Rozliczenie
Ekwipunek
Aktualizacje
04.09.23 Zakupy początkowe (+100 PD)
05.09.23 Osiagnięcie: Pierwszy krok (+150 PD)
28.01.24 Aktualizacja rozpoznawalności (+1PSo)
18.03.24 Aktualizacja postaci (zmiana nazw)
Florence van der Decken NÉE Laffite fc. Blanca Padilla nazwisko matki Cabot data urodzenia 17 IV 1955 miejsce zamieszkania Maywater zawód żona swojego męża, działaczka charytatywna status majątkowy bogata stan cywilny zamężna wzrost 175cm waga 55kg kolor oczu zielone kolor włosów brąz odmienność - umiejętność - stan zdrowia magiczne konwulsje mięśniowe znaki szczególne niewielkie znamię w kształcie krzyżyka tuż pod lewą łopatką rozpoznawalność II (społeczniak) elementary schoolWitchwood high school Salem Elite Preparatory School edukacja wyższa Yale University, dyplomacja i stosunki międzynarodowe (BA) moje największe marzenie totrójka synów, mąż obejmujący fotel nestora najbardziej boję się własnych ułomności, kłamstw wydostających się na światło dzienne w wolnym czasie lubięobserwować cudze upadki, forsować mat w trzech ruchach mój znak zodiaku to ryby Wychowały ją pozory. Za perłowymi uśmiechami matki od zawsze wiły się pasma smutku. Dostrzegała zmianę w jej posturze, gdy w pomieszczeniu pojawiał się ojciec, widziała ulotny grymas, który przebiegał przez piękną twarz, kiedy zgrubiałe opuszki zaciskały się na drobnym ramieniu. Srebrny widelec zamierał w dłoni, nagła drętwota spływała chłodnym strumieniem na wychudzone ciało, muzyka zdawała się posłusznie milknąć, choć igła gramofonu nadal sunęła po wypustkach płyty. Bała się go, ale jeszcze mocniej bała się ten strach pokazać. Pudrowała siniaki ze starannością, tak by purpura rodzinnych sekretów nigdy nie wybiła się zza ciężaru pigmentu. Mężczyźni tacy jak on nie potrzebowali powodu by unieść rękę; murowali świat według własnych zasad i niszczyli wszystko to, co gryzło się z powstałym pejzażem. Mógł zrujnować matkę jednym skinieniem głowy - gdyby tylko chciał, gdyby tylko miał taki kaprys. Henri Laffite był człowiekiem nieprzeciętnie inteligentnym; upychał rzeczywistość na połacie skórzanego notatnika, kreśląc zawiłe ściany labiryntów planów. Każdy był pionkiem na jego szachownicy, kalkulował własne ruchy z ostrą jak stal precyzją - nie było miejsca na błąd, ani zawahanie. Urodziła się z powodem, nakreślonym w dniu narodzin celem - tym samym co młodsza siostra, tym samym, co każdy Laffite przed nią i po niej - ociosani z dębowego drewna, pokryci białą i czarną farbą. Matka na własnych radach nie wyszła najlepiej - pięć lat później została znaleziona w sypialni, zwisając z kryształowego żyrandolu. Tylko śmierć mogła uwolnić ją od złotej klatki, ciężkiego spojrzenia ojca i samej siebie. Bosa, przyodziana w jedwabną koszulę nocną postanowiła choć raz pokierować swoim losem. Była za dobra na tamto skazańcze życie. Kilka koralików mieniło się na woskowanej posadzce, połyskując w przydymionym świetle miejskich latarni zaglądających przez okno. Florence nie krzyczała. Nie płakała. Nie, gdy w pomieszczeniu zawisł ciężki odór wody kolońskiej ojca, ze spokojem nakazującego by usunięto ciało. Nieszczęśliwy wypadek. Zatrzymał się wtedy, jak zaklęty w takt Prohibere wyszeptanego dziecięcym głosem. Ojciec zamilkł na kilka uderzeń serca, ciężka dłoń zawisła tuż nad jej ramieniem. Chwila zawieszenia. Ciszy. Sekundy żałoby, dopóki czas znów nie wrócił na swoje miejsce, niemy świadek pierwszego razu gdy magia ugięła się pod rozkazem Florence. Wszystko przed i po, każda tragedia, odstępstwo od idealnego rodzinnego portretu miało te miano nosić, zaszczute w ramach nieprecyzyjnych słów. Wieczna iluzja spowijająca każdy zakamarek rodzinnej posiadłości, wylewała się przez uchylone letnimi wieczorami okna, przenikała pomiędzy deskami zabytkowych podłóg, odbijała się w refleksach kryształowego żyrandola - nowego, sprowadzonego za bajońskie sumy, ułudnie podobnego co ten, na którym zawisła matka. Kłamstwa rozbrzmiewające w twardym akcencie ojca i obco brzmiącym la vérité osiadłym na jej dziecięcych ustach. Lata później, już z obrączką na palcu wdrapała się na ten sam taboret, przewiązując szkarłatną przepaskę tak jak matka. Niczym cień, który cofnął się lata wstecz, podążając za ruchami pierwowzoru. Ale nie mogła zdobyć się na dokończenie dzieła. Nie potrafiła, zaklęta w sznureczkach marionetki, które sama wplotła w alabaster swojej skóry. Henri wolał, aby skupiała się na nauce przyziemnych przedmiotów - w jej edukacji królowała więc historia, literatura, język francuski, z którym pomimo styczności od najmłodszych lat wciąż miała problemy, lekcje tańca. Przeciętność snuła się za nią długim welonem, nawet w Szkółce Kościelnej. Jedynie magia wariacyjna wyłaniała się nieśmiało nad horyzont szarości jej istnienia, choć samą naukę magii ojciec nigdy nie pojmował jako priorytet - nie dla kobiet u Laffite, w końcu magią powinni się parać przede wszystkim mężczyźni; tylko oni potrafili przekuć cząstkę podarowaną przez Aradię w narzędzie użyteczne. Chrzest nie był wydarzeniem podniosłym, otrzymany pentakl, który zawisł na szyji Florence nie spotkał się z żadną reakcją. Pierwsze Luxlucis rozświetlające pomieszczenie nie przykuło, żadnej uwagi ze strony Henriego; każde następne Calidaqua skierowane w stronę porcelanowych filiżanek herbaty, które ujmował w zgrubiałe palce, zdawał się po prostu ignorować. Ignorował ją nawet wtedy, gdy choroba Florence pierwszy raz dała o sobie znać - spędziła tydzień, wijąc się i krzycząc, otoczona mackami konwulsji, nawet raz nie doświadczywszy troski ze strony Henriego. Nie było w niej nic, co mogłoby przykuć jego zainteresowanie - nie to, o które należało zabiegać. Nie to, które dostawała owocując purpurą na alabastrze skóry gdy nić misternie tkanego planu ojca wyślizgiwała się mu z palców. Przez okres dzieciństwa przebrnęła bez większych ekscesów. Nie sprawiała kłopotów, uczyła się dobrze, miła w sobie naturalny dar do zjednywania ludzi. Niczym szmaciana laleczka w rękach ojca, dawała się popychać w ściany labiryntu, które zaprojektował specjalnie dla niej. Z biegiem lat, wyklarował się plan, jaki uszył specjalnie pod jej miarę - jasne szwy jedynej umiejętności, jaka sprawiała, że potrafił ją zauważać. Ubierana w skromne suknie na rodzinnych bankietach, z ciasnym uściskiem na nadgarstku, szeptem ojca przy uchu, który dyktował jej dalszą drogę. Nikt nie czarował tak jak Florence - ładnym uśmiechem, niezobowiązującą pogawędką, rezolutną odpowiedzią. Kłamstwem. Stała tworem pragnień, materialną ułudą, uosabiającą cudze pragnienia. Ubrana w kłamstwa, fałszywe uśmiechy, wyważone słowa, grała w niekończącej się sztuce. Panu Devall doskwiera ostatnio noga. Hudson zastanawia się nad nową inwestycją. Harris pragnie wydać swojego najstarszego syna, szuka odpowiedniej partnerki. Krążyła niczym sęp spijając z ich ust strzępki informacji, którymi mógł posłużyć się ojciec. Czarowała, uśmiechała się, kreśliła opuszkami smukłych palców drobne gesty na ich przedramionach. W towarzystwie stawała się gliną - formowała samą siebie tak, aby przypaść do gustu każdemu z zebranych. Czasem rezolutnie dyskutowała o najnowszym dziele Whartona, momentami milkła posłusznie śmiejąc się z kiepskich żartów tracących odorem pruderyjności, byle tylko zyskać ich przychylność; dla siebie, dla ojca, dla rodziny. A oni, jeden po drugim chwytali przynęty. Ideał. Mimo choroby uczyła się świetnie, dostanie się na studia nie przyniosło większych kłopotów, ku jej zaskoczeniu, ojciec nie oponował nad tym wyborem - dyplomacja wpisywała się w wachlarz naturalnych talentów Florence nienagannie. Laffite z krwi i kości. Błyskotka każdego przyjęcia, wernisażu, niezobowiązującego spotkania. Z wiecznym szeptem przy uchu, do kogo powinna się uśmiechnąć jako następnego. A Henri konsekwentnie przesuwał granice. Zaczęła towarzyszyć mu na konferencjach dyplomatycznych, grać zakulisowe przedstawienie na globalnych scenach, wszędzie tam, gdzie jej uśmiech i talent do zjednywania nowych sojuszników, mógł okazać się użyteczny. Przez drobną chwilę, uwierzyła wtedy, że pisane jest jej więcej - że być może ojciec próbował utorować dla niej karierę. Nocami przesiadywała więc w książkach naiwnie pochwytując się wątłej nadziei na świetlaną przyszłość; szlifowała francuski, podjęła się nauki włoskiego, pochłaniała wiedzę ze sztuki, ekonomii, polityki - wszystkiego, co mogło okazać się przydatne. Pojawił się nawet prywatny nauczyciel tańca - wszystko, by przykuć do siebie spojrzenie na salonach. Tak długo grała rolę, że wreszcie zgubiła w niej samą siebie. Każdy sztuczny uśmiech stawał się coraz bardziej szczery, każde kłamstwo i fałszywa cecha, jaką przyjmowała na jeden wieczór, kładły się cieniem znacznie dłużej. Idealna córka ojca, podstarzałego dyplomaty, którego swędziało przyrodzenie wirująca z obcymi mężczyznami w takt pianina. Idealne towarzystwo dżentelmenów całujących jej dłoń i patrzących z pożądaniem wpojonym w smugi tęczówek; wiedziała o nich wszystko, co dało się tylko poznać - jaki alkohol pijają, czego nienawidzą, co sprawia, że ich puls przyśpiesza. Obserwowała, szukając wszelkich niuansów jakie mogła uznać za użyteczne. Brzydziła się nimi. Brzydziła się sobą. Ale nie miała sobie równych. Nauczyła się patrzeć - widzieć; spoglądać na zebranych czytając z nich jak z ksiąg, szukać następnych ofiar. Panienka Laffite była ozdobą każdego towarzystwa, nosząc na sobie kłamstwo niczym najlepiej skrojoną sukienkę. Na ostatnim roku studiów, poznała jego - nakierowana stanowczym spojrzeniem ojca, stanęła tuż naprzeciwko, obdarzając go wdzięcznym uśmiechem. Van der Decken szukał dla syna odpowiedniej kandydatki. Zamierzała się nią stać. Tak jak setki razy przed tem, znów ubrała kolejną maskę - przybrała kolejną kreację ułudy uszytą z najdelikatniejszego jedwabiu specjalnie dla niego. Nieumyślnie sama wpadła w jego sidła - łapała się na tym, że szukała jego wzroku w tłumie gości, wracała w myślach do jego słów, uśmiechu, lekkiej zmarszczki w kąciku oka. Pojmowali świetnie ciężar oczekiwań, drogi wytyczonej pokolenia wstecz, którą musieliśmy podążyć. Rozumiał ją, pochłaniała go taka sama ambicja, bliźniaczy głód życia niemal niezdolny do zaspokojenia. Potrzebowali się nawzajem. Miłość nigdy nie była priorytetem, jedynie skutkiem ubocznym. Była jego, jeszcze zanim on był jej. Maywater nocą spowijał gęstszy mrok niż się spodziewała - to dobrze, w cieniach najsprawniej ukrywało się tajemnice. Z obrączką ciążącą na palcu, świat Florence nabrał o nowy cel - męża. Jego karierę, jego troski, jego potrzeby. Przybrała kolejną rolę, idealnej żony, licząc, że znów zdoła oszukać samą siebie - wmówić sobie, że potrafi taką być. Codzienność miała jednak mierzącą umiejętność zdzierania fasad ułudy. Kłamstwa, którymi karmiła ich dwójkę zaczęły wypływać na powierzchnię. Perfekcja łgarstwa jakim się otulała, z największego sojusznika, stała się najgorszą przeszkodą. W ulotnych przypływach goryczy, zaczęła rozumieć, że nigdy nie była dobrą żoną; nie potrafiła być dobrą żoną, nieważne jak usilnie próbowała uśmiechać się do zdradliwej melodii własnego życia. Miłość wypadła im z rąk, zanim zdążyli twardo zacisnąć na niej palce, zgniła, poczerniała, przeżarta przez zgniliznę kłamstw i niedomówień. Nie całowała go w policzek, gdy wychodził do pracy, nie poprawiała przekrzywionego kołnierza bawełnianej koszuli, nie czekała przy jadalnianym stole aż wróci do domu. Cokolwiek ich łączyło obumierało powoli, jak zaniedbana roślina łaknąca wody, aż wreszcie stali się sobie zupełnie obcy. Ocalić mogło ich jedynie dziecko - tak przynajmniej jej się wydawało. Ale konwulsje mięśniowe, które do tej pory wydawała się traktować po macoszemu - skurcze przychodziły i odchodziły, wiła się w męczarniach w bezpiecznych czterech ścianach domostwa, w towarzystwie snując kolejne kłamstwo po kłamstwie, że choroba wcale jej nie doskwiera - okazały się przeszkodą nie do zburzenia. Nie mogła stać się matką. Nie mogła być idealną żoną. Wkrótce zrozumiała, że wcale nie musi. Powróciła więc do tego, co potrafiła najlepiej - zjednywania sobie ludzi, działana na korzyść już nie Laffite, a Van der Deckenów, stając się duszą towarzystwa Hellridge. Ocalona od bacznego wzorku ojca, znów powróciła do doskonalenia upodobanej magii wariacyjnej, organizowała bankiety, zaczęła udzielać się charytatywnie. Nie potrzebowała już szeptu ojca, który kierowałby ją w stronę następnych nieszczęśników mogących owinąć się wokół jej palca niczym satynowa tasiemka - sama potrafiła wyłapać ich z tłumu. Wszystko, byle wyrosnąć ponad przeciętność z jaką odbijała się w tęczówkach męża. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Florence van der Decken dnia Sob Sie 26 2023, 18:49, w całości zmieniany 1 raz |
Witaj w piekle!I pamiętaj... Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj. Sprawdzający: Frank Marwood |