Euridice Devall
06.1981wiatr z mount elbertEuridece Devall, Aurelius HudsonByło lato, sam jego początek: dni ciepłe, ale jeszcze nie gorące, zielona trawa i niebieskie niebo, rozkwitające kwiaty, pierwsze owoce, pojawiające się na drzewach, i można by pomyśleć, że to idealny czerwiec… tylko Euridice nie dostrzegała jego piękna, a promienie słońca nie mogły roztopić lodu, który zagościł w jej sercu. Millicent. Imię siostry obijało się w głowie panny Devall. Prawie nie słyszała spikera w radiu, mówiącego o tym, że niedawny zamach na Reagana został dokonany z powodu obsesji na punkcie jakiejś aktorki, i ledwo do jej uszu doszły słowa puszczanego potem I’m Losing You Johna Lennona – jakże tematycznie. Nawet krzyki matki z salonu – dostała ataku szału na wieść, że nie będzie pogrzebu, jakiego by sobie życzyła – i trzask pękającego talerza, docierały do niej jak zza grubej szyby. Od paru dni funkcjonowała automatycznie, wykonując obowiązki, rozmawiając z ludźmi, ale myślami będąc gdzieś daleko. Zastanawiała się, czy to przypadek, czy może kolejne ogniwo klątwy ich rodu. Plotkowano, że żony Devallów często umierają w połogu. Matka przeżyła – za to jedna córka zmarła, zanim jej własne dziecko zdążyło dorosnąć, druga pochowała niedoszłego męża tuż przed tym, jak mieli stanąć na ślubnym kobiercu. Millicent. Ta starsza, ta mądrzejsza, ta ładniejsza, ta bardziej pełna uroku. Od dawna prawie nieobecna, nie tylko dlatego, że weszła do rodziny męża – także dlatego, że niespokojny duch (po mamie: Euridice była pewna, że odziedziczyła go po matce), nosił ją po całym świecie. Ta, która zawsze szła gdzieś z przodu – i Euridice nigdy nie umiała jej doścignąć, najpierw, bo była dzieckiem o zbyt krótkich nóżkach, później, bo zdawało się, że Millicent stale gdzieś biegnie, gdy druga panna Devall potrafiła zaledwie iść. A teraz wykonała w tym biegu fałszywy krok i… - …to na pewno jego wina…! – Kolejny krzyk matki doszedł gdzieś z dołu, aż Euridice pod wpływem impulsu wypadła z domu, i tym razem nie szła, a biegła, by przypadkiem któreś z rodziców nie zorientowało się i nie zawołało za nią, aby wróciła. W dłoni trzymała poły spódnicy, gdy kierowała swoje kroki ku miejscu, gdzie mieszkała Millicent. (Nie: właściwie już nie. Millicent już nie ma, pamiętasz, Euridice? Odeszła, i znajdziesz tam tylko Aureliusa i Imogen. Popatrz: ta, po której dostałaś imię, trafiła do piekła, i ktoś zszedł za nią – ty zamiast tego zostajesz tutaj i obserwujesz, jak znikają tam kolejne osoby.) Wcześniej nie znalazła w sobie odwagi, by odwiedzić Hudsona. Nie wiedziała, co mogłaby mu powiedzieć i wątpiła, czy on miałby cokolwiek do powiedzenia jej. Teraz też nie była pewna, dlaczego do niego idzie – czy zaproponować pomoc, przeprosić (nie wiedziała do końca za co, czuła tylko podskórnie, że te przeprosiny się mu nalezą), sprawdzić, jak się miewa Imogen (a raczej, jak źle miewa się Imogen), czy zapytać: jak naprawdę umarła? Gdy dotarła wreszcie na miejsce, poprawiła włosy, rozczochrane po biegu, wygładziła spódnicę. Głęboko zakorzenione nawyki panny Devall, która powinna zachowywać się odpowiednio. Potem – wreszcie – zapukała. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Lekarka pediatrii/toksykolog
Aurelius Hudson
