17 maja, 1981Maxim van der Decken18 | V | 1952 — ???
| Jutro obchodziłbyś dwudzieste dziewiąte urodziny. Jutro obchodzisz dwudzieste dziewiąte urodziny — wszystkiego najlepszego. Przez kwadrans zastanawiałem się, co wolałbyś dostać — butelkę Glenfiddich czy Old Rhosdhu, single czy blendet malt? Po siedmiu minutach absolutnego bezruchu przed regałem pełnym błyszczących etykietek, podeszła do mnie ekspedientka; mogę zasugerować trzeci wybór. Jaki, zapytasz? (Ja zapytałem — nie śmiej się; teraz to widzę). Mój numer telefonu. Jeszcze nigdy w historii świata pięć sekund nie trwało tak długo i nie było tak ciche. Słyszałem wszystko — obłażącą z sufitu farbę, szczekanie psa dwa hrabstwa obok i to, jak Breżniew smarka w chusteczkę w daczy pod Moskwą. Chcesz wiedzieć, co odparłem? (Oczywiście, że chcesz, ty chory pojebie). Wezmę obie butelki. Dla żony. Bo lubi pić. Zakup prezentu uznaję więc za sukces. Mam dwie butelki przedniej whisky i właśnie szukam nowego sklepu z alkoholami świata — w tamtym już wiedzą, że moja (nieżyjąca od dwóch lat) żona to najwyraźniej zaawansowana alkoholiczka. |
Jest siódma dwanaście i kawa w moim kubku sprawia, że czuję się, jakby ktoś zjadł ostatni kawałek ciasta, a później napluł mi w przełyk. Wieczorem otworzę butelkę Glenfiddich i zaproszę Helen; wiem, że nie chciałbyś, żeby spędzała jutrzejszy dzień sama — spokojnie, nie będzie. Z Elsje zamierzają odwiedzić Twoich rodziców w Maywater, dlatego dziś wypijemy tylko dwie kolejki
za każdy rok nieobecności. Gdybyś tu był, pewnie zadałbyś irytująco wnikliwe pytanie:
kiedy po raz ostatni przespałeś osiem godzin? (Nie pamiętam).
Masz w lodówce coś więcej niż piwo? (Tak, dwa).
Skąd ta nowa blizna? (W nowym miejscu pracy lubią noże).
Barnaby, kto ci to zrobił? (
Mój osobisty ojciec Twoja stara). Teraz wiem, że przez dziewiętnaście lat znajomości marnowałeś na mnie energię; próbowałeś nauczyć, że dom nie jest synonimem bólu — pod tym względem zawarliście tajny pakt z Daisy, nagle wasze dywagacje na temat odcieni serwetek i inkrustowanych podłóg nabierają sensu.
Gdybym liczył dni od Twojego zaginięcia (wybacz, nie liczę; rok 1979 jest wykreślonym rokiem — od tamtej pory nie mam kalendarza, czas i tak odliczam przeżytymi cudem tygodniami), mógłbym napisać: to już czterysta osiemnasta doba, w trakcie której nic nie czuję. To już trzysta siódmy dzień, kiedy zapadam się we mgłę. Głęboko, do samego dna. Od przeprowadzki na Stare Miasto staram się nie myśleć; nawet nie wiesz, jakie to łatwe. Moje myśli są bezdomne — nie osadzam ich w czasie, wirują w głowie jak zahipnotyzowany grawitacją pył. Nie ma w nich bólu; zapominam o takich słowach. Nie istnieją. Wymazane ze słownika. Na zawsze. Zapominam o złamanej kości Leo wyłażącej spod przebitej skóry (miał jedenaście lat, Maxim; spróbuj wyobrazić sobie Elsje na jego miejscu — spróbuj wyobrazić sobie mnie, szesnastoletniego smarka, który od dekady udaje dorosłego).
Chcę zapomnieć o oj—(Wiem, że nie musisz sobie wyobrażać; wiem, bo tamtej nocy zadzwoniłem do Ciebie i nie zadałeś żadnego pytania, poza tym jednym:
z Tobą wszystko dobrze?)
Niektóre wspomnienia wżarł— (Pamiętasz, co odpowiedziałem?
Chyba nigdy nie było ze mną dobrze. Zamilkłeś i byłem pewien, że to za dużo; o jedna trauma za daleko — aż do wczorajszego fiaska z whisky to było najdłuższe i najcichsze pięć sekund w historii świata. W szóstej powiedziałeś:
no, jesteś trochę pierdolnięty, ale dlatego cię lubię).
Właściwie, jebać to — otworzę jedną butelkę teraz. Nie pogniewasz się?
Kiedy nie wróciłeś (przez dzień, tydzień, miesiąc, rok), próbowałem wszystko w sobie pozamiatać. Posegregować wspomnienia, powkładać je do schludnie opisanych teczek. Na tej półce mamy listopad tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego, Valerio szcza do butelki po szampanie, Ben skręca grubego jointa, Johan przygląda nam się z pobłażaniem jedynego dorosłego —
dorosłego; ma dwadzieścia jeden lat i triumfalnie podpala zapalniczką fałszywy dowód, który od trzech lat był nam przyjacielem, ratownikiem i guru. Dwa regały w prawo jest maj roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego; trzymasz mnie za nadgarstek i siłą podwijasz rękaw koszuli. Ten gest był zbyt gwałtowny — świeży strup z nie mniej świeżego poparzenia odkleił się od ciała jak plaster, jak obierek po jabłku (nienawidzę skórek jabłek).
Barnaby, kto ci to zrobił?Twoja stara.
Po tamtym dniu potrzebowałem dwóch tygodni terapii ciszą i warcabami. Dziś też by się przydały; cisza, nie warcaby. Nagle butelka Old Rhosdhu zrobiła się do połowy pusta — jest prawie dziewiąta, a ja upijam się w samotności i przelewam myśli do dzienniczka, nad którym odprawię paskudny rytuał odpychania; tak dla pewności. Próbuję rozczytać, co tu nabazgrałem; butelka. Pojebie. Dacza. To w ogóle prawdziwe słowo?
Mózg nie nadąża za wzrokiem, w gardle mam pustynię, zamiast powietrza łykam piasek. Chciałbym powiedzieć, że to przejściowe, że to tylko na chwilę, że tak nie będzie zawsze.
Zawsze mówią, że coś jest na
zawsze: będziemy przyjaciółmi na zawsze, zawsze tam, gdzie ty, zawsze wierni. A przecież nie istnieje żadne
zawsze, jest tylko
do śmierci. To jest duża różnica, przyjacielu. Kolosalna; od dwóch lat wiesz o tym doskonale.
Wszystkiego najlepszego, Maxim.
B.