 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Jiahao Yimu
Jak na kogoś, kto o wiele bardziej wolał siedzieć w ciepłocie domowych czterech ścian zaskakująco często bywał na zewnątrz – zwłaszcza, gdy temperatura cały czas utrzymywała się poniżej zera, a on nie miał żadnej konkretnej sprawy do załatwienia. Niegdyś masa ważnych, ciążących nad jego głową zadań, czekających na rozwiązanie nie była w stanie przekonać go do wykopania cielska spod miękkiego koca i ogarnięcia najważniejszych najważniejszych rzeczy. Gdyby ktoś zobaczył jak teraz bez żadnego problemu i ze znudzeniem wyrytym na kościstej twarzy wychodzi z domu, to prawdopodobnie nie mógłby uwierzyć własnym oczom. Sam do końca nie wiedział co się w nim zmieniło i dlaczego zaczął działać w taki sposób. Może obowiązki, które spadły na niego po wyjeździe rodziców sprawiały, że nie mógł siedzieć bezczynnie w domu i nawet wizja błądzenia po białych, mroźnych pustkowiach wydawała się tą bardziej kuszącą opcją? Sprawy miałby się też inaczej, gdyby matka dała jakiekolwiek znak życia, gdyby wysłała chociażby jeden, krótki list z wyjaśnieniem przedłużającej się obecności. I dlaczego w ogóle nie powiedziała gdzie wyjeżdżają? Z reguły nie poświęcał jakimkolwiek problemom zbyt wiele uwagi, uznając, że prędzej czy później rozwiązanie i tak nadejdzie, dlatego tym razem też nie przejmował się na wyrost. Żeby nie zatruwać sobie Decyzję o wyjściu z domu podjął bez dłuższego zastanawiania się – niebywale szybko ściągnął z wieszaka gruby płaszcz, który od razu zarzucił na ramiona, na łeb nasunął wełnianą czapkę, a szyję oplótł ciepłym szalem. Dłonie opancerzone miał w skórzane rękawice – ten element ubioru przyległ do niego na stałe, stał się nieodłącznym elementem stroju, życia. Niechętnie wyjmował poparzoną rękę z materiału, chroniącego jej szpetność przed ciekawskim wzrokiem nieznajomych. Kroczył w głębokim zamyśleniu, w akompaniamencie towarzyszącego mu skrzypieniu śniegu. Ciężkie buty raz po raz zatapiały się puchu, niknąc w nim. Zostawiał za sobą ogromne, wydłużone ślady, jakby niechętnie unosił obuwie, bardziej sunąc nim po powierzchni jak umarlak z któregoś filmu o zombie. Ręce trzymał w kieszeni, a jego sylwetka zdawała się być skurczona, bo im bardziej się kulił, tym cieplej mu było. Ale nie mógł powiedzieć, że nie potrzebował zaczerpnąć świeżego powietrza. Mróz przemykający przez nozdrza pobudzał go, oczyszczał, pozwalał zresetować się po całym dni pracy. Nie zwracał uwagi gdzie dokładnie niosą go nogi, ale jednocześnie wiedział, że nie mógł odejść zbyt daleko, bo mogło minąć zaledwie kilkanaście minut. Świat pokryty bielą wydawał się zupełnie inny, zmieniał dobrze znany krajobraz w całkowicie nowe miejsce, a coraz prędzej ciemniejące niebo wcale nie ułatwiało rozeznania się w sytuacji. Nawet ktoś, kto ma doskonałą orientację w terenie mógłby mieć niemały problem by wrócić do domu w taką pogodę. Wielkim plusem było jednak to, że nie sypało śniegiem, bo wciąż narastająca warstwa zimowego puchu na pewno dodatkowo utrudniłaby widoczność. Przemknął obok częściowo wydeptanej ścieżki, próbując odnaleźć skrót, z którego korzystał za dawnych lat. Miejsce, którym niegdyś chodził stopniowo rozrastało się, a kolejne, łyse o tej porze roku krzewy zdawały się układać w ścianę, której nie dało się przebić – jakby sama matka natura nie chciała go przepuścić dalej, zatrzymać przed granicę, którą sama wyznaczyła. On był jednak nieugięty, od zawsze szedł po trupach do celu, dlatego tym razem również nie było inaczej. Z całym impetem rozdarł gałęzie na boki, niemalże wyrzynając sobie przejście. Dłonią zasłonił twarz, żeby sztywne patyki go nie poraniły. Usta wygięły mu się w uśmiechu – miejsce, które pozostawił za sobą musiało wyglądać jakby jakieś dzikie, masywne zwierzę się przez nie przebiło. Może taki widok zniechęciłby potencjalnego cienia, jeśli ktokolwiek zdecydowałby się kroczyć jego śladami. Palce wyciągnął w stronę drzewa obok którego przechodził, zahaczając nimi o wiekową korę, która opadła, kiedy sztywny kciuk o nią zaczepił. Szybko znalazł się na polanie, wyglądającej na zupełnie inne, odrębne miejsce. Odcięte od reszty. Przystanął zupełnie na chwilę, przymykając oczy. Stał na samym krańcu polany, a przynajmniej tak mu się wydawało. Do jego uszu nie dochodziły żadne dźwięki, nie licząc oczywiście wszechobecnych podmuchów wiatru, bawiących się materiałem jego ubrań. I wystającą spod czapki kosmykami włosów. Rozwarł powieki, a całe otoczenie, które zapamiętał zmieniło się diametralnie. Świat wydawał się być złożonym z farb, w które ktoś wystrzelił strumieniem wody. Wszystko zaczynało się topić, spływać na ziemię. Powietrze nagle stało się cięższe, trudno było je łapać do płuc. Ziemia stała się wyboista, o czym przekonał się, gdy puścił pobliskie drzewo, próbując zrobić krok do przodu. Wydawało mu się, że wdepnął w jedną z nowopowstałych kałuży – przecież przed chwilą jej tu nie było. Na jego twarzy osiadło zniesmaczenie, które nie sposób było ukryć – wykrzywione usta, zmarszczony nos i brwi, a także zmarszczki wokół oczu, które stały się nieco bardziej widoczne. To co widział mógł porównać też do palącego się świata – wszystko to, co widziało się ponad płomieniem zwykle się rozmywało, mazało w powietrzu. Tak właśnie widział. Przez chwilę bał się spojrzeć na własne stopy, jakby w obawie przed tym, że one również mogą zacząć się rozmydlać. Tchórzostwo wzięło nad nim górę, bo momentalnie puścił się przed siebie biegiem. Nie zwracał uwagi na to, co serwowała mu polana – wszystko i tak wydawało się topnieć, tracić swój koloryt. Pewnie dlatego nie zauważył też postaci na swojej drodze. Mogła wyglądać jak jedno z rozpływających się drzew, po samym kolorze nie był w stanie tego odróżnić. Zahaczył o sylwetkę ramieniem, choć siłę, która mu przy tym towarzyszyła można było porównać do tej, którą ktoś w sobie zbiera, gdy chce wyważyć drzwi. Nogi poplątały mu się, gdy tylko przywalił w cel. Od razu padł na ziemię, lądując twarzą w śniegu. Podczas upadku nie zdążył nawet wyrzucić z siebie żadnego przekleństwa czy dźwięku niezadowolenia. K6 (obowiązkowy rzut w temacie): 2 |
Wiek : 29
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : cripple rock
Zawód : ratownik; alchemik
Mallory Cavanagh
Przelewał między palcami fragmenty przeszłości do momentu, w którym ich ciężar wzrósł na tyle, by zakotwiczyć go w granicach stabilności umysłowej. Względnej. Wystarczającej, by wrócił do realizacji założenia, które przygnało go w te zwodnicze rejony. Oddychaj, przypominał mu jego własny, sfrustrowany szept, prędko dogorywający pod naporem szalika. Oddychaj, powtórzył ciepły, dziewczęcy głos tak wyraźnie, że nie zdziwiłby się, gdyby uruchomił skryty gdzieś pod śniegiem mechanizm powrotu do przeszłości. Nie wierzył w przypadki, jedynie w nią i to, że zawsze dobrze mu radziła, zamiast więc odpowiedzieć niewdzięcznością, oddychał. Głęboko. Miarowo. Kąsające chłodem powietrze wpuszczał do płuc i wypuszczał pochmurność zaciemniającą trzeźwy osąd. Nie był na wakacjach, nie powinien tracić czasu na roztrząsanie każdej, mniej lub bardziej złowieszczej możliwości; nie zamierzał zbaczać z ustalonej trasy jak Doug, którego, swoją drogą, będzie musiał później odpowiednio wynagrodzić za ten idiotyczny sabotaż. Lepiej było uczyć się na jego błędach, baczyć na otoczenie i ostrożnie stawiać kroki - byle je stawiać. Miał jeszcze trochę drzew do zbadania, a choć na wzrok nie narzekał nawet w rażąco jasnym otoczeniu, nacięcie pnia swoimi inicjałami z takiej odległości mógłby zobaczyć jedynie, o ile w ogóle, nafaszerowany odpowiednim eliksirem. Ignorując resztki splątanej wizji maniaka z nożem wyskakującego z leśnej otchłani, wznowił poszukiwania. Każdy, naturalny odgłos przechadzki - ocieranie się o siebie warstw ubrań, skrzypienie śniegu pod butami czy nieznaczny świst wiatru - dudnił mu w uszach jakby zwielokrotniony przez megafon. Był na tej polanie pierwszy raz, a mimo to ponuro znajome odczucie wykrzywiło mu usta i zagięło brwi, pozostając na nich przez całą, dokładną inspekcje kolejnej kory. Gardę unosił wysoko, jak najwyżej się dało podczas tego skądinąd angażującego procederu, ale i tak okazała się niedoskonała. Oczywiście, w końcu była jego wytworem, więc prędzej czy później błąd ludzki musiał wkroczyć do gry. Gdyby tylko przyłożył się bardziej do wypatrywania potencjalnych niebezpieczeństw, a mniej do naruszania przestrzeni osobistej drzew, gdyby zareagował szybciej, jakkolwiek, zamiast zamienić się w słup soli na widok puszczonej ku niemu przestrodze... Pieprzone gdyby powaliło go na ziemie. Dosłownie. Szarpnięcie za ramie wyrwało torbę z bezruchu i zaprzepaściło szanse na ustanie na nogach. Szarobure tornado przemknęło mu przed oczami, sekundę później zaciemniając wizje w akompaniamencie bolesnego tak i dla uszu, jak i dla pleców odgłosu zrównania z ziemią. Śnieg nijak nie sprawdził się w roli amortyzatora i tyle z tego dobrego wynikło, że przynajmniej nie upadł na twarz, tym samym zachowując resztki jakiejkolwiek godności. Te zostały z nim przez kolejne trzy sekundy, aż uleciały w eter wraz z wymamrotanymi odruchowo słowami: — Przepraszam... — Otworzył oczy, gdy litery zlepił sens. Ciepły, rozżarzony sens. Jakby ktoś mu do piersi przyłożył żelazko. Dlaczego niby on miał przepraszać za cokolwiek? Momentalnie podniósł się z ziemi do siadu, przenosząc wzrok na źródło aktualnej niedyspozycji. — Co, do kurwy? — Tak nieprzystojnie wyzionął ogniem, którego już nie mógł pomieścić w środku. Dobrze, że nie było więcej świadków tego nietaktu. Nie było, prawda? Przemknął wzrokiem dookoła, ale nikogo nie dostrzegł. Nawet Douga. Wyminęli się? Co, jeśli nie? Czy leżała przed nim właśnie przyczyna zaginięcia tymczasowego szofera? Co, jeśli nie tylko jego? Fragmenty układanki w mig zaczęły składać się mu w całość. Mężczyzna pojawił się tutaj chwilę po nich, musiał ich śledzić. Mógł to robić od dłuższego czasu, przez co wiedziałby o celu wyprawy lub przynajmniej jej lokalizacji, a ta zaniepokoiła go na tyle, by wyszedł z cienia i przystąpił do ataku. Co w tej polanie mogłoby doprowadzić do tak gwałtownej reakcji? Czyżby to, co i jego tu sprowadziło? Według statystyk mordercy bardzo często wracali na miejsce zbrodni, tylko czy polanka była nim bezpośrednio? Mimowolnie odsunął się i dźwignął do pionu, choć torba, najwyraźniej w międzyczasie napchana kamieniami, skutecznie mu to utrudniała. W ten sposób zapewnił sobie pewną przewagę, jednocześnie unikając wszelkich nieprzyjemności, które mogłyby go nawiedzić, gdyby dłużej taplał się w śniegu. Na nogach nie stał zbyt pewnie, ale przynajmniej nie złamały się od razu jak gałązki, deptane we wcześniejszej części spaceru. Sięgnął do torby dłonią i trzymał ją tam tak w pół zanurzoną, zabezpieczając się - psychicznie na pewno - przed nadejściem kolejnej, ewentualnej salwy kłopotów. Mrużąc oczy, zaczął skanować powaloną sylwetkę, chcąc wyłuskać z niej szczegóły zdradzające tożsamość ciamajdowatego napastnika. Z tyłu, niestety, wyglądał jak każdy względnie majętny przechodzeń, sądząc po przyzwoitym stanie odzienia, więc by uzyskać więcej informacji, zrobił mały kroczek do przodu i szturchnął go butem w bok, tym samym pobieżnie sprawdzając zawartość kieszeni jego płaszcza. — Co to miało być? Wstawaj i się wytłumacz. — Spojrzenie wyostrzyło mu się jeszcze bardziej niż ton, gdy z tej kupki nieszczęścia zaczęła wyzierać jakaś znajoma nuta. Z pewnością nie był nieznajomym, nie całkowitym; wciąż by się to zgadzało z danymi, które pochłaniał jeszcze nie tak dawno równie gorliwie, co kanapki z masłem orzechowym. Uciszył Dahlię, potem Douga, a teraz chciał to samo zrobić z nim? Niedoczekanie. W myśl zasady "przezorny zawsze ubezpieczony", ale przede wszystkim dla własnego komfortu chciał zwiększyć dzielący ich dystans - na chęciach musiał poprzestać. Wiedział, żeby nie ufać nogom. Goryczka lubiła wykręcać mu takie numery, ale tym razem mierzył się z czymś zupełnie odmiennym. Grunt topniał pod nogami tak, jakby wskoczył w sam środek torfowiska. Za dzieciaka prawie dał mu się pożreć, goniąc za światłem, jak mu się wtedy wydawało, świetlików, ale siostra zdążyła go ostrzec, nim postawił fałszywy krok. Teraz jej resztki spoczywały w kieszeni spodni i jak na złość żaden szept nie chciał go poratować. Był zdany na siebie i gotów uwierzyć, że jakoś się z tego bagna wyciągnie, ale z wolna rodzącą się wiarę podkopywała obecność tego mężczyzny. Czyżby i to było jego winą? Rzucił na niego czar? Nie spuszczał z niego spojrzenia w połowie oskarżycielskiego, w połowie, cóż, zapewne mocno zaniepokojonego. Poczucie osuwania się podłoże coraz głębiej mógł ignorować tylko początkowo; czuł, jak serce zaczyna wierzgać mu w piersi, dłonie się pocą i oczami wyobraźni widział, jak czerwone drobinki wskakują mu na szyję i rozchodzą w dół jak korzenie. Nim się obejrzy, trafi sześć stóp pod ziemię i nie będzie się dłużej musiał zastanawiać, jakie to uczucie. Kilka miesięcy temu może nawet by się z tego faktu ucieszył, ale teraz nie potrafił się wyzbyć wrażenia, że to nie tak miało być, nie w ten sposób, nie teraz - jego cel był tak niedaleko, niemal w zasięgu dłoni, nie mógł się poddać przed samą metą... Nie mógł jeszcze zamknąć oczu. Nie mógł też poprosić o pomoc człowieka, którego podejrzewał o najgorsze. Grunt pożarł mu już kostki, a presja czasu i niepewność jeszcze bardziej przygniatała. Improwizowanie nie było jego mocną stroną i wiedział, że będzie musiał się w tej dziedzinie podszkolić, ale nie sądził, że będzie do tego zmuszony tak prędko. Musiał wyciągnąć się z potrzasku szybko i skutecznie, zanim znowu zostanie zaatakowany. Pamiętał o właściwościach polany, ale roztrząsać realność lub brak nadciągających zagrożeń mógł już później, z bezpiecznego miejsca. Czary mogłyby zadziałać, ale i one utknęły w mentalnym rozgardiaszu. Chwila. Torba. Miał torbę i drzewo obok. Cóż. W tej sytuacji jakakolwiek akcja wydawała się zasadniejsza, niż bierność. Zaciskając zęby, zmobilizował wszystkie siły, które mu pozostały, po czym zdjął ciężar z ramienia i po krótkiej, acz wnikliwej obserwacji przerzucił - przynajmniej spróbował przerzucić - pasek torby przez gałąź na oko wystarczająco wytrzymałą, by nie zerwała się pod jej jarzmem. |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Jiahao Yimu
Nie miał zbyt wiele czasu do namysłu, gdy twarz częściowo zatopiona w śniegu zdawała się wsiąkać w podłoże z każdą sekundą. Delikatna skóra policzków otulona została chłodem; szybko zaczął odczuwać niewyobrażalnie nieznośne szczypanie, jakby jakiś żartowniś wysypał na niego wiadro szczypawek, które właśnie chodziły swoimi malutkimi odnóżami po obliczu wciąż leżącego w zimowym puchu mężczyzny. To okropne uczucie zmotywowało go do podjęcia pierwszej próby uniesienia ciała. Wsparł się na dłoniach, do których mimo rękawic dostały się drobiny śniegu. Szybko je wyprostował mimo nieprzyjemnego drżenia wciąż będącego w szoku ciała. W tamtym momencie nie myślał nawet o czym co faktycznie się stało i jak doszło do tego, że twarzą runął w jedną z pobliskich zasp. Liczyło się jedynie jak najsprawniejsze wyswobodzenie i zmiana pozycji, by już dłużej się nie kompromitować. Przewalił się na bok, natychmiast spinając wszystkie mięśnie ciała i zrywając je do siadu. Czuł, że śnieg dostał się w miejsca, których nigdy nie powinien się znaleźć. Na jego twarzy momentalnie pojawiło się niezadowolenie, które widocznie od niego promieniowało. Dobrze, że nie widział swoich niemalże czerwonych od zimna policzków. A właśnie, nie widział, bo całe rzęsy miał w śniegu, którego nie zdążył się pozbyć. Puch powolnie topniał, skutecznie zamazując widoczność. Mrugnął kilkukrotnie, starając się przetrzeć ślepia rękawem, który oczywiście też był mokry... ale przecież musiał podjąć jakąkolwiek próbę ogarnięcia się i rychłego powrotu do rzeczywistości, bo w tamtym momencie wszystko co udało mu się dostrzec po prostu płynęło. Obraz stale się zamazywał – prawie jakby próbował wytrzeć szybę brudną, wilgotną ścierą. „Przepraszam...” Natychmiastowo oprzytomniał, słysząc to jedno, dla niektórych niełatwe do wypowiedzenia słowo. Z ust nieznajomego wybrzmiało jednak miękko, miało w sobie odrobinę ciepła, które skutecznie zdołało przebić się przez wszechobecny chłód i trafić prosto do uszu alchemika, który z sekundy na sekundę coraz bardziej kontaktował z rzeczywistością. Powoli dochodził do siebie, a myśli składały się w całość, pozwalając na odtworzenie przebiegu wydarzeń sprzed upadku. Był nieostrożny – rozmywające się otoczenie zupełnie pozbawiło go racjonalnego myślenia, dlatego chciał uciec w popłochu. Nie przewidział jednak, że chcąc przedrzeć się przez zaśnieżoną polanę będzie musiał ominąć tyle przeszkód – w tym jedną ruchomą, z dwoma rękoma i dwoma nogami. Nie zdążył nawet się wybronić i usprawiedliwić, gdy po niepewnych przeprosinach dostał kurwą w twarz. W tę wciąż poczerwieniałą, nieogarniętą twarz, na której obecny był jedynie bliżej nieokreślony grymas, który na pewno niewiele wspólnego miał z jakimkolwiek zrozumieniem rozwijającej się sytuacji. Zgiął nogi, kolejny raz wspierając się rękoma – tym razem udało mu się wstać i nawet zachować równowagę, by nie wywrócić się jak pierwszy lepszy pijaczek stale przebywający w bliskiej okolicy osiedlowego monopolowego. Obraz rejestrowany przez ciemne ślepia zaostrzał się z każdą chwilę – wystarczyło, że zamrugał energicznie jeszcze kilka razy, a zdołał ujrzeć jego. Znajomą twarz, którą nie sposób pomylić z żadną inną. Tylko dlaczego musiał trafić tu akurat na niego? Przecież w tym mieście żyło tak wielu innych ludzi... Przełknął ślinę, ale wiele pracy włożył w to, żeby nie było to te głośne, teatralne przełknięcie śliny. Ale czuł w gardle gulę, która z trudem przeszła dalej wraz poruszeniem się zasłoniętej szalem grdyki. — Nie sądziłem, że ktokolwiek tu jest, nic nie widziałem — powiedział w końcu, nie siląc się na dłuższe wytłumaczenie. Nie zwrócił się do niego imiennie, nawet jeśli doskonale wiedział kim jest. Być może nie miał w sobie na tyle odwagi albo po prostu nie chciał się spoufalać z bratem swojej ofiary. Musiał zmrużyć jeszcze odrobinę, jakby chciał się upewnić czy na pewno stoi przed nim Mallory, nawet jeśli chwilę wcześniej miał stuprocentową pewność. Był jak zjawa – pojawił się nagle, przyszedł nieproszony. — Nadal nie widzę — dodał po chwili, gdy obraz znowu zaczął się wahać, płynąć. Były momenty, w których widział więcej, ale były też momenty, kiedy tak naprawdę wydawało mu się, że jest w zupełnie innym miejscu. Wydawało mu się, że doskonale zna to miejsce, bywał w pobliżu setki razy, ale gdy doświadczał tych dziwnych halucynacji, to wszystko zmieniało się miejscami. Czuł się jak w przemeblowanym pokoju. — Machasz do mnie ręką? Przecież widzę gdzie jesteś — zapytał, gdy w całym tym rozmyciu udało mu się dostrzec jakiś ruch. Starał się stać pewnie na nogach, gotowy, by znów puścić się biegiem. Tym razem musiał zdołać go wyminąć. Byle nie napotkać twarzą żadnego z pobliskich drzew... |
Wiek : 29
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : cripple rock
Zawód : ratownik; alchemik
Mallory Cavanagh
Klarowność myślenia topniała z gruntem w zatrzęsieniu błahostek zazwyczaj niedostrzeganych z tak miażdżącą precyzją. Chłodne powietrze przeżerało ubrania aż do kości, wszechobecna biel próbowała oślepić, pozostawić zupełnie bezbronnym wobec nadciągających słów i kroczących za nimi zagrożeń, uporczywie wzniecających ogień pod skórą. Podążanie za prawdą rzuciło go na stos i jak na złość nie pamiętał czaru, który unieszkodliwiał płomienie; szczegóły dotyczące aktualnej daty, a nawet własnej tożsamości zostały wypchnięte przez jedną, paniczną myśl. Ratuj się. Nie tej czerwieni tak usilnie wypatrywał, ale gdy już zagnieździła się pod czaszką, nie mógł z niej zrezygnować - mniej istotne, czy przez własną, atawistyczną desperację, czy błagalne życzenie siostry. Może niepewność zbierała właśnie żniwo, przymuszając go do rzucania torby na drzewo niby piłkę podczas gry zespołowej za czasów szkoły średniej? Marny był z niego koszykarz, ale tym razem trafił i postawił na odpowiednią gałąź, bo nie ugięła się pod ciężarem torby; kotwicy, ku której prędko wyciągnął dłonie, by jak najszybciej przestały go zdradzać niepewnym rozedrganiem. Skuta lodem ziemia próbowała wchłonąć go żywcem, ale to odczuwana nieopodal obecność była najbardziej wyrazista, najbardziej dokuczliwa, najbardziej rozogniona. Wzbraniał się jak mógł przed holistycznym jej ujęciem, z zaciśniętymi zębami szamocząc się z torbą. Nie odpowiedział na mętne wyjaśnienia, wciąż plugawo dźwięczące mu w uszach jak przyznanie się do winy, choć agresor próbował je podważyć gestem i mową. "Nie sądziłem, że ktokolwiek tu jest, nic nie widziałem", rzucone z zuchwałą głupotą oprawcy stojącego nad zakrwawionym ciałem, ściskającym w dłoni usmarowane juchą narzędzie zbrodni. Nierozumiejące spojrzenie było czystą perfidną, sadystyczną zagrywką odmalowaną z przekonaniem, o którym Lotte mogłaby tylko zamarzyć. Nie ruszał się, z pewnością przygotowując się do ataku. Czy tym razem zdołałby przed nim uskoczyć? Czy w ogóle chciał bardziej, niż samemu skruszyć dzielący ich dystans i wymierzyć sprawiedliwość, a potem pociągnąć za sobą w morską toń, w którą sam wciąż się zapadał? Sięgnąć po torbę, wycelować i rzucić prosto w sam środek tego obmierzłego ryja? Zaserwować iluzoryczną torturę, aż nakarmi się jego grzechami i przejdzie do rzeczywistości, ponownie w niej go niszcząc, tym razem ostatecznie? Nie. Jeszcze nie, choć siła zasysająca mu nogi z mniejszą niż chwilę temu gorliwością zdawała się do tego zachęcać. Pooddychał głębiej z nikłą subtelnością, raniąc spojrzenie widokiem Jiahao Yimu - pierwszorzędnego, toksycznego bałwana, dzisiejszym wybrykiem skazującego się na uplasowanie na samym szczycie spisu podejrzanych o popełnienie najgorszej z możliwych zbrodni. Pomimo podejrzeń nie dążył do bezpośredniej konfrontacji, chcąc wpierw zweryfikować te inne, bardziej naglące - a przynajmniej takimi się wydawały aż do teraz. Bardziej, niż wyjściem ze specyficznego bagna, zajął się utrzymaniem pozorów i gryzieniem się w język, pragnącym wysyczeć ciąg przekleństw stokroć gorszy, niż ten, którym go przywitał; najwyraźniej strzępy rozsądku powoli do niego wracały. — To widzisz czy nie widzisz? — Po kłamcy takiego kalibru spodziewał się czegoś sensowniejszego, niż zaprzeczanie samemu sobie w ciągu minuty czy dwóch. Doskonale się złożyło, że w tej sytuacji nie musiał brzmieć zbyt niewinnie, bo doza podejrzliwości po tak niecodziennej ceremonii powitania była jak najbardziej na miejscu. Zapewne próbował go skonfundować, przymusić do opuszczenia gardy, by móc zaatakować z jak największą szansą na wygraną. Brał go za takiego naiwniaka? Oczami wyobraźni widział, jak szczerzy się triumfalnie, jak spogląda na niego z góry i mówi, że teraz zaczyna dostrzegać rodzinne podobieństwo... Wolną dłoń wsadził do kieszeni na sekundę przed tym, jak się zacisnęła. Mięśnie twarzy zaczęły go boleć nie tyle z chłodu, co przez konieczność utrzymania ich w neutralnej ekspresji. — Czyżby polana odkryła przed tobą swoją prawdziwą naturę? — Bo przecież nie wyrzuty sumienia. Po tym, jak mrużył te robaczywe, czarne ślepia, mógłby przystać na wyjaśnienia z chwilowym ograniczeniem zakresu widzenia - może przez to nie dostrzegł, że nie był jedyną osobą, która 'straciła czujność'. Sam powoli ją odzyskiwał, tak przynajmniej mu się wydawało, ale wciąż nie mógł się ruszyć z tego przeklętego skrawka przyprószonej bielą ziemi. Ręka zaczepiona o torbę powoli zaczynała drętwieć, miał więc nadzieję, że szybko odzyska władzę w nogach. Na razie mógł jedynie pozostawać zewnętrznie nieugiętym wobec ciskanych w twarz prowokacji... Albo samemu rzucić rękawice. Wyprostował się nieznacznie, odrobinę mocniej zacisnął palce na torbie i z odpowiednią dozą niewinności ni to zapytał, ni oznajmił: — My się chyba znamy. — Uważnością spojrzenia dziurawił Jiahao, próbując wyłuskać szczegóły, mogące potwierdzić prawdziwość postawionej tezy; znaleźć usprawiedliwienie wobec zapieklenia, od którego bladły mu knykcie i kłuło pod żebrami. /zt z powodu rezygnacji współgracza z forum |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Ashena Asselin
ODPYCHANIA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 188
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 7
TALENTY : 9
2 czerwca 1985 Nieczęsto miała okazję wyjeżdżać z Saint Fall. Przeważnie było mnóstwo pracy na miejscu, a kiedy miała już wolne, to musiała plus minus być pod ręką. Taki urok Gwardzistki, sama sobie takie życie wybrała, narzekanie byłoby tu kompletnie nie na miejscu. Więc Ashena nie narzekała, ale kiedy nadarzyła się okazja, zgarnęła swoją o dziwo działającą Impalę i pojechała wprost do Cripple Rock. Były tam lasy, był spokój i przeważnie nie było podejrzanych indywiduów. No, przynajmniej Ash nie zdarzało się na takich trafiać, ale to zapewne należało zrzucić na jej jakże przyjazną fizjonomię, w dodatku ubraną na czarno. Idealna ofiara do zaczepiania, czyż nie? Jedynymi białymi rzeczami w jej stroju był pasek w spodniach i długa, biała wstążka, robiąca za coś w stylu opaski na włosach. Asselin nie miała większego celu, w którym miałaby podążać, zależało jej zwyczajnie na spokojnym, luźnym spacerze na łonie natury. Cygańska dusza domagała się wręcz takich wypadów, choć sama Gwardzistka kochała swój dom i miejsce, które mogła nazwać swoim, to nie można było wyrzucić z ducha tej natury nomada, która domagała się takich podróży raz na jakiś czas. Miała tylko nadzieję, że nic się nie spapra gdzieś po drodze, kiedy Ash w niedzielny dzień postanowiła sobie wyjechać do Hellridge. Las Cripple Rock był tak samo piękny, co straszny. Każdy znał legendy na jego temat i każdy mniej więcej orientował się, żeby nie łazić tu po zmroku, a przynajmniej nie z dala od oficjalnych ścieżek. Ale teraz było jasno, było spokojnie i słychać było ptaszki i inne żyjątka. Nie było na co narzekać, a wręcz przeciwnie. Rozciągnęła się na całą długość, po czym skierowała się głębiej do lasu, tylko po to, by niepojętym sposobem udać się prosto na słynną łąkę złudzeń. Pozwoliła myślom błądzić w każdą jedną stronę, nie zaczepiając się o żadny konkretny temat. Nawet nie zorientowała się, kiedy faktycznie trafiła na polanę, po prostu w pewnym momencie ziemia zaczęła robić się jakaś taka mięciutka. Całkowicie nie jak ziemia, tylko miękka kołdra i poduszki... Drzemki na łonie natury przecież nie były takie złe, prawda? Co mogłoby się stać, nie było tutaj nikogo. Ziemio-pościel przyciągała bardziej niż grawitacja, więc znalazła jakieś przyjemne, bardzo trawiaste miejsce i usiadła sobie na miękkiej trawce. Przyjemny zapach łąki usypiał podobnie jak otoczenie, więc przerobiła kurtkę na poduszkę i przymknęła oczy, rozkładając się wśród traw i kwiatków. Nawet nie zorientowała się, kiedy ją zmogło i zapadła w całkiem przyjemną drzemkę, czując się, jakby była na materacu. Chyba jeszcze do szczęścia brakowało jej koca, ale nie wszystko można było mieć. Rzut na okoliczności przyrody: 5 |
Wiek : 32
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Protektor w Czarnej Gwardii, twórca laleczek voodoo
Johnny Orlovsky
ILUZJI : 17
NATURY : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 7
TALENTY : 15
Jest takie bardzo mądre powiedzenie: najebany to do domu. Johnny na ogół starał się stosować do tej mądrości, nie było teraz inaczej, nawet jeśli stan jego upojenia alkoholowego w skali określeń nie kwalifikował się jeszcze pod najebany, ale był już na dobrej drodze do tego, ze stanu wstawionego. Szczerze? W jego przypadku ostatnimi czasy nic nowego. W każdym razie nawet Johnny miał świadomość, że czas najwyższy zmierzać do domku brata, żeby mu się nocą o ściany nie obijać, gdyby się impreza przeciągnęła, albo co gorsza śpiewać piosenek i obudzić go niechcący, bo człowiek po alkoholu nigdy sobie nie zdaje sprawy jak głośno potrafi się zachowywać w domu, kiedy mu się wydaje, że cichutko jest jak mysz pod miotłą. Tylko że, tak jakby, zgubiło mu się trochę w trasie i chociaż piętnaście lat temu znał te okolice doskonale, tak teraz, zwłaszcza gdy umysł zamroczony, nie był pewien czy dobrze skręcił. Nie, niedobrze, jakby dobrze skręcił, to by już był na szosie łapiąc stopa, zasłaniając dłonią oczy, żeby go słońce nie raziło. Tymczasem kroczył przez las, mrucząc pod nosem jakąś szantę, której w połowie zapomniał, w dłoni ze szklanką, w której miał pozostałość drinka. Pewien był, że z baru wyszedł, skąd się więc znalazł tu, tego diabły pewnie nawet nie wiedzą. Dużo się w jego głowie rzeczy działo, dużo myśli natrętnych i głośnych, które ucichły wszystkie jak jeden mąż, gdy Johnny zatrzymał się, rękę ze szklanką w połowie drogi do ust zatrzymał, wpatrując się pomiędzy drzewa, ostatni wers szanty na jego ustach umilkł, a powieki z wiecznie przymrużonych, rozszerzyły się szeroko w przerażeniu. Nieświadom, że to łąka płata mu figle, pomyślał, że sobie z niedźwiedziem kurwa nie poradzi, bo potrafił albo ludziom stworzyć iluzję pisku w uszach, albo im dać w twarz. A takiemu niedźwiedziowi? Któremu krew z pyska kapała? Instynkt jego, człowieka w pierwszej kolejności, nie czarownika, kazał po prostu uciekać. Ten sam instynkt widocznie zadziałał podczas forumowych igrzysk śmierci, w pierwszej kolejności każąc Johnny'emu biec w dzicz, zatem kanon. I jak ruszył, trzeźwiejąc chyba w sekundzie, biegnąc jak najdalej od niedźwiedzia, trochę na oślep, sprawnie omijając konary, ale nie nogi śpiących na polanie rusałek. Daleko nie dobiegł więc, zanim się o nogi potknął kobiety, zaciskając palce lewej dłoni na szklance po drinku, jakby się mógł jej chwycić dla złapania równowagi. Niestety, niespodzianka, nie zadziałało. Runął jak długi w mech miękki, pewnie coś sobie obijając, ale to nie miało teraz znaczenia, kiedy krew mu głośno ze stresu pulsowała w uszach. Najpierw przetoczył się na bok, dostrzegając kobietę, próbując dodać dwa do dwóch, kiedy zaczął się znowu na równe nogi zbierać, wyciągając wolną dłoń do niej, żeby ją też w górę poderwać. - Kobieto, niedźwiedź...! - Jego głos własny, tak zwany krzyczący szept, brzmiał obco i odlegle w takim stresie, ale najważniejsze było teraz wydostać się stąd jak najdalej, zabrać tę babę ze sobą, co to nieświadoma niebezpieczeństwa spała smacznie w chabaziach. Nie było czasu na wyjaśnienia, trzeba było biec. 1 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : upadła gwiazda country
Ashena Asselin
ODPYCHANIA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 188
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 7
TALENTY : 9
Drzemka na łonie natury była bardzo przyjemną sprawą. Nic nie przeszkadzało, nikogo nie było, nawet myśli nie kłębiły się w jakąś stronę, tylko pozwalały na swobodny odpoczynek. No żyć nie umierać, chwila spokoju przydawała się każdemu, na telefon kto tam chciał to mógł sobie dzwonić, nie było jej w domu, to niech nie zawracają tyłka. W sumie to choć drzemka w ogóle nie była w żaden sposób planowana, to jednak wyszła jej na dobre. Tak, na pewno była to magia lasu, ale dlaczego miałaby na nią narzekać? Przerobienie ziemi na wygodne łóżko było zdecydowanie warte wybrania się tutaj. Jednak jedyne, czego nie wzięła pod uwagę i kompletnie nie przewidziała, to po pierwsze, że ktoś może się jednak po tym wspaniałym lesie plątać, a po drugie, że iluzje mogą być różne i niekoniecznie delikwent zobaczy to samo, co widziała sama Ashena i pójdzie grzecznie w kimę. No zdarza się, prawda? Także z drzemki wyciągnął ją ból w okolicach łydek, o które najwyraźniej potknął się biegnący idiota znaczy jakiś leśny gość, głuche łupnięcie, a następnie pełen paniki szept faceta. W pierwszej kolejności Asselin otworzyła oczy, próbując zrozumieć, co się dzieje i zabrała nogi, by znowu w nie nie oberwać. Obity piszczel nie był niczym przyjemnym, nie dało się ukryć. Naprawdę próbowała zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Jednak spanikowane hasło „niedźdźwiedź” sprawiło, że zareagowała dokładnie tak, jak powinna zareagować Gwardzistka. A do tego ktoś, kogo kiedyś uczono polować, tyle, że z tego nie korzystał, przynajmniej nie w takiej wersji. Złapała za broń, z którą się nie rozstawała i wycelowała mniej więcej w kierunku, z którego nadbiegł potencjalny niedźwiedzi obiad. - GDZIE? – rzuciła szorstko, głosem wciąż lekko zachrypniętym od snu, ale dobudziła się momentalnie. Atakujący niedźwiedź? Ucieczka nie wchodziła w grę, z pistoletu raczej też nie dałaby rady stwora zabić, ale w tym dobrym scenariuszu powinna go chociaż przepłoszyć. - Ucieczka i tak nic nie da. Gdzie ten niedźwiedź? – rzuciła, trochę bardziej skoncentrowana na swoim rozmówcy. Szklanka z alkoholem. Magiczna polana. Westchnęła głęboko i przymknęła oczy. Facet się najebał, zobaczył cień, a renoma łąki złudzeń załatwiła resztę. Świetnie po prostu, jej drzemka poszła się cmokać, gdyż, iż oraz ponieważ. Opuściła broń, bo miśka nie było nigdzie widać na horyzoncie i schowała ją do kabury przy spodniach. Dopiero wtedy sięgnęła po kurtkę i ziewnęła cicho, rozciągając się, zanim narzuciła na ramiona wygrzane odzienie. - To jest łąka złudzeń. Tu się nie takie rzeczy widuje. – pocieszyła mężczyznę, wracając do stanu „a może jeszcze bym sobie pospała?”. Tyle, że facet zaczął się wydawać trochę znajomy, ale tak tylko trochę. Czasami, obudzona zbyt gwałtownie, miewała drobne problemy z kojarzeniem faktu. Tak, jak dopiero teraz skojarzyła, że przecież gość wywalił się o jej nogi. I że na pewno będzie miała siniaki. Sięgnęła do spodni, ostrożnie podwijając nogawkę, by sprawdzić, w jakim stanie jest jej piszczel. Zastanowiła się też, czy wyskoczyć na niego z twarzą, czy sobie darować. W końcu sądził, że zwiewa przed niedźwiedziem. - Będę żyć. – skwitowała, lekko rozmasowując obite miejsce. |
Wiek : 32
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Protektor w Czarnej Gwardii, twórca laleczek voodoo
Johnny Orlovsky
ILUZJI : 17
NATURY : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 7
TALENTY : 15
Co ona. Nie biegła. A Johnny nie mógł zrozumieć dlaczego, przecież groźnie się zrobiło, a ta... wyciągnęła gnat. Teraz pytanie, czy Johnny wolałby być sam w lesie z niedźwiedziem, czy z niebezpieczną kobietą. Skoro ona nie dała się pociągnąć na górę, to on kucnął trochę za nią, trochę obok, żeby jej przez ramię zerkać w stronę lasu, a serce to mu tak biło głośno, że miał wrażenie, że mogłoby nawet kroki niedźwiedzie zagłuszyć. - A strzelanie da? - Na jego lepiej było uciec, niż strzelać, nic o kobiecie nie wiedział, czy w ogóle potrafi takiego gnata używać, czy trafi, on by nie trafił, to było pewne. Wypatrywał niedźwiedzia, tocząc w sobie wewnętrzną walkę, czy jej nie zostawić i zwiać, ale trochę uczepił się jej jak stróża, niekoniecznie anioła stróża, ale prawa. Albo stróża lasu. Skoro taka pewna była w swojej reakcji. Spojrzał na kobietę, kiedy zerknęła na niego i poziom jego paniki wzrósł tylko. - Nie na mnie patrz, tylko tam. - Nic z tego, zostało mu tylko obserwować jak chowa broń do kabury i niczym się nie przejmuje. Jebnięta czy co? Chyba tak. Zerknął nerwowo w stronę, z której przybiegł, oczekując przez chwilę jeszcze że niedźwiedź wyskoczy zza drzewa, więc z początku sens jej słów w ogóle do niego nie dotarł. Uniósł dłoń, pocierając nią oczy i czoło, przesuwając nerwowym gestem w górę, w blond kosmyki, które zazwyczaj miał uczesane, dbając o ładny skręt, a ostatnimi czasy po prostu chodził rozczochrany. Spróbował trochę mięśnie spięte rozluźnić, skoro kobieta najwyraźniej uznała, że niedźwiedzia nie ma. Musiał brać pod uwagę, że mu się przewidziało. Zerknął na swoją pustą szklankę po drinku. Nie no, aż tyle nie wypił. - Cokolwiek to było, było... wielkie. Przyjrzał się kobiecie, może trochę za długo, niż bywa to naturalne przy pierwszych spotkaniach, ale po pierwsze to nie było typowe pierwsze spotkanie, po drugie wszystko wciąż dolatywało do jego głowy z opóźnieniem, bo wciąż emocje grały górę. - Łąka złudzeń? - Dopiero kiedy usłyszał tę nazwę na głos, to coś zaczęło mu świtać, we wspomnieniach z czasów nastoletnich, z wczesnej młodości, w końcu tak dawno nie był w tych okolicach. Czyli to było wszystko złudzenie? Nie jego wina, nie najebał się aż tak? To tylko (i aż) magia? Z klęczek aż opadł na tyłek, oddychając głębiej i przez myśl mu przeszło, że ona mu się też mogła przewidzieć, ale nie chciał ani popadać w paranoję, ani by się o jej nogi tak łatwo nie wywalił, gdyby były niematerialne. Znał się na iluzji bardzo dobrze, był świadom, jakie mogła wywoływać wrażenia. Nie cierpiał anomalii magicznych, dlaczego do cholery jasnej ta łąka była tak ogólnodostępna? W czasie, kiedy kobieta sprawdzała swoje rany wojenne wyjął z kieszonki spodni wymiętą paczkę, odpalając papierosa, żeby się uspokoić. Wyciągnął przed siebie nogi, zginając je w kolanach i oparł się o nie łokciem. Chwilę obserwował swoją towarzyszkę, która gotowa była strzelać do niedźwiedzia, o którą się w środku lasu potknął, więc wszystko go utwierdzało w tym, że miała bardzo nierówno pod sufitem. W dodatku była urodziwa, a Johnny nie raz już się przekonał, że im kobieta piękniejsza, tym bardziej pierdolnięta. Zaciągając się przeniósł wzrok na jej piszczele, i chociaż nie czuł się zobowiązany, żeby przeprosić za coś, co nie było jego winą, to jednak wolał to zrobić na wszelki wypadek. Z samotnymi, uzbrojonymi babami w lesie to nigdy nie wiadomo. - Przepraszam za to kopnięcie. Chętnie bym pomógł, ale niestety mam zerową wiedzę na temat stłuczeń. - I w ogóle pierwszej pomocy, ale też czy byłby w stanie jej pomóc na siniaka? Lód co najwyżej przywołać, a tego raczej też nie potrafił. Iluzja okładu nic jej nie da, chociaż kto wie, mózg ludzki dziwnie był skonstruowany. - A czemu właściwie leżałaś na ziemi? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : upadła gwiazda country
Ashena Asselin
ODPYCHANIA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 188
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 7
TALENTY : 9
Facet poszedł po rozum do głowy i schował się o tyle o ile za jej plecami. Szanowała takich ludzi, nie próbowali szarżować, tylko grzecznie chowali się za kimś, kto potrafił ich obronić. Świadomie czy też nie nieznajomy nakarmił nieco jej protektorską naturę. Mogła jedynie też przewrócić oczami, kiedy skomentował broń w jej dłoniach. - Przy dobrych wiatrach strzały go przepłoszą. - przetłumaczyła swój zaspany nieco tok myślenia. Nie dało się jednak ukryć, że ruszać tyłka z miejsca jej się zbytnio nie chciało, więc zrobiłaby to tylko i wyłącznie w ostateczności. Tyle, że misia ani widu ani słychu. I szybko okazało się, dlaczego. Chociaż w swojej zaspanej wersji Ashenie zrobiło się faceta trochę żal. No nie jego wina, że wylądował właśnie na wspaniałej łące złudzeń, na której można było zobaczyć praktycznie wszystko, przy odrobinie szczęścia czy też nieszczęścia - jak zwał, tak zwał. Renoma tego miejsca mówiła sama za siebie. - Wierzę, że było. - czepianie się tej szklaneczki z alkoholem byłoby czystą hipokryzją ze strony Ash, więc nie przyczepiła się do niej wcale. No a jeśli o samą łąkę chodziło, to kiedyś udało jej się zobaczyć tutaj wróżki sypiące brokatem, więc niedźwiedź goniący ludzi miał pełne prawo być kolejnym „pomysłem” magii. - Acz trzeba się cieszyć, że to tylko magia, a nie faktyczny zwierzak. - dodała, trochę łagodniejszym tonem. Plus był taki, że kawa do obudzenia się nie była jej już do niczego potrzebna. Zwłaszcza, że nie miała kawy. Dała mężczyźnie wystarczająco dużo czasu, by poskładał sobie fakty do kupy. Iluzja iluzją, ale coś jej się wydawało, że był tak trochę wczorajszy. Cały ten czas poświęciła na rozmasowanie piszczela i uważne przyglądanie się nieznajomemu. Asselin była w stanie przysiąc, że skądś go znała. Widziała. Jak zwał tak zwał. Nie potrafiła jednak ogarnąć, gdzie, jak i skąd, a to wwiercało się w mózg niczym kornik w deski. - Nic się nie stało. Patrząc na okoliczności miałeś pełne prawo mnie nie zauważyć w tych chaszczach. - życzliwie pominęła fakt, że oboje musieli mieć strasznego pecha, że ich spotkanie nastąpiło właśnie w takich okolicznościach. Spuściła nogawkę spodni na swoje miejsce i podciągnęła nogi, krzyżując je w wygodnej pozycji. - A siniakami się nie przejmuję. Wygoją się. - dorzuciła z delikatnym wzruszeniem ramion. Bywała gorzej poobijana po treningach w Gwardii, kopniaka w piszczel można było porównać najwyżej do klepnięcia w tyłek pod względem siły. Czyli pikuś, nic groźnego. Pytanie obcego sprawiło, że delikatnie się speszyła. No tak, nie miał o co pytać. A co właściwe mogła robić na ziemi? Gwiazdy podziwiać? Było na to za jasno i na astronomii nie znała się ani trochę. - Cóż, mi łąka zapewniła niezapomniane wrażenia ziemi przypominającej miękką pościel, także.. Najwyraźniej udało mi się zdrzemnąć. A ty mnie obudziłeś. - wyjaśniła z całą godnością, na jaką było ją stać. Nie ma bata, teraz na pewno uzna, że brakuje jej piątej klepki. I tak brakowało, ale tego nie musiał wiedzieć. - Słuchaj. Wiem, że przypuszczalnie zabrzmię teraz jak kreatynka, ale... Czy ja cię gdzieś już nie widziałam? Niekoniecznie w Hellridge, plątałam się kiedyś po Ameryce ogólnie. - wiedziała doskonale, że jeśli nie zada tego pytania, będzie ją to nurtować przez kolejny miesiąc. Albo i dłużej. |
Wiek : 32
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Protektor w Czarnej Gwardii, twórca laleczek voodoo
Johnny Orlovsky
ILUZJI : 17
NATURY : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 7
TALENTY : 15
Przy dobrych...? A jak będą złe? Johnny powstrzymał się od komentarza, który i tak teraz ich sytuacji by nie zmienił, zresztą zaraz zagrożenie minęło i chociaż jego serce wciąż biło jak oszalałe, to powoli zaczynał się uspokajać. Zajrzał do pustej szklanki, jakby mogło się tam cokolwiek pojawić, ale ani kropla się nie zgromadziła na dnie, żeby ją mógł żałośnie wylizać. Przyglądał się kobiecie, wcale się jej siniakami nie przejmując, a na pewno nie dopóki nie postanowiłaby się na niego wydrzeć, że jej krzywdę zrobił. Ale zachowywała się spokojnie, co było z jednej strony dogodne, a z drugiej w głowie mu się zapaliła lampka, że ma do czynienia z jedną z tych lunatyczek, która albo była cichą wodą, albo za bardzo była od rzeczywistości odklejona i nie wiedział, co gorsze. Na odpowiedź o mchu miękkim jak kołdra tylko głową skinął, na chwilę wzrok przenosząc na chaszcze gdzieś ponad jej głową, na drzewa na prawo od kobiety, w końcu zerkając za siebie, w tę stronę polany, z której uciekał. Czemu jemu łąka niedźwiedzia podarowała? Był w stanie uwierzyć, że anomalia magiczne, które się tutaj zagnieździły, wyczuwały stan, w jakim się człowiek znajdował. Z jakiego innego powodu mech nie miałby go zachęcać, a jego mózg wyświetlił mu projekcję, która stanowiła zagrożenie? Wystarczająco miał już w życiu przez ostatnie miesiące stresów. Nie odzywał się przez chwilę, wciąż wzrok wlepiając w las, chcąc się przekonać, czy teraz, kiedy świadom był iluzji, niedzwiedź znowu by się gdzieś nie czaił, ale kobieta odezwała się znowu, więc odwrócił głowę, zerkając na nią. - Ta? - No, kontynuuj, może i zabrzmisz jak kretynka, co z tego. Zaciągnął się papierosem, czując, jak dym, który dolatywał do jego płuc w końcu koił jego nerwy zszargane przez niechcianą wizję, pomagając skupić myśli na rzeczywistej rozmowie. - Nie wiem, jeśli się plątałaś po Ameryce rusałko, to mogłaś mnie spotkać. - Oczywiście, że mogła go kojarzyć, ale Johnny nie był jeszcze pewien, czy robi nieśmiałe podchody i wiedziała kim jest, czy jednak coś świtało, ale nie wiadomo gdzie. Którakolwiek była to opcja to ton jego głosu nie sugerował, żeby miał jej pomóc. Inna sprawa, że Johnny zazwyczaj ton głosu miał znużony, żeby nie powiedzieć obojętny, taki jego urok, w połączeniu ze zmęczonym spojrzeniem spod powiek ciężkich. Wzrokiem ją zlustrował, żeby się upewnić, czy może on jej nie kojarzył. Z liceum może? Ale tak mało dziewcząt z tego okresu pamiętał, chłopców zresztą też. Poza tymi, z którymi się przyjaźnił. Za bardzo już wtedy był skupiony na swoim marzeniu o wielkiej karierze. A później, na pewnym etapie swojego życia przestał już zapamiętywać wszystkie twarze kobiet, które spotkał, za dużo ich było. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : upadła gwiazda country
Ashena Asselin
ODPYCHANIA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 188
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 7
TALENTY : 9
Zerknęła jeszcze na wszelki wypadek w stronę drzew, czy niedźwiedzia naprawdę tam nie ma, ale polana była czysta. Była tam tylko ona i nieznany jej pan ze szklaneczką, który potraktował jej nogi jako potykacz. Nauczka na przyszłość: nie śpimy na łąkach, polanach i w chaszczach. Bez względu na to, jak wygodna nie wydawałaby się ziemia i jak mięciutka nie byłaby trawa. Podciągnęła nogi do siadu skrzyżnego, ustawiając się teraz tak, by móc swobodnie patrzyć na twarz swojego rozmówcy. i zerknąć kontrolnie na jego papierosy, przy jednoczesnym zastanowieniu, czy sama jakieś przy sobie posiada. W efekcie zaczęła szperać po kieszeniach, by w końcu odnaleźć swoją własną paczkę fajek w wewnętrznej kieszeni kurtki, a zapalniczka… Zapalniczka wyparowała. Przypuszczalnie została w samochodzie albo gorzej, w domu. Do samochodu nie chciało jej się iść, z domem było jeszcze gorzej. Za dawno nie miała okazji powylegiwać się tak na spokojnie poza pracą i tym wszystkim. - Mogę ognia? – rzuciła w końcu, godząc się z faktem, że dzisiejszy dzień w czołówce tych dobrych plasować się nie będzie. Zresztą. Czemu jej w ogóle zależało na tym, żeby ten facet miał o niej dobre zdanie….? A pewnie dlatego, że za wiele osób miało na jej temat kiepską opinię. I ciul, najwyraźniej tak właśnie powinno być. Nie ma co przejmować się rzeczami, które można zmienić w jakikolwiek sposób. - Plątałam. – z każdą chwilą Ashena zaczynała myśleć coraz bardziej przytomnie. Mimo wszystko zmuszenie umysłu do pracy bez porządnej dawki kawy po obudzeniu się było ciężkim procesem. Ale nie niemożliwym. Rusałko? Uniosła bardzo wysoko brwi w górę, ale w ślad za nimi powędrowały kąciki ust. Na swój sposób ciekawa nazwa, choć nie mogła zastanowić się nad tym, czy też by ją tak nazywał, gdyby znał jej miejsce pracy. Najwyraźniej Asselin nie potrafiła całkowicie przyjmować komplementów, choć nie dała nic po sobie poznać. Za to wrażenie znajomości z delikwentem coraz bardziej przybierało na sile. Problem polegał tylko na tym, że nie potrafiła umiejscowić go na historii swoich amerykańskich podróży. Na pewno nie znała go z Saint Fall. O to mogła dać sobie rękę uciąć. Więc kojarzyła go z innego miejsca. I to nawet nie z widzenia, bo jego głos wydawał się nawet znajomy. - Ashena. – wyciągnęła rękę, bo chyba wypadało się przedstawić. A poza tym liczyła na to, że imię pozwoli jej skojarzyć, gdzie mogła właściwie mężczyznę spotkać. Skleroza nie boli fakt faktem, ale no albo zaspokoi ciekawość, albo będzie potem przetrząsać wszelkie stare zdjęcia. Najwięcej ich miała z różnego typu koncertów, między innymi tych muzyki country… Zamarła z papierosem w ręku i wbiła wzrok w mężczyznę. Nie. No chyba nie. Prawda, że nie? Kurwa mać. Wspomnienia z ostatniego koncertu w Teksasie popłynęły falą i jeśli dodać mu kilka lat od takiego czasu, to cóż, to miał pełne prawo być ten Johnny Orlovsky. Poprosić o autograf? Nie, aż tak jebnięta nie była, zresztą te winyle siedziały skitrane gdzieś na najwyższej szafce, bo gramofon diabli wzięli w pożarze. Zaraz. Orlovsky…? Kolejny…? To chyba było dla niej odrobinę za dużo, żeby się odezwać, ale przynajmniej przestała wgapiać się w mężczyznę. Zbiegi okoliczności podobno nie istniały, nie? Nie, nie ma bata. Nadal śpi na tej polanie i to wszystko to jakaś powalona mistyfkacja. |
Wiek : 32
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Protektor w Czarnej Gwardii, twórca laleczek voodoo
Johnny Orlovsky
ILUZJI : 17
NATURY : 5
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 7
TALENTY : 15
Byłby gotów jej zaoferować nawet papierosa, pomimo, że swoje zgarnął od przyjaciela, dzięki jego hojności i uprzejmości, powinien zatem każdego skręta liczyć, ale bez przesady. Co to, baby w lesie nie miałby tytoniem poratować? Już zerkał na nią, ale widząc, że sobie poradziła, już miał znowu wzrok na las odwracać, ale zapytała o ogień. - Pewnie. - Wyciągnął się trochę w jej stronę, podając kobiecie... pudełko zapałek. Zapalniczkę też miał, ale tą się nie podzieli, a na zapałki machnął ręką, żeby sobie zostawiła, był to jeden z elementów kodeksu palaczy, pod tytułem "zostaw se". Raz on jej da, innym razem ona komuś innemu przekaże, te przedmioty zataczały koła. Akurat unosił dłoń z papierosem między palcami, kiedy sama do niego rękę wyciągnęła przedstawiając się, więc musiał szluga wetknąć między wargi, żeby wolną dłoń podać kobiecie. Ciepłą, żeby nie powiedzieć gorącą, ale Johnny miał to do siebie (jak wielu chłopów o podobnej masie mięśniowej), że grzał jak hehe niedźwiedź. Gdyby ją poznał w miejscu pracy to na pewno inne przezwisko by mu przyszło do głowy, ale tak się składało, że często przypisywał kobietom jakieś ksywki pieszczotliwe na podstawie warunków, w których się poznali. Ashena została więc rusałką i jeśli kiedykolwiek jeszcze ich drogi się skrzyżują, to na pewno się to nie zmieni. A kiedy ona próbowała jednak jego twarz dopasować gdzieś w swoich wspomnieniach, to on się nawet na to nie silił. Czuł, mimo wszystko, że go kojarzyła z plakatów, a jeśli nie z nich to z liceum może, nie miało to dla niego i tak większego znaczenia. Tą wymianą uprzejmości i imion nawet nie był zaskoczony, bo czemu i nie, skoro sobie tu siedzieli na mchu razem ćmiąc papierosy, uspokajając nerwy po dziwnym ataku złudzeń. - Johnny. - Wyciągnął dłoń ściskając jej lekko, przedstawiając się, jak każdy Orlovsky, zdrobnieniem swojego imienia, bo w tej rodzinie najwyraźniej pełne formy były zakazane. Zajrzał jej w końcu w oczy, ktoś głupi kiedyś powiedział, że były zwierciadłem duszy. Głupi, bo w przypadku Johhnny'ego to, co było widać, a to co miał w głowie i w sercu było kompletnie sprzeczne. Wzrok miał bowiem zmęczony, tęskny i pełen smutku, przez chłodny błękit tęczówek, a tego typu melancholie były mu kompletnie obce. Bywał zmęczony, to fakt, ale w takim samym stopniu jak każdy inny człowiek. Dniem codziennym, a nie życiem. - Ashena. Co to oznacza? - Imię jawiło mu się dosyć egzotycznie, pierwsze słyszał. A spotykał już sporo kobiet, które często same sobie imiona wybierały, żeby nie być kolejną Caitlyn czy Mary Anne. Złapał między palce swojego papierosa, zaciągając się i przyglądając kobiecie. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : upadła gwiazda country