Subtelne, ciepłe podmuchy wiatru wślizgują się do salonu przez otwarte na oścież okno i kołyszą zasłonami. Opiłki kurzu tańczą w powietrzu, kiedy Aurelius zdejmuje z gzymsu kominka fotografię i kładzie ją na niski, kawiarniany stolik, by po chwili zanurzyć się w objęciach fotela i zapalić papierosa, którego wsunął do ust chwile wcześniej. Spojrzenie wbija w zastygłą w uśmiechu twarz żony. Oświetlają ją blade, zimne promienie wschodzącego słońca. Włosy ma zmierzwione przez trudy długogodzinnej wspinaczki. Poza ramką ze zdjęciem, na stoliku leżą obecnie cztery przedmioty - jej ulubiony kubek, na którego brzegu odciśnięty szminką pozostał ślad jej ust, pierwsze wydanie Desert Soltaire, popielnica z kilkoma petami na dnie oraz Canon F-1. Wzrok Aureliusa omija obecność aparatu i na moment zatrzymuje się na książce - jest otwarta na jednej z pierwszych stron. Rozdział zaczyna się słowami, które zna na pamięć i które jednocześnie są były ulubionym cytatem Millicent. Były, poprawia się w myślach, przełykając tą świadomość ze śliną, która spływa po ścianie gardła wraz z żalem, jaki wbija rytym serca w jego piersi. - To najpiękniejsze miejsce na ziemi - zachrypnięty głos wypełnia ciszę, jaka od dwudziestu minut wypełniała salon, więc zniża go do szeptu. – Jest ich wiele. Każdy mężczyzna, każda kobieta nosi w sercu i myślach obraz miejsca idealnego, znanego czy nieznanego, rzeczywistego czy wyobrażonego... -W kącikach ust tli się blady uśmiech, kiedy spojrzenie ponownie przenosi na fotografię. – Mieliśmy takie miejsce, pamiętasz? Zaciąga się tlącym w kącikach ust papierosem, zaciska mocniej zęby na filtrze i, kiedy dym wypełnia płuca, przymyka na chwile powieki i cofa się do roku 1970. Ten cud widział po raz pierwszy, mając dwanaście lat. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widział niczego, równie zachwycającego. "Nigdy nie zapomnisz tego widoku", obiecał Millicent, gdy wśliznęli się przed świtem spod pościeli i o wpół do piątej opuścili hotelowy pokój. Ma wrażenie, że na policzku czuje ostry powiew wiatru, jaki owiewał ich zamarłe w zachwycie twarze, gdy głęboki na półtora tysiąca metrów i szeroki na dwadzieścia pięć eklimetrów Wielki Kanion skapną został w promieniach wschodzącego słońca. Pod naporem brzasku skalane powierzchnie wewnętrznych ścian zmieniały ubarwienie, przechodząc od ciemnej umbry otulanych czarnymi cieniami w wstęgi pastelowej żółci, bieli, zielni i niezliczonych odcieni pomarańczy i czerwieni. Aż w końcu, nad odległymi pustynnymi palisadami, zajaśniał słoneczny sierp, a kanion, dotychczas pokryty gęstą ciemnością, eksplodował, jak fajerwerki na atramentowym firmamencie, blaskiem, demaskując obecność dziesiątek kolumn, wąwozów, a także piramid i kamiennych świątyń, konstatujących z barwą otaczających ścian, które skąpane zostały w różowej, mglistej poświacie, jakim płonęło wynurzające się zza linii horyzontu słońce. Oświadczył się jej tam - w chłodnych promieniach słońca, które zmarzniętej skóry ogrzać nie mogły. Wielki Kanion sprawia wrażenie odległego wspomnienia, kiedy tkwi w letargu. Millicent, uwięziona przez trzy dni w skalnej zapadlinie, wschodzącego słońca ujrzeć nie zdołała. Wypuszcza przetrzymywany w płucach dym, łudząc się, że wraz z nim ulotni się niego ta myśl. Oczy otwierając niechętnie - obecność łez zgromadzonych w ich kącikach ignoruje, kiedy zdusza ostatnie westchnienie papierosa w odnalezionej w jednej z kuchennych szafek naczyniu. Ciche pukanie do drzwi uświadomią mu, że gdzieś tam, poza polem jego widzenia, za ścianami tego mieszkania, życie toczy się własnym, nieokrytym całunem żałoby rytem. Wstaje z fotela, podchodzi do drzwi frontowych w sześciu krokach, które dudnią w uszach równie nieprzyjemnie, co natarczywe puk puk. - Euridice- imię siostry swojej zmarłej żony wypowiada półszeptem, kiedy rejestruje jej obecność w progu mieszkania zaraz po otwarciu drzwi. – Nie zmienię zdania - dodaje zapobiegawczo. Nie wie, w jakim celu pojawiła się tu panna Devall, ale już wcześniej dał do zrozumienia rodzicom Millicent, że o negacjach dotyczących charakteru pogrzebu nie może być mowy. – Uszanujcie jej ostatnią wolę. – Niezależnie od jej intencji, wpuszcza kobietę do środka. |
Wiek : 38
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto, Saint Fall
Zawód : podróżnik, alpinista, buchalter
Euridice Devall
- Aureliusie – przywitała się. Wiedziała, że zabrzmiało to sztywno. Jej ton, wyprostowana sylwetka, nienaturalne napięcie ramion, wszystko składało się na obraz kogoś, kto przychodzi z Oficjalną Wizytą, i nawet nie mogła go winić za to, że uznał ją za orędowniczkę matki. Zwłaszcza, że Euridice rozumiała co nią kierowało: pojmowała, że ta chciała grobu i pogrzebu nie tylko dlatego, że tak wypadało, że tak robili wszyscy przodkowie, ale też by mieć miejsce, w którym będzie mogła odwiedzać córkę. Kochała ją. Kochała Milicient, nawet jeżeli uważała, że te wszystkie podróże to zły pomysł, i… …i ostatecznie pewnie miała rację. Przekroczyła próg, nie zaprzeczając, bo słowa nie chciały dobrze ułożyć się na języku. Nie po to tu przyszłam. Co z Imogen? Przepraszam za matkę. Cierpi. Żaden rodzic nie powinien przeżyć swojego dziecka. …dlaczego była tam sama? Kolejne deklaracje, kolejne pytania, obracała je w głowie, wiedząc, że musi coś powiedzieć, nie mogła przecież po prostu tak stać, z niewzruszoną pozornie miną, chłodnym spojrzeniem jasnych oczu, jakby to wszystko wcale jej nie poruszało. Jakby przyszła tu po prostu popatrzeć, a może go zganić za decyzję o kremacji. (Ognie piekielne dla duszy? Ogień, ten doczesny, dla ciała?) – Nie przysłała mnie matka – powiedziała wreszcie, odwracając wzrok od jego twarzy, spoglądając na wnętrze domu. Nie bywała tu często, trochę bo była zajęta najpierw studiami, potem własnym narzeczeństwem i szykowaniem wesela, które się nie odbyło, a potem pracą. A bardziej – bo Millicent w jej oczach zawsze zdawała się czymś pochłonięta, i zawsze była gdzieś z przodu, gdzieś daleko, wymykając się spomiędzy palców. W pewnym momencie Euridice nawet nie była pewna, o czym mogłaby z nią rozmawiać, ona, ta nudna panna Devall, zamknięta w swojej pracowni lub zaciszu szpitalnego gabinetu, o czym opowiadać komuś, kto był tak pełen pasji, kto zdobywał szczyty, kto poznał tyle wspaniałych miejsc. Łączyła je krew, dzieliło niemal wszystko inne, charakter, zamiłowania, sposób radzenia sobie z apodyktycznością matki, nawet decyzja, co do małżeństwa, bo narzeczonego dla Millicent nie wybrali rodzice, nawet jeżeli nie mieli nic przeciwko ślubowi. A może, co przyszło jej do głowy dopiero teraz, tylko może, Millicent sądziła, że to Euridice ma za nudne jej opowieści. Młodsza z sióstr nigdy już nie miała się dowiedzieć prawdy. Ta starsza ostatecznie znikła za horyzontem: nieważne, jak szybko pobiegnie, nie zdoła już jej dociągnąć. Że już zawsze będzie ją prześladował dźwięk słów, których nigdy nie wypowiedziała do siostry. – Ja tylko… – zaczęła i urwała na moment, zanim podjęła, powoli, jakby każde słowo przychodziło jej z trudnością. – Chciałam zapytać, czy mogę w czymś pomóc. Z… formalnościami. Albo Imogen. Albo z czymkolwiek innym – dokończyła, nieomal z ulgą, chociaż wcale nie powiedziała tego, co chciała. A przynajmniej nie wszystkiego. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Lekarka pediatrii/toksykolog
Aurelius Hudson
Milicent powinna spocząć tam, gdzie jej dusza rozstała się z ciałem. Dokładnie tego argumentu użył w rozmowie z jej matką. Pamięta odbitą bezsilną złość w jej spojrzeniu. Rozumie, czym kobieta się kierował. Rozumie, a przynajmniej wyobraża sobie, jakie emocje nią targają. Pojmuje, że rodzic nie powinien przeżyć własnego dziecka. Rozumie, że potrzebuje pomnika pamięci córki, nagrobka upamiętniającego jej istnieje. Miejsca, do którego będzie mogła wracać, by pielęgnować wspomnienia, jakie uchowały się w ulotnym zbiorniku pamięci. I w końcu - świadectwa jej śmierci. Aurelius pożegnać chce ją na własnych warunkach. "Rozsyp moje prochy na górskim szczycie, obiecaj", zaśmiała się, gdy, schodząc z Denali, skręciła sobie kostkę. Obiecał. Oboje wiedzieli, że w górach spotkać mogła ich śmierć. Oboje wiedzieli, że samotne wędrówki obarczone są większym ryzykiem. I świadomie podejmowali się tego ryzyka. Żałować może jedynie tego, że Milicent straciła do niego zaufanie. Nie powiedziała mu dokąd się wybiera, skazując się na trzy dni samotności. Jak to jest umierać przez siedemdziesiąt dwie godziny? - częściowa odpowiedź uwieczniona została na kliszach aparatu. Do tej pory nie zdobył się na odtworzenie zapisanego w pamięci urządzenia filmu. Oskarżycielskie, gorzkie słowa wypowiedziane pod jego adresem z ust ich matki, nie mogły się równać z ostatnimi, jakie zaadresował ku Millicent w dniu, kiedy widział ją po raz ostatni. Wybrzmiewające gniewem Nie musisz wracać brzęczy mu w głowie. Nadal w pamięci zachowany ma obraz jej znikających w drzwiach pleców. Wydawało mu się wtedy, że w jej spojrzeniu dostrzegł zalążek smutku, choć równie dobrze mogło być to złudzenie, które teraz podsuwa mu pogrążona w żałobie świadomość, wzbudzając w nim dławiące poczucie winy. Lód w spojrzeniu Euridice, bezemocjonalna maska spokoju pokrywająca jej twarz, a nawet sztywnie wyprostowana sylwetka przypomina Hudsonowi bezlitośnie o ostatnich chwilach spędzonych z żoną. W akompaniamencie "nie przysłała mnie matka" napełniała go tymczasową ulgą, choć kolekcjonowane w nim podejrzenia tkwią w nim na tyle głęboko, że pozbyć się ich całkowicie nie jest w stanie. - Rozgość się - mówi, kiedy machinalnie prowadzi ją do pomieszczenia, które przed chwilą opuścił - salonu. Wszystko w tym mieszkaniu - każdy przedmiot, kolor ścian, zacieki na lustrze w łazience, dywan, czy nawet paproć w korytarzu - jest wypełnione obecnością Millicent. Ma wrażenie, że wdycha do nozdrzy zapach jej perfum, kiedy w spazmatycznym odruchu zaciąga się powietrzem. Jakby tu była, jakby stała tuż obok. - Napijesz się kawy albo herbaty? - proponuje, ale w głowie tli się myśl, że alkohol jest lepszym wyborem. Mimowolnie podchodzi do barku. Obłapia spojrzeniem skromny asortyment trunków. Napoczęta butelka koniaku, nieotwarta whisky i karafka czerwonego, półsłodkiego wina. – Formalności są już dopełnione. - "Formalność" słowo, które staje mu ością w gardle. Percival zajął się formalnością. Aurelius, po tym, jak dowiedział się, że Millicent nie żyje, cała noc krążył samochodem bez celu. Zatrzymywał się tam, gdzie wspomnienia o żonie mogły ożyć, choć kulisy ich małżeństwa, kilka ostatnich lat, nie były usłane różami. – Imogen teraz śpij, ale twoja wizyta na pewno ją ucieszy - dodaje głosem na granicy szeptu. Myśl,że taka mało czasu spędziła z matką, jest kolejną boleśnie kąsającą go w sumienie. |
Wiek : 38
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto, Saint Fall
Zawód : podróżnik, alpinista, buchalter
Euridice Devall
Euridice nie wiedziała, gdzie powinna spocząć Millicent. Nie wiedziała nic o obietnicy między nimi – jeżeli wspomniał nawet o tym państwo Devall, to matka nie przekazała jego słów młodszej córce, a ojciec z kolei, pogrążony w boleści, nie był w stanie rozmawiać z Euridice (i chyba nikim innym) o śmierci swojego dziecka. I tak naprawdę nie miało to dla niej znaczenia. Liczyło się tylko to, że Milli już nie ma. Czy spocznie w zimnym grobie, czy ciało pochłonie ogień i pozostaną jedynie prochy: Millicent odeszła. Czy to prawda, że umierała tak długo? Że cierpiała? Że żyłaby, gdyby ktoś znalazł ją wcześniej? Pytanie zatańczyło na końcu języka, ale przełknęła je, bo chociaż wiedziała, że będzie ją ono dręczyć jeszcze długo, to odpowiedź przecież nie zapewniłaby jej spokoju ducha, a mogłaby rozdrapać jego rany. Weszła za nim w głąb mieszkania i przez ułamek sekundy miała wrażenie, że kątem oka widzi siostrę, siedzącą w fotelu, tam, gdzie zawsze siadała podczas rzadkich wizyt Euridice. Ale to był tylko cień, i to nawet nie powstawały w efekcie gry światła i ciemności, a rzucony przez jej własną pamięć. Złudzenie. Oszustwo. Jak poprzedniego ranka, kiedy śniąc rozmawiała z siostrą, obudziła się i przez moment, balansując na krawędzi jawy i snu, nie pamiętała, co się stało – i pomyślała, że musi odwiedzić Millicent… …a potem wszystko wróciło. - Dziękuję. Wszystko mi jedno, czy kawa czy herbata – odparła, chociaż w głębi ducha miała ochotę odwrócić się i uciekać. Przerażała ją sama myśl o siedzeniu tutaj z Aureliusem i wspólnym popijaniu herbaty (czy czegoś mocnego: może i z alkoholem faktycznie byłoby łatwiej), przerażała wizja milczenia, którego nie potrafiłaby wypełnić, i słów, jakie mogłyby paść. Ale wycofanie się teraz… to byłoby absolutnie nieodpowiednie zachowanie, a Euridice niemal przez całe życie zachowywała się odpowiednio. Tak, jak należało. I chyba nigdy wcześniej nie nienawidziła tego równie mocno, jak teraz. – Rozumiem – powiedziała tylko, lekko skłaniając głowę, jakby w ukłonie wobec tej decyzji, bo nie, naprawdę nie przyszła tutaj skłaniać go do zmiany zdania ani planować, jak mógłby wyglądać nagrobek. - Nie chcę jej budzić – zapewniła szybko. Serce ściskało się jej na myśl o Imogen, która będzie musiała dorastać bez matki. Korciło ją, by spytać, kto będzie się nią zajmował, kiedy on wyjedzie na jakąś wyprawę, ale to było kolejne pytanie, jakiego nie odważyła się zadać. Nie z powodu możliwych odpowiedzi, a raczej z obawy przed tym, czy nie zostanie zrozumiane jako zarzut: jesteś złym ojcem. Tak naprawdę nie wiedziała, czy był dobrym, czy złym rodzicem. Nie umiała nawet odpowiedzieć, czy Millicent była dobrą, czy złą matką, choć po jej głowie wciąż krążyła myśl, że mając dziecko nie powinna była ryzykować tej samotnej wyprawy. - Po prostu… - zawahała się, znowu. – Jeśli będzie czegokolwiek potrzebowała... będziecie potrzebowali, zawsze pomogę. Chciałabym z nią porozmawiać. Nie dziś. Później. Może przy niej zdoła znaleźć jeśli nie właściwe słowa, to może choć gesty. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Lekarka pediatrii/toksykolog
Aurelius Hudson
Czas nigdy nie był jego sprzymierzeńcem. Uciekał między palcami jak ziarenka piasku. Czasem - zwłaszcza podczas dłużących się wędrówek, gdzie jej tempo odmierzane było przez sumę oddechów i bicie serca w piersi – tracił rachubę czasu. Uzmysławiał sobie, która jest godzina, kiedy w zasłonie mroku tonęły górskie szlaki. Najbardziej zwodnicza była mgła swoim mlecznobiałymi oparami zasłaniająca szczyty. I choć czas nigdy nie był jego sprzymierzeńcem, w ostatnich dniach zmienił się w największego wroga. Uświadamia mu to cisza wypełniająca każdy centymetr kwadratowy mieszkania, choć paradoksalnie Millicent spędzała w nim najmniej czasu z całej ich trójki – zawsze zabiegana, goniła za tym, co nieuchwytne. Przyzwyczaił się do jej nieobecności, więc dlaczego tak trudno jest przełknąć świadomość, że już nigdy nie zobaczy ją stojącą w progu mieszkania z potarganymi włosami, zagubioną w pędzie życia? Powinien czuć ulgę – uczucie, które ich połączyło, zmroził chłód, jaki widywał w spojrzeniu żony i własnym emocjonalny letargu, w jaki zapadł, kiedy w domu pojawiała się coraz rzadziej. Najpierw wytworzył się między nimi dystans, pogłębiały go nieporozumienia przekształcane w krzyk odbijający się echem od ścian mieszkania, potem zaczął zamierać w krtani, aż w końcu zostały z nich niewypowiedziane słowa rozbrzmiewające w stęchłym od wyraźnie wyczuwalnego w powietrzu napięcia. Ostatecznie co po nich pozostanie to zgliszcza sentymentu zamknięte w kliszach pamięci. Paliła go świadomość, że nie będzie mógł cofnąć słów, które wypowiedział w złości. Już nigdy nie usłyszy jej zmęczonego głosu w słuchawce telefonu. Już nigdy nie ujrzy przecinającego jej ust uśmiechu. Już nigdy nie usłyszy kolejnej niespełnionej obietnicy. Zawieszając wzrok na karafce półsłodkiego wina, pozwala, by opadła na nich ciężka kurtyna milczenia, przerwana wyłącznie raz przez głos Euridice, w którym pobrzmiewa niewyraźna nuta niezdecydowania. Przez chwile tkwi w kompletnym bez ruchu. Nasłuchuje dźwięków życia, jakie wpadają do pomieszczenia przez otwarte okno. Koncentruje na nich myśli, próbuje rozdzielić jedno od drugich, ale stłumiony gwar, rozmowy przechodniów, warkoty obcych silników, ani nawet bicie dzwonów kościelnych nie są w stanie zagłuszyć plątaniny wślizgujących się pod sklepienie czaszki myśli. Każda z nich nieustępliwie przypomina mu o stracie. Każda z nich niestrudzenie od pięciu dni szarpie za struny jego wrażliwości, wpędzając w coraz głębszą otchłań poczucie winy. Jest niezmierzona, pełna lęku, strachu i obaw, które mnożą się w pajęczyny złych przeczuć. Plątają się kołtunami w jego umyśle, drażniąc każdy segment ciała bezsilnością. Z mgły otumanienia, która,jak mu się wydaje, zawładnęła każdą cząsteczką jego jestestwa, wyrwa go kobiecy głos. Fakty łączy ułamek sekundy później, kiedy wzrokiem przeczesuje przestrzeń i natrafia nim na znajomą sylwetkę. Zanurzając się w bezkresnej dolinie refleksji, przez chwile zapomina, kto złożył mu wizytę. Nie chcę jej budzić, słyszy i mimowolnie, pod wpływem tych słów, kręci głową. Ja też - myśl ta szybko przełamuje otępienie, w jakim się znajduje. W palcach, nie wiadomo kiedy, pojawia się butelka koniaku. Stawia ją na stoliku pośrodku rzeczy Millicent. Do pakietu dorzuca dwie szklanki. - Zawsze jesteś tu mile widziana – słowa wydostają się spod ściśniętej od napięcia krtani, ich struktura jest chrapliwa. Nawilża przełyk śliną, która spływa razem z bezradnością po ścianie gardła. – Zaparzę herbatę. Stara się nie myśleć o córce, o tym, co czuje i ile rozumie. Nie powiedział jej o wszystkim, uraczył ją zbędnym minimum, tym, co musiała wiedzieć. Niektóre szczegóły dotyczące śmierci jej matki zachował dla siebie. Powie jej w swoim czasie. Z tym przekonaniem opuszcza salon, kroki kieruje do kuchni. Napełniała czajnik wodą i stawia go na kuchence. Nie może pozbyć się napięcia, od którego mrowieje mu kark. Pięć minut później wraca do swojego gościa. Pod czaszką nadal dudni mu otrzeźwiający pisk czajnika. Na ustach widnieje uśmiech pełen rezygnacji, którym ukryć chce rozpacz zerkającą do spojrzenia. Unika kontaktu wzrokowego z Eudrice. Dostrzega w rysach jej twarzy łączące ją podobieństwo z Millicent. Rozmowa trwa kolejne dwa kwadranse. Kolejne trzydzieści minut retrospekcji. Te szczęśliwe, przeplątają się z tym bolesnymi. Czuje ulgę, gdy Devall dziękuje za gościnę. Czuję ulgę, bo coraz trudniej jest mu kontrolować emocje. koniec |
Wiek : 38
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto, Saint Fall
Zawód : podróżnik, alpinista, buchalter