Bar "Rubież" Niepozorny, położony tuż przy drodze wylotowej na autostradę I-95, otwarty nieomal przez całą dobę bar z pozoru zdaje się typowym miejscem, gdzie kierowcy tirów i przejezdni mogą odpocząć, pijąc tanie piwo zagryzane cebulowymi krążkami smażonymi w głębokim tłuszczu. W ciągu dnia serwują tu słuszne porcje, często serwowane na kreskę. Pojedynczy kierowcy oglądają w zawieszonym nad kontuarem telewizorze przypadkowe rozgrywki sportowe, to bardziej ruchliwi zabijają czas grą w rzutki. Właściciel znużenie przeciera stoliki i układa szklanki. Za to wieczorami... Wieczorami tutejszy barman wyciąga swoje kasety z niecodzienną muzyką. Oprócz kierowców schodzą się tu miłośnicy dźwięków, których nie usłyszy się nigdzie indziej. Nikną gdzieś pomiędzy kolejnymi opowieściami z drogi, najczęściej samotnie sącząc drinki i kiwają się w rytm osobliwych piosenek. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Gill Collingwood
(jeszcze) 1 lutego, 1985 Gill po godzinach. Brzmi jak tytuł głupiutkiego serialu komediowego, puszczanego przed seansami Magnum, dla zrównoważenia testosteronu głupiutkim chichotem. Widzi nawet czołówkę. Uśmiech tak nienaturalnie szeroki, że boli od samego patrzenia, przesadnie wesoły dżingiel. I w tym wszystkim ona. Sekretarka (nie jest sekretarką) z szefem frajerem, chłopakiem (nie chłopakiem) z wiecznie rozpiętym rozporkiem i dwoma siostrami. Jedna jest nieuleczalną romantyczką, druga hoduje pająki (to się akurat zgadza). Ma też przyjaciela ze złamanym sercem. Oraz dwie przyjaciółki, z którymi pije szampana (bo co innego może pić kobieta w telewizji) rozmawiając tylko o jednym. Bo przecież kobietom tylko jedno w głowie. Od razu nakręciliby tego z dwadzieścia sezonów. Gill po godzinach. W jeansach. W życiu trzeba sobie radzić bez wesołej melodyjki i bez salw śmiechu podkreślających sarkastyczne komentarze. Trzeba też rozczarowywać widzów, kiedy zamiast w towarzystwie woli spędzić wieczór sama. I to nawet nie w wannie! Chce pójść do baru. Nie po to by wyciągnąć od kogoś informacje czy oczarować drogę do wygranej w sądzie. Ani nie po to by obserwować chichoty dziewczyn, o których za pięć lat będzie mogła mówić (myśleć - przecież nikomu, nigdy, o tym nie wspomni), że są o połowę młodsze od niej. Chce po prostu. Pójść do baru. Przysiadła gdzieś w rogu, z wolna popija drinka (brudne martini, zamiast wódki poprosiła o gin i trzy oliwki. Nie dwie. Nie cztery. Trzy oliwki), słuchając muzyki. I to cały plan na wieczór. Do nikogo się nie uśmiechać. Z nikim nie rozmawiać. Wypić dwie szklaneczki, zjeść sześć oliwek, przesłuchać kilka razy tę cholerną kasetę, którą ma tylko ten jeden przeklęty barman w całym stanie. Nie ma jej nigdzie. W żadnym muzycznym sklepie w okolicy. Wie, przeszukała. A mimo to, mały (no dobrze, barczysty i większy od niej) skurczybyk nie chce się podzielić. Z nim też nie rozmawia. Dla zasady. To ciekawe, że jej plany najczęściej rozbijają się o przesadnie pewnych siebie mężczyzn (ego rekompensuje wyraźne braki) w źle skrojonych garniturach chińskiej produkcji, nie znających słowa: - Nie. Nie to pełne zdanie. Tak przynajmniej mówiła mama. Nie jej mama, wiadomo, ale każda typowa matka powinna nauczyć tej prostej życiowej zasady swojego synka, by nie marnował potem i swojego, a co najważniejsze, jej czasu w barze po dwudziestej trzeciej, kiedy ona, naprawdę, bez przesadzania, wolałaby wbić sobie w oko rozgrzany pręt niż spędzić chociaż minutę dłużej w takim towarzystwie. Więc - nie. Nie chce kolejnego drinka. Nie chce rozmawiać. A już na pewno nie chce zobaczyć corvetty czy czegokolwiek czym zaparkował pod barem. Mało jej to imponuje. W pewnym momencie, znudzona, rzuci - Nie stać cię na mnie - bardziej w ramach prywatnego żartu do samej siebie, niż z chęci zrobienia mu na złość. Ale był to zdecydowany błąd. Dopiero wtedy się zacznie. Przechwałki. Pochwałki. Pasywno-agresywne zaczepki. Stara się wszystko usilnie ignorować, jest ponadto. Przyszła tu na drinka i posłuchać słynnej kasety. A ten dalej swoje. Marudzi. Kiedy ona próbuje osiągnąć spokoju poziom tej cholernej lilii na tafli jebanego jeziora. Czy o tak dużo prosi? Fuknie raz. Drugi. Pośle mordercze spojrzenie, jak grochem o ścianę. Cierpliwość straci kiedy zacznie zagłuszać jej muzykę. A na dodatek złapie za kolano. Bez pytania. Z tym dobrze znanym, przeokropnym wyrazem twarzy. Uśmiech mendy numer dwadzieścia siedem pod tytułem: „No dalej malutka, przecież wiem, że t e g o chcesz”. Nie chce. W jedenastu przypadkach na dziesięć nie jest zainteresowana. Podniesie głowę. Zsunie się ze stołka. Typ obliże wargi, aż przejdą ją dreszcze obrzydzenia. Najpierw rozluźni nadgarstek. Potem zaciśnie dłoń w pięść, zrobi krok do przodu. Już przygotowuje się na buchnięcie gorącej krwi i trzask łamanej kości. Pewnie zacznie płakać jak dziecko. Tylko białej koszulki szkoda, zmywanie tego to będzie prawdziwy koszmar. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : asystentka prawna i świetna towarzyszka
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Czas zamknięty za okrągłym szkiełkiem zegarka; czarny, skórzany pasek, srebrny cyferblat, cieniutki sekundnik. Benjamin Verity dostałby ataku serca na ten widok — na szczęście ryzyko spotkania Benjamina Verity w Rubieży było bliskie zeru, co znacznie ograniczało prawdopodobieństwo migotania jego przedsionków; wszystko za sprawą zegarka na nadgarstku Williamsona. Tudor Prince Oysterdate odmierzał czas i to, według Barnaby’ego, zajmowało drugie miejsce na liście dobór zegarka na nocną wyprawę poza miasto — szczyt zestawienia niepodzielnie należał do kwestii nieświętego spokoju; a kwestią nieświętego spokoju jest cena. Rolex wieczorową porą był adekwatny w niewielu miejscach w Saint Fall; klub dżentelmenów, koktajl u pani Devall, spacer na drugą stronę korytarza w kamienicy na Starym Mieście, żeby zapytać Helen, czy przypadkiem nie wie, gdzie Williamson odłożył portfel (wiedziała). Rubież nie była takim miejscem; w Rubieży można dostać w zęby za darmo, w nos za krzywe spojrzenie, w ryj za całokształt. Za widmo Rolexa na nadgarstku można byłoby otrzymać — zakładając wyjątkowe szczęście — szybki i czysty cios zardzewiałym scyzorykiem w krtań. Oysterdate nadal kosztował tyle, co trzy najniższe krajowe, ale nie wwiercał się w spojrzenia, nie przyciągał wzroku i, co istotne, nie posiadał wartości sentymentalnej. Tej nocy Williamson miał dość sentymentów; tej nocy trzymał się szklanki Burbona, zaciekle próbując nie spłynąć ze sfatygowanej kanapy na obiektywnie czystą podłogę. Ciemne, poznaczone bliznami czasu drewno paneli przypominało jezioro; nogi wpadały mu w nie po kostki. Przyjechał tutaj, bo miał wolny wieczór, bo jutro czekać go będzie szopka z rodziną w tle, bo nie miał dokąd pójść. Dwie godziny temu wpatrywał się w okrągłą tarczę telefonu; ciągi cyfr zastępowały imiona, oferując alternatywny przebieg nocy. Numer Valerio zaczynał się od szóstki, jak na demona przystało; Benjamin zawsze był drugi, nawet w książce telefonicznej; Johan to okrągła piątka; Orestes jest ósemką, nieskończony jak antyczne opowieści. Numeru do Rubieży nie zna — pewnie coś z zerem, żeby dopasować się do dzisiejszej klienteli. Oysterdate przesunął czas o kolejną minutę, Williamson o kolejne pięć metrów — boczne wyjście prowadziło na obdrapany, ciemny taras. Już w trakcie pierwszej wizyty w Rubieży, osiem — dziewięć? — lat temu odkrył, że papierosy smakują tu lepiej; pozamiastowym powietrzem, niebem pełnym gwiazd i wykluczeniem poza ramy czasu. Mogło minąć siedem minut, mógł kwadrans, mogła wieczność; dopiero, kiedy zimno stępiło zmysły skuteczniej od dwóch kolejek pośledniego Blanton's, zgasił papierosa. Trzy kroki w rozwartą jamę baru — nie bez powodu jego nazwa kojarzyła się z czymś prymitywnym, czymś grabieżczym, czymś z pogranicza cywilizacji i anarchii — wystarczyły. Najpierw uderzył w niego charakterystyczny zapach przemocy; perfumeryjna mieszanka testosteronu zmieszanego z alkoholem i źle maskowanym pragnieniem rozlewu krwi. Dopiero wtedy zauważył— Kurwa. Jak eksklamacja, nie epitet. Zwinięta w pięść dłoń Gill — to niepokojące, że rozpoznaje ją od tyłu; po drugim zakuciu w kajdanki obraz najwyraźniej zapada w pamięć — była pierwszą zapowiedzią zrywającej się z łańcucha agresji; a taki spokojny miał wieczór. Daj spokój, Williamson, pięć kroków od baru — wciąż miał czas, żeby się wycofać; nie był jej nic winien, może poza zatrzymaniem w roli podejrzanego za bójkę w miejscu publicznym, nie jesteś na służbie. Nie był; czarny płaszcz, czarne spodnie, czarne myśli, tylko sweter dziwny — zgniłozielony i, jeśli wierzyć Charlotte, najmodniejszy w tym sezonie — tworzyły zestaw anonimowego gbura. — Spóźniłem się, wiem. Najpierw słowa, później dotyk — Barnaby wyłonił się zza pleców Gill, nie poświęcając jej nowemu znajomemu nawet ułamka spojrzenia. Ramię, nadal oblepione chłodem nocy, wsunęło się pod podnoszoną do ciosu rękę panny Collingwood i prawie—objęło ją w talii; prawie. Buzujące ze wściekłości ciało od faktycznego dotyku ramienia oddzielała wąska przestrzeń — centymetr powietrza i swobody; dziesięć milimetrów integralnej decyzji Gill, marna namiastka decyzji, która powinna należeć wyłącznie do niej. Odsunąć się, przysunąć, pozwolić na dotyk, zmienić trajektorię lotu i jednak uderzyć pięścią Williamsona — mężczyźni naprawdę nie kłamią, kiedy mówią, że każdy centymetr ma znaczenie. Uśmiechnął się, bo to najwyraźniej coś, co należy robić mówiąc do kobiety; gdzieś o tym wczoraj przeczytał. — Jakiś idiota uznał, że krajówka to doskonałe miejsce na rozkraczenie zdezelowanego For— Dopiero teraz — jaka ze mnie gapa, pan tu stał przez cały czas? — przeniósł wzrok na ubranego w chińską abominację garnituru mężczyznę. Z tego miejsca istniało wiele alternatywnych ścieżek; wybrał mniejsze zło. — Mamy jakiś problem? Mamy jakiś problem wypowiedziane tonem kogoś, kto nie przepada za problemami, za to doskonale wie, jak je rozwiązywać; mamy jakiś problem w ustach znacznie trzeźwiejszego, ewidentnie wyższego mężczyzny brzmiało tak naprawdę jak oj, chłopie, zastanów się dwa razy. — Jeśli zgubiłeś drogę, kibel jest w tamtą stronę. Idź i włóż łeb do muszli — tam, gdzie miejsce gówna. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Gill Collingwood
Życie to suma małych wyborów. Weźmy na przykład obecnego tu delikwenta. Każda decyzja którą podjął od wstania z łóżka kierowała go w stronę bycia kompletnym dupkiem. Zaczęło się od chińskiego garnituru, a potem już poleciało, śnieżna kula gnoju. Czyny mają konsekwencje, chociaż jest pewna, że typ tego pokroju łapie się każdej wymówki. Zupa była za słona, spódnica za krótka. A nie, to przecież wie każdy, znaczy tak tylko z przekorą. Złamany nos byłby pewnie niewystarczającą nauczką, a raczej opowieścią o złej kobiecie która pewnie akurat miała PSM. A na dodatek była zakamuflowaną lesbijką. I jeszcze feminazistką bez poczucia humoru, rzuciła się na niego, biednego i uciśnionego. Wszystko wina sufrażystek, nie można być teraz prawdziwym mężczyzną, co za czasy, kobiety nie powinny chodzić w spodniach. Męskie histerie potrafią przybierać różne formy i rodzaje, zawsze rozchodzi się o to, że nie dostają czego chcą. Przekonani o własnej wielkości nie akceptują innej odpowiedzi niż tak. Kobiety sprowadzając do poziomu czystych szufladek. Matek. Żon. Kochanek. I Śmieci. Zawłaszczają sobie prawo do dotyku, do podejmowania decyzji, do macicy, do myśli, uczuć, przekonań, a nawet naturalnych instynktów. Matki muszą poświęcać wszystko rodzinie, żony przytakiwać mężom z nabożną czcią, bez słowa sprzeciwu. Kochanki mają oddawać swoje ciało dla każdej z możliwych przyjemności bez oczekiwania niczego w zamian. A Śmieci to odrzutki powyższych kategorii. Kobiety, które nie dopełniły swoich obowiązków, miały czelność chcieć więcej. Inaczej. Tylko dla siebie. Chodząca Hańba i Niesława. Asteria Collingwood była śmieciem. Nigdy posłuszną żoną, zbyt absorbującą kochanką. A przede wszystkim beznadziejną matką. I może potrafiłaby jej wybaczyć, może potrafiłaby podziwiać wyjście ze schematu - gdyby nie ta ciągła, obsesyjna chęć uzyskania męskiej aprobaty. Stawiana ponad wszystko. Nawet własne córki. Wrzucone do odpowiednich przegródek tylko ze względu na nazwisko. To zabawne, jak prosto przyszło znaleźć na sobie wypaloną łatkę upodlenia. Zamiast jedynie potakiwać głową niczym zabawkowy piesek przyklejony do deski rozdzielczej, postanowiła wykorzystywać przypisaną rolę na własną korzyść. Jak śmie? I jak śmie podjąć decyzję, że nie chce spędzić z kimś wieczoru? Nawet jeśli koszt podobnej to, zazwyczaj, pokryta krwią biała koszulka. A mimo to… Ze zdziwieniem uniesie brew kiedy poczuje obok siebie zimne ciało. Tylko po części dlatego, że Williamson wyjątkowo nie trzyma w ręku kajdanek. Chodzi o ten dzielący ich centymetr. Centymetr oddający jej władzę. Dobrowolnie. To ona może zdecydować czy zaciśnięta pięść wyląduje na nosie palanta. Przy policjancie. Spokojny wieczór przerodziłby się w awanturę. Poszłyby przy tym w ruch jakieś kufle. Pewnie znów zacisnąłby kajdanki na jej nadgarstkach, zaczęłaby wtedy podejrzewać, że to jakiś fetysz. Albo… Uśmiechnie się, rozluźniając dłoń. Przysunie bliżej, niwelując centymetr przestrzeni. Ciasno dopasuje się w jego bok, dziewczyny na randkach lubią to robić. Być blisko. Może też zdecydować jakim jest typem dziewczyny. I - choć nie przyzna na głos - właśnie dzięki temu będzie tą. Wyrozumiałą. Wspierającą. Kochaną - Ciężki dzień? - spyta z troską, dłoń unosząc do jego policzka. Nieomal może poczuć jak delikatnie go gładzi. Nieomal, bo jeśli zbity z tropu gbur widzi dwójkę zapatrzonych w siebie ludzi dzielących czuły moment, to jej dłoń nigdy nie dotyka jego skóry. Nie w pełni. Za to łapie jego spojrzenie. W jej czai się zaciekawienie. Z prawie teatralną niechęcią, ciężko wzdychając, odwróci głowę. Zniesmaczona, skupi wzrok na ludzkim przykładzie bezkręgowca. Przestraszonego całym ciężarem wiadomego pytania. Wymownie uniesie w górę brwi, dłoń układając na zgniłozielonym (co to za kolor?) swetrze Williamsona. A głowę na jego ramieniu, wtulenie się to gest aż nazbyt wyraźny. Nie szukają kolejnego do trójkąta. Typ uniesie ręce w górę - o ironio - i mruknie coś pod nosem coś o braku wyraźnego zakomunikowania, że jest już zajęta. Z podkulonym ogonem wycofa się gdzieś w tłum tirowców. Może spróbuje zebrać odwagę przy kilku dodatkowych kolejkach. Zwycięstwo. Kąciki jej ust uniosą się lekko w górę, kiedy zadrze brodę na jego ramieniu by szepnąć wprost do ucha - Wyglądam na Śpiącą Królewnę? - ostatnim razem gdy patrzyła w lustro nie dostrzegła złotych pukli - Czy to po prostu niecny plan bym z wdzięczności musiała postawić Ci drinka? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : asystentka prawna i świetna towarzyszka
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Życie to suma błędów. Bezimiennych, bezsensownych, bezsprzecznie zbędnych; za każdą akcją ciągnął się wątły sznurek reakcji, które oddziaływały na otoczenie. Sieć utkana z czułych nitek — pociągnięcie za jedną wprawiało w drżenie cały ekosystem istnień. W barach pokroju Rubieży istniało wiele subtelnych powiązań; zamach pięścią poruszyłby pajęczyną zdarzeń, w których centrum — jak zwykle wbrew własnej woli — znalazł się Williamson. Zrezygnowanie z przemocy wymagało wyobraźni; zwykle konflikt kończył się tam, gdzie zaczynał prawy sierpowy, ale ta noc nie była nocą argumentu siły — dziś zwyciężała siła argumentu. Posmak alkoholu w ustach i jego przyjemne mrowienie we krwi łagodziło obyczaje; wiele wskazywało na to, że panna Collingwood nie wypiła dość, żeby wybrać ścieżkę pokoju — na naprawienie tego błędu jeszcze przyjdzie czas. W tym momencie liczyły się kroki, oddechy, gesty i liczba przeciwników — siedem, pięć, dwa, jeden. Werdykt był oczywisty; bitwa dobiegnie końca zanim się rozpocznie, żaden błąd nie zostanie popełniony tej nocy, pajęczyna reakcji spocznie na barkach wyobraźni i wątpliwego popisu aktorskich umiejętności. Pora opuścić wygodną rolę stróża prawa, czas założyć maskę; zakochanego chłopaka, narzeczonego? Na pewno nie męża, do tego bisu zabrakło podstawowego atrybutu obrączek — niech będzie więc chłopak, bogaty, młody syn naftowego lorda z Kalifornii. Spóźnił się do zapyziałego baru w zabitym dechami Maine przez korek na krajówce; to jego urodziny, zamiast na Arubę, zdecydował się na bardzo ekstrawagancką formę rozrywki — autostradą przez Stany. Zapłacił jakiejś nielegalnej firmie kilkanaście tysięcy dolarów, żeby wsadziła go do pośledniego samochodu, ubrała w ciemnozielony (nie wiem, co to za kolor, wiem, że Ralph Lauren) sweter i z dziewczyną u boku wysłała szlakiem ulubionych przydrożnych knajp kierowców tirów. Za tydzień dotrą do Nowego Jorku i wszystko będzie jak dawniej; wsiądą do czarnego Lexusa, wciągną koks, zjedzą parę łyżek tołpygi i odwiedzą butik, gdzie Gill — w tej wersji historii to zdrobnienie od Giselle; nagle Valerio, od czterech lat trzymający ją u boku, nabrał sensu: przecież to imię jego matki — kupi futro z pasikoników albo innych myszoskoczków. W tym przedstawieniu Williamson ułożył dłoń w pasie Gill dopiero wtedy, kiedy sama pokonała ostatni bastion odległości; przebijające przez materiał koszulki ciepło osiadło na zziębniętych opuszkach palców. Po tym geście poruszyły się jedynie brwi — uniesione w górę w idealnej synchronizacji z kącikami ust, które zadrżały tylko raz, za to zdradziecko; przez chwilę po prostu wpatrywał się w Gill tak, jak patrzy się czasem na dziecko, które twierdzi, że boli je brzuszek i nie chce iść do przedszkola. Uwierzyć? Czy użyć władzy rodzicielskiej? Uwierzyć. — Właśnie stał się lepszy. Stał się też lżejszy o kilka obaw co do przebiegu wieczoru; widmo rozbijanych kufli, barowej burdy i wykluczenia z niezacnego grona klientów odeszło w niepamięć. Niedoszły amant wycofał się do dziury, z której wypełzł — w jego twarzy nie było żadnego wyrazu, ale po słowach pożegnania nietrudno zgadnąć, że chłop miał pretensje. Rosnąca odległość wygładziła wzburzone fale rzeczywistości; mały świat w Rubieży wrócił na spokojne, znajome wody niespiesznego opróżniania kufli i trzeszczącej w tle muzyki. Jedynie Gill, z dłonią wciąż na swetrze Williamsona i z podbródkiem wspartym na jego ramieniu, zaburzała porządek tego świata. Trzy sekundy bezruchu i pół wahania; przerwanie bliskości nie kosztowało go wiele — zsunięta z talii Gill dłoń wskazała na puste, barowe stołki, krok w ich kierunku odnowił bezpieczną bańkę pustki wokół Williamsona. — Raczej na damę w opałach. Rycerskość mam wpisaną w nazwisko, dziedzictwa nie oszukam — oboje wiedzieli, że jedyną damą w opałach mógł być amator chińskich garniturów — Barnaby przemilczał ten fakt, obserwując wprawę, z jaką Gill wsunęła się na krzesło obok. — Panno Collingwood, przy mnie niczego nie musisz... Poza zachowaniem podstawowych zasad kultury? — ... ale skoro nalegasz, wezmę piwo. W butelce, najlepiej Anchor Brewing. Kubki smakowe Williamsona rozpoznawały kilkanaście odmian wina do ryb, ale w Rubieży nikt nie był na tyle odważny, żeby prosić o wino — nawet picie piwa z kega wiązało się ze sporym ryzykiem. Dlatego wybrał jedno z niewielu w Stanach, które sprzedają tylko w butelce. — Przed czym uciekasz? Tego typu pytania nie powinny padać przed pierwszym, w trakcie drugiego i najlepiej nie przed piątym drinkiem; Barnaby wystukał palcami na — zaskakująco czystym — blacie nierówny rytm, kiedy policyjny nawyk wziął górę nad scenariuszem sprzed momentu. Szybko się odkochał. — To nie jest miejsce, w którym zwykle cię spotykam — okoliczności też nie; zazwyczaj Gill komentowała jego mundur, on dobór jej wieczornej randki, wtedy odpierała, że noc wciąż jest młoda, a tył radiowozu może niewygodny, za to pojemny — w takich chwilach zastanawiał się, czy po prostu nie rzucić wszystkiego i nie poświęcić reszty życia na hodowlę buraków. W życiu spotkał wielu, ma doświadczenie. — Ricky, daj głośniej — krzątający się za barem chłopak zamarł z kuflem w dłoni, pytająco unosząc brwi. Z głośników sączyło się Wild in the woods; pierdolony barman strzegł kasety Dead Can Dance lepiej od szkliwa w barze. — Oszczędziłem ci kilku kufli i zamiatania szkła. Daj głośniej. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Gill Collingwood
Życie to suma błędów. Albo niespełnionych fantazji. O młodym, przystojnym synie naftowego lorda ze słonecznej Kalifornii, który zabiera swoją dziewczynę w podróż przez Stany. Pewnie jest równie rozpieszczoną księżniczką tatusia (czyżby wychodził tu jakiś kompleks?), która dobiera karty kredytowe pod nastrój i kolor torebki. To takie szaleństwo, pójść samej do baru gdzieś w zimnym Maine, to taka ekscytacja, zabawić się kosztem pospólstwa. A wszystko skończy się szczęśliwie na szczycie Empire State Building w Walentynki. Ona włoży obcisłą sukienkę. On padnie na jedno kolano. Pierścionek z wielkim brylantem będzie błyszczał jaśniej od ulicznych latarni. A potem będą żyć długo i szczęśliwie, przynajmniej do czasu pierwszej kochanki. I pomyśleć, że całą tę szaradę mógł wydać jeden nieproszony uśmiech - widząc te drgające kąciki ust spojrzy na niego nieomal karcąco, sama przygryzając przy tym dolną wargę. Może po prostu w niektóre fantazje ciężej uwierzyć? Przekręci oczyma z półuśmieszkiem błąkającym się gdzieś w kąciku ust, czując jego bezruch. Nie spodziewała się niczego innego. Prawie jakby testowała. Jak daleko może się posunąć. - No tak, zapomniałam o Twoim boskim namaszczeniu - parsknie cichym śmiechem, choć. Wcale nie tak ironicznym jak zazwyczaj, zabrzmi w nim ciepła nuta. Może to ten alkohol. Może głos Lisy Gerrard - Panno Collingwood? - spojrzy na niego całkiem wymownie. Ale odpowie - Dobrze, panie Williamson - i zapewne nie trudno sobie wyobrazić na co zgadzała się podobnym tonem. Nie dręczy go długo. Przeniesie wzrok na barmana. Ricky od razu zrobi się czerwony na policzkach, nie zdąży nawet powiedzieć - Piwo. W butelce. Nic innego niż Anchor Brewing - zamówi. I nachyli się lekko w jego stronę, by szepnąć - Oraz kasetę - na co ten tylko machnie na nią ręką. Jeszcze zobaczy! Zawsze sięga po to czego chce. Nawet jeśli po drodze musi skazać się na kilka niekoniecznie przyjemnych przystanków. Aż wbije w niego zaskoczony wzrok i przez chwilę wygląda jakby miała spytać czy mówi poważnie gdy zada to pytanie. W końcu podobne zadaje się dopiero po kilku głębszych - łykach, kieliszkach, ruchach. Nie w jasnym barze, początkiem wieczoru. Takie pytania łatwo obrócić w żart, łatwo na ich podstawie się droczyć. Może tego jeszcze nie zauważył, podczas tych kilku wizyt na tyle jego radiowozu, ale lubi się droczyć. A mimo to przechyli głowę. Zaintrygowana co z tego wyniknie. Przecież w każdym momencie mogą się wycofać - Ja? Przed zadowalaniem mężczyzn swoim kosztem - odpowie więc z tym bezpośrednio bezwstydnym rodzajem szczerości? - Ty? - odbije piłeczkę gdy Ricky postawi przed nią piwo. Podsunie bliżej niego. Zimna butelka momentalnie zrobi się mokra. - Prawda? Jeszcze nie zakułeś mnie w kajdanki - rzuci i być może dodałaby coś jeszcze (o tym, że powinien wyprać tylne siedzenie swojej bryki, a może coś o tym swetrze, co to za kolor), ale wtedy… - Głośniej? - wbije w niego uważne spojrzenie. Prawie jakby widziała go po raz pierwszy - To, głośniej? - upewni się - Lubisz Dead Can Dance? Wpatruje się w niego intensywnie, jakby od tej odpowiedzi miało zależeć wszystko. I może właśnie tak jest - w końcu do tej pory nie przeszło jej przez myśl, że może mieć dobry gust. Nie tylko przez ten sweter. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : asystentka prawna i świetna towarzyszka
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 14
WIEDZA : 5
TALENTY : 16
Życie to suma rozczarowań. Rosnąca odległość, ciepło w spojrzeniu Collingwood, zimna kalkulacja w umyśle Williamsona. Chwilę po północy na obrzeżach Hellridge w zapomnianym przez Lucyfera, przydrożnym barze natknięcie się na dziennikarzynę ze Zwierciadła było niskie; niskie w polityce oznaczało prawdopodobne. Gdyby na łamach szmatławca zagościła rozpalająca wyobraźnię plotka, dostałby dwa telefony; Paganini krzyczałby po włosku, Verity śmiał się po prawniczemu. Ojciec nie robiłby żadnej z tych rzeczy; mógłby za to, po raz pierwszy w życiu — swoim i własnego syna — przekroczyć próg mieszkania na Staromiejskiej. Gill nie musiała wiedzieć, co ukrywało się za rosnącą odległością; domysły wystarczyły. — Powołanie, nie wybór — kawalkada wesołości to jednostronny przemarsz — kiedy Collingwood prychała śmiechem, Williamson cierpliwie odliczał zarysowania na barze; dopiero przy dwunastym uznał, że to bezcelowe. O dwa Burbony za mało, o jedno piwo za późno — kiedy brązowawa butelka Anchor Brewing wreszcie stuknęła o blat przed nimi, był trzeźwiejszy o ćwierć promila i nachylony nad barem o kolejny centymetr. Ricky wciąż miał rumieńce na twarzy i żadnej kasety w dłoni; nieładnie tak odmawiać kobiecie. — Niewiele brakowało, żeby twój plan na wieczór legł w gruzach. Tak bywa, kiedy porusza się pięść, nie trybiki szarych komórek; wiedział przecież z autopsji. Nie mógł — nie zamierzał — osądzać Gill; jej powodem do przemocy była natarczywość i niezrozumienie odmowy. Jego? Zwykle praca. Czasem konieczność. Niekiedy gniew; to obce, niechciane uczucie, które w myślach przemawiało głosem ojca. Tej nocy próbował uciec przed czymś jeszcze; ciszą w mieszkaniu, milczeniem w słuchawce, poczuciem winy pod zmrużonymi powiekami. — Ja? — cieniutka, jednowarstwowa serwetka między palcami nie starłaby nawet kropli krwi; złożył ją w pół, połówkę w mniejsze pół, mniejsze pół w równą kostkę, sekundy płynęły, Williamson milczał, Collingwood czekała, prawda przerwała ciszę. — Przed sobą. Ze wszystkich alternatyw wybrał walutę uniwersalnej szczerości; kłamcą i tak był miernym. Brązowe szkło butelki zakrzywiło świat; zatracone pomiędzy etykietką i szyjką kontury nie mogły odbić spojrzenia, które przesunęło się po mozaice drobnych przedmiotów. Złożona na cztery serwetka, zimny kapsel, wilgotny okrąg pod uniesioną butelką, dłoń na blacie; wszystko jak oglądany w półśnie, zamglony film. Uciekam przed sobą — dlaczego? mogłaby zapytać, chociaż oboje znali odpowiedź; to ja zadaję pytania, Collingwood. Na dlaczego nie ma właściwej odpowiedzi; są wyłącznie te wymijające. W spojrzeniu, które pokonało dzielącą ich odległość, nie było nic wymijającego — analiza kryminalistyczna znad butelki piwa i wzrok na zadartym nosie, na pełnych ustach, na skupionym spojrzeniu. Od zawsze rozumiał, co widzi w niej Valerio — dlaczego przy (pod?) biurkiem wciąż trzyma Ben; rozumiał od zawsze, ale postanowił zauważyć dopiero dziś. — Jeszcze to słowo—klucz. Noc wciąż jest młoda, Collingwood — uniesiona w krótkim toaście butelka prędko odnalazła drogę do ust; piwo to nie alkohol, słowa wypowiedziane w Rubieży to nie obietnica. Tej nocy prawdziwa wydaje się wyłącznie muzyka nad ich głowami — Dead Can Dance, zwykle niesłyszane, przemykające poza percepcją zanurzonych w kuflach gości, przyciągnęło spojrzenia. To Gill było zaskoczone; temu Williamsona bliżej było do — zgrozo — rozbawienia. — Według ciebie gliniarze powinni słuchać jedynie The Police? — niewinny do momentu prawomocnego wyroku; dowód rzeczowy bezpiecznie tkwił w radiu samochodu, strona A, utwór trzeci, Every Little Thing She Does Is Magic zawsze słuchane w samotności — wyjątków nie stwierdzono. — Niewiele osób ich zna. Sądziłem, że w Saint Fall nikt. Dla Valerio nic, co niewłoskie, nie było muzyką; Johan preferował szanty; Ben słuchał wszystkiego, co można było sklasyfikować jako ewentualny pozew o plagiat. — Ulubiony utwór? Gdyby wszystkie przesłuchania — policyjne, nie kaset — odbywały się nad butelką piwa, świat obfitowałby w alkoholików, nie przestępców; chyba, że nazywasz się Zafeiriou i sprawnie łączysz jedno z drugim. Odpowiedź nadeszła po chwili; zaraz po niej nadpłynął kolejny łyk alkoholu. Wskazówki na tarczy zegarka mozolnie przesuwały się do przodu — razem z nimi noc, której koniec nadjechał razem z cichym chrzęstem kół taksówki i spokojnym wracaj bezpiecznie, Collingwood. Nigdy niestarzejące się rady smakowały samotnością. z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii