KalendarzBenjamin Verity II
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Verity II dnia Sro Kwi 10 2024, 12:33, w całości zmieniany 3 razy
KalendarzBenjamin Verity IIOstatnio zmieniony przez Benjamin Verity II dnia Sro Kwi 10 2024, 12:33, w całości zmieniany 3 razy |
Pamiętnikidawno i nieprawdaRetrospekcje
Sny i koszmary
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Verity II dnia Sro Kwi 10 2024, 12:35, w całości zmieniany 2 razy |
Styczeń-luty1985StyczeńGorszyły go resztki wody w szklance, nieodporne na ciepłe powietrze w sypialni, wydychane przez cztery godziny niczym nieprzerwanego snu. Dzieci już dawno przestały lamentować nad pluszowym niedźwiadkiem, który wyleciał z kołyski; smoczki nie były konieczne; grzechotkę otrzymaną od babci Henrietty, gospodyni schowała ją do drewnianego kufra, który przez lata osiądzie kurzem. Nie skorzysta z niej nikt nowy, bo nikogo nowego tu nie było. nieskończone nieskończone nieskończone Włoskie rysy nosa i wydęte usta, zamrugały wypitym ostatnio drinkiem. Na tle przekrzywionych krawatów i napinających się na brzuchach najstarszych jedwabnych koszulach (przy kołnierzyku umorusanych pudrem kelnerki, co ostał jej się na palcach po niedawnych próbach zdobycia okazałego napiwku), prezentowała się niczym grudka złota, szlifowana uważnie przez swój ród, aby i z włoskiej krwi — tak powszechnie traktowanej z lekceważeniem i wzgardzeniem — uczynić piękną bryłę, gotową do sprzedaży. Osiem lat temu skakali z pobliskiego pomostu do wody prosto na pośladki. Valerio pierwszy, wyrzucając szklankę gdzieś w bok, aby alkohol wymieszał się z oceanem; Verity drugi, chyba najbardziej z nich zrobiony, tylko dlatego, że dotarł ostatni na miejsce zabawy i musiał za karę wypić dwie szklanki duszkiem; jednak najtrzeźwiejszy Williamson, patrzący na kolegów jak na debili i oczywiście van der Decken chyba wpadł przypadkiem, ślizgając się na jednej z desek, albo wykonał akrobatyczny zeskok jak z trampoliny w drugiej klasie Frozen Lake, gdy wkradli się na basen, zaciągając ze sobą trzy ślicznotki. Daphne, Velmę i tą trzecią co rzygała w kącie od choroby morskiej. LutyCztery razy prostował każdy z kosmyków włosów, zaczepiając go za frotkę, żeby nie wpadały do oczu. To nie była kwestia wyglądu, nawet próby zachowania chorej perfekcyjności, a zwykłej wygody. Kobiety spinały włosy w kucyki, mężczyźni nosili na nich frotki i zdanie Johana tego nie zmieniło. T-shirt, który równie dobrze mógł mieć na szwie dziurę i logo Flying Dutchman w myśl, że przypominanie ludziom o połowach homarów także na siłowni jest godziwym czynnikiem motywacyjnym, były pierwszym co kojarzyło się Benjaminowi na myśl o wyprawie do Cardio Crisis z przyjacielem. W czerwonej sali motało się, na oko, czterdzieści osób. Kanapy były pełne, a na żadnej z nich nie siedział przypadkowy gość — ci tańczyli właśnie w fiolecie, albo słaniali się na lustrzanym korytarzu, macając z równie przypadkowymi pannami i mężatkami. Muzyka grała głośno. DJ płynnie miksował piosenki, bo gdy skończyło się „a little less conversation, a little more...” nieskończony tekst zastąpiło „...las vegas, viva las vegas” - spryciula. Ściśnięta w dłoni obita czarną skórą teczka zabłyszczała, kontrastując z dobrze skrojonym popielatym płaszczem, którego rozpięte klapy obnażały garnitur. Włosy ułożone miał od grzebienia, zarost równo przystrzyżony, a paznokcie wyczyszczone w myśl zasady „jak cię widzą, tak cię piszą”. Benjamin Verity II musiał być, kurwa, perfekcyjny. Ledwo przeszedł dwa kroki za drzwi, a chłód lutowego powietrza przebiegł mu po karku i wilgotnych jeszcze nieznacznie po prysznicu włosach. Samochód stał blisko, może 30, góra 36 kroków w lewo przy ulicy (zaparkowałby tuż przed siłownią, ale to wiązałoby się ze staranowaniem stojącego tam Forda, a perfekcyjny lakier Rolls-Royce'a nie mógł nosić najmizerniejszego śladu czy odprysku). W całej tej zimie i mrozie, w niepotrzebnej wichurze, która królowała nad Saint Fall, jak gdyby ktoś używał dmuchawy do liści, nie zaplanował jednej rzeczy. Oddech nieba był mroźny, a pobliski krzew w ogrodzie, który pod naporem ziąbu nie zdążył rozwinąć swoich pąków, był leniwy. Leniwa była szklanka do połowy pusta, na której dnie spoczywała resztka wody. Leniwe dźwięki trzasku kominka, leniwa dłoń zapisywała leniwym drukiem adnotacje w rogu kopii dokumentów dostarczonych przez klienta w swojej sprawie. Na kominku stała figura diabła, obok niego zegar z leniwą wskazówką wskazywał teraz 12. W nocy każdy dzwon obwieszczał nadciągającą godzinę duchów, zjaw, diabłów. Jeden z nich siedział właśnie przy nakrytym aktami biurku, leniwie opierając się o podłokietnik. Ostatnio zmieniony przez Benjamin Verity II dnia Pią Kwi 12 2024, 02:29, w całości zmieniany 4 razy |
Marzec-kwiecień1985MarzecPrzedwczesny poranek. Jeszcze nie świt dnia następnego, gdy mecenas kłamstw obumierał w samotności nad ostatnimi kroplami koniaku. Hennessy. Ten, co zawsze. Smak już się przejadł. Papierosowy dym gryzł się posmakiem dębowych beczek z lasów Limousin. Niedopałka zgasił w kryształowej popielniczce, a ziarenka popiołu rozlały się po jej dnie, przepełnionym i sytym od smrodu. Końcowy z głębokich wdechów. Wystarczy. nieskończone Ten sam plac co przed laty służył krzepieniu serc zadowolonych rodziców, gdy ubrani w białe koszule niczym doniosły kościelny chór wyśpiewywali pieśni chwalące Aradię niedługo przed świętem jej Męczeństwa. Minęło 20 lat. Zmieniło się nic. Kołnierzyki trzeba było poszerzyć, a młodzieńcze buzie zastąpiła surowa dojrzała nieuczciwość. Ubrany był w czarny wełniany płaszcz przed kolano, wiązany w pasie co by nadać szyku całej sylwetce, pod spodem zaś garnitur, równie ciemny co cała reszta, dopasowany do aktualnej mody, tak by Zwierciadło (niewątpliwie grzejące sobie miejsca w niedalekiej odległości) nie miało mu nic do zarzucenia. Drzwi otworzyła mu sprzątaczka, a po krótkim wyjaśnieniu kim jest — co powinna była wiedzieć — bez oporów wpuściła do środka. Ciuś-ciuś. Benjamin w tym momencie zamyślił, że będzie musiał poprosić Audrey, by jeszcze raz wspomniała gosposi i reszcie zatrudnionych na Willowside 10 o ich obowiązkach i panujących tam wytycznych. Butelka koniaku Hennessy, opakowany w plastik zestaw sushi i odpalony papieros, który wkrótce po tym, gdy usiadł na kanapie, wylądował w popielniczce, doskonale zgrywały się z wnętrzem. Ta i podobne jej były precedensem, komfortowym zbiegiem okoliczności do opowiadania sobie w gronie przyjaciół. Benjamin odrzucił prośbę o przejęcie sprawy 23-letniej kobiety, która w następstwie błędu w jednej z przydrożnych burgerowni (mijając ją, rozpoczął opowiadanie, przypomniał sobie wtedy) zaraziła się jakimś syfem. Nie miał pojęcia czy chodziło o jarmuż, nieświeże mięso, orzeszki ziemne, czy ktoś spuścił się do sosu czosnkowego. nieskończone Głowna droga do Bostonu, biegła przez regiony piękniejsze i nie. Spojrzał w prawo, aby dostrzec tam lekki damski profil, a zaraz za nim szyderczy napis „Promise Land”. Po ziemi obiecanej została próżnia obrośnięta jałowymi drzewami, a w starych zwierzęcych klatkach rozwijała się prawdziwa puszcza. Nie zatrzymał się, wrzucając trzeci bieg. Auto przyspieszyło. Gdyby ręka omsknęła się, zamiast drążka skrzyni biegów, wylądowałaby na jej szczupłym udzie. Bostońskie popołudnie najmilsze jest wtedy, gdy nieboskłon ciemnieje aż do granatu, a krzykliwe neony rozżarzają biele, pomarańcze, błękity i zielenie. Fiolet widoczny był z oddali na którejś z mijanych stacji benzynowych, gdy tablica „Boston 2 mile” zlała się w kleks przy rozpędzonym samochodzie. Czerwień widoczna była w kręgielni w pobliżu zjazdu do miasta, na której to parkingu tubylcza młodzież urządzała sobie właśnie plenerową zabawę. Ktoś rzucił cegłówką w stronę drzewa, inny chował się w krzaki. Miasto degeneracji, gdzie od lat bywał tylko po to, by kolejnego dnia wrócić do gorszącego Saint Fall. Noce zakrapiane były tu alkoholem w kolorze rodzynek, poranki kacem i następną kreską wypychającą z nosa bezużyteczną krew. Hotel. Z tych droższych, z tych gdzie za dyskrecje płaci się złotą kartą kredytową, a czyste i prasowane dolary wciska się konsjerżowi w kieszeń, jakby był ledwie skarbonką — przechowalnią na później. Odwdzięczy się przysługą. Hotele tego typu kryją w sobie 3 tajemnice. Kochanków, którzy nie potrafią utrzymać rąk przy sobie; samotnych biznesmenów w delegacjach, którzy do 1 w nocy ślęczą nad dokumentami na spotkanie z klientem następnego dnia; kokainistów, którzy znaleźli się tam przypadkiem po zakrapianym wieczorze. Kategorie ludzi czyniły z nich społeczeństwo, a Benjamin uwielbiał kategoryzować wszystkich i wszystko. Gdzie kobieta, a rozsądek? Benjamin szczycił się połyskującym w słońcu lakierem na swoim Rolls-Roysie, którym przyjechał pod Hushed Motel niedaleko Hellridge. Popularna droga — to tędy przejeżdżał do Bostonu — nie zmieniła się niemal w ogóle. Cytrynowe pasy na jezdni pozdzierały się przez starość, boczny pas wydawał się jakby mniej zarośnięty niż pół roku temu. nieskończone List od Williamsona znaczony był pośpiechem, patronimicznymi komitywami, niespisaną tam umową i czystymi dłońmi (bo ręka rękę umyje). List do Barnaby'ego oznaczał powinność, dobre 25 lat patrzenia jak ten człowiek się starzeje i jak zamiast młodzieżowej zuchwałej twarzy, z jego oczu wyłania się chłód. List na temat Charlotte oznaczał okazję, ale i dylematy. Williamsonowie nie mieli czasu na oskarżenia, na wpadki i na niepotrzebne komplikacje i doniesienia prasowe, zwłaszcza w obliczu trwającej kampanii wyborczej nestora rodu, do której Benjamin zobowiązał się przyłożyć swoje słowa i czyny. Samochód Aureliusa pozostawiał odrobinę do życzenia. Wysokie zawieszenie i miękkie fotele do jedno, marka drugie. Benjamin nawet nie próbowałby tego skomentować, bo sam nie miał na sobie garnituru i płaszcza, a wysokie porządne buty, przetarte, ale wygodne dżinsy i sportową kurtkę. Okulary przeciwsłoneczne zdobiły nos, gdy słońce wynurzało się zza horyzontu. Butelka wody w plecaku, plastikowe opakowanie ze zdrowym lunchem — był już przecież po śniadaniu — i ten konieczny na podobne wyprawy dobry humorek. Lekki ból głowy po wczorajszym koniaku mijał. KwiecieńDiabelski młyn kusił czyste dusze tylko w czwartki po południu, pomiędzy 4:31, a 4:35. Cztery minuty słodkiej nicości, w których trakcie żaden z nich — Verity, Williamson, van der Decken, Hudson, Harris, Duer, Cabot, nie ma sensu wymieniać dalej — mógł pozwolić sobie na zatracenie we własnej dominacji nad wspólnotą posłusznych Kościołowi czarowników, twardo stąpających po ziemi. Tych, którzy za murami własnych domów, w ciasnych kamieniczkach i małych sypialniach z furią w oczach i zębami na wargach próbują nagabywać własne żony, że jurysdykcja Kręgu nad całym północno-wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych, to jedna wielka brednia. nieskończone — Kawa — rzucił z nagła do którejś z sekretarek, wchodząc do wschodniej części kancelarii, gdzie mieścił się jego gabinet. Prędki krok, szykowny płaszcz, rozpięty na całej długości, aktówka ściśnięta w lewej dłoni. Dopiero wszedł do biura, spiesząc na to spotkanie z innego. Tamten klient uwielbiał przedłużać opowieści, dodając piętnaście odwrotnych detalów w żaden sposób niezwiązanych ze sprawą, a Benjamin przygotowywał go, by w sądzie — wbrew swojej naturze — zamknął mordę. Kościół Piekieł w nocy wygląda niemal majestatycznie, co łatwo stwierdzić, wchodząc w głębiny Deadberry. Główna ulica, wkrótce plac Aradii. Rolls-Royce został samotnie na parkingu przy starym mieście. Tunele podziemne — czy nie powinni mieć takiego między kancelarią a kazamatą? Ostatnio bywał w niej znacznie częściej niż w ratuszu, czy innych salach sądowych. Deadberry nocą cuchnęło pustką, podobnie jak całe Saint Fall. Gdyby byli teraz w Bostonie, przez ulice przewijałby się pijany tłum, tymczasem wokół panowała cisza. Całą drogę od kazamaty aż do samochodu milczał. Ulice Saint Fall nie lubiły ściszonych głosów, nawet w środku nocy. Pierwsze pomruki kwietniowej wiosny w tym jakże nieprzyjemnym terenie, kończyły się o siódmej wieczorem i wracały do łask po dobrych dwunastu godzinach. Cisza wszędzie w mieście brzmiała głupotą i niepotrzebnymi wydarzeniami. Annika powinna była zamknąć się w domu i czekać do końca sprawy. Nie był wściekły. Takich sytuacji z każdym z klientem miał przecież dziesiątki, przyzwyczaił się na tyle, by przemykać pomiędzy nimi i wyciągać tylko te momenty i cytaty, które sprzyjały sprawie. Ona. Ona — Charlotte. Ona — młoda. Ona — niedelikatna. Ona — nieroztropna. Marionetka z przeszytymi przez wojnę ustami, której słowa grzęzną w gardle, gdy próbuje wypowiadać je zbyt szybko, zbyt głośno, zbyt-. Kobiety takie jak ona, ona, ona — echo rozbrzmiewało, gdy ostatnie spojrzenie skierował na otrzymany przed 3 dniami list — nie mają prawa do głosu. Jeśli było coś gorszego od niekompetentnych kelnerek, to były to tylko niekompetentne kelnerki, którym z jakiegoś powodu wydawało się, że Palazzo należy do nich. Nieprzyjemne spojrzenie puszczone do nieodpowiedniego klienta prawie zawsze zostało zauważone przez kogoś wyżej, a potem zamiast premii, pani dostawała wymówienie umowy. O ile Paganini akurat mieli dobry humor. Chłopcy na B preferowali chlup w dziób białym winem, koniecznie z gnocchi. Jeśli włosi potrafili jedną rzecz zrobić dobrze, to właśnie te mączne kulki. I kobiety, ale o tym kiedy indziej. Siedemnaście puknięć. W przyjemniejszym dniu Paganini zamieniłby je na pukanie siedemnastki, ale nie dzisiaj. Dzisiaj czarna noc opadała na czerwony budynek, wyróżniający się na tle innych w zasranym Little Poppy. Nawet jeśli jakaś przyzwyczajała teraz kolana do miękkiego dywanu, powinna wyjść. Zaraz, teraz, już. Na wyspach zawsze wiał wiatr. Przedsmak tego mieli w Maywater przy sporadycznych odwiedzinach van der Deckenów albo przechadzkach po plaży. Lipcowe popołudnia brzmiały lepiej w rytmie pomarańczowego słońca, wrześniowe kolacje w restauracji z widokiem na morze, umieszczonej na palach niedaleko ulicy Portowej. Wrześniowe wieczory zamieniały się w noce, a noce przechodził w jedność, gdy opadający czarny proch oznaczał pole bitwy. |
Maj-czerwiec1985Kwiecieńnieskończone nieskończone nieskończone nieskończone MajKlasyczne chryzantemy — mieszanka bladych i żółtawych jak te mgły na jasnym nasłonecznionym niebie nad Cripple Rock. Mieczyki — wystające jak kutasy spomiędzy reszty pachnącego bukietu — florystka wyszukała alabastrowe i purpurowe, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. W końcu przeplecione pomiędzy resztą niezapominajki, jakby warkocz oplatający ten nadymany efekt. nieskończone nieskończone nieskończone nieskończone nieskończone nieskończone Czerwiecnieskończone
|