CZERWONA SALA Mniejsza niż fioletowa sala - czerwona pełni rolę sali, w której można prowadzić swobodniejszą rozmowę, a także zapewnić sobie odrobinę intymności. Chociaż znajduje się tutaj parkiet i zawsze gra muzyka, tak obsługa kelnerska sprawuje się znacznie lepiej - prawdopodobnie przez znacznie mniejsze zatłoczenie tego miejsca. Czerwona sala często bywa wynajmowana przez bogatą młodzież na wszelkiego rodzaju przyjęcia prywatne - na przykład urodziny. Wszystkie ściany obwieszone są wielkimi czerwonymi kotarami, które komponują się z zawieszonym pod sufitem tysiącem szklanych balonów - również czerwonych. Mnogie kanapy i fotele obite są aksamitnym welurem, a obsługa klubu dba o to, aby nie było na nich choćby jednej plamki. W powietrzu unosi się delikatny zapach słodkiego alkoholu, podawanego tutaj w wysokich kieliszkach ze złotymi zdobieniami. Zamówienia zbierane są przy stolikach, a następnie podawane na złotych tacach przez ubranych tylko w czerń kelnerów. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
luty 8, 1985 — ...nawet byłby z tego pierwszorzędny serial kryminalny, ale to jak proces Lorie Crosby. Pamiętasz? Ojciec opowiadał o niej statystycznie 3 razy w tygodniu przez około 300 dni w roku. Niezabezpieczone dowody, rozlana na akta kawa i suka prosto z sądu poszła na herbatkę. De facto, niedorzeczność policji w tym kraju już mnie nawet nie bawi. Ułatwiają sprawę — roześmiał się zamykając właśnie czteroipółminutowy wykład na temat jednej z ostatnich swoich spraw, rozwiązanej definitywnie zeszłego grudnia. Portland, seria podpaleń, trzech martwych, dwanaście rannych w tym jeden od dziesięciu miesięcy w stanie krytycznym. Podjął ją z ewidentną niechęcią, bardziej na prośbę znajomego, którego syn był zamieszany w te czynności, niżeli z własnej woli. Proces przegrany od początku. Silne argumenty, zeznania, brak alibi, wydane przez wspólnika nazwiska. Motyw: stopniowe eliminowanie konkurencji w jakże ambitnej i angażującej branży papierniczej. Motyw drugi: bycie idiotą. Kian Henderson — pan władza prowadzący sprawę — miał jednak kiepski świt, w jego snach iściły się tej nocy najgorsze bojaźnie, dłonie drżały, a rozproszenie przywiodło w końcu do sukcesywnego przechylania szali na korzyść oskarżonych. Dowody źle skompletowane, cienko zabezpieczone. Benjamin, triumfując, ścisnął mu po raz kolejny dłoń, życzył powodzenia i do zobaczenia. — I koniec o pracy — skwitował, ślubując sobie, że ten wieczorek będzie odpoczynkiem. W czerwonej sali motało się, na oko, czterdzieści osób. Kanapy były pełne, a na żadnej z nich nie siedział przypadkowy gość — ci tańczyli właśnie w fiolecie, albo słaniali się na lustrzanym korytarzu, macając z równie przypadkowymi pannami i mężatkami. Muzyka grała głośno. DJ płynnie miksował piosenki, bo gdy skończyło się „a little less conversation, a little more...” nieskończony tekst zastąpiło „...las vegas, viva las vegas” - spryciula. Nikt nie bił braw. Kelner w czarnej koszuli i garniturowych spodniach postawił akurat przed dwojgiem dwa kieliszki o złotych nóżkach i iskrzącym się w środku trunku. Dla Bena Manhattan. Obok przeszedł naśladowca Elvisa Presleya. Miał chucherkowate ramiona i tyczkowatą szyję. Nie znał się na masowej popkulturze, ale każdy wiedział, że oryginalny spaślak na koniec życia wpierdalał pączki na potęgę. À propos... — Nie ufam w plotki Zwierciadła. Nie spodziewam się też, że ty i Williamson poczuliście nagle po tylu latach do siebie miętę, ale nie wygląda to dobrze, Helen — minimalnie ściszył głos, kierując słowa wprost do ucha siostry. Nawet jeśli... Barnaby był przyjacielem, a sióstr przyjaciół się nie rucha. Maxime o tym wiedział. Niedawno była rocznica... — Jak się czujesz? — zmrużył wzrok, dopatrując się na twarzy kobiety jakichkolwiek zmian. Lata mijały, van der Decken nie powracał, najpewniej wszyscy na tym świecie pogodzili się już z faktem, że prawdopodobnie nie spędza kolejnego roku na bezludnej wyspie, plotąc sobie spódniczki z trawy i jedząc kokosy, a zwyczajnie leży na dnie oceanu. Jego ciało oblazły kraby albo inne podwodne gówno, o którym Verity nie miał bladego pojęcia. Elsje została z Audrey. Wróć. Elsje została z nianią, która zostawała z Cece i Georgie. Dziewczynki zapewne spały teraz smacznie. Rano wstaną, zjedzą gofry, a cztery godziny później wujek wróci z ciocią i przygoda dobiegnie końca. W tym czasie Helen wypije cztery Kir Royale, potem przerzuci się French 75, a potem będzie jej wszystko jedno. Benjamin pozwoli sobie na kolorowe drinki, potańczy w rytm Rubberneckin' zapatrując się na zbyt długo na dupę jakiejś 23-latki ze stolika obok. Potem odpuści wzrok, wróci do rzeczywistości. Uśmiechnie się do siostry. Będzie udawać, że od pół roku nie pochłania go poczucie rozdrażnienia i męczeństwa. Będzie udawać, że wcale nie jest wściekły, że nienarodzony syn postanowił rozmyć się w plamie krwi na łazienkowych kafelkach. Będzie udawać, że między nim i Audrey wszystko jest bajecznie. Będzie udawać, że zaśniedziały głód wyrzutów adrenaliny już go nie dotyczy. — Dorosłem, Helen — będzie udawać. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Helen van der Decken
Lorie Crosby. Myśli rozlały się po umyśle jak lepka i gęsta melasa, tak jak wielokrotnie podczas niedzielnych obiadów w North Hoatlip, kiedy ojciec chełpił się najnowszą sprawą wygraną w sądzie — kolejną pożartą płotką, kolejnym zagryzionym rekinem biznesu i dopiero trawionym bardzo grubym czekiem, choć to ostatnie wyjątkowo pozostawiał w sferze domysłów, wyznając starą zasadę, że duże pieniądze najbardziej lubią ciszę. Pamiętasz? Oczywiście, że tego nie pamiętała, zbyt pochłonięta wydłubywaniem z sałatki marynowanych oliwek, których szczerze nie znosiła; do faktycznego słuchania panów Verity podchodziła równie wybiórczo, korzystając z ponad dwóch dekad doświadczenia. Ciężkie od błyszczących cieni powieki zamrugały w próbie wykrzesania w spojrzeniu iskry zainteresowania; nie wyszło, uwaga Helen spłonęła podobnie jak budynki w Portland. Srebrna zapalniczka z wytartym grawerunkiem trzasnęła cicho, końcówka papierosa błysnęła rozżarzanym oczkiem, a van der Decken obiecała sobie, że to ostatnia minuta, w czasie której Benjamin mówi o pracy. Nawet cierpliwość siewcy miała swoje granice; a little less conversation w tle tylko potwierdzało obiekcje, unosząc kącik ust w uśmiechu tonącym w półmroku sali, która zaludniała się powolniej niż jej fioletowy (zdecydowanie głośniejszy) odpowiednik. Tam być może mogłaby udać, że nie dosłyszała kolejnych słów brata; Viva las vegas nie miało najmniejszej szansy, żeby skutecznie zagłuszyć Bena — za słaby kaliber na Verity'ego. Smukłe palce zacisnęły się na nóżce kieliszka, złota obrączka błysnęła wśród równie złotych pierścionków wysadzanych kamieniami, których równowartość mogłaby spłacić znaczną część kredytu studenckiego obsługującego ich kelnera; już chyba wolała, kiedy Benjamin mówił o pracy. — Wiesz, co nie wygląda dobrze? — pytanie zawisło w powietrzu; cenne trzy sekundy, w czasie których Helen wypuściła spomiędzy warg gęsty dym i upiła łyk alkoholu, pozwoliły jej zastanowić się czy naprawdę jest w konfrontacyjnym nastroju. Właściwie chyba nie, nie była. Dlatego póki co Benjamin nie miał dowiedzieć się, że źle to dopiero wygląda żonaty mężczyzna, który w towarzystwie młodszej siostry lustruje dwudziestoletnie dupy. To była przecież tylko kwestia czasu, obydwoje to wiedzieli. — Nieważne, ale na pewno nie ten bzdurny artykuł, nikt poważny nie bierze Zwierciadła pod uwagę. Ktoś naprawdę miałby uwierzyć w hollywoodzką karierę (przy)małej Overtone? Była równie prawdopodobna, co gorący romans Helen z Williamsonem. — Zresztą do potencjalnie najbardziej zainteresowanego to raczej nie dotrze, prawda? — na dnie Atlantyku nie było prenumeraty magicznego szmatławca; Maxim o wiele bardziej wstrząśnięty byłby faktem, że ktoś mógł pomylić ocean z morzem, i to była jej pierwsza myśl, kiedy wertowała gazetę nad poranną kawą. Odstawiła na wpół opróżniony kieliszek na jeszcze chwilowo nieskazitelny blat stolika, zawieszając zbyt trzeźwe spojrzenie na chuderlawej parodii Elvisa; naprawdę mogli postarać się bardziej. — Dziwny wstęp, Benjamin. Rzecz w tym, że od dłuższego czasu w ogóle się nie czuła, przynajmniej nie w tej materii. Dudniąca muzyką Amnesia z jej welurowymi kanapami, ciężkimi kotarami i sufitem obwieszonym szklanymi balonami chyba nie była najlepszą scenografią do tego, co chciała powiedzieć. Że sześć lat zawieszenia w próżni to naprawdę długo i czas to zakończyć; powinna zrobić to dawno temu. Opróżniła zawartość kieliszka do końca, spłukując szampanem kwaśny posmak niewypowiedzianych myśli. — Nijak — wzruszeniu szczupłych ramion towarzyszył tylko lekko mdły uśmiech. — Ale nie mówmy o tym teraz. Bo wiesz, zaczynam podejrzewać, że to zaproszenie przysłał do kancelarii ktoś, kto przegrał z ojcem sprawę. Wystarczyło spojrzeć na Elvisa orbitującego zdecydowanie zbyt blisko nich. — Przez co musiał sprzedać dom w Hamptons i nowego mercedesa, żeby spłacić wszystkie koszty. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Helen van der Decken dnia Nie Lip 23 2023, 00:01, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Widział jej wzrok, mozolnie prześlizgujący się po coraz to nowych twarzach, blatach, kątach i smugach na kieliszkach — wszystko dla Helen było ciekawsze niż gmatwaniny prawne. Nie musiała — była idealna taka, jaka się urodziła, Benjaminowi Verity pierwszemu spędzając z ust niewyraźny grymas strzępkowego zadowolenia z pierwszego syna. Wymienił go na uśmiech okazały jak wtedy, gdy Myles Mitchell wyszedł z sądu uznany za niewinnego, chociaż spowodował karambol na trzy martwe ciała. Benjamin Verity drugi nie zakosztował idealnych uśmiechów swojego ojca wyginających się pod naporem ciepłych słów, gdy tylko wykonał pierwszy krok, albo namalował świecowymi kredkami obrazek (to ja, mama i tata, a ta mała to moja durna siostra). Ten poklepał go po barku, gdy przyszedł list akceptujący kandydaturę na Harvard. —No — skwitował, a w tych dwóch literach mieściło się wszystko, co zbędne. W tym dniu praca stała się większością, potem ewoluowała w niepotrzebne utrapienie, teraz zaś — czy tego chciał, czy nie — Benjamin Verity drugi mieszał się z pierwszym, bo pierwszy nie miał już czasu być drugim. Helen nie dostrzegała. Jak miała rozumieć, skoro jedyną adrenaliną w przypadku szkółki kościelnej było wystawianie ocen. I to nie dla niej. Dla adeptów. Widział jej wzrok, znużony następującą opowieścią, lecz nie odpowiedział nic, prócz: — Nudzę cię? — bezpretensjonalny, konwencjonalny. Tego ich nauczali. Powinna była wiedzieć. Elvis Presley. Ja pierdolę... Równie dobrze mogliby teraz siedzieć w country clubie w restauracji na dole i popijać szampana za spasione zdrowie Króla Rock'n'Rolla, niech dogorywa w Piekle. Tańczył do tych przebojów wiele lat temu, gdy jeszcze zamiast przystrzyżonego równo zarostu, pod nosem uwidaczniał się ledwo co odrośnięty młodzieńczy pryszcz. Tego zakrywał wszystkim, co było pod ręką. Benjamin Verity zawsze drugi — musiał być zawsze pierwszy. — Powiedz — zęby zacisnął jakby mocniej, choć szczękościsk nabyty przed laty nie ustawał. — Powiedz „co”, Helen — i mów śmiało, bo nie zwykłem satysfakcjonować się półsłówkami, rzuconymi w przestrzeń, jak gdybym był ledwie tępakiem. — Bierze albo nie bierze... Nawet najdurniejsza plotka sieje ziarno niepewności w społeczeństwie, a z ziarna może urosnąć — chleb — syf — pokiwał jeszcze nieznacznie głową. Nie było to jej winą, Zwierciadło miało swoje racje, a życie swoje, ale zbyt wiele razy posiłkując się informacjami z bulwarówek, był w stanie przypisywać niewinnym winę i wyciągać winnych spod ostrza gilotyny. Metaforycznie. Raczej. Ta sprawa miała znacznie mniej konsekwencji, ot proste słowa pomiędzy prymitywnymi ludźmi „a wiesz, że wdowa po van der Deckenie puszcza się z Williamsonem?” — kto by się tym przejmował? Matka? Nie. Ojciec? Być może, ale to dyskusyjne. Póki to nie eskalowało w niebotycznie wulgarną nieprawdę (lub prawdę), nie było sensu niczego z tym robić. Bo i co? Posądzać o pomówienie? Co miesiąc musiałby zgłaszać sądom podobne afery, a to mijało się z celem i było dobitnie nieopłacalne. Nie dotrze do zainteresowanego — światło prawdopodobnie też tam nie dociera. Wzruszył jeszcze ramionami. Chociaż Benjamin przez wiele lat był podskórnie poirytowany... Nie. Był wkurwiony, że Elsje urodziła się „wcześniakiem”, a Maxim złamał niepisane święte zasady przyjacielskiego kodeksu, tak widać był w tym jakiś niezgłębiony cel. Siostrzenicę miłował, oddałby dla niej wiele, nierzadko stawiając na równi z własnymi córkami, ale wszystko to mogło potoczyć się inaczej. Maxim mógł żyć, Helen mogła być starą panną lub znaleźć kogoś, kto uczyni ją promienną, albo przynajmniej relatywnie bezpieczną. — Być może dziwny, ale nasza matka by mnie zabiła, gdybym nie dodał ci otuchy — na uprzednie trzy słowa wykonał dłońmi gest przypominający cudzysłów. — Tkwisz w dziwacznym zawieszeniu, Helen, a w takich sytuacjach coś musi pierdolnąć — choć wcale tego dla niej nie chciał. Elvis Presley. Ja pierdolę... Gdzieś w tle wybrzmiało Hound Dog, razem z nawoływaniem bardziej pijanej klienteli. — Daj spokój, nie jest tak źle. Wolałabyś siedzieć w domu sama i pić kolejną butelkę wina? — uśmiechnął się kącikiem ust. — Ta, być może ja też. Ale już tu jesteśmy i równie dobrze możemy się po prostu pobawić — kolejne wzruszenie ramionami, kolejny uśmiech (tym razem bez zębów) i kolejna sekunda spędzona w towarzystwie jednej z tych kobiet, dla których zrobiłby wszystko. Mógłby ją stąd wyprowadzić, gdyby tego chciała. Mógłby przyrzec jej, że wszystko się ułoży, gdyby tego chciała (nie chciała). Mógłby nawet dać w pysk temu spasionemu Elvisowi, który szczególnie sobie ją upodobał, mrugając zalotnie z drugiego końca sali. — Masz adoratora — a ten dreptał teraz w ich stronę. Spocony i zgrzany, wciśnięty w biały plastikowy kombinezon ukazujący ogoloną klatę, na której dalej uwidaczniało się kilka zacięć od brzytwy. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Helen van der Decken
Idealnie skrojona garsonka i skórzana aktówka były marzeniem—wspomnieniem, porzuconym przez Helen już w czasach szkoły średniej. Prawo zostało odrealnione przez rodzinę Veritych, oderwane od rzeczywistości. Wystarczyło posłuchać Benjamina seniora perorującego pomiędzy jedną, a drugą szklanką Blantons'a, żeby zrozumieć, że nie chodziło o to, aby na coś przydało się społeczeństwu — czy posłużyło poprawieniu życia komukolwiek innemu, niż im samym. Było tylko narzędziem, za pomocą którego Verity utrzymywali wpływy; Benjamin drugi zrozumiał to jako pierwszy z rodzeństwa — zresztą chyba zawsze to wiedział, uznając za naturalny porządek ich świata i miał rację. Ona nie była na tyle bezwzględna. — Nie ty — zaprzeczyła, powoli kręcąc głową, kiedy zauważył jej roztargnienie. — Seryjni podpalacze. Mogło być gorzej. Była pewna, że miał w zanadrzu jeszcze barwniejszych klientów. Cały gabinet bardzo patologicznych osobliwości, dzięki którym Verity pojedzie na zbyt krótki urlop do Aspen i kupi nowy kabriolet w środku zimy, jeśli tylko poczuje taką potrzebę; spróbuje nakarmić nimi nienasyconą ambicję. Nie musiała tego rozumieć, żeby móc akceptować — zasada stara jak świat, który współdzielili od blisko trzydziestu lat. Powiedz. Zmrużyła lekko powieki, ryzykując obsypanie się drobinek cieni; nie miała najmniejszej ochoty spełniać życzenia brata. — Czarne buty do beżowych spodni — uśmiechnęła się delikatnie, odwracając spojrzenie od długich nóg nieznajomego mężczyzny w średnim wieku i źle dopasowanej marynarce. — Mówiłam, że nieważne. Zależy dla kogo. Westchnięcie utopiła w kolejnym drobnym łyku, powstrzymując się od przewrócenia oczami; zęby Benjamina były już wystarczająco mocno zaciśnięte. Jeszcze chwila, a zamiast kolejnego drinka i Jailhouse rock na powoli zapełniającym się parkiecie, czekać ich będzie nagła wizyta u ortodonty albo co gorsza, chirurga szczękowego. Wolała nie ryzykować. — Ziarno niepewności w społeczeństwie? To Zwierciadło, nie Piekielnik — uniesienie brwi jasno nasuwało na myśl nieme pytanie: co ty pierdolisz, Benjamin? — Ciągle mówimy o tym samym, Benjy? Wyjście na kawę to nie orgia na zakrystii. Do tego drugiego byłyby bardziej odpowiednie nazwiska, ale obawiała się, że brat nie doceni żartu — może cztery drinki później, choć wciąż wątpliwe. W pewnych kwestiach pozostawał — pomimo lat — zaskakująco drażliwy. — Mam ważniejsze sprawy na głowie, niż artykuły w plotkarskiej prasie. Możliwie najdelikatniejsze przypomnienie, że nie miała już osiemnastu lat, a trzydzieści — dziecko i jednego zmarłego męża na koncie, a sam artykuł nie niósł za sobą żadnego złośliwego przesłania w przeciwieństwie do tego, z którym musiała zmierzyć się Charlotte. Jeszcze w styczniu Helen była pewna, że plotka o rzekomej ciąży panny Williamson umrze śmiercią naturalną w ciągu tygodnia; miesiąc później ta wciąż żyła swoim najlepszym życiem. W tym roku sezon ogórkowy nadszedł cztery miesiące wcześniej, ale to nie był jej problem. Tkwienie w dziwacznym zawieszeniu już tak. Nawet się nie skrzywiła na te słowa, miał rację. Przeważnie przecież miewał. — Rozmawiałam z Johanem we wtorek — opowiedział mi w aucie o twojej frotce. Wtedy jeszcze się śmiałam. — O Maximie. Zgodziliśmy się — nie do końca, ale prawie — że trzeba to wszystko uporządkować. Uporządkować było ładnym, gładkim synonimem tego, co nie chciało przejść przez usta. — Ponoć to banalnie prosta sprawa — nie musiała mówić, kto był autorem tych słów; śmierdziało ojcem na odległość. — Tylko wiesz, jaka jest Guliana. Głównie przez wzgląd na matkę van der Deckenów wszystko wciąż gniło na wierzchu. Szczęśliwie niedosłownie. — Rozważam przeprowadzkę do Maywater na ten czas. Może kiedy będzie miała Elsje bliżej, łatwiej to wszystko zniesie. I już, powiedziała to, teraz wystarczyło wyegzekwować własne słowa i zmyć ich smak następnym kieliszkiem szampana, choć nie była pewna czy faktycznie pasował do okoliczności. Czy to ważne? Zupełnie nie, szczególnie kiedy uśmiechnięty kelner zdawał się czytać w jej myślach; już samo to stawiało czerwoną salę nad jej fioletowym odpowiednikiem. — Opowiesz mu o sprawie Lorie Crosby — powiodła spojrzeniem za wzrokiem brata, konfrontując się z widokiem na tyle niespodziewanym, że wydusił spomiędzy miękkich warg ciche “wow”. Zapoceniec w kostiumie Króla rock and rolla naprawdę zmierzał w ich kierunku, emanując tą zaskakującą pewnością siebie właściwą wyłącznie mężczyznom po pięćdziesiątce, którzy zatracili gdzieś poczucie rzeczywistości. Podobni królowie życia mieli jedną zaletę, rzecz w tym, że w tym przypadku kompletnie zbędną. Za swoje drinki mogła zapłacić sama. — Zakład, że ucieknie wtedy tak szybko, że ten kombinezon trzaśnie mu na tyłku? Nie chciała tego oglądać. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Ta drgająca powieka to nie od łez, choć dramaturg w wyniosłym zabiegu literackim skorzystałby z pokrewnej metafory, aby wyróżnić rozstrój nastoju protagonisty. Uczony medyk z kolei zrzuciłby to na niedobór magnezu (panie Verity, taka dawka kawy w połączeniu ze stresującą pracą i chronicznym brakiem snu przyczynia się do szczękościsku, drżenia rąk i, jak pan słusznie zauważył, powiek). Kapłan nazwałby to niewystarczającą modlitwą (kapłani przepisywali ją na wszelkie dolegliwości). Audrey nie mówiłaby nic. Dziewczynki nie zauważyłyby takiego prymitywnego problemu. Jedynie Benjamin, patrząc na czubek swojego nosa, dostrzegałby pochylający się czas. — Nie seryjni podpalacze, to może wolisz dusicieli? Żyjemy w złotym wieku seryjnych morderców — prześcigali się w metodach i próbach zaimponowania nie tylko sobie nawzajem, ale też społeczeństwu. Coraz to bardziej wymyślne listy, pogróżki, motywy — wszystkich ich łączył jeden symbol, a był nim wiszący nad karkiem cuchnący oddech ciasnej obskurnej więziennej celi. I oczywiście adwokat, który za nic miał sobie ich przewiny, gdy na sali sądowej toczyła się gra o historyczne stawki. Helen stroniła od tego. Wizja pochodzenia z rodziny takiej jak Verity i obrania kierunku przeczącego jej bywała nieroztropna. Z takim nazwiskiem miałaby wygrzany pośladkami ojca fotel w kancelarii, kilka seksistowskich komentarzy w trakcie każdego procesu oraz znaczącą gotówkę. Zamieniła ją na wcześniaka i nazwisko van der Decken, które z jej imieniem brzmiało teraz niemal absurdalnie, bacząc na fakt, że Maxim (niech go Piekło pochłonie, skonsumuje i nie wypluwa, czasem tęsknię za jego żartami) dawno dulczał martwy na dnie oceanu. Wiedzieli wszyscy — nikt nie mówił głośno. Oprócz kolorowego pisemka, które z taką wprawą wyrzygiwało następne wyssane z palca treści. Młodsza siostra Barnaby'ego w ciąży? Nie wierzył w to. Młoda Overtone na międzynarodowych deskach? Nieszczególnie możliwe. Williamson i młodsza Verity dzielący się ciasteczkiem w kawiarni? Białe małżeństwa rządziły się swoimi sprawami. Z tych wszystkich plotek w tę był w stanie uwierzyć, ale fakt, że kolejny z przyjaciół zamierzał przelecieć mu siostrę już nie. Bynajmniej nie tak oficjalnie. Na pewno w ich oczach mogła uchodzić za atrakcyjną kobietę, choć Benjamin pamiętał ją z rozdrapanym strupem na łokciu i w krzywo przystrzyżonej fryzurze, gdy sama nożyczkami matki w łazience próbowała podrobić nieśmiertelną grzywkę Jackie Kennedy. A może to była Cece? Nie był już pewien. Wspomnienia mieszały się z alkoholem. Milczał, uśmiechając się jednym kącikiem ust, gdy padła odpowiedź. Kłamstwo cuchnące na mile (albo śmierdział tak któryś z przepoconych młodzików z białym pyłkiem na dziewiczym wąsie pod nosem). — Nie musisz mi się tłumaczyć, Helen. Jesteś dorosła, ja jestem dorosły, a Elsje już dawno jest na świecie. To, co robisz na zakrystii w przerwach między lekcjami, nie jest moją sprawą. Mówię tylko, że plotki nam nie służą — roześmiał się, ale oczy wcale nie wskazywały na osobliwie rozweselenie. Tobie nie służą, Helen. Już raz puściłaś się przed ślubem, a tuszowanie wszystkiego zajęło ojcu niemal trzy tygodnie. Albo dłużej. Nie pamiętam, ćpałem wtedy na potęgę. Widać obydwoje nie jesteśmy bez skazy. Draśnięcia noża odbijały się na skórze, jak gdyby ktoś pędzlem lub papierem ściernym (zależnie od interpretacji czytelnika) jeździł po lichym alabastrowym materiale. Obraz został dawno namalowany. On — adwokat, dobrze sytuowany, z żoną, dwójką dzieci, świetlaną karierą. Ona — siewca w szkółce kościelnej, wdowa (mężatka, mąż zaginął), samotna matka. Oni — rodzeństwo z tych wybitnych (bo gdzie stał Benjamin, tam stała wybitność, w jego opinii oczywiście). Maxim — trup. — Minęło sześć lat... Patrząc na okoliczności, można było zająć się tym nawet wcześniej — najwyższa pora. — Uznanie za zmarłego? Jesteś na to gotowa? — już dawno była. — Banalnym bym tego nie nazwał, ale nie jest to bardzo trudne. Trzeba tylko napisać wniosek i zgromadzić dowody, że poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Wiesz, świadectwa świadków, raporty policyjne i tak dalej. Jako żona masz pierwszeństwo nad Gulianą, ku jej nieszczęściu. Pozostanie wtedy kwestia majątku, dziedziczenia i tak dalej, ale tutaj też bym się nie martwił. Van der Deckenowie nie wejdą z nami w wojenną ścieżkę, jeśli Elsje nosi ich nazwisko. No i oczywiście trzeba będzie uwzględnić procedury w k-...konkretnie jednym miejscu — kciukiem przejechał minimalnie odznaczający się pod koszulę okrągły kształt pentakla, nie do wykrycia przez niemagicznego, doskonale znany przez Helen. Nachylił się do niej, jakby na ucho ciszej chciał powiedzieć: — Przydałaby się medium, która to potwierdzi. Dziwnie rozmawia się o śmierci przyjaciela i ojca siostrzenicy, gdy w tle leci Let's Have a Party w wykonaniu Elvisa Presleya. — Chcesz mojej opinii albo rady w kwestii przeprowadzki, czy i tak zrobisz po swojemu? — dłoń złożył na ramieniu siostry, ściskając je lekko jakby w pocieszeniu. Miało to swoje pozytywne i negatywne strony. Negatywy: van der Deckenowie będą mieli większy wpływ na jej wychowanie, zapewne będą naciskać wtedy na przeniesienie dziewczynki do Seaside. Pozytywy: dziecko będzie bliżej dziadków i wujka, zacieśnią rodzinne więzi, co w obliczu Kręgu zdawało się kluczowe. Elsje jako karta przetargowa. Jak mały szczeniaczek rzucany na pokrzepienie po śmierci starej suki. Ironio. Guliana bardziej uradowałaby się tylko z nowego cadillaca. Rozmowa musiała zostać przerwana. Pojawienie się spaślaka w kombinezonie Elvisa Presleya skutecznie hamowało wygodne dywagacje na temat zmarłych i jeszcze żywych. — Skoro masz być wdową, to może warto spróbować. Może to ten jedyny — mrugnął lewym okiem, zaraz potem odwracając się do przybysza. — Czołem! Też kochacie Elvisa? — mężczyzna nawet nie czekał na odpowiedź (przeczącą). — Ten facet był absolutnym fenomenem, pierwszym artystą z dyplomem pośmiertnym na University of Memphis! Geniusz — nie ma innej definicji! Zresztą, kto inny nagrałby ponad 600 piosenek bez umiejętności czytania nut? Cóż za talent! Co powiesz na mały taniec w rytmie Bossa Nova Baby? — zaczął ruszać głową i — o zgrozo — bioderkami. — Chyba że mąż zabroni? Śmiech. Tylko na tyle mógł pozwolić sobie Benjamin. Wyraźny i pijany śmiech. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Benjamin Verity II dnia Wto Paź 10 2023, 16:28, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Helen van der Decken
Mozaikę z grymasów i gestów Benjamina Helen potrafiłaby odtworzyć w pamięci obudzona w środku nocy, dlatego teraz spogląda na niego zaledwie kątem oka, uśmiechając się w szkło kieliszka, mimo szczypty obrzydzenia, którą doprawiona jest podróż po służbowym świecie Verity'ego. Czy jest zaskoczona? Nieszczególnie. — Myślałam, że z perwersjami zaczekasz do pierwszych szotów tequili — nawet nie podjęła próby zatuszowania wzdrygnięcia towarzyszącego wzmiance o królowej meksykańskich alkoholi. Z tą ostatni raz pani van der Decken miała do czynienia na wieczorze panieńskim Anniki i od tego czasu starała się udawać, że tequila nie istnieje. Pewne rzeczy po prostu powinny pozostać echem przeszłości. — Tematu kanibali nawet nie zaczynaj, bo liczę na późną kolację. Przypomnienie — prawnicze zapewnienie — że żyją w złotej erze seryjnych morderców to coś, co każda samotna kobieta chciałaby usłyszeć w piątkowy wieczór i Helen mogłaby zapytać dlaczego taki jesteś?, gdyby nie to, że trafić do Hellridge trudno było nawet z mapą rozpostartą na kolanach, a jeszcze trudniej opuścić je pod wpływem sprawnie rzuconego ranavenena i ciężaru podeszwy buta. Drobne ramiona uniosły się i opadły w geście spokojnej rezygnacji — tyle dobrego, będzie pamiętała o odnowieniu rytuałów chroniących mieszkanie; powinna zrobić to już jakiś czas temu. Jailhouse rock w tle brzmi niemal ironicznie i Helen uśmiecha delikatnie, spychając obowiązki na dno kieliszka; wieczór taki jak ten nie zdarza się często, właściwie ostatnio prawie wcale, ale nie ma w tym nic dziwnego — Amnesia, podobnie jak tequila, jest już dla niej głównie wspomnieniem. Nie pierwszy raz na jej miękkich kanapach omawiają treść wszelakiej maści szmatławców, choć kiedyś bawiło to zdecydowanie bardziej i w większym gronie; obecnie nie ma w tym nic świeżego. Jest tylko jego uśmiech nie sięgający oczu i jej zniecierpliwienie na to marnotrawienie czasu, który powinien dzisiejszego wieczoru należeć tylko i wyłącznie do nich dwojga i karykatur Elvisa Presleya, za którymi goni jej spojrzenie i ciężko Helen za to winić. Bo to prawdziwe spektrum bardzo barwnych i bardzo błyszczących osobowości poruszających się w rytmie rock 'n' roll'a. — W końcu się zgadzamy — unosi lewą brew, łapiąc pomiędzy palce chłodnej dłoni aksamitny mankiet koszuli brata i wygładzając na nim zagięcie istniejące wyłącznie w jej głowie. Szczęśliwie do jego myśli nie ma równie łatwego dostępu; gdyby miała — uśmiech na jej wargach właśnie kwaśniałby jak śmietanka do kawy zbyt długo przetrzymana poza lodówką, a ona nie gasiłaby papierosa w popielniczce, tylko na udzie Benjamina. Let's Have a Party już chyba zawsze będzie się jej kojarzyło z tą chwilą. Jesteś gotowa uznać go za zmarłego? W samym środku Amnesii, pijąc szampana i słuchając największych hitów Elvisa Presleya; Maxim delikatnie zniesmaczony byłby zapewne wyłącznie ostatnim składnikiem równania, ale Helen zawsze była zdania, że gust muzyczny miał co najmniej dyskusyjny. Ben w tym konkretnym przypadku chyba by się z nią nie zgodził. — Zajmę się tym na dniach. Zarówno zajmę jak i na dniach było hiperbolą, nad którą nie trzeba było się pochylać; obydwoje doskonale wiedzieli, że udział Helen ograniczy się do powiedzenia jestem gotowa, a resztą zaopiekują się inni spod szyldu kancelarii. Szampan wyszedł na przeciwko słowom, które pałętały się na języku: żadnego medium, w przeszłości gówno dały szarlatanki. — Właściwie już postanowiłam — wszystkie za i przeciw przeanalizowała dokładnie, nie dostrzegając wielu wad tego pomysłu; największą była odległość Maywater do Starego Miasta i Deadberry, ale i to nie było znaczącą przeszkodą — to tylko kilka miesięcy, a to niewielka cena za spokój w relacji z teściami. Benjamin chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, ile rodzinnych zawiłości ominęło go przez brak teściowej. Helen nie oświeciłaby go w tym temacie nawet gdyby tłusta nie—kopia Presleya nie postanowiła zakłócić ich przestrzeni. Chyba żartujesz?, nie zdążyła zapytać, bo nagle mocniej zawoniało (poliestrowe kostiumy to zmora nie tylko Vittorii) potem, a nieznajomy znalazł się zdecydowanie zbyt blisko nich. — Nie znam większego fana króla od Benjamina — z dość nieźle udawanym entuzjazmem wskazała ruchem podbródka Bena; sześćset piosenek brzmiało imponująco. Nie miała pojęcia, na ile to sprawdzona informacja, ale już teraz wiedziała, że powtórzy ją przynajmniej trzem osobom, aż w końcu zapyta Perseusa czy to w ogóle możliwe. Rozbawienie niespodziewanym rozmówcą pękło wraz z propozycją poruszania bioderkami do rytmu Bossa Nova Baby. Chętnie, ale niekoniecznie w tej konfiguracji. — Mój mąż od jakiegoś czasu niewiele ma do powiedzenia. Śmiechu Benjamina nie zdołało stłumić nawet Bossa Nova Baby dudniące z głośników, a ona nie bardzo mogła mu się dziwić. — W każdym razie dzięki za propozycję, może przy Lawdy Miss Clawdy skorzystam. Ale raczej na pewno nie, nie potrafiła już tyle wypić. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
— Przecież wiesz, że nie piję tequili. Na ogół. Już od dawna! Przynajmniej od dwóch tygodni — pozwolił sobie na niezbyt wyszukany, ale błyskotliwy uśmiech, skomponowany doskonale z opuszczonymi grubymi brwiami. Niewiele było w życiu Benjamina przyjemności. Niewiele kobiet, przy których czuł się faktycznie swobodnie. Audrey — wybrana i jedyna — składałby róże w jej białych palcach, rozdarłby jej tchawicę. Helen — siostra niewybrana — której nienawidził szczerze, aż matka — ulubiona — przypomniała mu panujące na ziemskim padole dogmaty. Nikt tak nie kochał zasad, jak reprezentant rodu Verity. Imperatyw, które można było złamać; reguł wykorzystywanych na swoją korzyść; praw nadinterpretowanych i ignorowanych, jeśli tego wymagała chwila. Verity jako wyraz równoznaczny praworządności. Cóż, bujda przychodziła im wszystkim z nieukrywaną naturalnością, tylko głupiec wierzył w sprawiedliwość na tym świecie. Kumoterstwo Kręgu, dobre imię nad moralność. — Cyt-cyt — zacmokał na wieść o późnej kolacji. — To niezdrowe. Przytyjesz i znowu będziesz płakać, że na imprezie szkolnej nikt nie chciał z tobą tańczyć — zrobił minę zbitego psa, okazując sztuczne miłosierdzie. Zgryźliwości braterskie to fundament prawidłowej relacji rodzinnej. Helen nie płakała, bo nikt nie zaprosił jej do tańca. Płakała, bo nie potrafiła wybrać, który z 6 próbujących jej się przypodobać młodzików, zasługuje na miano tego wyjątkowego. Wiek 12 lat jest niezwykle skomplikowany. Pozostawało cieszyć się, że Cece i Georgie brakuje jeszcze kilku lat życia do tego momentu. Kiedyś było łatwiej. Chodzilo o dyskoteki z klasykami lat sześćdziesiątych, o śmianie się z hippisów i dzieci kwiatów, o ubieranie ładnych koszul, gdy Beatrice sobie tego życzyła i czytanie kolejnych książek prawniczych, gdy chciał tego pierwszy z Benjaminów. Nikt nie mówił, że gdy skończą po trzydzieści lat, to wszystko zamieni się w igrzyska i nikt nie da im chleba. — Zawsze się zgadzamy, Helen. Po prostu niezawsze o tym wiesz — wzruszył ramionami, jakby insynuując nie braki w pamięci kobiety, a zwyczajne niezrozumienie dla świata. Nie przepracowała w życiu dnia. Bycie siewcą w szkółce kościelnej i świecenie oczami w ramach rozwoju magicznego najmłodszych to nie praca, a hobby dla kobiety takiej jak ona. Miała należycie dużo środków, żeby już zawsze patrzeć w sklepienie niebieskie z jachtu, trzymając w ręce kieliszek malibu albo inny słodki drink. Mimo to decydowała się, być może dla zabicia własnego sumienia, na mozolną i irracjonalną wyprawę do Kościoła od poniedziałku do piątku. Dochodowość spędzonych tam godzin była absurdem. Nie. Nie było żadnej opłacalności. Musiała zagłuszyć myśli. Maxim odszedł szybko, a woda była lodowata. Tak wyobrażał to sobie Benjamin. Woda była lodowata, a on puchnął od niej, definitywnie jego jaźń pękła, dusząc się morską falą. Nikt nie odnalazł ciała, a zawieszenie w próżni nie sprzyjało ani Helen, ani Johanowi, ani Annice, ani tym bardziej grze politycznej. — Więc znalazłaś medium, które to potwierdzi? — uniósł wyżej brwi. Sam nie był w stanie, bynajmniej nie na ten moment, wskazać takowego. — Bez zatwierdzenia śmierci przez kogoś z Kościoła, w jego świetle dalej będziesz żoną. Nawet jeśli cywilne organy stwierdzą inaczej — mówił dość cicho, naświetlając jej zawiłości prawa. Chociaż chowała się w rodzie Verity, tak Helen nigdy nie poświęcała tym problematykom choćby dnia, znacznie bardziej lubując się w rutynach magicznych, jakby wdała się w matkę, a nie ojca. Nawet jeśli ten umieszczał ją z jakiegoś powodu na piedestale. Jeśli chciała przeprowadzić się, żeby zagrać na nosie państwu Verity, to jej się to nie uda. Chociaż rodzice nie będą zachwyceni tym faktem, zdawało się, że już 10 lat temu pogodzili się z jej nieodpowiedzialnością, pokochali Elsje, jakby była spłodzona nie tylko z przelotnego zauroczenia, ale i rzeczywistego mariażu. Helen od lat nosiła inne nazwisko i jej córka także była własnością bardziej rodu z Maywater, niżeli Verity. Posępny fakt, ale wymagany do uświadomienia sobie dla każdego z jej wujków. Benjamin lubił to dziecko. Lubił je na tyle, że kiedy Elsje zostawała z Georgie i Cece, nie obawiał się, czy miała na nie zły wpływ. Ufał też własnej siostrze. Rodziny być może się nie wybiera, ale można wybrać zadowolenie, zamiast zgryźliwości. A może jeszcze jedna? — Pomogę ci z rzeczami, ale biorę z powrotem karafkę, którą dostałaś z okazji przeprowadzki. Nie pozwolę by pito z niej rum. Masz ją, prawda? — kto daje i zabiera ten się w Piekle — nieważne. Ostatnio, gdy ją widział stała na stoliku w salonie, ale ile tygodni temu to było? Mile spędzony czas na rozmowach o niemiłych podmiotach zdawał się zmierzać ku końcowi, gdy opasły sobowtór Elvisa Presleya zamyślił wpełznąć do ich życia niczym oślizgła dżdżownica. — To prawda. Mam wszystkie winyle z jego nagraniami — brnął w niewinne kłamstewko, ubierając szyderczą maskę. Spasione zwierzątko w za ciasnym kostiumie jednoczęściowym miało im zagwarantować rozrywkę na większość wieczoru. Nawet nie spojrzał na siostrę z wyrzutem, chociaż ta musiała wiedzieć, że wolał inne brzmienia. Te z gitarą, przy których dobrze wciska się pedał gazu na stanowej 1. Elvis popatrzył z uznaniem. Prawie-Elvis. Cóż. Mąż. — A to kto? — pokazał grubym paluchem na Benjamina, a ten spojrzał na swoją towarzyszkę, jakby chciał zadać to samo pytanie. Wzrok imitacji króla rock'n'rolla krytykował ich dwoje. — Ja jestem kimś, kto myślał, że ma u niej szanse, ale niestety. Nie mam — nachylił się do mężczyzny, mówiąc mu do ucha: — Próbuj ty. Wybacz mi, Helen, ale nie odpuściłbym sobie takiej zabawy. Ten tylko pomachał palcem, jakby chciał, aby na niego poczekali, gdy kobieta wspomniała o przeboju, do którego zatańczy. Słowo się rzekło. Każdy sąd to uzna. — Obudziłaś potwora, Helen. Kto wie? Może ma złote serce... Jak pójdzie kilka razy w tygodniu na siłownie, to prawdopodobnie nawet nie umrze na zawał w wieku 46 lat. Warto spróbować — roześmiał się kpiarsko. Za żadne skarby, żadne pieniądze tego świata, nie pozwoliłby by stała jej się krzywda. Żarty o tańcu, nawet krótkie gapienie się jak próbuje unikać jego wzroku — to wszystko było swawolne do czasu, aż jej nie dotknie. Nikt nie dotykał Helen Verity. Maxim zrobił to lata temu i opatrzność zadecydowała, że popełnił błąd. To, że jego żona (wdowa) cierpiała, było już tylko skutkiem ubocznym sprawy. — Załatwiłem! — Przybiegł, dysząc ociężale, jakby chwalił się, że ma właściwe koneksje, aby dokonać takiej rzeczy. — No. Obiecałaś mu — Benjamin upił dwa łyki drinka, niemal płacząc ze śmiechu. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Mikrofon pobłyskiwał w dłoni spasionego Elvisa Presleya niczym sam Elvis Presley pod koniec swojego żywota (chociaż nie – ten zdecydowanie miał kilka kilogramów nadprogramowych; to smutne, że w ten sposób zapamiętało się króla rock&rolla, można by rzec), pewnie by też postukiwał i zbierał dźwięki sapania, gdyby tylko był włączony. Krótkie załatwiłem mogło zniknąć w melodii, która wręcz eksplodowała z głośników od razu, aż biedny Elvis Presley nie zdążył podnieść swojej atrapy mikrofonu do ust. Uśmieszek zakłopotania zszedł bardzo szybko, zaledwie w kilka sekund, kiedy nóżka zaczęła potupywać do rytmu, a Elvis bardzo przykładał się do imitowania Elvisa, pochylając się w ten charakterystyczny sposób, na krótką chwilę. Bo przecież piękna nieznajoma obiecała mu taniec w rytmie Lawdy Miss Clawdy. Ręka wystrzeliła w jej stronę, palce kiwały się do rytmu w formie zaproszenia. O kilka chwil za długo, nim Elvis Presley zrozumiał na swój własny sposób, że piękna pani musi być przecież onieśmielona. Ale Elvis Presley onieśmielony nie był nigdy. Machnął grzywą, a taniec, który wykonał, obchodząc dokoła stolika, prawie można było nazwać godowym. Większość spojrzeń tych, którzy akurat nie tańczyli do rytmu melodii, skierowana była w jedną stronę. Ciężko było znaleźć w tym spojrzeniu zazdrość, prędzej rozbawienie i cosiętuodpierdalanizm. Kilka kolejnych chwil, musiały minąć dwie zwrotki, w których dociera, że uczucie nie zostaje odwzajemnione, ale show musi trwać. Oh gonna tell, tell my mama Lord, I swear girl what you been to me I'm gonna tell everybody that I'm down in misery Nieszczęścia chadzają parami, ale być może Elvis Presley o tym nie słyszał. Może nie słyszał o tym też Benjamin. Bye, bye, bye baby przemienia się w dosłowne brzmienie, kiedy obiekt zainteresowania przerzuca się z pięknej nieznajomej na… nieznajomego. Czy pięknego? Kwestia sporna, ale tych kilka sekund brzmienia piosenki to zdecydowanie za krótko na prawdziwy pokaz, jaki Elvis Presley mógłby strzelić przed Benjaminem Veritym. — Następną piosenkę dedykuję samotnemu panu przy niedostępnej pani – głos nagle naprawdę wybrzmiał z głośników po magicznym pstryknięciu magicznego pstryczka na mikrofonie, u którego lampka teraz zaświeciła na czerwono. Oczko puszczone w stronę samotnego pana wywołuje salwę śmiechu u kilku dwudziestek, które akurat patrzyły na tę całą sytuację znad drinka z rozbawieniem; teraz to rozbawienie mogło eksplodować. – I wszystkich samotnych panów zapraszam do tańca. Pana również – krótkie wskazanie dwoma palcami w stronę Benjamina nie pozostawia złudzeń, o kogo chodzi, kiedy z głośników zaczyna wybrzmiewać Tryin to get to you, a mikrofon znowu przestaje świecić czerwonym światełkiem. |
Wiek : 666
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Jak ubogi w sens musi być człowiek, który w podobny sposób roztacza aurę upokorzenia w środku Amnesii i to wyglądając na trzeźwego? Benjamin zaśmiał się pod nosem. Sam wyczyniał idiotyczne rzeczy, gdy gramy białego proszku raniły nozdrza, ale to było dawno — zbyt dawno by o tym pamiętać. Był czysty. Nieskazitelnie czysty, doskonale oddany swojej sprawie i sprawie rodziny, skupiony na celu i ambicji. Wieczorek zapoznawczy z chałturą tego miasta miał wkrótce dobiec końca, a kanapa w mieszkaniu Helen od zawsze była wyjątkowo wygodna. I mógłby dalej tkwić w tych rozważaniach, z naturą idealisty (bzdura) wyobrażając sobie śmiech, jaki sprezentuje Helen, gdy tylko wróci z tańca z nieznajomym sobowtórem, ale słowa wydobywające się z głośników w sali dostatecznie wybiły go z tego rytmu. Mógłby zakaszleć, opić się drinkiem i okazać złość, lecz w zamian za to z płuc wydobyło się parsknięcie, a z gardła śmiech. Padł więc ofiarą własnego psikusa, jaki miał dotknąć jego siostrę — Elvis postanowił odwrócić karty, zamienić kolejność działań i zostawić na DJ-ce resztki swojej godności. — Nic nie mów — rzucił cicho do towarzyszki, zaraz potem zwracając uwagę na kilka młodocianych panien, które w salwie śmiechu rozprawiały nad samotnym panem. Obrączka na palcu widać pozostała niezauważona. Puszczone oczko trafiło na kamień, a pokręcenie głową w niedowierzaniu na opór tłumu. Wyciągnął więc prawą dłoń z drinkiem, tak by odłożyć go na stolik, a zaraz potem ten wyciągnął z dłoni Helen. Ofiarowanie tańca to wszystko, na co stać starszego brata, a rozpacz nad niechęcią do tamtego mężczyzny chowa się w kieszeń. — Jeśli ze mną nie zatańczysz, to zrobię to z nim, a nawet ty nie będziesz w stanie znieść tego widoku — jako argument ostateczny. z tematu Ben i Zjawa |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła