Pacta sunt servandaLekcja pierwsza:
Przekształć dominujące sympatie w skrupulatnie obliczone dźwignie wpływu, wykorzystując właściwą i zgodną z metodykami analizę sytuacji oraz dyplomację, mając na uwadze, że każda niedoszacowana lub nieodkryta przez stronę korzyść ma wyższą wartość nabytku od ujawnionej.
Benjamin Verity I, będący człowiekiem, który głuchł, kiedy ktoś mówił mu słowo „nie” i nie odzyskiwał słuchu, dopóki odpowiedzią nie było „tak”, zgodnie z oczekiwaniami, był nieustępliwy, nawet wobec własnego syna.
Wizytówką powszedniości w krótkiej gałęzi rodu Verity były słowa „nie”, argumenty i polemiki efektownie przypominające wymiany wskazanych wersetów z kolejnych kodeksów i poprawek do konstytucji. Benjamin II, szybciej niż rzeczywiste imię swojej matki, którą zwykł przecież tytułować jej rodzicielską rolą, nauczył się daty podpisania deklaracji niepodległości. Ojciec powtarzał, że nie znajdzie ważniejszego dokumentu w całych rozległych Stanach Zjednoczonych, ni gdzieś indziej w świecie, a papier jest fundamentem. To, co na nim spisane miało być wiążące, dopóki strony umowy zachowają się zgodnie ze sporządzonymi tam dyrektywami. Dyrektywy z kolei muszą być regulowane drugim pismem. Spirala kartek, pagin, lektur, okładek i wiecznego pióra ojca, któremu Benjamin przypatrywał się z nie lada umiłowaniem.
—
Podpiszemy umowę, Benjaminie. Ty zobligujesz się przestać grymasić, co doprowadza twoją matkę do bólu głowy, a ja w zamian za to pozwolę ci podpisać się na umowie moim piórem.Z wypiekiem na twarzy Benjamin chwytał złotą zakrętkę, stalówkę maczając w kałamarzu czarnego jak sadza atramentu, by koślawym ruchem złożyć podpis, chociaż nie potrafił czytać.
Kilka lat później skrupulatnie notował każdą mądrość rodziciela, rozdrapując sobie skórę na dłoniach, gdy kleksy tuszu skapnęły w nieperfekcyjnej konstelacji na papier, przypominając coś, czemu bliżej było do imitacji awangardy niżeli incydentalnej sztuki.
Wcześniej Benjamin Verity I nie zgadzał się na wymyślne i nieistotne marzenia własnego syna, pozostając konsekwentnym względem nauk z
lekcji pierwszej. Nie pozwalał na nakłonienie się na wycieczkę do lunaparku, co najwyżej zapychając umysł chłopca finezyjnym modelem samolotu, który kupiła specjalnie z myślą o nim sekretarka o epizodycznym imieniu, zwolniona rok później za nadmierne spoufalanie się lub niekorzystne dla adwokata zachowanie. Ojciec stracił tę cnotliwie niezłomną cechę w dniu, w którym na świecie zjawiła się jego córka, drugie i ostatnie dziecko skonstruowanego na papierze małżeństwa, między dwoma znamienitymi rodami Kręgu Hellridge.
Spoglądał na nią zza kawowego stolika, gdy przytulona do piersi matki, mrugała ślamazarnie, na zmianę łkając głośniej, niż krzyczała i krzyczała głośniej, niż łkała. Niczym rozkapryszony owinięty w kaszmirowy kocyk potwór, z polikami rubinowymi od finezyjnych i niezrozumiałych inkantacji. Najgorsze przyszło, gdy bezzębna kreatura — młodsza siostra, bo o niej mowa — z dziąseł zaczęła wypuszczać pierwsze mleczne uzębienie. Zamiast powszedniego podpatrywania ojca — gdy ten chował się w gabinecie, jednym okiem wertując po dokumentach, drugim po pośladkach niańki, usiłującej odciągnąć Benjamina II od sterty papierów — musiał zadowolić się jego widokiem, gdy rozczulony kolejną łezką na zasmarkanym policzku dziecka, całował ją w czoło. W domu brak było biedy, smutku i goryczy o smaku skórki czerwonej pomarańczy, ale nieunikniona była w nim zazdrość, która w dłoni kilkuletniego chłopca była bronią gorszą niż lupa na mrówki, gdy do ogrodu wpadały promienie słońca. Burmuszył się tak, to podszczypując siostrę w ramię, to przedrzeźniając ją przy obiedzie, gdy wypluwała gotowaną marchewkę na nieskazitelny obrus, to opowiadając jej straszne historie o upiorach mieszkających w starej willi Nicholsonów, które do basenu dosypują trutek na szczury i dolewają jadu żmii, a dzieci chwytają za sukienki, unoszą w powietrze i potem zrzucają prosto do wody.
Siostra byłaby dalej konkurencją w oczach ojca, gdyby nie łzy, jakie wtedy pojawiły się na jej policzkach.
—
Musisz się nią opiekować, Benjaminie, to twoja młodsza siostra. Jeśli kiedyś chcesz być silnym mężczyzną, musisz dbać o rodzinę — mawiała matka.
Nullum crimen, nulla poena sine legeLekcja druga:
W sferze negocjacji odnajdź i zdobądź jednostkę, obiekt bądź zjawisko, które ma kluczowe znaczenie dla zainteresowanej strony, a następnie przedstaw propozycję uzyskania tego dobra w zamian za określone działanie bądź honorarium.
Mundurki w Patriot gryzły w szyję, chociaż sweterki w serek szyte były z królewskiego kaszmiru. Pod płaszczykiem perfekcyjnych dzieciąt wciśniętych w nieodróżnialne stroje, chował się Benjamin, jak gdyby ktoś próbował wpasować go w sekwencję jednakowości. Pierwsza magia przyszła wraz z siódmymi urodzinami. W rodzinie od pokoleń szeptało się o mistycznym darze, który z rąk samego Czarta otrzymać miał George Verity, następnie ofiarowując go swoim synom. Dłubiąc łyżką w podanej na eleganckiej kryształowej kompotierce galaretce, zapomniał się na dłużej, wzrok skupiając na białej jak ząb trzonowy ścianie. W tej wkrótce zrobiła się szczerba, rozszalał wicher, czarna dziura wciągająca swoją potęgą pisma z porozrzucanych na blacie aktówek ojca, kilku rachunków po wyprawach na zakupy do Bostonu matki i dwóch kanarkowych spinek siostry. Przeraźliwa powierzchnia niczym pole magnetyczne miała pociągnąć za sobą wszystko, z wyjątkiem twórcy tego zjawiska — zamyślonego i dłubiącego tą samą łyżką w owsiance. Stało się przejrzyste, że znamię nie było omyłką, a chłopiec w istocie posiadał ten sam magiczny dryg, co jego protoplaści.
Szkółka kościelna różniła się od Patriot wyłącznie tym, że można było bez ograniczeń traktować o wypatrzonym w biblioteczce recepturze na rytuał na wywołanie bólu głowy siewczyni magii iluzji. Młodym chłopcom zawsze wydaje się, że mogą więcej, niż w rzeczywistości i tak było też tym razem. Podkradzione z szafki przyborów naukowych athamé nie zadziałało, pentagram był pokraczny, a świece rozłożone w nieprawidłowy modus. Zamiast skutków ubocznych czy konsekwencji stało się proste
nic, w którego trakcie Benjaminowi przyszło na myśl, że być może
nie magią, a słowem. Korzystając z pokładów uroku osobistego, jasnych oczu i wysokiego nosa przemówił kobiecie do rozsądku, objaśniając, zgodnie z naukami ojca, co najmniej sześć słusznych argumentów opowiadających za przesunięciem daty niebłahego egzaminu z tejże dziedziny na termin znacznie bardziej pasujący chłopcom. Drugoplanowe dyskusje, dysputy na miarę epokowych, założony przez jakiegoś anonimowego przodka klub dyskusyjny w Frozen Lake High — wszystko to pchało panicza Verity obraną przed laty trasą, którą przyjąć miał w dziedzictwie od Benjamina I. Imię to pojawiało się na kartach historii rodziny wielokrotnie, to też nie sposób było numerować każdego, ale nie zmieniało to faktu, że I usilnie przypominał II, że jest drugi. Kolejna wyśmienita ocena z historii — wystarczająca; kolejna wygrana debata — konkurencja była mierna; kolejny skradziony flakon koniaku Hennessy w kształcie figury siedzącej w ławce z tyłu Brie. Miała zbyt długą żyrafią szyję, szerokie biodra i nieestetyczny kok. Brie kochała się w Benjaminie, od kiedy tylko ją zignorował. Dziewczęta panoszyły się swoim powabem w otoczeniu tych możniejszych, co przed sobą mieli cały żywot. Paganini korzystał, ile mu dawano, nierzadko Verity miał odczucie, że zupełnie nie wybrzydzał, choć każda z jego wybranek mogłaby wygrać konkurs miss. Przeciwnie do przyjaciela, Benjamin wypatrywał pod kątem idealności i nigdzie niespisanych hegemonii, którymi mogłaby go obdarzyć. Młódka, z którą tańczył godzinę, okazywała się mieć rodzica bankruta, inna była zbyt banalna i mdła, a jej apaszka szyta była z taniego materiału. Głaskał ich dłonie, niczym na obiektach testowych ucząc się jak komponować życzenia, by nigdy nie powiedzieć słowa „proszę”. Każde „nie” znaczyło „jeszcze nie”, każde „może” — „zdecydowanie tak”. Słowa mieszały się niczym ciasto cynamonowe bułki, wypiekane w Sztokholmie tuż obok gustownego hotelu, w którym zatrzymał się wraz z ojcem w trakcie jednej z jego delegacji, na którą litościwie zdecydował się zabrać najstarszego syna. Za rękę prowadził się z dziewiątą asystentką w swojej karierze, przyjętą do pracy przed paroma miesiącami zamiast ósmej, która hiperbolicznie grała pani Verity na nerwach swoimi dekoltami. Młodszy siedział wtedy w kafejce przy pewnej z bardziej ruchliwych ulic, zaczytując w kolejny tomik historyczny, jakby już w wieku szesnastu lat chciał posiąść wiedzę żakowską. Wspominał wtedy Brie, której jasne palce stukały w książki do algebry, irytując i męcząc niebotycznie.
Chrzest w kościele był tylko kolejnym z punktów na długiej liście „do zrobienia”. Pobierane przez lata nauczki wydawały się nieintrygujące na tyle, by dedykować się im kompletnie, choć zajęcia z zakresu magii odpychania najmniej nużyły młodziana.
—
Gdy dobrze się skupisz, trafisz strzałem energii przeciwnika prosto w kaszkiet — mawiał siewca o dziwnym irlandzkim akcencie. —
Magią możesz odebrać wspomnienie, zmienić bieg mocy i powstrzymać śmierć — jeśli tylko dostatecznie się skupisz.Śmierć dało powstrzymać się też innymi sposobami. Choćby językiem i piękną mową.
Ostatni rok w szkółce kościelnej i Frozen Lake High był równie fascynujący co alabastrowy mur, ale na tej kustosz zawiesił warte miliony dolarów dzieło, odziane w złotą zdobioną liliowymi ornamentami oprawę. Panna Hudson, świeża i niedoświadczona, wpraszająca się na zabawę dla
dojrzałych i niepokonanych, gotowa zaludnić ziemię gracją brytyjskiej arystokratki, szykiem z okładek Harper's Bazaar i drobnym prostym nosem dziedziczonym po babce. Patrzył na nią naiwnie, dłonią muskał aksamit ciemnych włosów, kątem oka troskliwie obserwując siostrę, jakby słowa matki wypowiedziane przed ponad dziesięcioma laty wciąż były aktualne. Krótki całunek, obiecanka bez realnego pokrycia, że mógłby dla niej skraść jaskrawe słońce, aby tylko ogrzewała skórę w jego blasku.
Nemo censetur ignorare legemLekcja trzecia:
Praktykuj zasady i normy w sposób celowy i selektywny, zachowując przy tym pozory obiektywizmu, tak aby inne podmioty obserwujące proces nie dostrzegły tej selektywności. Wykorzystuj normy na swoją korzyść, opierając swoje działania na przekonaniu, że osiągnięcie celu jest wartością nadrzędną.
Sto dni później wyjechał do Nowego Jorku — miasta, które nigdy nie śpi. Rozpoczęte na Columbii studia, opłacone z kieszeni dobrze sytuowanych rodziców, z rzeczywistą nauką niewiele miały wspólnego. Benjamin kursował między Central Parkiem a Placem Aradii, mając w opiece kolejne gramy substancji niejasnego pochodzenia — w Saint Fall szczerząc zęby w wyrazie zadowolenia do każdego, kto winszował i konfirmował, że przed młodym Verity pisze się sama świetlana przyszłość. Hellridge miało nisko ustawioną poprzeczkę, ale w głowie studenta i tak kolosalnie ją przekraczał. Szemrało narcystyczne zapotrzebowanie na ekscytacje, na afekty gotowe pożreć każdą ze stron książek. Williamson coraz lepiej ukrywał siniaki na przegubach rąk, a Verity nigdy o nie nie pytał. Paganini ledwo doprowadził do końca pierwszy semestr studiów, van der Decken znowuż wykonywał taniec na linie gdzieś pomiędzy kredowym proszkiem a złocistym trunkiem. Od jednej zabawy przechodzili do drugiej, bezpośrednio — najczęściej samochodem, nie zważając na to, jakie konsekwencje napotkają, gdy kolejny raz uderzą w latarnie, albo zagwiżdżą na stojącą na przystanku dziewczynę w kusej spódniczce. Valerio zawsze gwizdał najgłośniej, a z portfela wyciągał dziesięciodolarówkę, rzucając ją pod nogi prostytutki, gdy pokazała mu biust. Benjamin wystawiał wtedy tylko białe zęby przy oknie, szyderczo dorzucając komplement o jej urodzie.
—
Wrócę, najdroższa. Czekaj tu na mnie do rana to zabiorę cię na sam szczyt, aż do chmur — odjeżdżali z piskiem i nigdy nie zawracali.
Columbia była inna. Biedne dzieci bogatych rodziców wciskały się w jednakowe rzędy. W tych znaleźć można było chłód i światło, a Benjamin — dziedzicząc to zapewne po ojcu — zawsze wolał błyszczeć. Egzaminy zdawał w pierwszych terminach, gdzieś pomiędzy naukę wkładając dziewczęta, następne podboje życiowe i kobietę, która i tak skazana była na porażkę. Panna Collingwood miała ładne biodra i zdolność poddawania się woli mężczyzny. Ręką gościł w jej dekolcie, a verbum wbijał się pomiędzy rozszarpaną przeszłość rodem z Sonk Road. Pachniała desperacją, ale tylko trochę; na policzkach nosiła odziany w truskawkową słodkość smutek. To on przekonał tymczasową ulubienicę, by wybrała kierunek, w którym i tak nie miała najdrobniejszych szans na powodzenie. Miała być tłem stojącym gdzieś obok, aby frustrację niespełnienia pod płaszczykiem zadowolenia z samego siebie, odbierać niczym cios w policzek.
—
Wrócę, najdroższa. Jedź do Bostonu, Harvard ma zbyt wysokie progi, ale pomogę ci. Przecież mi ufasz, chcę dla ciebie najlepiej — palcem wskazującym pociągnął po linii jej żeber aż do smukłej talii i niżej, aby się zgodziła.
Ostatni rok na Columbii przyozdobiony był srebrnym pyłkiem, kupowanym od Channinga Earnshawa i złotą sukienką panny z dobrego domu, która niczym w niewidzialne nici, zaplątała się w pokusę. Audrey Hudson ujrzała świat w momencie, w którym dolana do kieliszka szampana kropla rozłożyła jej nogi. I tylko dobroć i miłosierdzie Benjamina Verity słuchało szeptanych do ucha słów:
—
Jeśli mam być twoja, musisz się ze mną ożenić — a te spowijał przyjemny śmiech.
—
Ożenię, jeszcze zobaczysz — tamtej nocy nie stało się nic więcej.
Harvard nadszedł spodziewanie, znów jasne ściany kontrastowały z ciemnym drewnem ław w audytorium, gdy zmęczonym wzrokiem smagał zielonkawą tablicę w poszukiwaniu kolejnych maksym i norm. Popołudniami podróżował do Nowego Jorku
do tej pierwszej, nocami wracał
do tej drugiej, porankami czytał listy od ojca nieprawiące o dumie, a o dezyderatach w kwestii perspektyw. Te miał obrane od lat, podążając jedną i tą samą ścieżką. Oświadczył się rok później, najpierw prosząc o zgodę odpowiednich opiekunów kobiety. Verity nigdy nie przyzwoliłby sobie na mariaż. Tak samo, jak nad innymi segmentami życia i nad tą życzył sobie mieć bezwzględną kontrolę, zgodną z oczekiwaniami wpojonymi już we wczesnym dzieciństwie. Pragnął Audrey całą — tylko własną i wymarzoną, okrytą chlubą, godnością i uznaniem, nieskalaną i nietkniętą przez nikogo — niczym trofeum za wygraną debatę, dyplom na Columbii za najlepsze wyniki testu kupionego za fundusze ojca. Wszystko komponowało się w spójność, dopóki ktoś nie postanowił wbić w nią ostrza nożyka do tortu, chcąc ową rozdzielić.
Ten mężczyzna tak samo był młody — prawdopodobnie w wieku Audrey, ale kto by go spamiętał — wypowiedziane w śmiechu i podszyte zazdrością wyznanie, jakoby blondyn z czwartego roku zalecał się do narzeczonej Benjamina, zadziałały makabrą. Rozkojarzony drażniącą śluzówki kreską, w oczach dzierżył furię, narastającą od dwudziestu blisko lat — choć motywów jej próżno było szukać na piśmie.
—
Zabiję go — powiedział tamtego wieczora, lustrując, jak striptizerka zrywa właśnie zawiązaną w talii spódniczkę.
—
Teraz? — właściwie czemu nie?
Droga do New Haven trwała jakby minutę, gdy paląc papierosa za papierosem, zdołał przypalić sobie kciuka.
—
Zabiję go teraz — odpowiedział nieroztropny śmiech skierowany do kierowcy przy pasku noszącego zgubną broń.
Znaleziony w dyskotece młodzieniec sam wyszedł za opustoszały róg, gdy trzymany przez Paganiniego mieścił się w bagażniku samochodu. Potem była już tylko szosa, następny papieros i piszczący w uszach huk broni rozrywającej mu czaszkę.
—
Nikt się nie dowie, nie histeryzuj — po latach na udach czuł ziąb asfaltu, na którym kilka metrów dalej rozlewała się krew młodziana o dobrym guście do kobiet.
Verity nie pytał, co się z nim stało, przeczytany dwa miesiące później w prasie artykuł, że z rzeki blisko 80 mil dalej wyłowiono ciało zaginionego studenta Uniwersytetu Yale, nie wywołał w nim zmieszania. W tym fundamentalnym rewolucyjnym momencie obudził coś intymnego — emocję własną i niepodszytą słowami ojca. Nie obawiał się zidentyfikowania, z długiem wdzięczności zaufał innemu człowiekowi.
Panna jak z pompatycznego portretu zawieszonego w klubie dla dżentelmenów w country clubie jej rodziny, znacząca fortuna, jaka szła wraz z nią w posagu i dostrzegana każdego dnia wybredność i irytacja, brak perfekcji, jakiej chciałby przecież za taką cenę oczekiwać — wszystko to rozpisywało dalsze lata życia mężczyzny. Popadając w dywagacje własnego charakteru, gdy przed lustrem szczerzył zęby, wmawiając sobie wygraną, a w gorączce walił głową w mur, uzależniony był od konieczności doznawania więcej niż pospolity człowiek. W końcu przeciętnym nigdy nie był. Aż w końcu się z nią ożenił.
De minimis non curat lexLekcja czwarta:
Każda sprawa ma ograniczoną liczbę potencjalnych scenariuszy i rozstrzygnięć. W celu osiągnięcia sukcesu przeprowadź analizę wszystkich możliwości, aby być przygotowanym na każdą ewentualność. Zastosowanie metody kompleksowego przeglądu argumentacji oraz możliwych konsekwencji pozwoli uniknąć nieoczekiwanych zdarzeń i zredukować ryzyko porażki.
Praca w kancelarii ojca podszyta była pragnieniem. Sukcesywne sprawy powierzone młodemu adwokatowi przynosiły rezultat
wystarczający, żeby można było mówić o zwycięstwie. Podobnie jak własny rodziciel — nie obawiał się sięgać po to, co plugawe i niechciane, nawet tylko po to, by jeszcze jeden raz wychodząc z sali sądowej mieć możność przykleić do warg ten sam sardoniczny uśmieszek. Prawo prędko stało się grą. Nie było winowajcy i bezgrzesznego, tylko wygrany i przegrany. Niczym w pojedynkach — Benjamin trwał w przekonaniu, że nauczył się wszelkich zasad niezbędnych do prowadzenia rozgrywki. Chowane w rękawie jedwabnej białej koszuli asy powoli wypadały z niej, wysuwane we właściwych momentach. Słowa były zdolne nieskazitelnego człowieka przyprowadzić do brudnej celi, a złemu na głowę włożyć koronę. Verity w porę odkrył, że to właśnie było w systemie najciekawsze — jego zepsucie. Nie chodziło bowiem by wypełniać postulaty, a żeby znaleźć lukę i wygrać całą grę. Ranking zwyciężonych rósł, szczeble drabiny do triumfu uginały się pod ciężarem sprawiedliwego młotka. W końcu zaczęło chodzić o wygranie każdej możliwej nagrody nawet tylko po to, by ustawić ją potem pomiędzy innymi trofeami — własną żoną i najmłodszą córką, jak na obrazku.
I tylko przełom w tym wszystkim był równie niezapowiedziany co pojawiający się znikąd rów na stanowej 93-tce, który posiniaczył Johanowi lewą rękę, a Benjaminowi kolano. Zatracony w posiadaniu i przywileju, nie dostrzegł własnej śmierci.
Następujący po krzykach w oblicze żony cios od Barnaby'ego bolał krótko, ale mocno. Pęknięte usta, z których pociekła kropla krwi i odium, jakie wtedy czuł opisać można iście romantycznym
Fluctuat nec mergitur. Audrey dwa dni później powiedziała słowa należycie odwracające kolej rzeczy, z perspektywy postronnego widza mogące być nawet uznane za zbawienne dla jej męża.
—
Nie chcę cię słabego — jak uderzenie w twarz, policzek piekący i rozrywający wnętrzności — zapiekło to mocno, jakby ktoś do świeżo ogolonej skóry przyłożył żelazko do znakowania bydła.
W spazmie własnej siły, przyciskającej lico młodej pani Verity do ściany, Benjamin odnalazł siebie samego. Nader późno, nieroztropnie i błądząc wiele lat po omacku, chwytając się ostrej jak brzytwa poręczy — ale odnalazł to, czego szukał. Rzeczywisty cel kierujący człowiekiem chełpliwym.
Panna Collingwood została w tyle. Tam też porzucił białe i srebrne proszki, całą swoją uwagę poświęcając malarskiemu dziełu w złotej lśniącej ramię, które wkrótce powiło kolejną córkę. Stali się w końcu duetem, a iskra jej zapału, którą najpewniej wytropił przed laty, gdy niepełnoletnia jeszcze uśmiechała się spod rumieńca do starszego chłopca, ponownie odżyła, nadając sens całemu światu. Od najmłodszych lat Benjamin tkwił w świecie teatralnych iluzji, w którym słowa stały się szpadą i tarczą, a jego życie toczyło się ku przyszłości tak surowej, jak ciemność, która bandażowała jego rodzinne miasto. Saint Fall nagle nie było już za małe — było domem. Dom nagle nie był hotelem — był utęskniony. W miękkiej pościeli wybierali kolejne cele, nie zważając na położone pokotem sumienie. Perły na jej szyi już nie pękały w ferworze prowadzonej ze sobą walki, a zaciskały się na nadgarstkach wszystkich tych, którzy mogliby stanąć na drodze do wygrania nie partii, a kompletnej gry. Obyczaje miały znaczenie, tak samo, jak widelczyki do sufletów i odpowiednie kieliszki do szampana, gdy bijąc brawo po przemowie, doklejał do warg ten sam sztuczny uśmiech co zawsze. Jurysta nie musiał mieć sumienia, jeśli tylko wiedział, jak lawirować między właściwymi przepisami, kiedy postawić wyróżnik, kiedy zełgać, a kiedy napomknąć prawdę. Kościół dawno przestał mieć znaczenie, chociaż zjawiał się w nim każdej znaczącej okazji, aby lśnić z pierwszych ławek, przedstawiając nieposzlakowaną rodzinę. Istotne były partie szachowe pomiędzy wikariuszami i orędownikami diabła, nadsłuchiwanie znaków i dobrotliwych przesłanek. Scena dla szablonowych śmiertelników raptem przestała Benjaminowi wystarczać. Podejmował się wyzwań tam, gdzie nie sięgało ludzkie prawo, a dogmaty były niespisane i świeże. Mury kościelnych sal sądowych skazujące na śmierć oponentów Lucyfera były taflą nieskończonego potencjału, a pod płytą był skoncentrowany umysł.
—
Dzisiaj nie, Johanie. Są urodziny Constance — i zachwycony jej istnieniem, niczym Benjamin I swoją córką, siadał przy stole, chwytając za dłoń żonę, śledził, jak najstarsza dmucha świece na lukrowanym torcie. Georgina biła wtenczas oklaski głośniej niż przeciętny trzylatek.
—
Jutro nie, Valerio. Mam rozprawę, muszę się przygotować — każda debata wymagała argumentów, a wybawienie od gnicia w więzieniu kolejnego mordercy wymagało poświęcenia jego aktom przynajmniej dziesięciu wieczorów.
—
Za tydzień, Barnaby. Szykuj skrzynkę Courvoisiera, będę miał syna — i tak toczyła się ostatnia noc życia.
Alkohol w lot wyparował z tchu, gdy znalazł ją złamaną na kaflach w łazience. Na tych rozlana była szkarłatna maź niczym tłukące się dwie godziny temu Brunello di Montalcino. Łkała tak doniośle, kurczowo trzymając się podbrzusza, bo dziecko przyszło na świat wiele miesięcy za wcześnie. Martwe.
Vincit qui se vincitLekcja piąta:
Jeśli przegrasz — zacznij od nowa.
Zdejmując płaszcz wieczornej peroracji, stawał się człowiekiem dotkniętym tragedią, próbującym na nowo pojąć sens. Audrey była już inna jakby utracona we własnym bycie i wypatrująca odległej przeszłości. Słowa nie były już w stanie walczyć z tym, co minęło, tak samo, jak magia skrywająca swoją moc w przyległym do piersi pentaklu. Benjamin odgradzał się w gabinecie, na ziemi roztaczając co wieczór kolejny pentagram, jakby w wołaniach do Piekła miał zoczyć ujście rozwściecza do całego stworzenia, które odebrał mu los. Granice przestawały być widoczne, tiki nerwowe zazębiały się ze sobą, nadgryzione policzki wywoływały gorączkę. Pani Smith nie potrafiła odciąć emocji od istnienia, które nigdy się nie narodziło — choć próbował wielokrotnie, rytuał nigdy nie działał. Zamykane w puszce pandory emocje w końcu pojawiały się na nowo, wypełzając na światło dzienne i gryząc sumienie.