Korytarz na pierwszym piętrze Pomiędzy klubem "Dama Kier" i Klubem dla dżentelmenów ciągnie się niedostępny dla zwykłych śmiertelników korytarz. Ściany pomalowane są na brązowy kolor, który dodaje wnętrzu elegancji, natomiast podłoga pokryta jest misterną rudą mozaiką, która kontrastuje z wyszukanymi białymi zdobieniami. Wzdłuż korytarza ustawione są stylowe drewniane krzesła z miękkimi, beżowymi poduszkami, na których goście mogą odpocząć i porozmawiać. Na ścianach wiszą klasyczne złote ramy z obrazami przedstawiającymi pejzaże i sceny z życia w Maine, co dodaje pomieszczeniu wyjątkowego tradycyjnego charakteru. Panujący tu klimat można określić jako wytworny, ale i przytulny. Dźwięki w tle, to delikatne szumy rozmów członków klubu, a także ich śmiech i kroki, odbijające się na parkiecie. W powietrzu zawsze unosi się tutaj zapach wypieków i damskim perfum, którymi szyję skraplają bywalczyni. Tuż przy schodach prowadzących do tej części klubu zawsze czeka ochrona uniemożliwiająca swobodne wejście na górę niezaproszonym. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
22 stycznia 1985 Podróż zgniło-zielonej oliwki w specyficznym, trójkątnym kieliszku do martini zdaje się być niebywale ciekawą obserwacją; to ta ciągota w stronę italijskich, południowych uroków, czy zdecydowanie przeszarżowana możliwość przyjęcia do organizmu konkretnych płynów; nieistotne. Mała, drewniana szpileczka służy mi za broń, którą raz po raz atakuję zielony owoc, a kiedy w końcu miłosierdzie wygrywa melodię w moim znudzeniu, lituję się i oliwka ląduje pomiędzy białymi zębami. Zgrzyt, tryśnięcie ginu i po krzyku – koniec drinka i koniec tego dobrego. Stołek barowy jest przyjemniejszy niż zwykle, albo to również zalicza się do listy moich urojeń; niezbyt się tym przejmuję, charakterystycznym ruchem dłoni zwracając na siebie uwagę barmana, tego przed czterdziestką, z ciemnymi brwiami i idealnie przystrzyżonym zarostem – zawsze się zastanawiam, co tak przyjemni dla oka ludzie robią za alkoholowym blatem, ale nim jeszcze dopuszczam do siebie filozoficzne dysputy, odpowiedź przychodzi sama – branża usługowa na tym przecież polega. Na przyjemności, pięknie, uśmiechu i śmiechu – z moich żartów i przyjemnych uwag. Na komplementach, przyklaśnięciach, w końcu na idealnym pochwyceniu wypolerowanego kieliszka, w którym niedługo zadzieje się magia. Moja jest dość prostolinijna; zamiast fantazyjnego Long Island zadowalam się klasyką prostoty, o raz za dużo, o raz za mało; nieistotne. Wiele jest kwestii tego kalibru, orbitujących gdzieś pomiędzy chichoczącą o ton za głośno kobietą po mojej prawej, która zadowala się kolorowymi szotami – wizerunkowy smaczek by odjąć sobie lat, poczuć namiastkę nastoletniej frywolności czy po prostu brak gustu; nim jeszcze się skrzywię, traci moją uwagę i znika z pamięci jak zeszłoroczny śnieg. Puzderko torebki, to potraktowane brokatowym błyskiem, z zielonym oczkiem w postaci zatrzasku ląduje w mojej dłoni; łańcuszek oplata się wokół nadgarstka prawie jak bransoleta, a zeskoczeniu z barowego krzesełka towarzyszy uniesienie ręki w ramach pożegnania – rachunek nadal otwarty, koniec wieczora tym razem dość wczesny, uśmiech z serii tych kontaktujących z rzeczywistością. Znają mnie tutaj – nie wiem, czy starsza klientela Damy kier plotkuje o mojej absolutnie olśniewającej sukience, czy rzekomo wielkim chuju mojego ojca – to też jest nieistotne. Drzwi fruwają przez moment, nim zamkną się za mną dostatecznie; pchnięciem ich wychodzę na korytarz, a brąz i barwa rdzy koi oczy od nadmiaru światła i diamentów w głównej sali damskiej części Contry Club – nigdy cyrkonii. W korytarzu, pomiędzy klatką schodową a windą dostrzegam grupkę mężczyzn – w wieku bliższym ojcu, nie mnie, w uśmiechach zbyt charakterystycznych, by je zignorować – i kiedy rzucają to swoje dżentelmeńskie powitanie, unoszę dłoń i kąciki ust, w anielskim rewanżu odpowiadając im tym samym. Może spotkamy się na papierosie na zewnątrz? |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
— Naturalnie, panie Williamson. — To żaden problem, wuju Robercie. — Jeśli miałbym wybrać to prawdopodobnie 18 sierpnia 1920, kiedy podpisali poprawkę o dopuszczeniu kobiet do głosowania — rozległ się obcesowy samczy śmiech gracza giełdowego z Portland, który purpurowy na policzkach i umyśle dogadzał sobie kolejnym 16-letnim Lagavulinem. Krążyły o nim plotki, że whisky i kobiety lubił z jednego rocznika. — Myślałem, Alexandrze, że za najgorszy dzień w dziejach Stanów Zjednoczonych przyjmiesz 16 stycznia 1919 — Verity napomknął z uśmiechem na ustach przez zaciśnięte zęby, szczotkowane 3 razy dziennie, żeby zmyć z nich własną krew. — Wprowadzenie prohibicji — jakby ktoś nie wiedział. Jegomościowie rozgorzeli rechotem donioślejszym niż poprzednio, klepiąc najmłodszego z nich po ramieniu, jak gdyby opowiedział właśnie najczarowniejszy z poematów, który z oka wytłaczał lubieżną łzę. — Panno Hudson — jako kolejny, bodajże trzeci, z grupki skinął głową w grzecznościowej formie pozdrowienia młodej przedstawicielki swojej kategorii. Włoskie rysy nosa i wydęte usta, zamrugały wypitym ostatnio drinkiem. Na tle przekrzywionych krawatów i napinających się na brzuchach najstarszych jedwabnych koszulach (przy kołnierzyku umorusanych pudrem kelnerki, co ostał jej się na palcach po niedawnych próbach zdobycia okazałego napiwku), prezentowała się niczym grudka złota, szlifowana uważnie przez swój ród, aby i z włoskiej krwi — tak powszechnie traktowanej z lekceważeniem i wzgardzeniem — uczynić piękną bryłę, gotową do sprzedaży. Jasne pukle kontrastujące z zarumienionymi kośćmi policzkowymi miały w sobie tyle samo naturalności co występ Valerio na wieczorze kawalerskim Williamsona, kiedy w ramach zakładu, upiwszy najpierw gorzki gin z highballa w taki sposób, że zniknęły z niego również kostki lodu, kiedy to postanowił pozorować francuski akcent. Powód: nieznany. — Wybaczcie, pora zaczerpnąć świeżego powietrza — jak po nitce podążać za wonią błogich perfum, która w jakiejś z animowanych bajek, tak chętnie oglądanych przez Cece i Georgie, narysowana byłaby w formie różowej mgiełki. Główny bohater o osobliwie dużej głowie i wielkich stopach podążałby za nią, fruwając z gwiazdkami w oczach. W rzeczywistości sprawa miała się co najmniej odmiennie. Benjamin nie lewitował, a szedł; w oczach nie miał gwiazdek, a pijaną iskrę; język nie wisiał do pasa, a tkwił nieruchomo za siekaczami; garnitur był skrojony na miarę, a pastowane buty pasowały w punkt. Schodek jeden, potem drugi, parter przybliżał się nieuchronnie wraz z migoczącą szmaragdowym okiem brokatową torebką tej kobiety, w której zapewne oprócz prasowanych pudrów i pomadek, znaleźć mógł woniejącą fiołkami lufkę. Krok jeden, potem drugi, już kroczył po miękkim dywanie ku drzwiom wyjściowym country clubu rodziny swojej małżonki. Płaszcz zostawił na górze, ale rozcieńczona krew ocieplała ciało i wizerunek. Tak skłamać jeszcze jeden raz. — Valentino — odezwał się, stając trzy kroki za kobietą. Krok jeden, potem drugi — byłby za blisko. Nie pozwolił sobie na ten gest. — Uraczysz mnie papierosem? Moje zostały w płaszczu — powód: brak papierosa; motyw: uzależnienie od nikotyny; wyrok: sześć minut z tlącym się niedopałkiem pomiędzy wargami. Być może w oranżerii na prawo od garderób, za korytarzem prowadzącym do wyjścia na korty tenisowe, potem w lewo i przez przeszklone drzwi? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Dama kier jest stałym punktem pewnego stylu życia w Hellridge. Konkretnego statusu, konkretnych wymagań, mniej konkretnych spotkań i plotek; może ta, która sięga po szoty i chichocze o ton za głośno przyszła tutaj z zamiarem osiągnięcia czegoś ponad ocierające się o zdegustowanie spojrzenia, ale w tym wszystkim brakuje klarowności. Może po męskiej części zacnego lokalu wygrywają sprawy materii dużo wyższej i ważniejszej; nim jeszcze martini na dobre spłynie w dół mojego gardła, porzucam i tą mrzonkę. Pierdolenie o pokerze, dupach, czy sztabkach złota – w tej kolejności, albo całkowicie odwrotnej, bez różnicy. O dziwo w całej tej scenerii niemal manhattanowego stylu życia, który sobie tutaj urządzamy, w malutkiej mieścince konkurującej o miano mrocznego przedmieścia z samym Salem, nie mogę wyobrazić sobie swojego ojca. Nie potrafię sprowadzić go do zezwierzęcenia i prostoty naszej pychy, nie mogę włożyć w jego usta tego, co tak zawzięcie uchodzi z tych po przeciwnej stronie lokalu – to troska, miłość, czy nastoletnia obłuda – nie wiem, ale kiedy szpilki stukoczą na kamiennej posadzce, drzwi furgają przez moment, zalewa mnie jakaś mimowolna tęsknota za jego objęciem. Grupka mężczyzn stojących przy windach to element stały naszego krajobrazu; klientela zawsze ta sama, choć rotująca w poszczególnych jednostkach, bo ważne są kontrakty, żarty i kolumbijskie cygaro. Czasem sprawy zgoła ważniejsze, ocierające się o Kościół Piekieł lub wahania giełdowe, które są w stanie pozbawić kogoś domu, lub sprawić nowy, letniskowy w Californi. Sama mam nadzieję na to drugie. Znam nazwiska i imiona, barwy smokingów, które zwykle oplatają sylwetki na poszczególnych bankietach; na kolacji w przyszłym tygodniu pewnie pojawi się Alexander, nudny i przewidywalny, choć nie mnie przyszło oceniać partnerów biznesowych. Znam ton, w który ubrane jest moje nazwisko; w odpowiedzi uśmiecham się promiennie, za taflą makijażu i kocim okiem ukrywając ostatniego drinka, który dokładnie za trzy minuty zmiesza się z całą resztą wlanego alkoholu i przyniesie myślom pomysły, które nie przystają mi, ani mojemu nazwisku. – Panowie – te same słowa, te same skinięcia głową, ten sam sznur spojrzeń spływających wzdłuż korytarza, kiedy przejście przez rząd wind staje się na moment akcją w zwolnionym tempie, nim dotrę do klatki schodowej i wybiorę śmiałą przygodę, niosącą tytuł strome stopnie versus wysokie obcasy. W wojaży na parter nie jestem sama, ale mimo ciekawości nie zerkam za siebie, przedłużając moment niepewności i oczekując swoistej niespodzianki – miłej czy przykrej, to czeka na mnie dopiero kiedy pchnę drzwi i wyjdę na zewnątrz, wchodząc w chłód późnego wieczora i dźwięków łagodnej nocy. Benjamin Verity to miła niespodzianka. Jego głos jest zbyt charakterystyczny, albo zwyczajnie zbyt dobrze znany, by pomylić się w osądzie; wzrok w tył, blond pasma na plecy, w geście wyjętym z drogiej reklamy, nim jeszcze jasny uśmiech odbije światło latarni obok nas. – Palenie jest rzekomo szkodliwe. Nie powinieneś dbać o zdrowie? – rzucam, ja, ostoja zdrowego stylu życia, dłonią sięgając do zielonej torebki. Złota papierośnica i równie elegancka zapalniczka przynoszą fantomowe ukojenie, obłoczek dymu zawadiacko wpływa pomiędzy nas, w złośliwej pokusie, którą dziecinnie chcę przedłużać. Lituję się jednak zaskakująco prędko, przekazując mu metalowe pudełeczko z równiutko ułożonymi papierosami pod klamrą. Kiedy jest nim zajęty, przysuwam się bliżej, a wolna od zapalonej bibułki dłoń wędruje w kierunki kołnierzyka jego koszuli, gdzie palce wskazują drobną, beżową plamę. – Odbity puder. Ale spierze się, bez obaw – to radosna nowina, nieprawdaż? – Widziałeś już zimowy ogród w tym sezonie? Uruchomili fontannę w oranżerii - nie czekam na odpowiedź, spacer dobrze nam zrobi. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Niewiele snu, sporo pracy; śniadania podawane na srebrnych tacach na tarasie z widokiem na wypielęgnowany ogród lub przy stole w jadalni (tej nie dla gości); gonitwa zmarszczek pojawiająca się pod oczami i w ich zakamarkach, podpowiadająca, że epoka, gdy był młody i nieodpowiedzialny, bezpowrotnie przeminęła. Z wiatrem. Albo ze spłukiwanymi w kiblu resztkami wysypującego się z torebeczek alabastrowego proszku, gdy obiecywał przed sobą, żoną, Lucyferem i całym światem (w tejże kolejności), że z tym skończył. Po kilku latach cerę miał jakby świeższą, oczy mniej podkrążone, a białe usypane kreski w kształcie mapy Stanów Zjednoczonych, zastąpiły mapy dróg Maine, którymi jeździł do klientów. — Sugerujesz mi starość, Valentino? — roześmiał się mechanicznie przez mocno zaciśnięte zęby. Nie ze złości czy irytacji albo jakiejkolwiek ujmy na honorze — wręcz przeciwnie, był nad wyraz rozbawiony — a z tradycyjnym dla siebie ściskiem szczęki. Doklejony do tego uśmiech i przymrużone spojrzenie, nieco zawiane koniakiem Hennessy ustawiały przed młodą kokietką obraz człowieka niemarkotnego, za to szalenie pewnego każdej najdrobniejszej mimiki własnej twarzy. Mało sypiam. Posypać? — Na każdą z używek jest czas i miejsce, a ten jest doskonały na papierosa — skinieniem głowy podziękował za podarek ściśnięty w jasną bibułkę, wyciągając go z metalowego puzderka i odbierając następnie zdobioną zapalniczkę. Ktoś kiedyś ukradł mu podobną. Była szersza i znacząco cięższa, miała na sobie grawer z napisem „Harvard”, a pod spodem „1977”. Prysnęła rok później w otchłaniach kasyna gdzieś w Las Vegas, bodajże odłożona na stole razem z okrągłymi żetonami, które przegrał, ledwo stojąc na nogach. Wygrał następnie okazję do pokłócenia się z krupierem i cztery blond cipy, poprzyznawane pomiędzy przyjaciół. Jebać tamtą zapalniczkę. Elegancką oddał prawowitej właścicielce, gdy ta ledwie palcem wskazała na rąbek koszuli. Kobiety zawsze były nadzwyczajnie bystrookie — Audrey widziała wszystko to, co chcieli zamaskować jej goście albo gospodarze przyjęć, na których bywali. Plamę od pudru też odnotuje. Przez krótki moment próbował przypomnieć sobie, jak brzmiała cera nadmienionej kelnerki, czy była podobna do cery Valentiny? Ta, jakby aksamit, smagana pędzlem i pudrem, czyniącymi z jej policzków gładką taflę, postulowała młodość. Zmarszczek panna Hudson nie nosiła. Zapewne majtek też nie — przynajmniej tak uważał któryś z maklerów giełdowych, ten ciekawszy niż jego ojciec. Benjamin nie miał okazji tego sprawdzać i nie miał też zamiaru. Dzisiaj ku własnemu szczęściu lub nieszczęściu (Posrało cię, Verity? Spójrz na tą czarną. Jak ty nie weźmiesz, to sam to zrobię — mawiał Paganini, a potem brał) pozostawał wierny żonie, a muśnięcie policzka jej bratanicy byłoby najprawdziwszym faux-pas. Nie przekonał się więc na własnych palcach o tym aksamicie. Pozostało wyobrażenie, gdy pod skórą czuł wydatnie ostrzejszy materiał koszuli, próbując zatrzeć z niego plamę pudru. Dym smakował za to jakby niewyraźniej, wykwintnie, czy też majestatycznie — zwał jak zwał. Wyłonił się spomiędzy jego kołtunów, wypuszczając ten w górę, aby znów dostrzec swoją partnerkę krótkiej ciszy od zachcianek karminowych na twarzach pięćdziesięciolatków w zbyt napiętych marynarkach. — Nie miałem okazji — ostatnie głoski jakby przepadły gdzieś w tle, gdy panna Hudson odwróciła się, prezentując szczupłe plecy i torując drogę ku zimowym ogrodom. Sam szedł dwa kroki z tyłu, nie bez przyczyny spoglądając bliżej jej nóg, niż sztucznie w obszar obok. Oranżeria tego dnia pokryta była fałszywym śniegiem, który osiadł na dziesiątkach czerwonych, białych i niebieskich kwiatów, których nazwy Verity nie znał i poznawać nie zamierzał. Rozpoznałby róże — tych było mrowie w centralnej części szklarni, otulały fontannę mieniącą się jak gdyby brokatem, która podszywała tylko efekt rozpryskanego wokoło puchu. Temperatura sugerowała, że dawno mógł się roztopić, zatem działała tu magia lub, co także prawdopodobne, zamiast śniegu leżał jakiś do perfekcji przemielony styropian. Ze szklanego sufitu ulewały się drobne światełka, sugerujące czas jeszcze świąteczny, jednak bez absurdalnej frywolności albo kiczu, jakiego pełno było choćby w centrach handlowych. — Hudsonowie zawsze mieli rozmach... — skurwysyny. Pozostawało podziwiać, jak w bezludnym ogrodzie zimowym toczy się próżnia, napełniona zapachami kwietników i muzyki. Ta nieskocznie i bez premedytacji przygrywała gdzieś w tle klasyczne fortepianowe nuty, mające być odskocznią dla jazzu. Bez słów i hulaszczości. — Gdy byłem nastolatkiem — 18 lat temu? — nie było tu ogrodu. W tym miejscu zawsze gromadzili się kelnerzy i kucharze na przerwie na papierosa, chociaż jak dzisiaj o tym myślę, że nie jestem pewien czy to nie były skręty. Ten charakterystyczny słodki zapach... — Na pewno wiesz, o co chodzi, Valentino. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Białe ścieżki i różowe smagnięcia, ciemne kreski i rzeki rozlanego alkoholu; marmurowe blaty przyjmują wszystko, od koki po drogi puder z logiem Chanel na wieczku, od prostego szampana po czterdziestoletnią whisky – nie są zbytnio wybredne, raczej łaskawe, nosząc na sobie historię takich jak my – moją i jego, tego, tamtego i jeszcze kolejnych, w ładnych sukniach i idealnie skrojonych garniturach, z pustymi portfelami i pełnymi kontami, z fantomową radością i syntetyczną ekstazą drażniącą wnętrze nosa. To, co początkowo przytłacza, po kilku latach jest rutyną na skraju komfortu i smętności. Gorzka chmura osiada na podniebieniu, gnieździ pomiędzy zębami, a później frunie pomiędzy nas, podobnie jak rozbawienie i mój uśmiech; kręcę głową zaledwie przez moment, znów wsuwam bibułkę papierosa między wargi – kolejny obłoczek, kolejny uśmiech, kolejny krok niszczący niepotrzebny dystans – to alkohol, czy święte przekonanie, że znamy się zbyt dobrze, bym znowu miała się bawić w wyuczone spojrzenia, gesty i słowa – to nieistotne. – Skąd – mówię od razu, w zagłębieniach jego twarzy, na zupełną chwilę, próbując doszukać się zmarszczek, czy jakichkolwiek oznak wieku, który zbliża się w kierunku tego określanego słowem średni. Wędruję spojrzeniem odrobinę za długo, jakbym faktycznie analizowała osąd, który ma paść. – Trzymasz się wybitnie dobrze, Ben. I słowa nadal masz święte – nadal nieco rozbawiona, w geście przytaknięcia kiwam głową, kiedy dłoń sunie po ubrudzonym beżem kołnierzyku; kiedy podnoszę spojrzenie na jego oczy, we własnych mam czystą szczerość. Ktoś kiedyś mówił coś o chrystusowym wieku; obiło mi się o uszy, w towarzystwie co najmniej wątpliwym, które dawno wyparłam z pamięci; zachowuję więc komentarz dla siebie i manewrując krokiem, papierosem i zamiarem, wymijam Verity’ego, przechodząc do bocznej alejki mającej zaprowadzić nas do wspomnianych ogrodów. – Być może. Potrzebujesz? – rzucam przez ramię, kiedy żwirowa nawierzchnia gubi odgłos wysokich szpilek i zmiękcza krok. Trawa nie jest niczym spektakularnym, w moim mniemaniu niemal można ją dostać na każdym rogu krzyżujących dwie ulice. Ewentualnie w mojej torebce; niemal sięgam do niej w poszukiwaniach skręconego zielska zmieszanego z tytoniem, kiedy szklane drzwi otwierają przed nami zimowy ogród skrzący się zewsząd migotliwymi światłami i brokatem. – Minimalizm jest przereklamowany – stwierdzam, kiedy wzrok sunie po dobrze mi znanych dekoracjach i ozdobach, sztucznym śniegu zmieszanym z prawdziwym, kolorowych kwiatach, które kwitną cały rok – Szkoda życia i możliwości na jakiekolwiek ograniczenia – mówię o oranżerii, pieniądzach, wspomnianych przez niego skrętach czy czymś jeszcze – niesprecyzowanie gra pierwsze skrzypce, a ja doskonale wiem, że łączy nas jedno – obydwoje chcemy wszystkiego. – Opowiedz mi, Ben – zaczynam, znajdując zasięgiem wzroku murek, na którym z drobnym podskokiem udaje mi się usiąść i zafalować nogami nad powierzchnią ziemi – O sobie, o tym, co u ciebie, co tu robisz, dlaczego robisz. Ale nie mów o interesach, nie mam na nie ochoty. Opowiedz o Benjaminie nastolatku, panie Verity. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Buzia i sylwetka Króliczka Playboya. Gdyby Valentina zboczyła na niewłaściwą ścieżkę i oparła los swojej rodziny o osobiste zachcianki, które w ślicznej głowie kobiety takiej jak ona z pewnością drzemały, Hugh Hefner bez chwili zawahania się zaprosiłby ją do swojej rezydencji. Jasne włosy — nie był pewien, czy dawno temu nie były ciemniejsze, ale to mogło być ledwie zamazanym przez czas wspomnieniem — pełne usta, delikatny nos i szczupłe palce. Jeśli ktoś założyłby na jej głowę tiarę, to z Króliczka Playboya zamieniłaby się w Miss USA i to prędko. Wszyscy natomiast wiedzieli, co dzieje się potem z takimi miss. Milczenie w tej sprawie było zbyt sugestywne. — Cieszę się, że tak myślisz. Nie ma nic gorszego niż piękna kobieta, mówiąca mężczyźnie, że jest za stary — roześmiał się nader rozbrajająco, ale krótko — nie był to bowiem żart do opowiadania sobie, by z oczu wydusić łzy, ot niedługie skwitowanie tematu. Jak pogaduszka o pogodzie. Rzecz jasna, że nie potrzebował okazji. Nie potrzebował też iść szybko, Valentina w szpilkach nawet na szczupłych nogach poruszała się z przykładną gracją, ale nie sprintem. Nie potrzebował też patrzeć przed siebie, nie potrzebował zawieszać wzroku na jej biodrze, w kamuflowanej kropli alkoholu, która dawno wpełzła pod czaszkę. — Nie możesz, Verity. Masz żonę, którą kochasz. Masz żonę, którą szanujesz i z którą udało ci się stworzyć coś, czego nikt inny nie ma. Nie na tym świecie. — Możesz robić, co tylko zechcesz, Verity. Jesteś bogiem. — Piękne słowa, chociaż nie możesz powiedzieć, że ograniczenia są całkowicie zbędne, prawda? Sam fakt, że istnieją, sprawia, że można je przekraczać. To coś jak podróże albo eksploracje. W końcu tym szczyci się twoja rodzina i jak sądzę to też płynie w twojej krwi? — zaraz obok włoskiej passaty i szampana oraz dolarów wciśniętych w te małe damskie torebeczki. — Przekraczanie granic, żądza przygody? — brwi uniósł wyżej, wymownie, nie mówiąc nic więcej, co można by było w tym zbiegu okoliczności uznać za nikczemne i nieodpowiednie. — Nie możesz, Verity. Potrafił mówić przez godzinę. Potrafił opowiadać o pracy, o kwestiach tak zawiłych, że ich początek był już nieadekwatny puencie, gdy pomiędzy pojawiało się sto kolejnych wątków. Potrafił na salach sędziowskich wygłaszać przemowy tak wiekopomne i podniosłe, że ława przysięgłych uroniła łezkę nad losem bezsprzecznie winnego człowieka, ostatecznie wypuszczając go na wolność, by potem gnębił społeczeństwo swoim kumoterstwem. Mógłby otworzyć wokabularz i iście krasomówczym tonem monologować nad sensem istnienia i każdego ze znanych im światów. Mógłby — a jednak w momencie, kiedy z ust drobnej dziewczyny padły słowa „opowiedz mi”, dźwięk ugrzązł mu w gardle. Bo i co powiedzieć? Że było to dawno? Że sądził wtedy, że własnym tonem zbawi świat — że dalej tak myśli? Że nie liczyło się nic, tylko to by ojciec poklepał go po plecach, raz jeden — kurwa — okazał się dumnym? Kontemplowanie na temat tego, co prosty (skomplikowany) człowiek pamiętał sprzed 20 lat, zostawił gdzieś w tle. — Byłem rozproszony — krok w przód w jej stronę, bo mowa ust to nie wszystko. — Zajęty chaotycznymi zabawami, o których konsekwencjach nikt z nas wtedy nie myślał. Szkoda czasu na inne historyjki, opowiem ci jedną z nich. To był grudzień, niedługo przed świętami. Jedna z ostentacyjnych kolacji w country clubie, o tam — palcem wskazał na oddalone znacznie okna restauracji, w których permanentnie świeciło się światło, a w tym czasie gdy kobieta spojrzała (jeśli spojrzała) wykonał krok w przód. Znów. — Kelnerka, która niosła szampana wszystkim starszym, bo naturalnie nastolatkowie nie pijają alkoholu, potknęła się o próg, lecąc w przód. Chciałbym powiedzieć, że złapałem ją niczym superbohater, bo zawsze taki byłem; że pomogłem jej zebrać pokruszone szkło i pozbierać się po tym upadku, żeby nie czuła się upokorzona. Chciałbym nawet dodać, że nie zaśmiałem się ani na chwilę i liczyło się dla mnie tylko jej zdrowie i dobry byt. Chciałbym, ale tego nie powiem. Z kieszeni jej fartuszka wyleciały papierosy, a ja je ukradłem — uśmieszek numer 15 przykleił się do warg. — W paczce były 3. Albo 4. Były koszmarne i potwornie cuchnęły, ale spaliłem je wszystkie jeszcze tego samego wieczora, dokładnie w tym miejscu — krok w przód, że stanął tuż przed nią, patrząc z góry na wznoszącą się na obcasach figurę. — Byłem wtedy niski i zbyt chudy. Urosłem dopiero rok później, ale ta kelnerka już tu nie pracowała. Szkoda, odkupiłbym jej papierosy. A ty Valentino? Jakie są twoje największe grzechy? Co ukradłaś, oprócz spojrzeń? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Nadzorowanie akcji i notowań giełdowych jest zajęciem zgoła potencjalnie łatwiejszym, zwłaszcza jeśli przy imieniu ma się odpowiedni ciąg liter mówiących o pewnym dziedzictwie – ale to zajęcie raczej nudniejsze od dalekich podróży, od tonięcia w wielobarwnych kreacjach, lub wciskania się w koronkowe, kuse satyny, pragnące widoku wścibskich oczu i jeszcze bardziej zainteresowania ich portfela – być może na drodze po rodzinną spuściznę i objęcie wszystkiego tego, co szykuje dla mnie tatuś, mogę trochę zaszaleć? Zostać gdzieś chwilę dłużej, spędzić dodatkową noc w hotelu, zupełnie przypadkowo w tym samym, w którym nocuje wielkie nazwisko świata mody, a w barze pije niemieszaną szkocką – łagodne dyskusje są wszakże kluczem do szerokiego świata możliwości, pewnym preludium do kontraktów na eleganckim papierze, wstępem do perlistego uśmiechu i potrząśnięcia dłoni. – Nie masz absolutnie powodów do niepewności – kompleksy często kształtuje wiek, choć mężczyźni podchodzą do całego tematu przemijającego czasu zupełnie inaczej; doskonale wiem o specyfikach, które na toaletce trzyma moja matka, a których nazwy mój ojciec wymówić nie potrafi. Różnica ewolucyjna, coś w tym rodzaju, bez wątpienia. Ogród zimowy wita nas pełną krasą przepychu i wyjątkowości i gdybym nie była tutaj raz kolejny, zapewne zaaferowanym wzrokiem obserwowałabym wielobarwne lampki, sztuczny śnieg sypiący się z sufitu i w końcu kwiaty, w intensywnie jaskrawych kolorach, jak gdyby był lipiec, nie styczeń. Podskakuję na murek i przez kilka ułudnych chwil pozwalam sobie na sentymentalne wspominki szkoły średniej, kiedy ten jeden, specjalny kawałek betonu był wyznacznikiem pewnego statusu na głównym placu przed budynkiem szkoły, a zasiadać mogli na nim jedynie nieliczni. Być może na fali tych obrazów z dawnego-nie tak dawnego życia, a może wobec słów Benjamina, pozwalam sobie na uśmiech – odrobinę rozbawiony, delikatnie rozczulony, z nutą zawadiackości. – Dla ciebie i dla mnie służą tylko temu. Zdawać sobie sprawę z tego, że istnieją – i nic sobie wobec tego faktu nie robić – odpowiadam, z całą dozą bezczelności wobec świata, którego reguły nas nie interesują. Kiedyś – kiedyś ten fakt był dla mnie dziwacznie szokujący, jakoby cała konstrukcja chwiała się wobec prostego stwierdzenia – teraz już wiem jak z tym żyć. Z przekonaniem, że jest się ponad to. To zawsze jest nie mogę, bo mam żonę, nigdy nie mogę, bo tak po prostu nie wolno – w półuśmiechach i niewypowiedzianych słowach po prostu go obserwuję, z głową przekrzywioną w jedną ze stron, jakbym lustrowała każdy rys na twarzy, liczyła plamki w jego tęczówkach, przemierzała drogę każdej z rzęs. – Gdyby nie to, nie mielibyśmy kopalni. Złota. Wszystkiego, co złoto oferuje – dodaję, kiedy schodzimy na tematy około rodzinne; żądza jest paliwem napędowym, wnioskiem przyczynowo-skutkowym i pewną esencją życia, która pozwala ludziom sięgać po nieosiągalne. W pewnym momencie nie chodzi już tylko o pieniądze, o potrzebę wzbogacenia się, o więcej, więcej i jeszcze więcej – kiedy gromadzisz tak dużo, by zapewnić byt swoim prawnukom i praprawnukom, doczesność przestaje sprawiać przyjemność. Granica i nieustanne jej przesuwanie to dużo bardziej wyszukana rozrywka. Nie mogę, bo mam męża; zastanawiam się, kiedy ja wypowiem takie słowa? Pył spalonego tytoniu opada łagodnie na marmury zajmowanej przez nas alejki, niedopałek gaszę wciśnięciem bibułki w murek, finalnie skupiając spojrzenie i całą uwagę na nim – na opowieści dawnego Veritiego, na legendzie o przeszłości, o wielkości lub próbach sięgnięcia po nią – opowiedz mi, kim byłeś w moim wieku jest nie na miejscu, bo wcale nie dzieli nas aż tak dużo. Niewiele. Zwłaszcza kiedy mówi o kelnerce, a ja unoszę brwi, a później kąciki ust – między rozbawieniem a poklaskiem wobec złotych lat wczesnej młodości, w zaaferowaniu do prozaicznej historii i młodego Bena, który jest już jedynie reliktem przeszłości; w rozbawieniu zadzieram podbródek i spoglądam na niego z dołu, kiedy perfumy uderzają w nozdrza, a ciepło ciała skrytego za materiałem koszuli jest na wyciągnięcie dłoni. Przez moment – dwa i pół uderzenia serca – zastanawiam się i waham, palce przecinają przestrzeń, ale w końcu, zamiast dotknąć ich opuszkami pojedynczych, drobnych guzików białej koszuli, ujmuję i bawię się skrawkiem męskiej marynarki. – Podoba mi się – wyjawiam, wciąż uśmiechnięta, przemykając spojrzeniem po jego twarzy, kotwicząc oczy w jego oczach, dziwnie roziskrzone – opowiastką, scenerią, jego bliskością i wypitych w pośpiechu procentach; ostatnie martini dochodzi do głosu, a ja dopuszczam go bliżej ku sobie, by nieintencjonalnie stanął pomiędzy moimi nogami, które jeszcze chwilę temu kiwały się nad ziemią na wysokości murka. – Dziwnym trafem wiele rzeczy przychodzi do mnie za darmo – mówię, w zgłoskach przemyka nuta śmiechu – Kradzieżą godną mistrza zręczności się nie pochwalę. Na sumieniu mam maskę ojcowskiego samochodu. Ale nawet do tego grzechu nie przyznaję się w pełni, panie sędzio – wciąż święcie przekonana, że to wina tego drugiego, wzruszam ramionami. Brodzę w przewinieniach ostatnich miesięcy, wspominam uniesienia na kampusie uniwersyteckim i zawiedzione miny młodych chłopców – to chyba nie liczy się jako grzech? – Długo byłam grzeczna, Ben – wyrokuję w końcu, wzrok ślizga się po ukrytym za materiałem torsie, nim na nowo nie sięga jego oczu. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Struktura świata wszechpotężnego. Wbij swoje paznokcie w moją tętnicę, rozszarp je, a z krwi mojej przelanej niech powstanie morze. To szkarłatne i żelazne zaleje niebawem glob, aż na wierzchołku góry wyrośnie karmazynowa od tej juchy róża. A może nie pazurem, a diamentowym ostrzem rzeźbionego noża? Niech jubiler ozdobi jego brzeg grawerem „Nieroztropny, ale przyjemny z twarzy”, co by odpowiadał esencji Benjamina. Esencji Valentiny. Esencji wszystkich tych popsutych i próżnych, którzy własny żywot złożyli w ręce rodziny, Kręgu i zdumiewającej pewności siebie. Było takie powiedzenie, podobno zwyczajowo wykorzystywane przez okolicznych drwali i naturalnie seryjnych morderców, którzy swoje ofiary traktują ostrzem. „Daj mi sześć godzin na ścięcie drzewa, a spędzę pierwsze cztery na ostrzeniu siekiery”. Naprawdę powiedział to Abraham Lincoln, czego Otis Dunn (oskarżony o zabicie żony tymże przedmiotem) nie wiedział, gdy na sali sądowej odnosił się do zeznań świadka podobno widzącego go w sklepie z narzędziami na godzinę przed śmiercią kobiety. — Wysoki sądzie, nie użyłbym nienaostrzonej siekiery, a ta jest wyraźnie tępa, jak ta dziwka — prosta linia obrony na przedstawienie przez prokuraturę domniemanego narzędzia zbrodni. Biegli znający się na rzeczy, już czekali w rządku, aby bronić Dunna. Ten zniweczył wszystko jednym prostym słowem „dziwka”. Dygresja: słowa miały potężna moc. Wniosek: raz się przegrywa, raz wygrywa. Benjamin oparł wtedy czoło o kciuki, następnie spojrzał na oskarżyciela — Homer Connolly w kuluarach nazywany „Poeta na kokainie”, co miało odnosić się do jego imienia, wybitnego historycznego greka oraz oczywiście ulubionej aktywności jurystów. Ten dostrzegł jego minę, Verity pamiętał to nazbyt drobiazgowo. Szkaradny triumf w ślepiach przeciwnika. Po wszystkim podali sobie ręce. Ot taka gra, niech cela Otisowi miękką będzie. Dygresja: słowa miały potężną moc. Dlatego właśnie Benjamin ważył je nader precyzyjnie, uważnie słuchał każdej głoski wychodzącej z kącików ust młodej panny Hudson, opierającej się na miękkiej dolnej wardze. — To znaczyłoby, że nie mamy żadnych zahamowań, a przed upadkiem chroni nas jedynie sumienie. Masz sumienie? — wzrok mu złagodniał i spłynął jakby na lewą jej pierś, czy gdzieś na mostek, gdzie jak mówią, mieściło się serce. Swojego dawno nie miał, wymienił je na harvardzki dyplom z prawa. On i wielu mu podobnych. Popiół opadł gdzieś na ziemię, zahaczając o czubek buta adwokata. Strzepnie go, potem gdy go zauważy, na razie nie miał on znaczenia. Jak pył, jak kurz, jak dawno zapomniana istota rzeczy. Spalony i matowy, gdyby powiew wichru dotarł tu w tej sekundzie, tak nie uląkłby się szarej grudki z filigranowego papierosa, zostawiającej jedynie siwy ślad na skórze. Historie przeplatane uśmiechami i szyderczość sprzęgnięta nierozerwalnie z ambicją. Pragnienie tak soczyste, jakby ktoś z drzewa brzoskwiniowego strącił jego plon i zmiażdżył w pięści, pozwalając, by nektar spłynął po nadgarstku. Noc tak ponura, dzień tak promienny, a oranżeria country clubu taka samotna. Pustkę napełniało tylko dwoje i jedna opowieść o czasach antycznych, nieistotnych, niebogatych w morale. Ściany miały uszy. Okna miały oczy. Kruche palce na materiale marynarki, zawijające się tam i skubiące ją jakby dziecko bawiło się ojcowską koszulą, tak niepozorne, tak szkodzące. Ja nie mam już sumienia. To cię przede mną nie uchroni. — Każdą maskę na ogół czeka roztrzaskanie — podwójne dno, czy prymitywne tłumaczenie zapewne pijanego wypadku samochodowego sprzed lat? Sam nie był bez winy. Na wspomnienie drogowego rowu i Johana wynurzającego się z dachującego auta (o dziwo bez skazy, dalej mówili sobie nawzajem, że kokaina uratowała im życie), potrafił się dzisiaj jedynie uśmiechnąć. Tego teraz nie zrobił. Kąciki ust opadły, zamieniając usta w lekko rozchyloną bajkę — nie w oczekiwaniu na pocałunek, czy kolejne słowa, a przezornej obserwacji jej ruchów, jej ciała. Oczy podążyły niżej — jak pominąć ten dekolt?; oczy podążyły wyżej — jak oderwać się od jej twarzy? Musiała widzieć jak Verity przełknął ślinę, jak jego grdyka zadrżała, jak i jabłko Adama (czy kiedykolwiek zastanawiał się, czemu zostało tak nazywane?) uniosło się nieznacznie i opadło, znów rozchylając usta. Tym razem w dźwięku następujących słów: — Nie mogę, mam żonę — nie. — Najwyższa pora. Szkoda życia i możliwości na jakiekolwiek ograniczenia — zacytował jej własne twierdzenie sprzed paru minut, gdy papieros jeszcze tlił się żółtoczerwonym światłem. — Tamta kelnerka... Spotkałem ją dwa lata później... — długa pauza. Zbyt długa. Dłoń wysunął do góry, jakby centymetry od jej twarzy mknąc nią do jasnych włosów. Do pukla, który osadził się gdzieś przy skroni, aby dwoma palcami ledwie schwytać go i zaciągnąć do tyłu, za damskie ucho. Do tego też nachylił się łagodnie, napierając mimowolnie ciałem na sylwetkę kobiety, tak by w lichym prostym geście, z punktu obserwatora widocznym ledwie przyjacielsko, wyszeptać wkrótce: — ...po wszystkim poczęstowała mnie papierosem. My zaczęliśmy od deseru, a to bardzo niekulturalne, a jestem przecież dżentelmenem. Wolę wykwintne dania podane w odpowiedniej formie o odpowiednim czasie z odpowiednio dobranym winem — nie tu, nie teraz, nie dziś, nie tak. Szept napierał do Valentiny, ciepły i wilgotny, gdy koniuszkiem ust musnął płatek jej ucha, ot jakby przez przypadek. — Nie mogę, mam... Nie oddalił się, przysunął jakby bliżej, choć i teraz wargi od niewieściego ucha dzieliły milimetry. — A na każdą wykwintną potrawę trzeba czekać. Znajdę w sobie cierpliwość. Ty? — głowę przekręcił w bok, tak by własne ucho nastawić do jej ust. Na karku skropionym perfumą i wodą po goleniu nie ostał się puder kelnerki, w oczekiwaniu na odpowiedź zapanował tam dreszcz. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Niektórzy narodzili się bowiem do rzeczy wielkich, a świat miał usłyszeć ich imię – na rozświetlonej estradzie lub wskutek pozornie niekorzystnego zdjęcia gdzieś w masajskiej wiosce, bo problemy Trzeciego Świata wybitnie dobrze idą w parze z perlistym uśmiechem i dodatkiem zera na koncie; jedynie ciężko ląduje się śmigłowcem, bo kurz ogranicza widoczność, a wszechobecne poruszenie utrudnia znalezienie bezpiecznego miejsca, nawet kiedy pilot wyraźnie daje sygnał by gapie doświadczający czegoś kosmicznie niemożliwego, łaskawie zrobili krok w tył. Kiedy konająca zima migocze wielobarwnie w pustej oranżerii, ostatnią rzeczą o której myślę, są bolączki większe i dalsze od obecnej chwili. Dryfują na innej orbicie, gnębią inną planetę, dotyczą innego świata – choć pozornie są tak blisko nas, bezczelnie o nich zapominamy, w grze pozorów udając, że jutro rano świat nadal będzie sprowadzał się do sztucznego śniegu, kolorowych lampek choinkowych i przedłużanej nieodpowiedzialnie chwili, w której zapominamy o nazwiskach, benefitach i całym łańcuszku pewnych obciążeń. Jesteśmy panami świata. Na jeszcze kilka minut, zanim popiół papierosa nie przygaśnie, usta nie wypowiedzą podsycanych ginem zgłosek; kilka uderzeń serca i trzy błędy dalej będziemy balansować na granicy przyzwoitości. Wyzbyta skrępowania obserwuję go więc kiedy snuje opowieść o dawnym życiu, dalekich podbojach i niepozornych grzeszkach, o nierozgarnięciu kelnerki, o zahamowaniach, o maskach. Obserwuję i w końcu się uśmiecham, przekrzywiając głowę w jedną ze stron, jakby pytanie, które zadał było fundamentalnym i wypowiedzianym przez dziecko. – Oczywiście, że mam, Ben – odpowiadam bez przeszkody, z tańczącym na ustach uśmiechem – masz? – pewna swojej odpowiedzi w całym tym nieodpowiednim entuzjazmie. Hamulce są nudne, choć ten w pedale mojego samochodu jest czasami wybitnie przydatny – masz sumienie, Val? Jasne pasma przesypują się na okryte rękawem sukienki ramię, znów wracają na obojczyki i dekolt, kiedy prostuję głowę i zadzieram podbródek, obserwując go z dołu – obserwując i kalkulując, bez zbędności dodatkowych pytań i niedopowiedzeń, jakbym wybitnie ciekawsko chciała po prostu patrzeć i chłonąć, topić się w chwili topniejącej zimy i topniejących murów. Padających jeden po drugim, jak elementy garderoby znaczące wykładzinę w pomieszczeniu sypialnianym, wśród chichotów i przydymionych spojrzeń, na prędce wychylonych kieliszków szampana i pozostawionych za drzwiami niepewności. Zupełnie na moment rozglądam się wokół, po rabatkach z zaczarowanymi kwiatami i szklanych oknach oranżerii, za którymi temperatura zdążyła spaść o kilka stopni – w poszukiwaniu potwierdzeń lub spojrzeń, ewentualnie dobitnych faktów na to, że faktycznie niczym się nie przejmuję. Zwłaszcza kiedy spojrzenie oczu pokonuje drogę powrotną i na nowo zakotwicza się w tych szaroniebieskich, należących do Veritiego, tak specyficznie roziskrzonych, że musiałabym być głupia – lub urodzona wczoraj – by nie przewidzieć jego kolejnych ruchów. Ciało koło ciała, w kontraście do mrozu na zewnątrz, zapewnia przyjemne ciepło – i paradoksalnie niesie dreszcz, kiedy zbliża się znowu, a dłoń sięga włosów – uśmiecham się wtedy, zupełnie oczarowana i pełna entuzjazmu – wobec historyjki o kelnerce i prędkim deserze bądź wobec jego obecności – bo to przecież takie miłe uczucie. Bo to przecież takie miłe kiedy mówi o tym, co wykwintne, a ja unoszę brew, równocześnie w górę leci kącik ust, palce zaledwie na moment zsuwają się z materiału marynarki i niepostrzeżenie muskają tors zakryty bielą koszuli. Ponoć to, co wyczekane, smakuje najlepiej – teza trudna do potwierdzenia, bo czekać nie nawykłam, dlatego kiedy on nachyla się znowu, a ciepły oddech muska płatek ucha, poza specyficznym impulsem przechodzącym przez ciało, pozwalam sobie na uśmiech. Niemal rozczulony, z nutą ekscytacji, taki, który pojawia się wtedy, gdy czeka się na gwiazdkowe prezenty. – Ponoć to cnotliwa cecha – komentuję, szeptem odpowiadającym temu, który chwilę temu uchodził z jego ust – A ja, jak już ustaliliśmy, niewiele mam sobie do zarzucenia – cierpliwość popłaca, rzekomo, podobnie, pozornie – muskając ledwie taflą warg jego skórę wciąż się uśmiecham, by finalnie odsunąć głowę i na niego spojrzeć, z tym samym zadowoleniem – pytaniem, rozbawieniem, wyzwaniem, tezą. Jesteśmy panami świata, Benjaminie Verity. Nie mogę - nie istnieje. – Tak, Ben – mówię, w rozpaleniu ulotnej chwili zapominając o wypitych kieliszkach, pomiętych ubraniach, zawiedzionych oczekiwaniach i zawiłych korytarzach pokrewieństwa; zapominam o wszystkim, kiedy w niepozornym geście zeskakuję z murka, uprzednio krótkim całusem znacząc jego policzek w formie pożegnania - z nim i tym miejscem, z padającą przestrogą i pokusą - by zaraz później zostawić za sobą melodię obcasów i odwrócić się dopiero przy drzwiach oranżerii. – Odwieziesz mnie? – jego szofer, to prawie jak on – w świetle ulicznych latarni błahostki znikają i przestają nas obchodzić, szczegóły pisanego życia i zastanej rutyny zakłóconej spontanicznością przypadków są nieistotne. Zostaje tylko obietnica i podsycana alkoholem iskra fantasmagorii. zt <3 |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Problemy pierwszego i ostatniego ze światów, zmieszane i wstrząśnięte jak martini (punkt widzenia zależał oczywiście od punktu siedzenia). Dwie oliwki na jednej wykałaczce, potem z zębów wydłubać można nią wszelkie katusze. Dwie oliwki jako metafora dobrobytu oraz obiad uboższej części tak zwanego motłochu. Kontrast klas obywatelskich, wojna Reagana z narkotykami, blablabla. Wszelkie tematy dyskusji, w których to starsi panowie liżą sobie nawzajem odbyty, klepiąc po pleckach, jacy to nie są nieskazitelni, zostawił za sobą. Znacznie atrakcyjniejszym przedmiotem stała się panna Hudson — wszystkie panny Hudson miały w sobie coś zjawiskowego, czego dostrzeżenie zdawało się rozkoszą. Valentinie, podobnie jak jej ciotce, a żonie Benjamina, do twarzy było z kłamstwem. To zawieszało się czubkach ich prostych nosów, spadając bez skrępowania na usta, jak kropla miodu i mleka, pochodzące z tej krainy miodem i mlekiem płynącej, gdziekolwiek by to miało być. Prawdziwa utopia na ledwie opalonej skórze i gładkich puklach włosów. W oczach miały bunt nie przeciwko systemowi czy statusowi, a każdym maksymom, w które zamierzano je odziewać, równocześnie czując się jak syrena w wodzie (protekcjonalna paralela) pośród tych potrzebnych. Obydwie na nich budowały swoje figury. Obydwie różne, obydwie niemiałkie, nieprzeźroczyste. Pannom Hudson do twarzy było z łgarstwem i z Benjaminem Verity. Synonim, jeśli ktoś bystry by to rozpatrzył. Do twarzy z sumieniem i milczącym uśmiechem. Wpatrywał się w nią jak w obrazek. Tęsknił za tym uczuciem. Im większą kontrolę narzucał na samego siebie jurysta, tym gorzej funkcjonowała jego zmęczona latami narkotycznych wzruszeń i adrenalin głowa. Suprarenina sprawdzała się na sali sędziowskiej, w ostatniej sekundzie przed odkryciem swoich kart w grze w pokera o stawkę rzędu 20.000 dolarów. Była idealna, gdy licznik auta pokazywał 100 mil na godzinę, gdy wiatr skakał nad szybą kabrioleta, burząc lakierowane i ulizane fryzury. Gdy biała kreska rozcieńczała w krwi wszelką pasję. Brakowało mu tego uczucia tak potwornie, że znajdywanie go w każdym fragmencie życia zdawało się nową obsesją, a Verity bardzo łatwo popadał we własne fanatyzmy. To nie depresja, to monotonia. A znudzony mężczyzna to niebezpieczny mężczyzna. Teraz wiódł rozgrywkę i rozrywkę, gdy topiąc się we własnych wspomnieniach, odnajdywał nowe uciechy. Jak szybko stanie się nią Valetnina Hudson? Czas pokaże, sumienie się nie odezwie. Czemu by miało? Dawno nie żyje. Utopić się w jej ciele, taka gładka i świeża. Taka przyjemna. Tysiące przymiotników nie opisałoby piękna kobiety — nie tej jedynej. Każdej, która wpisywała się w gusta znużonego życiem orędownika diabła. Miał swój jeden określony typ — widać osobliwy szarm panien Hudson działał na Veritych niczym płachta na byka. Czy w grę wchodziło płynące w ich żyłach żywe złoto prosto z czeluści kopalni? Nie wiadomo, ważne, że działało. Mógłby zestresować ją bardziej — zdawała się zbyt zrelaksowana. Lubił obserwować, jak z kobiecych oczu ucieka dawka fanaberii i jak wkrada się w nie na nowo, jak głód i niepocieszenie wymierają zastępowane przez spełnienie. Choćby puściły mu nerwy — tak potęga damskiego uśmiechu strwoni je ponownie. Benjamin drugi łatwy. Benjamin pierwszy spragniony. Benjamin, och, Ben. Sam uśmiechnął się na odpowiedź, gdy długie palce zabłądziły z marynarki, zjeżdżając na koszulę. Czuł tam jej długie i ładne paznokcie, imaginując sobie, że bez warstwy jedwabnego materiału wyrwać mogłaby mu serce (brednie, adwokaci nie mają serca). Jego usta przy jej uchu. Jej usta przy jego uchu. Kark przy karku. Musnął płatek ucha kobiety bardzo ostrożnie, ot niechcący, od niechcenia. Człowiek spotęgowany damskim uśmiechem złamał się tak prędko, jak tylko był w stanie, gdy młoda-piękna-naiwna mamiła go swoim wdziękiem. — Wysoki sądzie, to jej wina. A potem skażą ją na śmierć. I na krótki moment zapragnął złapać jej nadgarstek, zatrzymać, gdy pełne żeńskie wargi zadrasnęły męski policzek, lecz nie zrobił tego — pękł. — Odprowadzę cię do auta, mój kierowca cię odwiezie. Zostawiłem przecież płaszcz — ruszył za kobietą, znów obserwując jej tył. — Nie mogę, mam żonę. Gdyby tylko zatrzasnął drzwi, nie zniósłby ni sekundy dłużej. A co z tezą cierpliwości? Benjamin pierwszy kłamliwy. Benjamin drugi idiota. z tematu <3 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła