Krypta Fogartych Krypta to ukryta jest w gęstwinie lasu - dla kogoś, kto nie zna jej dokładnej lokalizacji, odnalezienie drogi jest karkołomne, utrudnione przez gęstą mgłę, przerażające szepty i nieprzyjemne wizje, które spływają na zabłąkanych wędrowców, gdy znajdą się dostatecznie blisko wejścia. Nawet po pokonanie przeszkód nie gwarantuje dostania się do środka – drzwi są chronione przez silny rytuał magiczny przeprowadzony ponad trzysta lat temu. Strzeżący ich mechanizm otwiera się tylko po zasmakowaniu świeżej krwi członka rodziny Fogartych. Do samej krypty prowadzą dwie kondygnacje kamiennych stopni i zawiły labirynt korytarzy. Tylko jedna droga prowadzi do obszernego pomieszczenia, reszta kończy się ślepymi zaułkami. W nawie bocznej znajduje się rodzinny grobowiec, gdzie w zmierzłych czasach chowano zasłużonych członków rodziny, w tym inicjatora spisku, który miał miejsce sto lat temu. Nawa główna wyposażona jest w ołtarz wzniesiony ku czci Lucyfera. W podłodze wykuty został olbrzymi pentagram - świadectwo przeprowadzonych rytuałów. W powietrzu czuć intensywną obecność magii. Krążą przekazywane z ust do ust pogłoski, że w jednej z sieci rozległych korytarzy jest ukryte przejście, które prowadzi bezpośrednie do zamkniętej przed laty kopalni i to właśnie ono umożliwiło przeprowadzenie zamachu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
22 lutego 1985 r. Luty nie chciał być gorszy od stycznia. Mróz wślizgiwał się pod zakamarki ubrań, kąsał w odsłonięte fragmenty ciała, kradnąc z organizmu ostatnie, zachowane pod fałdami skóry skrawki ciepła. Noc spowiła Helldrige ciasnym kokonem ciemności. Z każdym krokiem gęstniała. Im bardziej zanurzał się w odmęty lasu, tym dotkliwej próbowała odcisnąć na nim swoje piętno, ale uparcie utrzymywał, że, by trafić do celu, nie potrzebował jasnej kuli światła rozpraszającej mrok. Drogę oświetlała mu kotłująca się pod kopułą czaszki wizja. Stawała się wyraźniejsza, kiedy plecy zanurzyły się w okalającą okolice mgle. Jej opary były zjadliwie, uporczywe. Wiedział o tym, a mimo to się nie wycofał. Po drodze miał nadzieje natknąć się na znajomą, zabłąkaną w urokach nocy sylwetkę. - Znowu tu jesteś - cichy, niepokorny szept przeciął ciszę. Naszkicowany na wargach uśmiech był niewyraźną projekcją radości, która na trzy uderzenia serca zamarła w cecilowej piersi. Zaciągnął się papierosem. - Jestem. Znowu tu był. W miejscu, gdzie nadzieja umierała pierwsza. Najczęściej spopielił ją żar gniewu. Zatrzymał się na chwile. Kakofonia szeptów zakłóciła ciszę. Ponownie zaciągnął się papierosem, nasłuchiwał obcych słów wydobywających się z tysiąca równie obcych gardeł. - Mam rozumieć, że stałego bywalca powitacie nowym repertuarem okropności? – spytał zuchwale. Dla odmiany odpowiedziała mu przeciągła cisza. Nie wiedział kim były. Zjawami? Zabłąkanymi duszami? Urojeniami osiadłymi jak osąd na dnie umysłu? Nie wiedział kim były, ale pamiętał, jak, kierowany głownie ciekawością i dreszczykiem ekscytacji, zjawił się tu po raz pierwszy. Sugerował się wskazówkami zapisanymi w odnalezionym na strychu dzienniku. Nie miał pojęcia, co spotka na swojej drodze. Drżał z przerażenia, słysząc obce głosy tuż przy uchu. Drżał z przerażania, kiedy zesłano na niego wizę. Pamiętał. Doskonale pamiętał, jak niepokój wspiął się po drabinie krtani, zduszając strach w gardle. Pamiętał martwe, pozbawione życia spojrzenie Teresy. Jej blada jak tarcza księżyca, odchodząc płatami skóra. Zęby wykrzywione w makabrycznym, nienaturalnie szerokim uśmiechu. "Te emocje nigdy nie były twoje, odeszły ze mną" powiedziała charcząc przeraźliwe. Pamiętał pustkę, która wyrwać usiłowała ostatni dech w piersi. Bał się, że już nigdy nie zobaczy siostry. Bał się, że umarła naprawdę. Ale tamten lęk zniknął. Kiedyś przemierzał ten teren athame ściskając w dłoni, dzisiaj nie zadał sobie tyle trudu. Nie rozczarujcie mnie, miał na końcu języka, ale nie zdecydował się przekazać im werbalnie wiadomości, zamiast tego przymknął na moment powieki. Nastała głucha cisza. Czas odmierzany był przez kołatanie w piersi serca. Sekundy wydłużyły się w minuty, minuty w godziny, godziny w wieczność. Nie mógł ustać w miejscu. Przeskakiwał z nogi na nogę. Dłoń zanurkowała w kieszeni w poszukiwaniu paczki papierosów. Niecierpliwość wiła się w nim jak żywe stworzenie. Czasem wyobrażał sobie, że miała macki jak Cthulhu, którymi uderzała o ścianę gardła, by doprowadzić go do bezdechu. - Nie sądziłem, że staniecie się kolejnym rozczarowaniem. Całą złowieszczą energię przeznaczyły na Mallory’ego? Szepty. Znowu rozległy się szepty, przekształciły w niepokojące syki. Jakby znalazł się w siedlisku żmij. Nie pozwolił, by ukąsiły go w kostki. Nie pozwolił, by umysł zatruły jadem. Wyrzucając niedopałek do zaspy, ruszył w dalszą drogę. Na teren niczyj. Kilkanaście metrów dalej z ciemności wynurzyła się znajoma konstrukcja. Majaczyła nad nim jak wyrok śmierci, choć szansa, że zostanie tam pochowany spadła do zera, w momencie, kiedy klątwą zostały zapieczętowane drzwi. Gdzie Mallory? Dotarł na miejsce? Ostrze niepewności dźgnęło go w prawe płuco. Zaciągnął się, wypełniając jego pustą przestrzeń tlenem zanieczyszczonym przez papierosowy dym. Wzrok natrafił na stojące przy wejściu istnienie. Miało ludzkie kształty. Znajome, wyczekiwane. Żywe. - Znalazłeś drogę. - Cichym szeptem zaakcentował swoją obecność. Swoim zwyczajem pojawił się znikąd. Wyłonił się z otulającej las mgły. Bez ostrzeżenia. – Nie trzymasz pistoletu przy skroni, więc nie postradałeś zmysłów. – Podszedł bliżej. Uśmiech wyostrzył się w kącikach warg. – Nie wzdrygnąłeś się na mój widok, więc się nie boisz. – W jego dłoni pojawił się nóż. – Ale nie uwierzę, że nie masz nic na sumieniu. Za bardzo pasujesz do tego miejsca. - Diagnozę postawił z przymrużeniem oko, z śmiechem zatrzymanym w przeponie. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Mallory Cavanagh
Ostatnie czterdzieści osiem godzin upłynęło pod znakiem gorączkowych prób złożenia w całość układanki, w której brakowało kluczowych fragmentów. Już niedługo, przypominał sobie raz za razem podczas wertowania rozsypanej na podłodze dokumentacji - rezultatu prowadzonego od miesięcy śledztwa. Zespolił ją luźno czerwonym sznurkiem ze względów czysto praktycznych, w efekcie tworząc konstrukcje przywodzącą na myśl wyrwane z otępienia, pulsujące chaotycznie serce. Centrum zasilania, które ładowało baterie życiowe nie tylko ludzi, ale i materii nieożywionej: rozświetlony, wypełniony zapachem kawy pokój nie był już cieniem samego siebie. Kto by przypuszczał, że skutki sprezentowanej bomby słownej będą aż tak owocne? Błyskawicznie zdestabilizowała lutowy system niepowodzeń i bólów głowy, spychając go na skraj niepamięci i skaziła optymizmem, który teraz podkręcał każdy, drobny gest. Rozpierała go energia, przez którą nie mógł spać, nie potrafił skupić się na nauce i kilka razy podczas zmiany w Chyżym Ghoulu porozlewał drinki. Stał się nieostrożny i co było najbardziej martwiące, przejmował się tym chyba mniej, niż powinien. Choć za dzieciaka bał się ciemności i czających się w niej drud, notoryczne wizyty na cmentarzu składane po zmroku - by zminimalizować ryzyko niepotrzebnej interakcji z innymi żałobnikami - zaczęły go do niej przyzwyczajać. Większość sprawunków wciąż wolał załatwiać w ciągu dnia, ale przynajmniej ręce przestały mu się pocić na myśl o nocnych eskapadach w średnio znajome tereny. Teraz, gdy dzięki ‘uprzejmości’ Douga i jego zdezelowanego Forda przybył na wyznaczone miejsce spotkania, nie uznawał osłony nocy za ograniczającą i przerażającą - wręcz przeciwnie, przypominała bardziej przedsionek piekła, skąd mógłby pokierować się w jedyną właściwą stronę, ku Dahlii… Więc bezzwłocznie wniknął w leśną gęstwinę. Kilka kroków wystarczyło, by usłyszał, jak ostrzy sobie na niego ząbki. Spiął się mimowolnie, ale nie zwolnił marszu. Nie zatrzymał się ani na moment. Nie mógł pozwolić, by sporadyczne pohukiwania, wyzierające zza mgły rozcinanej jedynie światłem latarki czy skostniałe podmuchy wiatru, wżynające się w nieosłonięte skrawki skóry, przeszkodziły w dotarciu do celu. Mógł przygotować sobie zawczasu mapkę, ale ostatecznie zabrakło mu na to czasu, postanowił więc zdać się na swój zmysł orientacji w terenie; ten zawodził najrzadziej. Słuch i wzrok łatwo można było oszukać - przekonywał się o tym na własnej skórze częściej, niż by chciał i pewnie przekonałby się o tym ponownie, gdyby odrzucił zawartą w liście poradę. Zostanie ofiarą specyficznej formy obrony krypty przed nieproszonymi gośćmi mijało się z przyjętymi na ten wieczór założeniami. Uwolniona z fiolki magia rozkruszała nadciągające zewsząd widmo niebezpieczeństwa z łatwością, z którą śnieg pękał pod butem. Ofiarowała poczucie złapania choćby na chwilę sensu, za którym podążał niemal jak w malignie. Wszelkie kotłujące się na krańcach wizji powidoki łatwo było ignorować, gdy wzrok naturalnie ciągnął do biało-złotej jasności jak ćmę do swojego naturalnego drogowskazu. Cecila też powinien przyciągnąć; na tej płaszczyźnie przejawiali upiornie wręcz podobne tendencje. Uczepił się myśli, że był gdzieś obok za każdym razem, gdy włosy na karku jeżyły się przez coraz śmielej sobie poczynające szepty. Nie miały ogromnej siły przebicia, ale wciąż irytowały. Szybko je rozpędzał, by nie zagłuszały głosu, który momentami jako jedyny utrzymywał go przy zdrowych zmysłach. Już niedługo… może będę ci mógł to wszystko wynagrodzić. Nie odpowiedziała, ale tym razem milczenie nie przypominało uzasadnionej nagany. Wyczekiwała na dalszy rozwój wydarzeń z tą samą dozą dziwnego, zwodniczego optymizmu, z którą natarczywie skracał dystans dzielący go od pochwycenia dobrze rokującego tropu. Jakże wspaniale byłoby znaleźć w końcu twarde dowody na poparcie teorii nieustannie wyśmiewanej przez miejscową policję… Bandę skorumpowanych partaczy jak zwykle czekającej, aż im się podstawi rozwiązanie sprawy pod nos, by przypadkiem nie dostali zadyszki od nieustannej pracy w terenie i co gorsze: bez dostępu do pączków. Zacisnął zęby i prawie się zatrzymał, gdy ciemny, masywny kształt wciął mu się nagle w pole widzenia. To tylko byle majak, spróbował przekonać się wyjątkowo nie przekonującym mruknięciem i pozostać przy tym skromnym monologu, lecz wraz z wiatrem nadciągnęła wątpliwość. A co, jeśli nie tylko? Potrafił przecież rozróżnić rzeczywistość od iluzji… Ale i tak przyspieszył. Nie sądził, by nawet wysokoprocentowy trunek był w stanie całkowicie pozbawić go resztek ostrożności. Daleko mu było do Theo czy, cóż, większości rodziny i ta świadomość przypominała mu o tym, by zawsze i wszędzie starać się dopomóc szczęściu choć trochę, zamiast ufać mu bezgranicznie. Bo to był bilet w jedną stronę, a jego pociąg miał jeszcze trochę drogi do przebycia. Uśmiechnąłby się na widok wychylającego się z mgły zarysu kamiennej budowli, ale zamiast tego przystanął, by opanować gwałtowną zadyszkę. Dopiero dzięki niej uzmysłowił sobie, że końcówkę drogi przebiegł. Zerknął na zegarek - czas się zgadzał, a mimo tego był tu jedyną żywą dusza. Nie bądź głupi. Skrzywił się mimowolnie w oczekiwaniu na drugą część wypowiedzi. Nie odrywał wzroku od przesuwających się wolno - za wolno - wskazówek zegara. Czekaliśmy na ciebie tak długo. Stłumiony chichot przyjął formę przecinka. Sam więc rozumiesz, że chcemy się tobą nacieszyć. Nie uciekniesz… nie tak prędko. Potworne, ale prawdziwe. Nie miałby szans, nie w tym stanie. Zacisnął zęby. Oddychać. Musiał oddychać. Powoli. Wdech… I nagły ruch po lewo. Zamarł. Pewnie też pobladł, ale ciemność to zamaskowała. Odruchowo, bo przecież ten szept znał dobrze. — Ciekawy osąd. Taki tylko odrobinę dramatyczny. — Szczątki irytacji przeżerające głos kłóciły się z nikłym, chwilowym uśmiechem, którym przywitał Cecila. — Powiedziałbym, że z nas dwóch to ty się lepiej wtapiasz w otoczenie. Momentami aż za dobrze. — Zmrużył oczy tylko po części niefrasobliwie. — Daj mi dowód na potwierdzenie tego, że naprawdę stoisz tu teraz przede mną - żywy, a nie utkany z tych mgielnych, psychotropowych wyziewów. — Poprawił wżynający się w ramię pasek torby, po czym zsunął spojrzenie na ściskane przez Cecila ostrze. — Swoją drogą… Mam nadzieję, że je wyczyściłeś. — Ale z nadzieją bywało różnie, a magia często kaprysiła, zwłaszcza w tak niecodziennych okolicznościach, dobrze więc, że wziął ze sobą apteczkę. — Ciebie na sumieniu wolałbym nie mieć. Odnoszę jednak wrażenie, że nasze małe, piekielne miasteczko liczy na coś odmiennego. — Ni to prychnął, ni odrząknął, po czym wcisnął dłonie do kieszeni kurtki i zerknął na Cecila. — Nikt nie jest bez winy. Hellridge również. — Stanął do niego bokiem, twarz zwracając ku krypcie. — Najwyższy czas, żeby za nie zadośćuczyniło. |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Stał jak posąg - bezruchu. Z uśmiech zastygłym na wargach. Z mocniej bijącym w piersi sercem. Z papierosem w kąciku ust i nożem w ręce. Stał ze wzrokiem wycelowanym w znajomą sylwetkę. Znalazłszy się pod odstrzałem słów Mallory'ego, zdusił w krtani śmiech. Siedemnaście lat znajomości. Tyle straconych lat... - To jedyny komplement, na jaki cię stać? - sarknął, spoglądając mu w oczy. Spojrzeniem miał zimne, skute lodem. Dorównywały Alasce. - Dramatyzm jest częścią mojej egzystencjii- enigmatycznym szeptem wyznał mu prawdę - i twojej, skoro tu jesteś. Znowu to samo. Udowodnij, że istniejesz, Cecil, usłyszał cichy szept tuż przy ucho. Udowodnij, że nie jesteś utkanym z oparów urojeń wytworem wyobraźni. Cień. Był Cieniem. Te brzmienie ciążyło mu na barkach nawet teraz. Nawet pod wpływem ciężaru znajomego spojrzenia. Uśmiech, który przez chwile tlił się na cecilowych ustach, zgasł pod wpływem jego temperatury. - Kwestionujesz moje istnienie? - Pod językiem poczuł konsystencje rozczarowania; spłynęła wzdłuż gardła, gdy została przełknięta w towarzystwie śliny. Miał już wciąż przy sobie. Nigdy się z nią nie rozstawał. Z powiększającą się listę rozczarowań. Musisz się z nią w końcu rozstać, Sisi. Nie możesz żyć wspomnieniami. I znowu to samo. Jej głos. Widział ją w rysach twarzy Cavanagha. W jego spojrzeniu. W krzywiźnie uśmiechu. W popękanych od mrozu wargach. Nie mógł uciec od przeszłości. Zakleszczyła palce na jego krtani, odbierając mu szansę na złapanie tchu. Każdej nocy wślizgiwała się pod powieki. Była obecna. Jak strach. Jak wszystkie tętniące w nim lęki. Równie prawdziwa, co serce obijające się boleśnie o żebra. Równie prawdziwa, co chłód zakradajacy się do pomieszczenia przez nieuszczelnione okno. Równie prawdziwe, co przywiązanie, które niczym drzazga utkwiło w jego sercu. Równie prawdziwe, co obecność drugiego istnienia. - Chcę wiedzieć, że tu jesteś. Słyszał jej głos za każdym razem, kiedy tonął w mroku. Absurd tej myśli zalał kwaśnym grymasem jego wargi. Właśnie tak wyglądał krajobraz po bitwie. Po bitwie, którą stoczył ze samym sobą. Podążał za impulsami, przeczuciem, które, choć wodziło go za nos, nigdy go nie zawiodło. Poruszał się w ciemności, we mgle, za głosami, nie mogąc pozbyć się irracjonalnego wrażenia, że musi dojść do celu, zanim niebo zapłonie blaskiem dnia, bo był Cieniem- znikał w brzasku jak kołtun tlących się pod sklepieniem czaszki ulotnych wspomnień ginących w upływie czasu. Chciał wiedzieć, że tu jest. Obok. Żywy. Potrzebował dowodu jego istnienia. Cecilowi więc nie pozostało nic innego, jak dostarczyć mu takowy, skoro sam głos już nie wystarczał. Podszedł do niego w trzech krokach. Opuszki placów zetknął z zimnym od mrozu policzkiem, inicjując kontakt wzrokowy. Miał nadzieje, że zachowana w nich przez głęboką kieszeń płaszcza namiastka ciepła, poparzy Mallory'emu skórę. - Jestem tu. - Ciepłem oddechu owijał jego skroń, ku której zbliżył usta na odległość kilku centymetrów. I będę, zamarło w krtani. Zawisło na ich głowami jak mgławica niewypowiedzianych obietnic. Jak wiele słów, które zatrzymał w przełyku. Jak tajemnice, które przed nim skrywał. Te wszystkie chwile, jakie spędził w obecności jego siostry, poza zasięgiem czujnego wzroku, poza granicami jego świaodmosci. Uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać. Obietnic było wiele. Tą, którą złożył, pieczętując ją rytuałem, nie mógł złamać. Pulsowała bólem w skroniach, paliła w rozgrzane od pożaru gorączki ciało, odbierając mu dech w piersi. Czy to za sprawą protestu drugiej strony, czy też własnej samokontroli, rozstał palce z policzkami Malla i odsunął się od niego na bezpieczną odległość wyciągniętej ręki. - Uznaj to za deklaracje przyjaźni, a ja łaskawie przymknę oko na twój występek. – Puścił mu oczko, z nikłym rozbawieniem zabłąkanym w spojrzeniu, który uwidocznił się postaci bladych ogników na krawędzi spojówek. Zmierzył wagę noża w dłoni. Obrócił go w palcach. Wyobraził sobie pulsującą pod zwojem skóry sieć naczyń krwionośnych, w tym tętnice Cavanagha ukrytą w kołnierzu płaszcza. Skierował ku niej ulotne spojrzenie. - Jest sterylny jak to tylko możliwe - prychnął z udawanym rozdrażnieniem. - Nie zapominaj, kto z naszej dwójki zaprzyjaźnił się z anatomią. - Kąciki ust zadrżały mu lekko, ale nie zatrzymał na nich uśmiechu. Nadzieja. Chciał wierzyć, że rozstał się z nią na dobre, ale to pobożne życzenia, które nie odnalazły pokrycia w rzeczywistości. W końcu wciaż wznosił modlitwy ku Lilith, więc żył nadzieją. Zresztą nie było na świecie nadziei, której nie spopieliłby żar zwątpienia, ale na tych zgliszczach, jak Uroboros pożerający własny ogon, rodziła się nowa. I tak w kółko, w bezkońca. Minął Malla, kroki swoje kierując ku bramie. Lubił myśleć, że to brama do piekła. Jego prywatnego piekła, pełna starych demonów, które usiłowały rozerwać go na strzępy. Starych, które znał z imienia. Był więc oswojony z ich obecnością. Nowych bał się dużo bardziej. Ostrze noża zatopił w skórze, nieopodal linii życia. Strużka krwi swoim ciepłem parzyła go w dłoń. Na jego twarzy nie pojawiła się żadna ekspresja bólu. Nie zacisnął zębów na dolnej wardze, by zdusić syk. Zniósł go z godnością, choć jej istnienie było kwestią dyskusyjną. Nie pamiętał, co mówiła Sierra, gdy pod koniuszkami palców badała strukturę linii na jego dłoni, ale Cavanagh miał rację. Te przeklęte miasto stawało na rzęsach, by zmieść jego istnienie z powierzchni ziemi. Godzina, by odpłacić mu się z nawiązką, zbliżała się nieubłaganie. - Odsuń się.- Przyłożył zakrwawioną dłoń do mechanizmu otwierającego wrota. „Sezamie, otwórz się” było przereklamowane, niewystarczające w obliczu rytuału. Krew. Cholerna krew. Czuł jej zapach unoszący się w powietrzu. Tylko ona mogła otworzyć te drzwi. Przemieszczające się pajęcze odnóża po żeliwnej pajęczynie i zgrzyt zamka utwierdził go w tym przekonaniu. Zacisnął dłoń na mosiężnej kołatce i pchnął je z całych sił. W pierwszej chwili nie drgnęły. Podwoił swoje wysiłki. Zardzewiałe zawiasy wydały z siebie przeraźliwie zawodzenie. Fogarty miał wrażenie, że swoimi jękami obudzą śpiące w lesie licho. - Zapraszam, zapraszam - głos Cecila stał się melodyjny, niemal ciepły, ale pozbawiony nuty wesołości. Nie silił się na entuzjazm. Tutaj nie musiał udawać kogoś, kim nie był. - Witam w miejscu, gdzie życie spotykało się ze śmiercią. Rozgość się. Czuj się jak u siebie w domu. Chociaż Mallory nie zasłużył na żaden gest dobrej woli, w tym cecilową gościnność. Bo chociaż byli we dwóch, wciąż czuł się samotny. Wsunął do ust papierosa. Zapalniczka swoim żarem ogrzała podbródek. Pierwszy, gwałtowny buch wypełnił płuca. Pozwolił, by to plecy Mallory’ego jako pierwsze zniknęły w ciemności. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Mallory Cavanagh
Wszystkie stałe, do których przywykł, popadały w umorusane obłędem zapomnienie. Ostrości wyznaczające plan dnia topiły się w mgle zmieszanej z dymem papierosowym. Odpowiednio sprasowane gesty. Pewność, z jaką unosił głowę, choć najchętniej by ją opuścił. Suche maksymy się rozpadały, ukazując przelotnie burzliwe odruchy. I cóż z tego, pomyślał machinalnie, równie kulturalnie prostując linię pleców - cóż z tego, jeśli przy okazji były ofensywne? Ważne, że prawdziwe. Prawdziwie dostałby po uszach za takie zachowanie w przestrzeni publicznej, ale tu obserwował go tylko Cecil. Aż Cecil. Od niego też dostał - garść chłodu i enigmatyczny szept. Kolejną oczywistą prawdę o nieoczywistym, gorzkim posmaku. Tak, właśnie na tyle go było stać w tym momencie: nieosłodzoną próbę pozbierania się po strachu, jaki mi napędziłeś, Sisi. Który to zawsze na dzień dobry przyprowadzał ze sobą, ale w spokojniejszych okolicznościach, obniżających ryzyko przedwczesnego zawału. Taka była cena, którą płacił za tę znajomość. Doceniał jej urok, cały ten poprawnie dramatyczny wydźwięk, dziś jednak wykroczył poza skalę... Implodował. Wyjątkowo nieczuła była ta noc, w której objęcia zostali wrzuceni bez możliwości obrony, choć zjawili się tu uzbrojeni. I może gdyby luty wykazał się większą łaskawością, nie musiałby już na wejściu niechętnie przyznawać, że: — Ostatnio gdzie nie spojrzę, tam dramaty. — Ograniczać je zaczął już teraz, wzrok ulokowując w bliżej nieokreślonej, zimowo-burej przestrzeni. — Byłoby miło od nich odpocząć. — Jak te kilka lat temu, gdy życie było prostsze móc posiedzieć w pomroku zdezelowanych fabryk, czytając polecone sobie nawzajem książki w sporadycznie tylko przerywanej ciszy, która zdawała się wyciągać z nich więcej, niż słowa były w stanie. — Dzięki twojej spostrzegawczości być może mamy sposobność na skosztowanie, dla odmiany, jakiegoś wytchnienia. — Ale nie chciał, co więcej: nie mógł polegać na "może", gdy chodziło o Dahlię. Obrał ją za priorytet tak, jak to robił, gdy żyła: musiał zyskać pewność, że jest na dobrej drodze. Pochwycić rzeczywistość, która notorycznie prześlizgiwała się między chropowatym materiałem rękawiczek. A że zdeptał przy tym uczucia Cecila? Bo zdeptał, jasno to wynikało z zadanego pytania, choć wybrzmiało dosyć niewinnie. Gdyby nie znali się tak długo, pewnie by mu to umknęło. I łatwiej by się żyło w przeświadczeniu, że swoimi działaniami nie krzywdził innych. Ale, tak całkowicie szczerze: czego się spodziewał? Wystarczyło przecież zamienić ledwie kilka słów z rodzeństwem Cavanagh, by pojąć, jak się sprawy mają; z kim warto wejść w komitywę, by uniknąć rozgoryczenia. Siostra roztaczała wokół siebie blask, który on jedynie podkradał. Wywierała wrażenie, o jakim on mógł pomarzyć; takie, które zostawało z tobą na zawsze. Którego nigdy nie miało się dość. Które tak desperacko pragnął przywrócić. Nie tylko cofnąć czas, lecz skonstruować go od nowa na twardszych fundamentach, łamiąc błędne koło historii, która się z nich naśmiewała, gdy stali tak tutaj: dwóch konspiratorów, pod osłoną nocy zwalczający ciemność. Niemożliwość wykonania zadania, którego się podjęli, bladła w kruchym blasku księżyca. Jeśli tym razem niczego nie sknoci, jeszcze przed świtem będą mogli świętować pierwszy z drobnych sukcesów, zbliżający do rozcięcia węzła gordyjskiego, w który wplątała ich Dahlia. Jeśli nie jest to jedynie koszmar na jawie... Zamarł, gdy Cecil się poruszył. Prosty gest potwierdził przypuszczenia; dowód, którego tak potrzebował, wymierzył mu policzek. Z delikatnością drutu haratał skórę i nasycał ją czerwienią. Wątpliwości rozpadły się jak domek z kart. Wyobraźnia nie odwzorowałaby tak perfekcyjnie - tak nieznośnie - ciepła drugiego istnienia; całości ładunku, zamkniętego w tak niepozornym geście. Zakuł o tyle mocniej, że zmieszał się z jego własnym, wyniesionym z domu. W obronnym rozdrażnieniu zakleszczył palce na cecilowym nadgarstku, by go odsunąć. — Oby jak najdłużej. — Pokusił się jeszcze na odpowiedź, choć dobrze wiedział, że ze słowami trzeba było obchodzić się ostrożnie. Oszczędnie. Tak, jak z obietnicami. Nie było potrzeby bardziej obciążać sobie sumienia, więc zwolnił Cecila z tej obligacji, rozmywając środek ciężkości cichym, lekkim prychnięciem. — Tak, ten wielki, ostry nóż w twojej dłoni jednoznacznie przekreśla możliwość uznania tego za cokolwiek... mniej przyjaznego. — Zsunął wzrok na ostrze wprawione w ruch jak awangardowy, nieco leniwy wiatraczek. — Jakbym śmiał? O pewnych rzeczach nie da się zapomnieć. — Odchrząknął, dodając ciszej: — Tak jak na przykład o tym, kto z naszej dwójki jest bardziej zrównoważony. — Albo raczej był, ale chwilowa usterka nie niszczyła obrazu całości. Od lat się nie zmieniał i w duchu za to dziękował: jedną z zalet obecności Cecila było czerpanie pewnej satysfakcji z faktu, że względna rozważność nie była jedynie maską, którą przywdziewał za każdym razem, gdy "miał się prezentować jak na Cavanagha przystało". — Właściwie to świetnie się składa... — że być może nie będzie już musiał płacić Winnie za korki. — Jeśli dobrze połączyłem kropki, niedługo będziesz miał szansę wykazać się swoją wiedzą o magii anatomicznej i, co ważniejsze, nie tylko w teorii. — Cień szczerego uśmiechu przemknął mu po ustach i zaciął się na widok dostrzeżonego kątem oka nacięcia. Zacisnął zęby. Nic nie powiedział, jedynie przekierował wzrok na drzwi i usłużnie usunął się z drogi, gdy mu to nakazano. Paskudna natura rytuałów nie zaślepiła go na tyle, by nie dostrzegł tkwiącego w nich potencjału. Kolejna dziedzina, którą powinien zacząć zgłębiać już dawno, ale zamiast tego wolał pokładać wiarę w policji. I co mu to dało? Jedynie morze frustracji, w którym nachapał wody w płuca i dzięki brawurowej akcji ratunkowej musiał teraz zawdzięczać życie jednej z najbardziej irytujących osób na komisariacie. Ciekawe, pomyślał, zerkając z ukosa na Cecila, jakim upokorzeniem obdaruje mnie ta współpraca? Cóż, jeśli okaże się bardziej owocna, gotów był przymknąć oko na wszelkie plamy na honorze. Jego resztce. Przeciągłe jęki mimowolnie zjeżyły mu włosy na głowie; nim gwiazdy bestiariusza wylały się z mroków lasu, wniknął w tą, która się przed nim otworzyła. Pożerała nawet światło latarki. Zatrzymał się ledwie po kilku krokach i okręcił na pięcie, oświetlając twarz Cecila. Nienaturalną ciszę ożywiało jedynie wzburzone bicie serca i garść oddechów. — Naprawdę aż tak źle mi życzysz? — Tu miał nadzieję mimo wszystko poczuć się odrobinę milej widziany, niż pod ścisłym nadzorem zimnych lub, co gorsza, niewidzących oczu rodziców. Odetchnął głębiej. Wolną dłonią wybadał ścianę i przyległ do tego jedynego skrawka komfortu, którego miał doświadczyć na tym etapie trasy. — Jakie atrakcje czekają dalej? Boggart? Lich? Ghoul? Może bies? — W międzyczasie rozpiął suwak torby i sięgnął do jej wnętrza. Chciał zrobić wszystko tak, jak należy: po kolei, a więc najpierw wypadałoby się zająć łataniem drobnych ran. — Masz. — Wyciągnął w stronę Cecila opatrunek i środek odkażający. — Na wszelki wypadek, gdyby magia nie wystarczyła. — Mogła być przyblokowana, ot, haczyk rzuconego rytuału. Jeden z wielu. |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Dobre intencje to kłamstwo, a kłamstwa powtarzane wiele razy stają się prawdą. Równie ulotne były słowa, jakie z siebie wyrzucali, zagłuszając szepty, który nadal próbowały wślizgnąć się pod sklepienie ich czaszek i wypłynąć na ich poczytalność. Opracowywały taktykę, jak wpłynąć na ich zaufanie. Cecil, ufasz mu w ogóle?, pytała, a potem, z kilkusekundowym opóźnieniem, jak na zwolnionych klatkach filmu, zapewne żeby zasiać w nim ziarno niepewności dodawały: Zdeptane uczucia są dobrym pretekstem, by zacisnął pewniej dłoń na rękojeści noża i wcelować go prosto w jego gardło. Problem w tym, że nie chciał oglądać go martwym. Nie chciał też nazywać tego, co łączyło go z Dahlią, ani tym bardziej określać emocji, jakie mu obecnie towarzyszyły. Mógł odegrać je wszystkie. Wpłynąć na swoje rysy twarzy i oblepić lepką siecią kłamstw swoje słowa. Mógł, ale w tym momencie jego przywiązanie do łgania nie odnajdowało odzwierciedlenia w rzeczywistości. Nie otworzy wina, by zafundować sobie tymczasową amnezję. Nie zażyje melatoniny, by w końcu unicestwić bezsenność. Nie mógł pozwolić wyjść słabościom z ukrycia. Wystarczył Mallory i jego dotyk, który poczuł na skórze, kiedy zacisnął palce wokół jego nadgarstka. Nie pozwolił Cecilowi dużej bujać w obłokach. Wydźwięk słów skutecznie sprowadził go na ziemię. - Wkrótce. – Musieli je połączyć. Ona gdzieś tam była. Czekała. Była i czekała. Oboje to wiedzieli. To nie mogła być zbiorowa halucynacja. Fogarty wiele był dał, by z nią porozmawiać. Pokazać jej wszystkie listy, które zaczynał słowami „Droga Dahlia, minęło x dni od twojej śmierci.” Nie mieściły się w szufladzie biurka. Nie spodziewał się, że Mallory zaświeci mu latarką prosto w oczy. Wyciągnął ku niej dłoń w celu rozproszenia oślepiającego źródła światła. - Chcesz, żebym oślepnął? - Zamrugał, by przegonić z krawędzi pola widzenia zniekształcone pozostałości po niechcianej konfrontacji z jasnością - pożółkłe plamy, jakie czasem widzi się na prześwietlonych fotografiach, kiedy uchwycone nieruchome obrazy na kliszy zbyt długo czekały na lepsze czasy. Ciemne oczy Fogarty'ego przez chwile studiowały twarz Cavangaha i w końcu zatrzymało się na jednym punkcie - zieleni jego spojrzenia. Śladowe ilości uśmiechu, jakie przed chwilą widniały na jego ustach, zniknęły w oparach skroplonego w parę oddechu. Nie zadawaj pytań, na które nie chcesz poznać odpowiedzi. Jedna z pierwszych zasad, jakiej uczyć się przebywając w otoczeniu rodzinnych tajemnic. - Zadajesz zbyteczne pytania. Nie zadawaj pytań, na które znasz odpowiedź. Kolejna cenna rada, jaka zakorzeniła się w jego umyśle w okresie dorastania. Mallory znał te miejsce. Bywał tu wcześniej. Wiedział, do czego było zdolne. I wiedział, jak potrafiło zaskoczyć. Obecność Cecila, choć łagodziła skutki klątwy, nie była wystarczająca, by uchronić ich przed czającymi się w mroku atrakcjami. Miejsce, gdzie życie spotkało się ze śmiercią. Dowodem na to były ciemne plamy krwi rozbryzgane na ścianie, z którą Słuchacz zetknął palce.. - Czy to nie oczywiste? Było gorzej. Znacznie gorzej. Fogarty spojrzał na nóż, który nadal trzymał w dłoni. Po ostrzu spływały krople krwi. - Żaden ghul ani mrożący krew w żyłach bies nie może równać sie z nami i naszymi lękami. Pamiętał, co w takich sytuacjach mawiała Dahlia. Czuł jej ciepłą dłoń na swoim zimnym i sztywniejącym od stresu karku. Nasze lęki powinny należeć tylko do nas. Podobnie jak sekrety. Nasze sekrety są tylko nasze,Sisi. Musnęła palcem wskazującym jego usta, własne wykrzywiając w słabym uśmiechu. Wydawał się nieśmiały w połączeniu ze smutkiem zakradającym się do jej spojrzenia. Milczenie ma swoją cenę. Zakomunikował bez użycia słów, gestykulując słowa w języku migowym, bo obawa, że głos ugrzęźnie mu w gardle, była zbyt duża, by przemóc się do użycia strun głosowych. Wszedł do środka za stojącym nieopodal wejścia Cavanaghem. - Nadal stoisz w miejscu - wypomniał mu; wcześniejsza deklaracja przyjaźni nie wybrzmiała wystarczająco wiarygodnie? Czemu się wahał? Czego się bał? Cecil czasem zapominał, że nie każdy był tak jak on. Nie każdy czuł się najbezpieczniej w otoczeniu ciemności, ale to miejsce nie akceptowało żadnych słabości. Pamiętało każdą obawę wypuszczoną z oddechem. Przeniósł wzrok na trzymane w dłoni Mallory'ego przedmiotu, nóż chowając do kabury, by bardziej nie podjudzać wyobraźni swojego rozmówcy. ... gdyby magia nie wystarczyła. Magia wypełniała każdy skrawek rozciągającej się za plecami Cavanagha przestrzeni. Czuć ją było w każdym hauście powietrza. Udowodnił to, kiedy wyszeptane zaklęcie opuściło jego wagi, a szpecąca jego dłoń rana uległa nagłemu zasklepieniu. - Mogą przydać się innym razem. - Zacisnął dłonie na przyniesionych przez Mallory'ego przedmiotach, nie lekceważąc tego nagłego przejawu altruizmu. Za dobrym sercem zawsze stało jakieś "ale". Wiara w bezinteresownością była równie bezsensowna, co modlitwy kierowane ku Lucyfera. - Zgaś latarkę. Było już za późno na zmianę decyzji. Wszedł do środka i zamknął drzwi, odcinając Mallory'emu drogę ewentualnej ucieczki. - Oświetl sobie drogę zaklęciem - Wyminął miłośnika robaków. Nie potrzebował światła. Wiedział, jak poruszać się po omacku. – I chodź. - Wyciągnął ku niemu dłoń, gdyby potrzebował pomocy przewodnika. - Chodź, zanim posądzisz mnie o brak gościnności. Niezależnie od tego ,czy Mallory skorzystał z tej oznaki sympatii, czy ją zbagatelizował, plecy Cecila zanurzyły się głębiej w ciemność. Poruszał się niemal bezszelestnie, choć podeszwy obuwia niejednokrotnie ocierały się o szkielety małych zwierząt, które utknęły w pajęczej sieci i nigdy się z niej już nie wydostały. - Jak pisałem w liście, mam wrażenie, coraz dotkliwsze, że czuje jej obecność - po upływie kilku cennych sekund, a może nawet minuty - tylko wskazówki zegara mogły im zdradzić ile minęło czasu, gdyż w krypcie można było zatracić poczucie rzeczywistości - przerwał ciszę, która zapadła. – Nie tylko widziałem ją w lustrze, ale też czułem jej zapach. Tą subtelna, ale charakterystyczną dla niej nutę bergamotki. - Czasem myślę, że sfingowała swoją śmierć, a teraz z nami pogrywa. Wzdrygnął się. Wiele razy o tym myślał. Co jeśli żyła? Ilekroć zadawał sobie te pytanie, tylekroć czuł, jak po linii kręgosłupa spływał nieprzyjemny dreszcz, pogłębiający pustkę w sercu. Umarła, Cecil. Zrozum, że jej nie ma. Bo przecież widział jej ciało. Sine, spuchnięte, martwe. Ale z drugiej strony była tego zdolna. Stać ją było na każdy rodzaj okrucieństwa, dlatego znaleźli wspólny język, zanim Mallory zdążył się zorientować. - Rozważałem też inną opcję. Co jeśli– Zachwiał się, tracąc równowagę. Widocznie kłębowisk myśl nie sprzyjało umiejętnościom kordynacji ruchowej. Asekurował się posągiem wyrzeźbionym prosto w ścianie, by nie upaść. Przedstawiał zakapturzoną postać, którą musiał być Ruairi. - jeśli jej dusza została zaklęta w przedmiocie? Historia zna takie przypadki. Pomyślał o obrazie, w którym L'orfevre zakląć miał duszę Veritego, ale czy istniał naprawdę? Tego Cecil chciał się dowiedzieć. Ale również chciał się dowiedzieć, co spotkało Dahlię tego feralnego dnia, kiedy rozstała się z życiem. I kto był za to odpowiedzialny. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Mallory Cavanagh
— A powinienem chcieć? — Dźwięk pytania retorycznego poniósł się echem po korytarzu i poczuł, jak mrówki przebiegają mu po plecach - niewystarczająco materialne, by rozluźnić mięśnie. Wystarczające, by zadusić w sobie irracjonalną chęć wyszeptania magicznego słowa. Niepotrzebnie by go odsłoniło, bardziej nawet niż ciemność, w której czuł się jak ryba w ptasiej klatce. Cecil nigdy nie potrzebował światła, więc w milczeniu przesunął je w prawo, by oświetlić bebechy wąskiego korytarza. Nie powinny nastrajać pozytywnie, a mimo to kusiły jak te wszystkie książki porozstawiane na półkach biblioteki Abernathych - portal do nowego, lepszego świata. Wiedza, mająca naprawić życia tych, które złamała nieobecność jego siostry. Nie musiała być całkowitym rozwiązaniem zagadki, wystarczyło, że pozwoli wyłamać się z impasu bezsilności. Kolejna myśl, która spędzała mu sen z powiek. Znał przecież Dahlie. Zawsze była dla niego podporą. Zachęcała, by się nie poddawał, choć słowa wystukiwane na maszynie brzmiały śmiesznie, zupełnie nie tak, jak powinny. Chwaliła wysiłki akademickie - jedyne, w czym ją sporadycznie przewyższał - robiąc to, w czym zawodzili rodzice. Wyciągała go z marazmu, gdy zbytnio się w nim rozsmakowywał, rozsądnie przypominając, że samotność nie tylko skraca życie, ale i je zatruwa. A byli przecież wystarczająco nieszczęśliwi. I choć nie mogli zmienić przeszłości, obiecali sobie, że przyszłość stanie przed nimi otworem; kolorowa, piękna wizja, w której utknął - której nie mógł dać umrzeć. Nie po raz kolejny. Nie uczył się na błędach, o czym usłużnie przypomniał mu Cecil, gdy odezwał się niepotrzebnie. I choć ciężar głosów, ostrość latarki i ścisk w krtani w reakcji na to, co czekało dalej, co chciało ich pożreć i łutem szczęścia tylko miało ich wypluć, powinno go przygnieść, to się nie ugiął. Kusiło, bo choć w ciągu ostatnich miesięcy deja vu z poszukiwań uderzało częściej, niż nakazywały zasady przyzwoitości, nie potrafił się przyzwyczaić. Nie potrafił całkowicie zignorować bólu, gdy zaczął go w końcu odczuwać. Otoczenie sprzyjało powtórce z rozrywki, ale dzięki kilku szczegółom był w stanie odsunąć większość negatywnych emocji. Wyszedł z lasu. Nie towarzyszyli mu sąsiedzi i ludzie zbyt empatyczni, by miało wyjść im to na zdrowie. Zamiast pokrzykiwań i szczeków nocną ciszę przerywał jedynie znajomy głos. Co najważniejsze: miał ją przy sobie. Jeszcze nie w jednym kawałku, ale był coraz bliżej, pochwycił tą myśl i pozwolił, by wyznaczyła kolejną ścieżkę ku prawdzie zagrzebanej w południowej części cmentarza. Byle nie dać się zwieść, przypomniał sobie w myślach. Drobny ruch latarki oświetlił ścianę i jej krwawe zdobienia. Nie pozwolić, by strach cię pokonał. Trzymać się blisko ziemi. Słowa Cecila dosyć przewrotnie w tym pomogły. — Obie opcje są niebezpieczne. Taki bies może zniweczyć nasze wysiłki w równej mierze, co terror psychiczny... o ile nie bardziej. — Z pierwszym przynajmniej mieli doświadczenie wyniesione z domu, a więc i pewną odporność; jeśli miało tu dojść do walki, nie mieli żadnych szans. W labiryncie mógł się kryć niejeden minotaur. Nie miało znaczenia, że był w krypcie nie pierwszy raz - nie zbadał jej przecież całej. Oczekiwanie trudności mogło przynieść więcej pożytku, więc dodał przez ramię: — Mówię poważnie. Jeśli czeka tu na nas żywa i silna niespodzianka, wolałbym wiedzieć. — Przygotować się, zamiast improwizować, jak to miał w zwyczaju, od którego odchodził tylko przez wzbierające się rozdrażnienie, które miało sięgnąć apogeum ósmego marca. Już niedługo. Przełknął ślinę, chcąc przepchnąć rozrastającą się w gardle gulę. Zerknął na Cecila, gdy wygłosił swoją uważną obserwację. Miażdżąca trafność, miał w końcu już prawie roczny zastój. I teraz przed ruszeniem w mrok powstrzymywała go tylko jedno, ulotne uczucie. Czy też cię to kiedyś dotknęło? Ta paląca niechęć do sięgnięcia po coś przerażająco, dla odmiany, dobrego? — Idź przodem. — Wolną ręką machnął w stronę korytarza. — Wiesz dobrze, że zachowanie tej kolejności przynosi nam najlepsze rezultaty. — Zamiast uśmiechnąć się blado, zmarszczył brwi na widok magicznego opatrunku. Ten od niego Cecil i tak przyjął, dosyć rozsądnie, bo w pierwszej kolejności powinno się dbać w końcu o dobrostan osoby, która w razie potrzeby mogła opatrzeć rany. Ale... Co, jeśli sam zostanie ranny, a jedyny medyk w okolicy nie będzie w stanie lub co gorsza, nie będzie chciał udzielić pomocy? Nie posłuchał impulsu. Zgodnie z poleceniem zgasił latarkę. Zrobiło się ciemno jak w grobie. Śmieszne - czasami mam wrażenie, że przejąłeś całe moje szczęście, Sisi. — W porządku. — Podążył za nim, nie odrywając palców od ściany. — Leviora. — Światełko w dłoni ledwo co łapało plecy Cecila; uwypukliło nieprzyjemny chrzęst wymieszany z krokami. Niedosyt bodźców wzrokowych łatała wyobraźnia. Na wszelki wypadek zaczął oddychać płycej, by ograniczyć ilość bakterii, którymi co rusz zasilał organizm. Głupota, zrugał się w myślach. W tym grobowcu powinien się skupić na... Pomieszał kroki na dźwięk kolejnych słów, choć nie stracił równowagi. Wznowił pochód jak gdyby nigdy nic. Pociemniałe spojrzenie utkwił w Cecilu z precyzją równą tej, którą zaszczycał z ojcowskiego polecenia niefrasobliwych klientów Chyżego Ghoula. Oto była prawdziwa moc słowa: w kilka sekund przekształcała przyjazną duszę w podejrzanego. A może chodziło o coś całkiem innego? — Nie dziwi mnie to. — Wcale. Rozumiał. Lepiej, niż Cecil kiedykolwiek był w stanie. — Czas się kończy. Zaraz przyjdzie marzec. — Ostatnie słowo powiedział dosyć niewyraźnie. Realność, które za sobą niosło, było nie do zniesienia. — Długo czekała. Wystarczająco się nacierpiała. Pora, by jej to wynagrodzić. — Po chwili milczenia dodał ciszej, miękko: — Choć znając ją, pewnie uśmiechnęłaby się tylko i powiedziała, że niepotrzebnie się zamartwiam, że muszę dać sobie większy kredyt zaufania… Tak przekonująco, że nie byłoby innej możliwości, niż jej w to uwierzyć. — Zamrugał ze trzy razy, bo i jemu przez chwilę zapach bergamotki wydał się odurzająco żywy. Na tyle, że kolejne słowa dotarły do niego z opóźnieniem. Tym razem się zatrzymał. — Nie... — tyle wycedził, bo głos go zawiódł nie mniej, niż Cecil. Oddychaj. I uspokój się. Nie zniżaj się do tego poziomu. — Nawet nie próbuj. Po prostu nie. — Ale czara i tak się już przelała; czuł, jak zatruwa go od środka, manipuluje ruchami, przygważdżając stopy do podłoża, dłonie zaciskając w pięści; jak rozjaśnia osąd - aż do białości. — Jeśli masz gadać takie bzdety, to lepiej w ogóle się nie odzywaj. — Zmrużył oczy, przenosząc światło magicznej latarenki na jego twarz. — Co to w ogóle za chory pomysł? Po listach nie dało się stwierdzić, że aż tak z tobą źle... Niby dlaczego miałaby coś takiego zrobić? — Owszem, lubiła przekraczać granice, ale do tego by się nie posunęła. Nie zrobiłabyś mi tego. Nie mi. — Nie miałaby do tego serca. Poza tym to czysta głupota. Przewidziałaby konsekwencje takiej decyzji i zrozumiała, że jest nieopłacalna, bo więcej by na niej straciła, niż zyskała. — Wiosna, lato i jesień zlały się w jedną, nieskończoną noc zatytułowaną tą cholerną nadzieją, że wciąż mogła gdzieś tam być. Blisko, bliżej niż w zaświatach. Długo o tym myślał i gdy wyciągnął rozsądne wnioski, trzymał się ich mocno. Desperacko. Wszelkie próby podważenia ich wzbudzały w nim złość - dlatego gdy mógł, po prostu omijał temat. Zamiast powracać do najgorszych momentów życia, wolał skupić się na posunięcia śledztwa do przodu. Pójść drogą, którą sobie utorował, a nie skręcać w jakiekolwiek 'jeśli'. — To zupełnie nie w jej stylu. Fakt, że rozważyłeś taką możliwość jest dowodem na to, że w ogóle jej nie znałeś. — Oddychał już bardziej regularnie; mówił też wolniej, cedząc słowa z pewną dawką jadu, która musiała znaleźć ujście. — Nie dziwi mnie to specjalnie. W kwestiach towarzyskich miała wysublimowany gust i wysokie standardy. Nie zadawałaby się z byle kim. Nie na poważnie. — Dźwięk własnego głosu zaczął irytować go bardziej, niż rzucona przed chwilą zniewaga, więc zamilkł. Skupił się na wyrównaniu oddechu. Rozprostowaniu palców. Podświadomie przecież wiedział, że Cecil nie chciał go skrzywdzić, tylko... czasem nie myślał. Jeszcze jeden, głębszy oddech. Gdy ten moment towarzysz postanowił wykorzystać na nieśmieszny pokaz braku koordynacji ruchowej, nawet się nie wzdrygnął. Może to przywróci mu trochę jasności myślenia. A potem się odezwał, spopielając również i tę nadzieję. Schował twarz w dłoni, w ten sposób zapobiegając kolejnemu, jak najbardziej słusznemu wybuchowi. Czy to była jego pokuta? Wystawił jej cierpliwość na próbę, więc teraz doświadczał tego samego? Po kilku krokach, którymi nieznacznie skrócił dzielący ich dystans ponownie zapadła cisza - bardzo wymowna. Przedłużała się. W międzyczasie zerknął zza palców na posąg, o który zahaczył Cecil. Zakapturzona postać wzbudzała w nim dodatkowy wstręt. Zaplótł ręce na klatce piersiowej, nie zwracając uwagi na światło Leviory, przechodzące mu teraz przez ramię. — Słuchaj, bo nie zamierzam się powtarzać. Po pierwsze, pozbądź się tej naiwności, bo tylko mocniej cię zrani. Po drugie, pomysł z duszą zaklętą w przedmiocie nie jest tak idiotyczny jak ten pierwszy, ale cierpi na podobny problem: brak motywu. — Sama by się na to nie zdecydowała. Nie odeszłaby bez niego, nie w ten sposób. Jeśli jednak została zmuszona... Tylko przez kogo? I po co? Morderstwo wydawało się bardziej prawdopodobne. Nie miała wrogów - ale to było kiedyś. Pozwolił, by łączące ich więzy się rozluźniły i bez jego protekcji mogła wpaść w kłopoty. Podpaść komuś. Miał nawet podejrzanego. Policja nie potraktowałaby tego poważnie, ale Cecil mógł. Poza tym chwilowo wolał nie dopuszczać go do słowa. — W styczniu poczyniłem pewne postępy. Wpadłem... na czyjś trop. — Po chwili wahania dodał: — Na polanie złudzeń. — Usłyszał, jak to zabrzmiało. Zacisnął zęby. — Ale teraz nie jestem już pewien. Najwyraźniej udało ci się zamącić mi w głowie. Dzięki. — Jakby na potwierdzenie słuszności tej teorii kątem oka wychwycił jakiś ruch. rzut na Leviore |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Stwórca
The member 'Mallory Cavanagh' has done the following action : Rzut kością #1 'k100' : 21 -------------------------------- #2 'k100' : 8 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Przez to, że w tonie głosu Mallory'ego Cecil usłyszał nutę paniki, zerknął na jego oświetloną przez światło latarki twarz, na moment otwierając pudełko pokryte warstwą kurzu wspomnień. Powinien porzucić go na strychu niepamięci, przykryć zwojami innych retrospekcji, a jednak przypomniał sobie obraz wyblakły pod naporem upływu czasu. Otworzył klisze ich pierwszego spotkanie. Strach w spojrzeniu. Kilka bełkotliwych słów, które wydostały się z ciasnego tunelu krtani i zakłóciły skrzypienie poluzowanych klepek podłogowych. Jak podoba ci się w domu strachu?, spytał, pojawiając się w polu jego widzenia znienacka. I teraz - kiedy błądził niespokojnym spojrzeniem po suficie, kiedy dłonią maltretował chropowatą powierzchnię ściany, traktując ją jak tonący brzytwę i kiedy dzielił się z Cecilem swoimi złym8= przeczuciem - należało zadać mu podobne pytanie. W końcu przyjście w to miejsce było jego inicjatywą. Fogarty jedynie spełnił jego życzenie. W tej odleglej od siedemnaście lat przeszłości Mallory potrząsnął gwałtownie głową, co znaczyć mogło jedno - przebywanie w domu strachów go przerosło. Słysząc „Chodź, zaprowadzę cię do wyjścia”, poszedł, niemal ufnie. Za przeraźliwie bladym ośmiolatkiem, którego nie znał. Zaufał mu wtedy, choć nie powinien. Nie ufał mu teraz, choć powinien - Tak, niewykluczone, ze coś się tu zalęgło. Takie prawdopodobieństwo istniało. Zawsze powinien nastawić się na najgorsze. Optymizm był luksusem, na jaki nie powinien sobie pozwolić, a już na pewno nie tutaj. W miejscu, które czuło ich lęki i próbowało je wykorzystać. Podszedł przodem. Bez strachu, który nie zdążył się w nim zadomowić. Nasłuchiwał, choć przez chwile, jedyne, co słyszał, to ich przyciszone oddechy. Ten Mallory’ego był niespokojnie, podobnie jak głos Cecila, kiedy w końcu postanowił się odezwać, ale właśnie wtedy kroki Cavangha ucichły. Trafił na pole minowe. Fogarty nie zwrócił ku niemu twarzy. Nadal, nawet kiedy stanowczy protest opuściły usta Mallory'ego i zmniejszył dzielących ich dystans, stał odwrócony do niego plecami. Słyszał złość w jego słowach. Czuł jego parzących oddech na karku. I wiedział, co ujrzy w jego spojrzeniu. Wzrok wbił w przestrzeń przed sobą, w ciemny zarys kształtu, jak zdawał się wyłaniać z mroku. Do złudzenia przypominał ludzką sylwetkę, która musiała należeć do kobiety. Dahlia. Miał jej imię na końcu języka. Paliło go w gardło. Gdyby je wypowiedział tu i teraz, zabrzmiałoby jak skomlenie rannego psa. Jak dobrze, że w pobliżu był Mallory. Dzięki temu mógł zasłonić swoje marzenia kotarą milczenia i – jednocześnie - wysłuchać wybrzmiewającą z jego ust jedną z wielu i okrutną w swojej naturze wersję prawdy. Nie znalazłeś jej, Sisi. Nigdy nie twierdził, że było inaczej. Miała niesamowicie rzadki dar. Życie traktowało jak teatr, a swoje istnieje jak sztukę. Mowa ciała było spektaklem gestów i słów, gdzie kłamstwami odgrywała swoją rolę. Nawet łzy iskrzące się w jej spojrzeniu, dzień przed jej zaginięciem, mogły nie być prawdziwe, ale najprawdopodobniej jej rozgrzane pod dotykiem skóra już tak, co stanowiły jeden pozytywny akcent w tej otchłani żalu. - Moim milczeniem nie zagłuszysz wyrzutów sumienia. Ale jadem, jaki sączyły się z jego ust, był w stanie zatruć cecilowy umysł. Prawie mu się udało. Prawie osiągnął swój cel. Prawie Fogarty’ego poniosły emocje, jak wcześniej teorie spiskowe. Zamknij się, Mall, po prostu się zamknij, chciał krzyknąć na dźwięk jego gorzkich, raniących jak sztylet wbity w serce słów, ale żadne dźwięk nie opuścił jego ściśniętej w supeł krtani. Z byle kim echem odbiło się od ścian pokrytej warstwami kurzu krypty. Papieros, który znalazł się mimochodem między palcami, gdy zanurzył dłoń w kieszeni płaszcza, wsunął w drżące usta. Powstrzymał się przed wygięciem ich w grymasie, któremu blisko mogło być do oznaki histerii - uśmiechu. Ten sam zarzut mógł postawić jemu. Fakt, że zdobył się na ten przejaw nagłej, przelewającej czarę goryczy szczerości, świadczył o tym, że nie znał swojej siostry. Nie w takim stopniu, w jakim chciał ją znać. Wmawiał sobie ,że była taka, jaką ją zapamiętał, ale to była tylko iluzja złożona z pobożnych myśli, niewysłuchanych modlitw, utraconych nadziei i równie złudnych wspomnień, co zakrzywione odbicie w pomarszczonej tafli jeziora oświetlanego bladymi refleksami księżyca. Cecil już dawno doszedł do wniosku, że oszukała ich obu. Na różne sposoby. Zawsze gotowa mówić to, co chcieli usłyszeć. Jakby znała odpowiedzi na wszystkie pytania. Jakby była lekarstwem na zło całego świata, chociaż - paradoksalnie- sama była ucieleśnieniem tego słowa. Podobnie, jak Cecil, tak długo wpatrywała się w mrok, że nie mogła oderwać od niego oczu. Nie była w stanie rozproszyć malujących się na ścianie cieni. Pogłębiała ich obecność. Może właśnie dlatego tak do niej lgnął, mimo iż powinien jej unikać. Może dlatego ignorował sygnały ostrzegawcze. Może dlatego pod skórę zachował się skrawek wiary w to, że uśmiech, jaki widywał na jej ustach, nosił na sobie znamię szczerości. - Więc, w takim układzie, oboje macie fatalny gust. - Potarł główkę zapałki o draskę. Zapłonęła cichym sykiem iskry. Znał sposób, by odjąć Mallory’emu odrobinę stresu. Wystarczyło jedno zaklęcie, ale nie zdobył się na taki akt poświęcenia. W tej przestrzeni używania zaklęć w takich celach było przejawem słabości. Nie poruszył tematu Dahlii, by go zranić. Wiedział jak na niego wpływał. Pod tym względem zbytnio się od siebie nie różnili; rodzeństwo było dla nich drażliwym punktem. - Rozpatruję każdą możliwą opcje. - Zaciągnął się papierosem, wreszcie odwracając się przodem do źródło swoich dylematów. Jego kontury majaczył na tyle panującej w grobowcu ciemności. Mallory stał tuż obok. Mógł w jednej sekundzie zacisnąć dłoni na jego krtani, by zdusić w gardle kolejne słowa. Możliwości było wiele. Tyle, ile kolorów na palecie barw. Nie wiedzieli, kto odebrał jej życie, ani jaki był jego motyw. Minął rok i nie wiedzieli nic, a obecność Dahlii, choć wydawała się majaczącym na granicy obłędu złudzeniem, była coraz bardziej namacalna. Jak coś materialnego. Jak coś, co można dotknąć i poczuć pod opuszkami palców. Jak coś ludzkiego. Jak coś od czego biło ciepło. - Nie wydaję ci się, że jak na razie, każdy obiecujący trop okazuje się ślepym zaułkiem? Jakby ktoś celowo rzucał nam kłody pod nogi. Jakby chciał, by jej śmierć, pozostała jak najdłużej tajemnicą. Nie dało się ukryć, że ktoś włożył sporo wysiłku by zatrzeć wszelkie ślady. I właśnie przez to morderstwo Dahlii wydawało się zbrodnią doskonałą, choć może doprowadziła do tego głównie opieszałość policji. Nie dostatecznie dobrze zabezpieczyli miejsce, gdzie znaleziono jej ciało. W tym wypadku, znajdując się pod ostrzałem kolejnych oskarżeń, Cecil wysunął śmiały wniosek, że naiwność była ich cechą wspólną. On naiwnie wierzył, że jest jeszcze szansa, by ją ocalić. W Mallory'm tlił się płomień ślepej wiary w to, że - gdyby zdecydowała się na taki krok - nie odeszłaby bez pożegnania. Nie miał pojęcia, skąd u niego taka niezachwiana pewność w jej szczere intencje. Dahlia specjalizowała się w angielskich wyjściach. - Pisałem ci o tatuażu - podjął temat. Nawet jeśli jego rozmówca uparcie twierdził, że wcześniej poniosła go fantazja, twardo stąpał po ziemi. Widocznie Mallory z trudem znosił konfrontacje z wątpliwościami. Cecil był gotowy przełknąć tą gorzką pigułkę i za siebie, i za niego. - Namierzyłem miejsce, gdzie najprawdopodobniej został zrobiony. Ten facet zaginął. Po prostu zapadł się pod ziemię. Niektórzy twierdzą że wyjechał z miasta, a inni że nie żyje. Zdania są podzielone, a wniosek jeden: nie zadawaj pytań jeśli nie chcesz wylądować w rynsztoku z raną postrzałowa przy skroni. Obaj wiedzieli, że huk wystrzału z pistoletu potrafił być ogłuszający. Obaj wiedzieli, że zwykle właśnie taki sposób wysychało kolejne źródło informacji. - Zawsze do usług. Czego się tam dowiedziałeś? Wyszedł naprzeciw jego oczekiwaniom. Potraktował to poważnie. Ale w tym samym momencie oderwał wzrok od jego twarzy. Przesunął nim po zakrwawionej ścianie. Oczy zdążyły przystosować się do ciemności. Cisza, jaka chwilowo zapadła, została zakłócona przez natarczywy szelest, który zbiegiem czasu – kolejnych kilku sekund później, co stwierdził po dwóch gwałtownych uderzeniach serca i pocie perlącym się na karku - przerodził się w uporczywy zgrzyt. - Jednak nie jesteśmy sami. Przed tym go przestrzegał. Uważaj o co prosisz, bo życzenia mogą się ziścić. Tam, w domu przez Apollo Avenue 20 powiedział dziewięcioletniemu Mallowi, że jeśli się boi, może chwycić go za rękę, by mieć pewność, że nie zgubił się w labiryncie korytarzy. Tu nie mówił nic. Zrobił jedynie kilka kroków ku zagrożeniu, jakie w każdej chwili mogło wyłonić się z ciemności. Miejsca, gdzie czuł się najpewniej. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Mallory Cavanagh
Przyzwyczaił się do pozostawania w tyle. Tak było wygodniej, rozsądniej, o wiele bezpieczniej pozwolić komuś przejąć ster, zakładając, że nie pokieruje statkiem na skały. Prawdopodobieństwo, że gest ten stanie się zachętą do popełnienia rozszerzonego samobójstwa malało, gdy kapitanem nie był pierwszy lepszy żebrak z ulicy, a ktoś, kogo znał tak długo, że nie mógłby nie zauważyć ostrzegawczych sygnałów. Teraz jednak ciemność napierała z każdej strony, a grunt pod nogami tracił szybciej z każdym wypowiedzianym słowem, choć sam o nie poprosił. "Niewykluczone, że coś tu się zalęgło" potwierdziło obawy i niespecjalnie nawet czuł satysfakcję, bo zwycięstwo odniósł jedynie połowiczne. Tak samo jak wtedy, gdy przekonał Dahlie, że było za późno i zbyt niezgodnie z prawem na wdzieranie się do tego zakurzonego domu, którego z pewnością sekundy dzieliły od ostatecznego upadku. Ucichła na moment i w zamyśleniu powoli pokiwała głową. Nie odrywała wzroku od budynku, dziwnie kruchego w okowach nocy, dziwnie przez to ludzkiego i przeszło mu przez myśl - przez jedną, zdradliwą chwilę - że upiornie wręcz przypominała matkę. Zamiast jednak podjąć się procesu naprawy z czysto egoistycznych pobudek, ona zrobiłaby to dla dobra innych. Nawet, jeśli tymi innymi mieli być Forgarci. Uśmiechnęła się i lekko ścisnęła jego dłoń, po czym szepnęła kilka rezolutnych słów i już jej nie było. Pognał za nią, choć nogi miał jak z waty, a serce jak wprawiony w ruch dzwon - zamarło, a on odniósł wrażenie, że nigdy już się nie odezwie i że sam zaraz padnie trupem wprost pod nogi żywej-zjawy, która wyszła mu na powitanie. Nie przystawała do tego domu strachu, będąc owego strachu wyzbyta. Gdy wyprowadziła go z błędu i zaprowadziła do siostry, wstrząsnęła nim ulga o wiele silniejsza od tej, którą odczuwał za każdym razem, gdy ojciec nie wracał na noc do domu. Dopiero po czasie zrozumiał, że była to jedna z pierwszych lekcji Dahlii - strach miał wielkie oczy i przymykał je, gdy wychodziło mu się naprzeciw. Ku jednej z ostatnich być może właśnie ich wiodła za pośrednictwem Cecila. Wrażenie to uspokajało go przez wiele lat, teraz jednak wręcz przeciwnie; krypta działa bez zarzutu. Lepiej nawet niż powinna, czy on tak słabo się opierał? Marność nad marnościami opuściła jego usta z mocą tłumioną miesiącami. Chłód stopniał pod wpływem gorąca, który zżerał go od środka. Czy aż tak źle by było, gdyby dosięgł również Cecila? Nikły poblask wyciągał z mroku jedynie zarys jego karku; fakt, że nawet się nie obrócił, był piekielnie niewłaściwy. Kolejna zniewaga, którą godził już nie tylko w dobre imię Dahlii, ale i w niego. Gdy w końcu przestał się gryźć w język i zaryzykował... Czuł się mocniejszy. Pewniejszy. Usprawiedliwiony do tego, by podnieść dłoń; by zrobić z niej dobry użytek. Na ten krótki moment stał się swoim ojcem. Opuścił ramiona, opuścił też głowę - i zamarł. Żołądek podszedł mu do gardła, ale nawet się nie kłopotał, by zakryć usta. Jeden ruch z łatwością mógł się przemienić w drugi. — Jesteśmy na to skazani? — Nie wiedział, ile czasu minęło, nim zburzył martwą ciszę wpół zrozumiałym mamrotem. Pytał ją o to kiedyś kilka nocy z rzędu, tuż przed zaśnięciem, gdy przychodziła do jego pokoju, przestraszona dźwiękami z dołu. Może nie powinien, ale wbijała w niego ten świdrujący wzrok i nie miał siły, nigdy nie miał i chęci też nie, by nie spełnić jej życzenia. Tego największego nie był w stanie. Myślał o tym nieustannie. Nie potrzebował słownego przypomnienia. Rozdrapywania wciąż świeżych ran. Nie od niego - zwłaszcza nie od niego. Ale... ale może powinien, zamiast kręcić się w kółko i pożerać swój własny ogon. To, że jego co rusz zdradzano nie było wymówką ani przyzwoleniem na powielanie błędów. Wszedł w tą otchłań z nadzieją na uzyskanie katharsis, a nie popadnięcie w obłęd i spalenie podziurawionych mostów. Sabotowanie swoich wysiłków przychodziło mu zbyt łatwo; nie był z siebie dumny. Chciał być, chciał, by i ona była dumna - choć raz zasłużenie. By Cecil nie zaczął żałować, że pokazał mu wtedy drogę do wyjścia. — Tak, wiem. Wiem, że masz rację, choć wolałbym, żeby było inaczej — mówił coraz głośniej, a na pewno wyraźniej, unosząc wzrok pomimo uporczywego nacisku żalu. I wstydu. Całej, obmierzłej jego fali. — Przepraszam... za ten wybuch. — I za to, że nazwał go nikim wiedząc doskonale, jak wiele radości Cecil wprowadził do jego życia. Przerażające, jak wiele był w stanie od siebie odsunąć w sprzyjających okolicznościach; odsunąć, ale nigdy zapomnieć. Nawet, gdy nieliczne kłótnie zarysowały ich relację ani na moment nie przeszło mu przez myśl, by wrzucić do kosza rysunki, które mu podarował. Gdy jednak chodziło o Dahlie... musiał stawiać pewne granice. Zostały poruszone wystarczająco, nie zregenerowały się na czas, więc resztę słów utopił w milczeniu. Zamiast oglądać się za siebie, musieli pędzić naprzód. Cecil też to rozumiał, sądząc po kolejnych słowach, które z siebie wyrzucił; których niepotrzebnie się było obawiać aż tak. Irytowały już tylko tyle, co ugryzienia komara. — Dotychczas wydawało mi się, że tylko ja to dostrzegłem. — Wpierw sądził, że śledztwo nie układało się przez jego własną niekompetencję, więc jako porządny obywatel pomocy spróbował zasięgnąć na komisariacie. Nie myślał wtedy trzeźwo, nawet nie rozpatrzył możliwości podważenia szczerość intencji i prędkość działań autorytetów; nie zrobił tego akurat wtedy, gdy powinien. A potem było już za późno i nie miał wyboru: musiał działać dalej, na własną rękę. Zabawne, bo wtedy widział siostrę częściej, niż za życia, gdy rozdzielali ich znajomi, studia oraz reszta przykrych powinności. Znajome twarze przypominały maski, za którymi kryli się główny podejrzany. Winny. Morderca z głowami hydry. — Informacje, które udało mi się zgromadzić - które wziąłem ze sobą i które chętnie ci zaraz sprezentuje - nie oryginały, tylko kopie - zdają się potwierdzać tę teorię. Opieszałość policji to nie przypadek. Bardzo możliwe, że zabójca miał koneksje i wystarczająco pieniędzy, by wymazać się z równania... a przynajmniej tak myślał. — Zlustrował Cecila spojrzeniem, gdy wspomniał o tatuażu. Dahlia przebąkiwała o nim od trzech lat. Wysuwała dłoń w jego stronę, odsłaniając wewnętrzną stronę nadgarstka. Nie spuszczając z niego wzroku, palcem kreśliła na skórze symbol. "Delikatna, przeplatana wstążka; niewielka, by w razie potrzeby dało się ją zasłonić biżuterią." Nawet to jej odebrano. Zacisnął zęby, by po chwili wystrzelać się z pytań, które od razu przyszły mu do głowy: — Adres? Właściciel? Jego rodzina, znajomi - mogą wiedzieć więcej, niż mówią. Jeśli przekupstwo nie zadziała... — Aż dziw, że sam nie leżał od dawna w rynsztoku, barwiąc go na czerwono. Taka wizja nieszczególnie go teraz przerażała; spojrzeniem, jak i subtelną mową ciała rwał się do odkrycia kłębka prawdy, do którego nić wręczył mu Cecil. — Początkowo założyłem, że znaczenie czarnego lotosu jest istotne, ale coraz mocniej nabieram przekonania, że jest inaczej. Że to miała być tylko przykrywka. — Zmarszczył brwi, wzrok przesuwając w niepokojąco gładką czerń. — Wydaje mi się, że... — Koniec wypowiedzi zagłuszył złowróżbny szelest. Od razu aktywował tryb wzmożonej czujności, którą tak nonszalancko porzucił na rzecz dzielenia się informacjami; wszak były rzeczy ważne i ważniejsze. Były też te, które mogły w jednej chwili zrobić z niego mielonkę, więc wypadałoby obrać je za tymczasowy priorytet. Nie miał właściwie wyboru - gdy myśli już raz dokleiły się do potencjalnego niebezpieczeństwa, nic nie było ich w stanie odkleić. — Co... — "To mogło być" zostało zneutralizowane przez nagły ruch Cecila. Żartował z tym postradaniem zmysłów przecież, dlaczego więc teraz wychodził na przeciw zagrożeniu? A może, nie - czemu on sam tego nie robił? — Cecil... — ledwo się słyszał, tak mu w uszach pulsowało: jakby całe jestestwo krzyczało wyraźnie "nie idź tam". Ale z Dahlią też nie poszedł. Gdyby Lucyfer tyle razy go nie zawiódł, składałby mu teraz desperackie modlitwy. Niemal czuł ich gorzki smak pod językiem; niemal skierował je ku siostrze, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Jak ołowiany żołnierzyk, mający się zaraz rozpaść śladem towarzysza ruszył do przodu, szepcząc pierwszy przydatny czar, który przyszedł mu do głowy: — Tela. — Po czym złapał Cecila za skrawek kurtki i szarpnął, nakazując tym samym, by się cofnął. I szepnął: — Możemy to jakoś obejść? Tajnym przejściem na przykład? — Była różnica między stawianiem czoła lękom, a niepotrzebnym rzucaniem się na pożarcie. Jeśli potwór przeniknie wyczarowaną właśnie tarcze, zmierzą się z nim. Jeśli nie, okaże się po prostu, że nigdy nie był im pisaną przeszkodą. rzut na Tela |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Stwórca
The member 'Mallory Cavanagh' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 26 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Przyzwyczaił się, że Cavanagh rzadko przejmował inicjatywę. Zasłaniał się racjonalnym myśleniem, ale, przebywając w miejscu, które z logiką nie miał dużo elementów wspólnych, zaprzeczał temu rozsądkowi. Była tak od kiedy umarła mu siostra. Szedł pod wiatr. Jakby miał do dyspozycji więcej żyć niż przeciętny śmiertelnik. Nie był przeciętny, co prawda, ale był żywym organizmem. Kruchą istotą, którą dało się zabić. Zastygając w pół kroku, Cecil się zawahał. Dłoń, w której trzymał nóż, zadrżała. Przymknął na chwile powieki. Serce obijało się boleśnie o żebra. Skąd to nagłe uczucie niepokoju? Poczuł gwałtowniejszy ruch za swoimi plecami. Musiał być autorstwa Mallory'ego. Chciał podnieść na ciebie rękę, Sisi, cichy szept Dahlii pogłębił jego obawy, choć wiedział, tym razem z całą pewnością, że był wybrykiem jego wyobraźni. Czy to możliwe, że krypta wyczuła, że Fogarty'emu groziło niebezpieczeństwo, dlatego wysłała sygnał ostrzegawczy? Kolejna cecha wspólna. Robili wszystko, by nie stać się swoim krewnymi. Mallory swoim ojcem, Cecil - wujem. Próbowali uciec przed przeznaczeniem, ale biegli zbyt wolno, mozolnie. Ruchy ich były niezdarne i ociężałe. Przeznaczenie ciepłem swojego oddechu mierzwiło im skórę. - Uderz mnie, jeśli same słowa nie wystarczą. Może tylko to przyniesie ci ulgę. Przez chwile - krótką chwile trwającą ledwie jedno uderzenie serce - chciał wyznać Mallory'emu prawdę. "Kochałem twoją siostrę", choć przestał się łudzić, że podzielała jego uczucia. Zawsze wiedziała, co powiedzieć. Zawsze wybierała dobry moment, by złączyć ich usta w pocałunku i zawędrować dłonią do jego karku. Był narzędziem w jej rękach. Zalała go fala wstydu, kiedy w końcu podniósł wzrok na jej brat. Myśli o Dahlii były słodko-gorzka udręka. Najtrudniej było powiedzieć "żegnaj". Przekonywał się o tym na każdym kroku, kiedy odwiedzał jej grób. Kładł tam bukiet niezapominajek i wiązankę zbędnych, wymamrotanych do marmuru słów. Tam, na cmentarzu, nie była tak rozmowna. Milczeniem manifestowała swoją obecność. Czasem miał wrażenie, że czuje ciepło jej oddechu na karku. Nie mógł pogodzić się z jej odejściem. Pustka, która wypełniała jego serce miała nazwę. Była nią tęsknota. Jesteśmy na to skazani? Jedyne, na co byli skazani, to samotność, jeśli nadal będą swoje szczęście uzależniać od obecności drugiego istnienia. - Sami przypieczętowaliśmy swój los. Nigdy nie żałował, że pokazał mu drogę do wyjścia. Nigdy nie żałował, że go poznał i wpuścił go do swojego życia. Tak jak nigdy nie obwiniał go za grzechy Dahlii. Nie myślał jak ona. Nie był taki jak ona. Był ludzki, nie uwolnił się spod jarzma wyrzutów sumienia. I przede wszystkim nie mógł wiedzieć, jak to jest kogoś więzić, dzielić z kimś organizm – czuć nie swój ból, radość, smutek, żal. - Nie wiem czy mam racje. Wiem natomiast, że nie potrzebujemy półśrodków - skwitował krótko, sucho, wręcz apatycznie. - Czasem mam wrażenie, że prawda jest na wyciągnięcie ręki, co jest frustrujące. Patrzymy na nią, ale nie możemy jej dostrzec. Rozumiesz, co mam na myśli? Nie chciał jego przeprosin. Rany, które otworzył, posypując je solą krzywdzących słów, nigdy nie zniknął, nigdy się nie zagoją, a więc będą musiały się zabliźnić. Ten proces był pracochłonny. Cecil nie uważał słowa "przepraszam" za magiczne, rozwiązujące wszystkie problemy. Nie uważał je nawet za szczery wyraz skruchy. Może Mallory miał rację. Był nikim. Dla niej i dla niego. Tkwił w złudzeniu, w sidłach własnych urojeń, że dla kogoś może stać się kimś. - Koneksje rządzą tym światem - powiedział oszczędnie, bo tym razem racja leżała po stronie Mallory'ego. Kto włożył wiele wysiłku to, by wyciszyć sprawę. – "Policja ma związane ręce". Moja ulubiona sekwencja słów. Śledził drogę palców Mallory'ego, którymi kreślił na skórze tatuaż, jaki zdobił skórę Dahlii. Znał go. Badał go pod opuszkami palców, kiedy owinął palce wokół jej nadgarstka. Delikatna, przeplatana wstążka; niewielka, by w razie potrzeby dało się ją zasłonić biżuterią. Zasłaniała go. Przed rodzicami, bratem, może nawet całym światem. "Pokazuję ci go w największym zaufaniu" oświadczyła uroczyście. I Cecil miał wrażenie, że wtedy też kłamała. Nigdy mu nie ufała. Nigdy nie zaufała mu naprawdę. - Jeśli faktycznie go miała - miała, Cecil, nadal będziesz brnąć w to kłamstwo? –niedługo przed śmiercią zastąpiło go tym. - Wyciągnął z kieszeni kieszonkowy szkicownik. Przewertował jego kartki, po czym pokazał mu wariant tatuażu, którym zastąpiła tamtym. Był tam, zjawił się kilka minut przed policją. Widział, jak czerń atramentu lotosu kontrastowała z bielą jej skóry, która utraciła swój dawny kolor – spuchła, stała się sina, lodowata. Adres, dane personalne, zamieszkanie rodziny i garstki przyjaciół - przekazał te informacje Mallory'emu. Również zapisał je na stronach szkicownika. Było to bardzo nierozsądne posunięcie z jego strony, ale chciał mieć pewności, że nic nie umknie jego uwadze. - Obawiam się, że pieniądze nie rozwiążą im języków. - Cecil znał inne metody. Skuteczniejsze od zawartości portfela. Skuteczniejsze od gróźb policji. Skuteczniejsze nawet od wizji spędzenia reszty dni w więziennych katakumbach, pod jurysdykcją Czarnej Gwardii. Jednak, póki co, nie podzielił się z Cavanghem swoją wiedzą. Była tajną bronią. Mogła przydać się później. Mogła nie przydać się nigdy. Zgrzyt, który chwile wcześniej podrażniał aparat słuchu, ucichł zupełnie. Jęki też. Nastała cisza. Gęsta, co panujący w krypcie mrok. Cecil, jesteś naiwny. Jesteś bardzo naiwny. Kiedy w końcu dorośniesz i stawisz czoło samemu sobie? Kiedy przestaniesz być swoim najgorszym wrogiem? Uśmiechnął się kwaśno. Odpowiedź mogła być jedna. Nigdy. Paranoja, jaka zakradała się do jego umysłu, z miesiąca na miesiąc jedynie się pogłębiała. Czasem nie mógł jeść, pic, ani spać. Czasem nie mógł żyć. Najgorszą karą było przebywanie we własnym towarzystwie. Gęsta, pajęcza sieć, wyczarowana z inicjatywy Mallory'ego, przykuła uwagę Fogarty'ego. Podszedł bliżej, by lepiej przyjrzeć się jej konstrukcji. Palce lewej dłoni - w prawej wciąż ściskał nóż, od czego pobielały mu knykcie - skonfrontował z ją lepką powierzchnię. - Pamiętasz pajęczynę, w którą wpadłeś, kiedy wbrew zdrowemu rozsądkowi włamałeś się do domu strachu? - Na twarzy Cecila zatańczył cień uśmiechu podkreślony przez lekki grymas, choć blask radości nie objął jego spojrzenia. – Nie mogłeś się z niej wyplątać. Bałeś się. Objął jego sylwetkę obojętnym spojrzeniem, ale niego tylko oczy pochłonęło zblazowanie, ekspresja twarzy nie zdradzała żadnych tlących się w nich emocji, a wcześniejsze oznaki pozornej radości wyparowały. Wolną dłoń położył na jego klatce piersiowej, szybciej niż Cavanagh zdążył ją strącić – Jak bardzo mi ufasz, Mall? W miejscu, gdzie mieściło się serce. Chciał poczuć jego bicie. Chciał poczuć jego drżenie. Na języku zatańczyło ledwie wyszeptane Silentiumvitae - zaklęcie uspokajające. Powiedz, Mall, dlaczego wciąż wybierasz drogę na skróty? Dlaczego nie chcesz skonfrontować się ze strachem? Czego się boisz? Śmierci? Nie możesz przed nią uciec. Kiedy umrzesz i wylądujesz w Piekle, zobaczysz siostrę. Czy niego tego właśnie chcesz? Nie skonfrontował się z prawdą. ie zapytał. Wątpliwości swoje zatrzymał w wąskim tunelu krtani. Bał się, że co usłyszy, albo czego nie usłyszy. Bał się, że znowu go zawiedzie. Wycofał dłoń. Przeczesał nią włosy, które opadły na czoło. - Powiem to, co powiedziałeś mi niedawno. Nie bądź naiwny. - Cichym westchnieniem stłumił żyjące w nim emocje, choć nie poskromił ich zupełnie. Były jak żywe istoty. Od czasu do czasu przypominały o swoim istnieniu. Wiły się w trzewiach. Spinały po prętach żeber. Zaciskały niewidzialne pięści na klatce piersiowej. – Kiedy tu wchodzisz, nie wierz temu, co widzą twoje oczy i słyszą twoje uszy - przypomniał mu jedną z zasada, jaka obowiązywała w krypcie. – Iluzja, dla wielu moich przodków, była równie prozaiczną czynnością, co oddychanie. - A klątwa strzegąca wejścia to wierzchołek góry lodowej tajemnic, jakie czają się w jej zakamarkach. Nie obowiązują tutaj żadne reguły. – Pomyśl – jak te stworzenie mogło się tu dostać? Brama jest zaryglowana. Jesteśmy tu sami. Tylko my i nasze umysły. W nich kreujemy obecną rzeczywistość. Minął tarczę ochronną wyczarowana przez Mallory'ego, ale palców z nożem nie rozstał. Nadal trzymał go w dłoni, traktując jak talizman. Kiedy ruszył do celu ich wędrówki, na języku zmarły słowa niewypowiedzianej modlitwy. Kierował je oczywiście do Lilith. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Mallory Cavanagh
Był zbieraczem, odkąd sięgał pamięcią. Zaczęło się od książek - całego ich stosu, potem drugiego i trzeciego, upchniętego w kąty pokoju, gdy przestawały się mieścić na regałach. Książki naukowe i encyklopedie finansowała matka, by go za nią wychowały i podbudowały jej przerośnięte ego. Ze względu na wiek niespecjalnie rozumiał wszystko, co te tomiszcza miały do przekazania, ale nader łatwo przyswajał wiedzę związaną z insektami. Tylko te fragmenty potrafiły obudzić w nim żądze przygód i zmusić do stawienia czoła światu. Fizycznie nie był do tego przystosowany, ale rzadko kiedy wracał do domu z pustymi rękoma: do celu prowadziła go determinacja i dzięki niej był w stanie jedną połowę pokoju wypełnić terrariami, drugą – motylami i ćmami przypiętymi do tablicy korkowej. Był w tym dobry i z dumą nazywał się kolekcjonerem. W ciągu ostatniego roku osiągnął w tej dziedzinie prawdziwe mistrzostwo i porzucił samozwańczo nadany tytuł, bo wybrzmiewał gorzko, obco, a co najgorsze - żałośnie. Ciężko było przyklaskiwać sobie za nagromadzenie absurdalnej liczby lęków. Pasożytowały na nim tak, jak on na siostrze, choć momentami ten układ przypominał bardziej symbiozę. Zakleszczyło się w nim to przekonanie, jak jedno z wielu nieustannie burzących podwaliny starego świata; wykręcało je i przymuszało do podejmowania decyzji, które dotychczas podjąłby co najwyżej w śnie. Nikt nie musiał mu tego mówić, wystarczyło posłać odpowiednie spojrzenie. Zmiany były nieuniknione, ale tylko z ich częścią potrafił współistnieć. Dlaczego sądził, że jest w stanie zmienić coś na lepsze, gdy nawet nie spoglądał w lustro? Mógł to sobie wcześniej uświadomić, nie dopiero teraz, przez obraz ledwo co odplamiony dzięki magicznej latarence... I w bardziej sprzyjających okolicznościach. Bez szoku po wypowiedzi Cecila. — Nie — mówił cicho, z trudem, jakby gardło podrażniał papier ścierny. — Nigdy bym ci tego nie zrobił. — Szkoda, że słowa zbudowane na koncepcie wieczności tak łatwo kruszały. Mówił przecież, że nigdy się nie napije; nie zawiedzie rodziców. Nigdy nie oszuka i nie zrani siostry, nigdy jej nie zdradzi i nie pozwoli, by za długo przebywała po tej niewłaściwej stronie. Życie rozmywało wszystko, co było mu drogie, co wydawało się znane i zrozumiałe. Sądził, że do tego przywykł. Czy człowiek był w stanie składać się z samych błędów, samych złych decyzji? I czy to, co właśnie robił, nią nie było? Jak mógł przestać kwestionować wszystko wokół? Siebie samego? Dlaczego akceptacja i śmiałość nie mogła przychodzić mu z taką łatwością, jak jej? — A więc czemu świat staje na głowie, by podważyć to twierdzenie? — szepnął, choć chciał pozostawić tę myśl dla siebie. W wykuwaniu własnego losu był na tyle kiepski, że młotkiem trącał przy okazji nieszczęśników, którzy stanęli zbyt blisko. Czas coraz mocniej potwierdzał w młodości wytworzoną teorię o tkwieniu w piekielnym kole, z którego ucieczki były dwie i tylko jedna z nich permanentna. Na razie pozostawała poza zasięgiem, ale im bliżej był Dahlii - choćby o te kilka kroków - tym częściej przed oczami stawały mu widoki w dzieciństwie osładzające nieznośną rzeczywistość. Teraz głównie przygnębiały, tak jak ciemność i chłód ziejący od Cecila; ten okazał się być skutecznym tłumikiem wewnętrznych rewolt. Ich części. Ciekawe, że pod pozytywnymi motywatorami nie giął karku tak łatwo. — Rozumiem. Poniekąd. — Być może była to kolejna z gierek krypty, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że tutejsze ściany nie miały uszu i że za wygłoszenie swoich poglądów nie zostanie ukarany; nie aż tak. — Bo sam mam wrażenie, że gdy próbuję wziąć to, co jawi się jako prawda pod lupę, tym gorzej widzę. — Machinalnie poprawił poły kurtki, bo ręce zaczęły mu nagle jakoś dziwnie ciążyć, a na pewno przeszkadzać. Przynajmniej odzyskał nad nimi kontrolę. Dodatkowo przeczucie i wyczucie nabudowane latami kontaktu sprawiło, że odczytał nawet tak pośrednio zaadresowaną wiadomość. Nie była właściwie niczym nowym. Refleks wyrośnięty na irytujących, emocjonalnych wyziewach wydusił z niego przeprosiny, ale miały być jedynie początkiem procesu naprawy. Wiele można mu było zarzucić, ale jeśli coś rozpoczynał, kończył to. Nawet, jeśli dopiero po latach. Przypomnienie, dlaczego nie mógł podążyć śladem Dahlii. — Też mam ich trochę. Koneksji. — Zdanie zakończył niemym pytaniem, skierowanym bardziej ku sobie, niż Cecilowi. Czy chciał nimi grać? Gdyby miał pewność, że przyniosłyby wymarzone rezultaty, sięgnąłby po nie bez wahania. Problemem, jak zwykle, była niewystarczająca liczba twardych dowodów i frustracja z tym związana, przez którą co rusz zbaczał z trasy wprost w ślepe uliczki. Tym razem mogło, nie - musiało być inaczej. Sięgnął po szkicownik i przytknął go blisko, niemal pod nos, kartkę oświetlając Leviorą. Nosił w sobie cień nadziei, że na widok tatuażu dozna olśnienia, lecz nie, wciąż przypominał jedynie o znaczeniach, których doszukał się w książkach. — Przeciwieństwo wszystkiego, co jasne i dobre. — Kartka zgięła się pod naporem palców, a głos cichł i zwolnił, gdy kontynuował wyliczankę: — Władza w niewłaściwych rękach. Zimna kalkulacja. Agresja skierowana na wszystko i we wszystkich. — Zero podobieństw do Dahlii; jawna drwina z wartości, które trzymała blisko serca. Nie mogła się tak oszpecić na własne życzenie. Zmusił ją... Lub zmusili. Spiął się i równie sztywno zerknął na Cecila. — Trzy lata temu zaczęła obracać się w podejrzanym towarzystwie. Niewiele o nim mówiła, a jak już, to bardzo enigmatycznie. Jakby nie chciała lub nie mogła zdradzić zbyt wielu szczegółów, przy czym dało się wyczuć, że traktuje ich inaczej, niż zwykłych znajomych. — Nie mógł się nie skrzywić, gdy wspomnienie wyraźne jak z wczoraj wypłynęło na wierzch świadomości. — Innymi słowy: sekta religijna. Jej wyznawcy oddawali cześć Lilith. — Czekając na odpowiedź Cecila, wrócił wzrokiem do szkicownika, na stronę wolną od lotosu, byle nie musieć borykać się z kolejnymi falami poczucia winy. Zanim więc towarzysz zdążył wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, wcisnął swoje trzy centy: — Swoją drogą, innym razem chętnie zobaczę, co tu masz — zwrócił mu jego własność — o ile będziesz chciał się tym podzielić. — Kiedyś było to normą, wymiana pisarskich (nie)wypałów i rysunków. Czy wciąż obowiązywała? I czy nauczy się kiedyś przestać wpadać w pułapki poprzez zagłębianie się w przeszłości w nieodpowiedniej ku temu chwili? Zapału Cecila do wystawiania się na niebezpieczeństwo nie była w stanie ostudzić nawet wyczarowana sieć obronna. Zacisnął zęby, gdy zamiast spasować lub chociaż odpowiedzieć na pytanie, zamienił je na inne. — Pamiętam, że miałem wtedy osiem lat. — Nie sięgnął ku niemu ponownie w próbie ponaglenia do odwrotu, jedynie skrzyżował ręce na klatce piersiowej. — A decyzja była uzasadniona. — Dahlią. — Tak jak i strach. Dzięki niemu jeszcze żyję. I... — "Radzę sobie lepiej, spójrz tylko na mnie: reakcja na ten dźwięk z boku była bardzo racjonalna i wcale nie na wyrost, a szum w uszach i rozdygotanie wewnętrzne to odpowiedź na bardzo emocjonującą rozmowę, którą jeszcze przed chwilą prowadziliśmy". Nagły kontakt fizyczny wytrącił go z równowagi. Podążające za nim słowa dolały oliwy do ognia, tworząc miksturę, z której niewiele sensownego wynikało. Co miał powiedzieć? Co wyczytać z tej olśniewająco białej tablicy w głowie? Czy to właśnie była jedna z prawd, za którą tak gonił? Nie odpowiedział, ale nawet nie musiał, bo bicie serca zdradzało wystarczająco. Odwzajemnił spojrzenie, z którego wynikało wszystko i nic, aż wreszcie przygasło pod ciężarem czaru uspokajającego. Myśląc jaśniej, poznał odpowiedź. Była dosyć smutna. Kiwnął głową, w ten sposób mu dziękując, bo akcje zazwyczaj zwodziły mniej, niż czyny. — Być może jeszcze nie zauważyłeś — sarknął, gdy Cecil zabrał dłoń; sam cofnął się o krok i sięgnął wzrokiem w stronę ogromnej, magicznej tarczy — ale nie jestem swoją siostrą. — Niestety. — Właściwie to jestem jej całkowitym przeciwieństwem. Ha, może to o mnie chodziło — wydusił z siebie jak lodowaty, nieśmieszny żart, jeszcze mocniej przyciskając ramiona do piersi. — Z tym czarnym lotosem. Wiesz, to by miało sens. Moje szanse podpadnięcia komuś przewyższały te, którymi ona się mogła pochwalić. Obrano ją za cel, żeby dokonać zemsty na mnie. — Nie mówił tego w emocjach czy w panice, wręcz przeciwnie, wychodził ze skrajnego bieguna. Przyjął przypomnienie o ułudzie wypełniającej kryptę, wnikającej do ciał z każdym oddechem, tyle że istniała różnica między przyswojeniem czegoś, a przełożeniem tego na praktykę. Odetchnął głębiej, dodając: — Nie przejmuj się, nie myślę tak naprawdę. — Tonem głosu wyraził gotowość na porzucenie durnego tematu i pokonanie ostatnich metrów wędrówki; powoli podążył za towarzyszem, w końcu rozjaśniającym drogę latarką. Zamiast przyglądać się zdobyczom, na które rzucała światło, zerknął na Cecila. Na ostrze, które trzymał. Tym razem fakt, że stał tyłem uznał za swoiste zaproszenie. Gdy krótka chwila ciszy dobiegła końca, odezwał się: — Teraz już nie. — Prawie szeptał: groteskowo wręcz oficjalnie i zupełnie beznamiętnie. Tak nie powinien brzmieć głos człowieka. — Ale były momenty, bardzo długie momenty, kiedy sądziłem, że odeszła przeze mnie. — Zrobił pauzę; dłonią zaczął skubać rąbek kurtki. — Wydawało mi się to nawet rozsądne. Bo wiesz, pewnego wyjątkowo paskudnego wieczora pokłóciłem się ze wszystkimi, z którymi mogłem. — Sytuacja w domu, porażka w badaniu dotyczącym połączenia Komety Madagaskaru z motylem Królowej Aleksandry i nieprzyjemności w szkole przelały szale goryczy. Dahlia miała wtedy nieszczęście znaleźć się po raz pierwszy w złym miejscu o złej porze. — Nie wytrzymałem, a ona kazała mi wybierać. — Nie mogąc już precyzyjnie wyskubywać nitki materiału, wcisnął dłoń do kieszeni. Wzrok spuścił na buty. Być może bardziej, niż zerwać tę zasłonę nierzeczywistości chciał z niej skorzystać, wygodnie przerzucić odpowiedzialność, pozbyć się choć części frasunków. Tak czy siak wiedział, że nie było już odwrotu; na jednym wydechu wyrzucił to, co męczyło go najbardziej. — Przyznałem, że gdyby miała mieszkać gdzieś daleko w nienawiści do mnie, to wolałbym, żeby umarła. Kto powiedział, że największy potwór krył się w kątach krypty? |
Wiek : 25
Odmienność : Słuchacz
Zawód : aspirujący entomolog
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Nigdy bym ci tego nie zrobił. Nigdy paliło język płomieniami goryczy. Mallory, nigdy nie mów "nigdy". Gdybyś wiedział, co łączyło mnie z twoją siostrą, nie zawahałbym się nawet sekundy. Nigdy nie kwestionuj swojej nieobliczalności. Z tymi słowami tlącymi się w przestrzeni umysłu podstąpił kilka kroków na przód, by w końcu zakończyć ich wędrówkę, która - póki co – rozciągnęła się w czasie, jakby nie miała końca. - Świat już dawno stanął na głowie - odpowiedział mu równie cicho. – Nie szukaj logiki tam, gdzie jej nie ma, to doprowadzi ci do kolejnego rozczarowania. Chłód, którym go obdarował, był jedynym sposobem, by wydostać Mallory'ego w ramionach letargu, jakie go objęły chwili, kiedy śmierć jego siostry została oficjalnie potwierdzona. Nadal na jego krtani zaciskały się szponach żałoby. Nadal spędzał na cmentarzu więcej czasu niż ustawa przewiduje. Nadal wyglądał jak cień samego siebie. W końcu musiał się z tego otrząsnąć. Tymczasem ósmy dzień marca, niczym wyrok śmierci, zbliżał się nieuchronnie. Obaj, od roku, tkwili w zawieszeni między przeszłością a przyszłością. Próbowali zacisnąć w pięść to, co nieuchwytne. - Zachowaj je. Mogą się przydać - to jedyny komentarz, na jaki było go stać w obliczy dylematów, przed którymi stanął Cavanagh. Na kartce szkicownika pojawiło się kilka zmarszczek, gdy Mallory mocniej zacisnął na niej palce. Pomarszczony czarny lotus nie wyglądał tak okazale, jak przed momentem. Władza w niewłaściwych rękach. Zimna kalkulacja. Agresja skierowana na wszystko i we wszystkich. Uderzające podobieństwo do Dahlii; jawna drwina z wartości, których nigdy nie trzymała blisko serca. Bezlitosny, zimny, pozbawiony akcentu radości śmiech zamarł w cecilowej krtani. Odwzajemnił spojrzenie Mallory'ego, czując jak płytko pod skórą przebiega nieprzyjemny dreszcz spinający mięśnie odrętwieniem. Zdrada płynęła w jego sieci naczyń krwionośnych razem z krwią gorącą jak lawa. Wiem, Mall, bo sam nadałem jej życiu głębszego znaczenia, popychając ją w objęcia Lilith. - Trzy lata temu - informacja zadrżała na jego ustach, jakby sprawiła mu dotkliwy ból. – Wtedy się ode mnie odsunęła i przestała ze mną rozmawiać. - Mniej więcej wtedy poznał Nevella i, kiedy znowu ujrzał w jej oczach rozpaloną iskrę obłędu, czerwień krwi spływającą po jasnej skórze dłoni i bezgłowego kota, którego ściskała za ogon, przestał z nią rozmawiać. – Inaczej czyli jak? - dopytał, dostrzegając grymas, który, przecinając rysy twarzy Mallory'ego, pobudził do życia wspomnienia, do jakich sięgać pamięcią nie chciał. – Powiedz wszystko, co wiesz. Może to właśnie ten brakujący element układanki, który ciągle znika nam z zasięgu wzroku. Sekta religijna. Jej wyznawcy oddawali część Lilith odbijało się głuchym echem od ścian cecilowej czaszki. Zapoczątkowało ciszę, która zapadła. Wprawiało w serce w gwałtowniejsze drżenie. Sprawiło, że na objętym paraliżem napięcia karku perlił się pot. Skłamał, patrząc mu w oczy. Skłamał, nie będąc w stanie powiedzieć mu prawdy, która nie odnalazła drogi do jego ust. Pięść strachu zacisnęła się na gardle, przez co nie był w stanie wyksztusić z siebie nawet pojedynczej sylaby. Wyrzuty sumienia oblepiły go lepką konsystencją poczucia winy. Z trudem, z balastem wątpliwości na dnie żołądka, podniósł wzrok na Cavanagha, który przełamał ciszę i - mniej świadomie - niezręczność. Przywołał na usta krzywiznę uśmiechu, która była ledwie atrapą tego grymasu. Zacisnął palce wolnej dłoni na okładce szkicownika. Gęsta ciemność, która panowała w krypcie, zakryła ich nerwowe drżenie. - Kilka ilustracji narysowałem z myślą o tobie, wiesz? - O przyjaźni kruchej jak rozpadający się pod palcami tynk kamienicy na Sonk Road, w której wynajmował razem z siostrą mieszkanie. Dziewięć lat, ale go nie poprawił. Wzrok wbił w przestrzeń przed sobą. Próbował rozpoznać majaczący w oddali kształt. Z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej przypominał kobiecą sylwetkę. Na krawędzi świadomości majaczyła tylko jedna myśl – Dahlia. - Żyjesz, bo, wbrew temu, co wpajali ci rodzice o domu przy Apollo Avenue 20, nie mieszkają tam obdarzone rządzą mordu bestie - zabłąkana między słowami rozbawienie wybrzmiewało z cecilowych słow. – Chyba, że według ciebie taką istotą był siedmioletni chłopiec, wynurzający się z półmroku. Nagły kontakt fizyczny nie został wywołany przez potrzebę bliskości. Chociaż wcześniej się wahał, tkwił w nim lęk, że taki akt litości krypta może zinterpretować jako oznakę słabości, ostatecznie, w ferworze emocji, pod wpływem impulsu, ułożył dłoń na wysokości klatki piersiowej Cavangha. Jego serce zabiło gwałtownie pod wpływem tego nieoczekiwanego dotyku. Znajoma sekwencja słów czaru kojącego nerwy wydostała się wraz ze świstem powietrza z cecilowego gardła. Jego gest dobrej woli spotkał się z odtrąceniem. Nie przerwał. Nie wszedł mu w słowa. Pozwolił mu mówić, z błyskiem rozbawienia ledwo tlącego się na krawędzi źrenic, który stopniowo - pod naporem kolejnych słów Cavanagha - dogasał niczym rozgrzany pet na skórze. - Boisz się, Mall, że mój dotyk spali ci skórą? Mallory nie był Dahlią. Dahlia kochała życie. Podejmowała ryzyko. Oddychała pełną piersią. Nie rozglądała przez ramię. Bawiła się ludźmi. Igrała z losem. Szczerzyła zęby w drwinie uśmiechu. Nie pielęgnowała w sobie strachu. Nie popadała w rozpacz. Nie wzdrygała się przed dotykiem. Nie unikała fizycznej bliskości. Była jego całkowitym przeciwieństwem. Ściągnął brwi w geście zdziwienia. Naprawdę myślał, że kolekcja jej wrogów, była mniej okazała niż jego własna? Owijała sobie ludzi wokół palca, czyniąc z nich swoje marionetki. Jego też nie oszczędziła. Wciąż znajdował się pod wpływem iluzji utkanej z własnych wyobrażeń o siostrze, która nigdy nie istniała. Jakie kłamstwa sączyła do ucha własnemu bratu, że, pomimo upływu czasu, nadal nie dostrzegał jej wad i nie patrzył dalej, poza linie horyzontu, łudząc się, że dla ich wspólnego dobra gotowa była poświęcić wszystko? Przejrzyj na oczy, Mall, chciał powiedzieć, ale ugryzł się w język. Nawet jego naiwność musiała posiadać granice, których, póki co, Fogarty nie przetestował, bo sam nie pozbył się wszystkich złudzeń, które pozostawiła po sobie Dahlia. Pozwolił, by znowu zapanowała cisza, przerywana przez echo ich kroków i oddechów. Słowa Cavanagha drżały w skrawkach dzielącej ich przestrzeni, ale żadne komentarz nie uleciał z jego gardła, jakby na niego nie zasługiwały. Szedł przodem, dlatego nie musiał szukać wymówek, by unikać kontaktu wzrokowego. Czując w dłoni ciężar noża, nadał ich wędrówce tempa odmierzanego przez bicie serca - żywszego, pewniejszego. Wyobraził sobie, ze tam była. Czekała na nich z niewalającym uśmiechem falującym na ustach. Z nieokreślonym refleksem rozbawienia pobłyskującymi na gładkiej tafli spojrzenia. Błądzący po labiryncie własnych myśli, wzdrygnął się, kiedy szept dotarł do jego uszu. Był beznamiętny, obcy. Nie brzmiał tak, jak powinien brzmieć głos człowieka. Przez chwilę wydawało mu się, że nie należał do Mallory'ego. Ukłucie niepokoju przeszyło go na wskroś. - Nigdy o tym nie wspominałeś - zerknął przez ramie, by złapać z nim kontakt wzrokowy, jednak widok własnego obuwia był dla niego atrakcyjniejszym obiektem obserwacji. – Jakie ultimatum ci postawiła? Kolejne wyznanie, na jakie pozwolił sobie Mallory, zawiesił cierpki grymas imitujący uśmiech na cecilowych wargach. - Skąd ten pomysł? Bo nikogo szczerze nie kochała. Bo była socjopatką. Potworem noszącym ludzka skórę. Takimi, jak oni. Otoczyli się milczeniem. Dziesięć kroków później byli na miejscu. z tematu obaj |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator