Pokój nr 3 Jeden z pokoi na parterze znajdujący się tuż obok basenu, wygląda dokładnie tak samo, jak każde inne pomieszczenie w tym motelu. Zimne pomalowane na pastelowe kolory ściany widziały już wiele. Mimo to właścicielka dba dość dobrze o higienę tego miejsca, a pościel zawsze jest świeża i pachnąca. W pokoju znajduje się też mała łazienka z wanną i toaletą, a stolik obok dwuosobowego łóżka zdobi niedziałający telewizor. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Cherry Delahaye
20 marca Życie Cherry Delahaye składało się w dziwny, abstrakcyjny ciąg wydarzeń wszelakich, pozornie zupełnie do siebie nie pasujących. Przeplatały się w nim wspomnienia podwodnych wypraw, długie godziny spędzone w książkach Szkółki Kościelnej, egzotyczne krajobrazy rodzinnej wyspy oraz kolorowe uliczki Nowego Orleanu wypełnione sensualnym jazzem... Zupełnie jakby Lucyfer w zmowie z wszystkimi Loa ułożyli koleje jej losu z tego, co im zostało oraz co akurat mieli pod ręką. Do tego zbioru bez ładu oraz składu dochodziły różne przypadki, na które jednak w tym momencie nie będziemy tracić czasu, oraz obecna sytuacja, będącą równie abstrakcyjnym wydarzeniem. Ta cała jej ucieczka do Maine z nadzieją, że tu początek będzie łatwy, a syrenie serce nie będzie tęsknić była... Cóż, póki co nie jawiła się Cherry w pozytywnych barwach, co zapewne potęgowała zwykła tęsknota za poprzednimi domami. Oszczędności z każdym dniem stawały się mniejsze, znalezienie pracy wcale nie takie łatwe zaś motel, w którym przyszło jej chwilowo mieszkać pozostawiał trochę do życzenia, nawet jeśli panna Delahaye nie należała do osób aż nazbyt wybrednych. I choć zaczynała odczuwać powolne tykanie zegara w głowie, musiała na chwilę odłożyć poszukiwania choćby odrobinę stabilizacji na bok i skupić się na dojściu do siebie co odrobinę utrudniał brak ubezpieczenia oraz większych oszczędności. Skręcona kostka, w skutek starcia ze straszliwą skórką od banana, nadal nie raz promieniowała bólem, uziemiając dziewczę na kilka dni w pastelowym, motelowym pokoju. Również towarzyszące jej poczucie déjà vu nie poprawiało nastroju kobiety, nawiedzaną przez etyczne rozterki. Była imigrantką, nową w tym miejscu, w dodatku o syreniej odmienności i kolorze skóry, który raczej nie wzbudzał większego zachowania. Czy w tym wypadku mogła dopełnić swoich powinności, jako osoba szczerze, całym sercem zaangażowana w Piekielny Kościół? Nie wiedziała, to też postanowiła te rozmyślania odsunąć. Paskudnego wrażenia powtórki dopełniała otrzymana niedawno papeteria, sygnowana aż nazbyt dobrze znanym jej nazwiskiem którą Cherry... Spaliła. Nie otwierając jej nawet, nie sprawdzając, co powodowało przerwaniem milczenia pewna, że spalenie listu zwyczajnie wymaże niechcianą korespondencję w imię zasady jeśli coś nie istnieje, nie ma problemu. Pukanie do drzwi, jakie oderwało ją od lektury jednego popołudnia było czymś dlań nietypowym. Właścicielka motelu nie zwykła przeszkadzać gościom w swoich pokojach, w zasadzie sprawiała wrażenie osoby, której nie interesowało nic po za wypłacalnością. Jednocześnie panna Delahaye nie posiadała jeszcze tutaj znajomych na tyle bliskich, by chcieli ją odwiedzać. Przez chwilę trwała w bez ruchu bijąc się z myślami (nie pewna, czy w ogóle miała ochotę z kimś rozmawiać) by w końcu uchylić drzwi... Czego pożałowała, gdy tylko zobaczyła któż to stał za drzwiami. Cherry, wychowana w egzotycznych zakątkach świata, nie raz miała do czynienia z wężami, a ten tutaj wydawał się być wężem zamkniętym w ludzkiej skórze. Było w nim coś, w tym spojrzeniu jakie jej posyłał, w postawie z jaką się nosił, co sprawiało, że mięsnie Kreolki napięły się, a umysł przechodził w stan wyjątkowego skupienia. Zapewne było to spowodowane również niezbyt pozytywnymi wspomnieniami związanymi z jego osobą jakie zapisały się w jej pamięci. Niewiele myśląc Cherry najzwyczajniej w świecie spróbowała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, gotowa zacisnąć je na jego śliskich palcach byleby zbudować między nimi jakąkolwiek przeszkodę i dać mu do zrozumienia, że nie ma ochoty z nim rozmawiać, zupełnie nieświadoma tego, co tym razem przytargał Diabeł. Cholera jasna. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Gdzie kobieta, a rozsądek? Benjamin szczycił się połyskującym w słońcu lakierem na swoim Rolls-Roysie, którym przyjechał pod Hushed Motel niedaleko Hellridge. Popularna droga — to tędy przejeżdżał do Bostonu — nie zmieniła się niemal w ogóle. Cytrynowe pasy na jezdni pozdzierały się przez starość, boczny pas wydawał się jakby mniej zarośnięty niż pół roku temu. Parę drzew w oddali, stacja benzynowa, na której zwykł kupować papierosy: trzynaście razy w ciągu tej niedługiej akcji, spoglądając przez okno, czy samochód na pewno jest bezpieczny. Raz czyhał na niego tubylczy opryszek, przygotowany, żeby łomem wysadzić z zawiasów drzwi, ale adwokat był szybszy. Ot, minus Hellridge. Każdy jest złoczyńcą, gdy w grę wchodzą większe pieniądze. Był nim też Tony Fitzpatrick, którego majątek przerastał logiczną wartość posiadanych przez jednego człowieka funduszy. Było to o tyle oszałamiające, że dorobił się go zupełnie sam. Żaden Benjamin pierwszy nie pracował na jego beneficjum, żadna majętna wdówka nie wprowadziła do jego rodziny spadku po zdechłym mężu, żadna wygrana na loterii. Tony sam. Tony-samosia. Tony-samosia miał taki dowcipny sposób pozyskiwania funduszy. Wykorzystywał to, co Tony lubił najbardziej — magię. Dziesiątki rytuałów, którymi mamił niemagicznych, by oddawali mu swoje środki; krótkie i nieskomplikowane czary, pozwalające mu sięgać do kieszeni najbogatszych inwestorów, gdy sprzedawał im swoje tandetne i bezwartościowe pomysły na biznes; zawoalowane słówka i interpretacje, które po sześciu latach prowadzenia tego biznesu brzmiały tak samo płynnie. Każdy Tony potrzebował prawnika, który upewni się, że jego aktywność pozostanie równie niezmącona, co jego umysł. Każdy Tony miał rozumek wielkości orzeszka (ciekawy przypadek, Benjamin znał 2 innych i wszyscy nie grzeszyli mądrością). Papierosa zgasił przed wejściem do recepcji Hushed Motel, w podniesionej i przepełnionej petami popielniczce. Kobieta za ladą niezbyt zdawała sobie sprawę z nazwiska, lecz w porę wyjaśnił jej to, pytając o pokój w którym znajdzie Cherry Delahaye. Słówko „Verity” otwierało wiele drzwi, lecz nie mógł być pewien, czy otworzy te do pokoju numer 3. Gdy pierwszy raz usłyszał od swojego klienta o czarnej niewieście z alabastrowymi plamami, jej obraz nie wrócił do głowy, zagubił się pomiędzy innymi czarnymi i białymi kobietami. Ile to już lat minęło, od kiedy opiekuńczym twierdzeniem o strachu o jej przyszłość wymuszał trzymanie języka za zębami w zamian za świetlaną przyszłość na kalifornijskim uniwersytecie. Zobaczyła wtedy zbyt dużo, jakby jej skóra ładnie komponowała się z nocą, a białe znaki na twarzy, były tylko kamuflażem. Analogiczna sytuacja blisko cztery lata później. Chodziło o innego Tony'ego, o inne miasto, o inny czas, ale powód był ten sam. Panna Delahaye uwielbiała wtykać nos w nieswoje sprawy. Fitzpatrick musiał mówić przez 6 minut, wyraźnie wymalowując sobie na twarzy przerażenie, żeby Benjamin zorientował się, jak wielką ironią potrafi być przypadek. Widziała go, gdy w środku grupy niemagicznych rzucał czary (Tony, nieważne jakie, linia obrony jest taka, że nawet nie znasz takich słówek), aby wyjęli portmonetki i obsypali go złotem. Dostrzegł ją już po wszystkim, gdy czmychała, jakby wcale nie chciała tam być. Klient paskudzi — adwokat naprawia. Przyzwyczaił się do swoistej roli ciecia, który szmatą wytrze najgorszy syf. Upokarzające? Absolutnie nie. Kontrola i władza — to jego ściereczka miała chować najgorsze skazy, wycierać kropelki krwi z kącików ust. Potem chował ją do butonierki, zostawiał na później, na pamiątkę. Drzwi pokoju numer 3 otworzyły się po kilku stuknięciach w nie zgiętym palcem, a za nimi odkrył kobiecą twarz, której wyraz niemal mechanicznie zmienił się na jego widok. Kobiety miały tylko dwie miny (wykluczając Audrey, która dysponowała całym katalogiem sztuczności). Albo nieukrywana radość, rozmarzenie i zauroczenie — uwielbiał patrzeć, jak powieki stopniowo się przymykały, rozochocone. Albo złość i przerażenie, gdy spodziewały się, że prawniczy żargon i ta aktówka w prawej dłoni, nie skrywa w sobie kajdanek z futerkiem, a obietnicę trafienia za kratki. Obydwie miny miłował tak samo mocno. Panna Delahaye przywdziała tą drugą. Pan Verity do ust przykleił szyderczy uśmieszek. Niech zabawa się zacznie. Zatrzaśnięte przed nosem drzwi — nawet nie oponował. To taka gra wstępna. — Cyt-cyt — zacmokał w dezaprobacie. — Niegrzeczna. Możesz też uciec przez okno, to nic nie da — powiedział spokojnie, chociaż nigdy nie przeszli na „ty”. — Jestem tutaj w sprawie zawodowej, a ty — droga panno Delahaye — możesz zyskać. I to sporo. O ile otworzysz drzwi — kto chciałby mieszkać w motelu na obrzeżach miasta? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Cherry Delahaye
Rozsądek panny Delahaye… Nigdy nie był głosem silnym, zwykle cichnącym w momencie, gdy głos zabierały emocje. A te zawsze pozostawały w niej silne, choć zapewne mężczyźni tacy jak Verity zaliczyliby to w poczet kobiecych histerii, wywołanych burzą hormonów. Dla Cherry zawsze zabawnym był fakt, jak takie osobniki każdą negatywną reakcję na ich działania zrzucali na karby tychże, zupełnie nie wiedząc tego, jakimi dupkami potrafili być. Kreolka była pewna, że zapatrzenie w siebie gloryfikujące teorię bycia panami tego świata zwyczajnie upośledzały tę cześć umysłu odpowiedzialną za jakiekolwiek myślenie. I choć jej opinią zapewne byłaby dość kontrowersyjną, mogąca przyprawić ją o problemy, w swoim życiu napatrzyła się jednak na wiele niesprawiedliwości - nieuczciwców w bogatych domach i dobre serca przymierające głodem gdzieś w slumsach.. Ciężko było wyzbyć się niechęci do tych, którym dobre życie podane było na złotej tacy i przyozdobione egzotycznymi przysmakami z dalekich stron. A może ocenę tego węża, czającego się za drzwiami, zwyczajnie mącił jej fakt, iż już raz przyszedł do niej z propozycją której nie mogła odrzucić, jeśli chciała osiągnąć swoje niewielkie cele, polegające na ukończeniu Magicznego Dworu. Odebranie jej jakiejkolwiek decyzji mocno ugryzło honor syreny… A może bardziej chodziło o strach i fakt, że Verity narażał ich bezpieczeństwo? Pamiętał ból, jaki rozlewał się po jej ciele gdy wpadła w łapy kłusowników będąc małą rybką i wolała nie myśleć o tym, co też mogliby wymyślić niemagiczni na myśl, że poza czarami znają na tej ziemi również krwiożercze bestie. Cichy, niemal zwierzęcy syk wyrwał się z jej ust na słowa, jakie dotarły do niej przez drzwi. Coś w sposobie jaki wypowiadał słowa, w tym spokoju i pewności siebie sprawiały, że w Cherry gotowało się, choć nie była w stanie jasno wskazać o co też chodziło. - Jeszcze chwila i pomyślę, że nie potrafisz beze mnie żyć. - Odfuknęła, teraz już będąc zupełnie pewną, że spotkanie to nie miało być (nie) uprzejmą pogawędką przy herbacie okraszoną uroczymi wspominkami o tym, jak to szantażem zmusił ją do kłamstw i zapewne złamania jakiegoś prawa. Ironią byłoby gdyby kiedyś, w podeszłym wieku opowiadali swoim wnukom, jak to kiedyś przewrotny los złączył ich na swojej drodze by w skutek machlojek nawiązała się między nimi złota przyjaźń. O takich rzeczach można było wyczytać jedynie w ckliwych książkach. możesz zyskać. I to sporo. Cholera, skąd mógł wiedzieć? Była tu jedynie chwilę, ledwie kilka mgnień oka gdyby dni te porównać z całkowitą długością jej życia, skąd mógł wiedzieć, w jakiej sytuacji się znalazła? A może… nie wiedział o niej w ogóle i jedynie łgał z nadzieją, że odpowiednio trafił? Jedno, drugie, trzecie, czwarte…Powoli liczyła kolejne uderzenia serca, zwyczajnie bijąc się z myślami. Pojawienie się tego mężczyzny, przynajmniej w jej ocenie, zawsze zwiastowało pojawieniem się kłopotów których w tym momencie z pewnością nie potrzebowała… Z drugiej jednak strony potrzebowała jakiegoś punktu startowego, jeśli za kilka tygodni nie chciała skończyć mieszkając w morskiej toni i żywiąc się turystami (ci zaś często nie smakowali zbyt dobrze). -Mèd. - Przekleństwo z rodzinnych stron wyrywa się z jej ust, a panna Delahaye w końcu otwiera drzwi, poprawiając szlafrok ze śliskiego materiału. Czarne spojrzenie jest pełne podejrzliwości oraz braku zaufania, gdy kobieta robi kilka koślawych kroków w tył, wpuszczając go do niewielkiego pokoju. - Czego chcesz? Nie mam nic wspólnego z twoim zawodem. - Pytanie pada, gdy drzwi zamykają się, a Cherry w akcie wspaniałomyślności wskazuje mu na jedno z krzeseł przy niewielkim stoliku, samej siadając na krawędzi łóżka, chcąc utrzymać dystans. Zupełnie jakby to miało jej pomóc. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Z zakresu anatomii, wiedział, że: 1) przedawkowanie kokainy może skutkować trwałymi uszczerbkami na zdrowiu. 2) dziecko niekiedy rodzi się martwe, ale tylko wtedy, gdy los jest podstępny, a posadzka w łazience zbyt zimna. Natomiast z obszaru ludzkiego mózgu, że: 3) zawsze miał rację. Nikt nie pamiętał po latach, skąd bierze się słuszność, jedyne co zostawało to artykuł w Forbes, Piekielniku Codziennym i krótka plotka w Zwierciadle. Dupki na zawsze będą dupkami, ale właściwe i drobiazgowe okazywanie serca, skutecznie przypina do nich łatkę dobrodziei. Kontrowersyjność pokaźnego majątku mieściła się w trzech zdaniach wywiadu do poczytnego magazynu prawniczego i długim artykule na temat akcji charytatywnych, które pani Verity nagłaśniała tak, aby wiązały się z wygrywanymi przez kancelarię sprawami. Wszystko miało działać jak w jebanym szwajcarskim zegarku. Jak w Rolexie. Tylko klienci potrafili mu to popsuć. Setki tysięcy dolarów, skromny pierwszy własnoręcznie wypracowany na jednej z pierwszych rozpraw milion, kilka gadżetów rzuconych przez ojca, jak książeczki czekowe, doniosłe nazwisko i nareszcie pomnażanie tego wszystkiego by zmieniło się w lejącą górę zielonych buksów. W takich motelach jak Hushed bywał dziesięć lat temu z fanaberii, by zaliczyć parkingową dziwkę. Dwie godziny wystarczą, nie będziemy się przytulać. Fanaberii, bo dziś miał wyższe standardy. Fanaberii, bo kokaina mogła skutkować trwałymi uszczerbkami na zdrowiu. Zacisnął zęby, czując napięcie w szczęce, gdy jej głos wyłonił się zza drzwi, ale obleczona jasnymi plamami kobieta, nie obnażyła ponownie swojego oblicza, jakby bała się ognia, który ją poparzy. Nie odezwał się, cierpliwie czekając, aż ta otworzy drzwi. Panna Delahaye musiała podjąć tę decyzję samodzielnie, nawet tylko po to, by móc ją jej potem wypominać. Gdy to zrobiła, a do ciasnego pokoiku wpuściła chłodne powietrze splątane z drogimi męskimi perfumami, powiedział: — Tęskniłaś? — szydera wypisana na twarzy, oczy szczeniaczka, który od pierwszych dni życia pod nosem miał ciepłe mleko. Benjamin Verity rozpoczyna akt drugi, odchylając drzwi szerzej, aby wejść do środka. Ktoś, kto mieszka w małym motelu przy stanowej drodze, w dupie wszechświata, musiał potrzebować pomocy. Benjamin drugi łaskawy, pierwszy do niesienia jałmużny i współczucia. Benjamin drugi dobrotliwy, pierwszy, by uronić łezkę nad losem czarnej biedaczki. Pastelowe ściany w kolorze kompozycji lodów czekoladowych ze śmietankowymi, dobrze zgrywały się z jej skórą. Nie można było powiedzieć tego o pomarańczowych zasłonach w barwie wymiocin po złotej tequili. Stare drewniane meble i odgłos skrzypiącego nieznacznie łóżka, gdy na nim usiadła. Była dostatecznie mała, aby nie było to spowodowane jej wagą. Chodziło o godziny rozpieprzania go z pomocą ludzkich ciał. Może już kiedyś zostawił na tej pościeli swój ślad, może od tamtej pory nikt jej nie wyprał. Spojrzał na stolik z wyłączonym telewizorem. Renesansowe pudło wielkości Wenus z Willendorfu. Gdyby ktoś wpuścił tu techników policyjnych, wynieśliby na butach HIV-a oraz spermę zmieszaną z plamami krwi i upodleniem. Jedynym miłym elementem tej przestrzeni był jej szlafroczek ze śliskiego materiału. Vittoria L'Orfevre już na pierwszy rzut oka rozpoznałaby, że to nie jedwab. Benjamin potrzebował wysnuć ten wniosek z pomocą analizy okolicy, w której mieszkała emigrantka z zachodu. Uśmiechnął się, wzrokiem jadąc w dół, aż do jej nóg, aby w końcu zignorować gest wskazujący mu rozdygotane krzesło przy stoliku. Na nim położył aktówkę. — Masz więcej wspólnego, niż sama chciałabyś przed sobą przyznać. To niebywały talent do pojawiania się wszędzie tam, gdzie jesteś zbędna... — boleściwe usta wygięte w dół w ironiczną podkówkę. Wypożyczył tę minę z katalogu Audrey. Strona 10, numer 39. — Mógłbym nawet pomyśleć, że robisz to specjalnie, żeby mnie zobaczyć, a przecież wystarczyło zadzwonić. Do rzeczy — nie przerywał. — 14 marca. Piąta po południu. Saint Fall, a precyzyjniej Little Poppy Crest. To ta duża dzielnica z centrum handlowym. Na pewno wiesz, o jakim mówię. Byłaś w złym miejscu w złym czasie. Znowu. Co pamiętasz? — na koniec tego spotkania Cherry przyjmie wersję, że nie pamięta nic, a właściwie w ogóle jej tam nie było. Pod koniec tego spotkania Benjamin będzie bogatszy o kolejną wygraną sprawę i kilkaset tysięcy złotych. Pod koniec tego spotkania obydwoje przeżyją. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Cherry Delahaye
Tęskniłaś? Złośliwy uśmieszek wymalował się na pełnych wargach. Uśmiech tak cholernie słodki iż mógł wywołać nudności oraz najcięższy ze stanów cukrzycy u osobnika, w którego stronę pozostał skierowany. Nie tęskniła. Wręcz przeciwnie, robiła wszystko aby zapomnieć o tamtych spotkaniach i sprawie, która nadal wybrzmiewała w jej głowie echem dziwnych wyrzutów sumienia. Zrobiła to, co potrzebowała aby przetrwać - tak tłumaczyła sobie swoje postępowanie, również niejednokrotnie uznając, że gdyby tylko ci ludzie wiedzieli kim była mogłaby skończyć pod nożem kolejnego kłusownika… A jednak wiedziała, że było to niezgodne z Prawami Kościelnymi i coś w tym fakcie czasem nieprzyjemnie kuło gdzieś w bok. Niestety osobnik ten zapewne był doskonale odporny na wszelkie podszyte złośliwością uśmiechy. Tacy jak on z pewnością wypuścili spod rąk nie jeden przekręt, grali w nie jedną grę… I choć potrafiła docenić umiejętności, tak naprawdę żałowała, że jednak nie potrafi wywołać u niego cukrzycy. Co prawda mogłaby użyć nań swoich zdolności… te jednak wolała zostawić na później, jako jedną z ostatnich desek ratunku - woląc, aby Verity na razie ni wiedział, kim tak naprawdę była. Palec Wiśniowej Panienki powędrował do kącika jej ust, jakby chciała mu pokazać, iż jego twarz była ubrudzona. Nawykła do podobnych spojrzeń, doskonale wiedząc, jaki urok przyszło jej wokół siebie roztaczać. Syrenie geny, choć jakże często były błogosławieństwem, tak równie często bywały najgorszym z przekleństw. - Chyba się ślinisz… - Mruknęła, tym sposobem komentując spojrzenie jakim ją uraczył. I zapewne wymieniałaby z nim dalej te, jakże urocze, uprzejmości gdyby nie sens słów niesionych jego głosem. Mèd! Miała ochotę odsłonić zęby i złowrogo nań nasyczeć, doskonale jednak wiedziała, iż obróciłoby się to przeciwko niej. Zamiast tego przygryzła delikatnie dolną wargę. To był żart. Całe jej życie zdawało się być pieprzonym żartem, zupełnie jakby Lucyfer, los, Maman Bridgitte i wszystkie Loa zwyczajnie sobie z niej kpili. Widziała ich nawet oczami wyobraźni, jak siedzą w piekielnej sali. Chichoczących niczym trzpiotki, gdy coraz któryś rzucał na ścieżkę jej życia kolejne wydarzenia. Czy to właśnie to było ich planem? Czy jej żywot sprowadzał się do zapewniania im rozgrywki? Miała nadzieję, iż tka nie było, gdy jednak patrzyła na to wszystko przez pryzmat ostatnich wydarzeń… Teoria ta zdawała się być coraz to prawdziwszą. Mèd! - Załóżmy, że faktycznie byłam tamtego dnia, o tamtej godzinie w tamtym miejscu… Dlaczego miałabym opowiedzieć o tym akurat tobie? - Niezwykle proste pytanie uleciało z jej ust. Wtedy, w czasach studiowania w Nowym Orleanie, posiadał wiele kart w swojej dłoni. teraz jednak czasy się zmieniły i stare sztuczki mogły już nie zadziałać. Tylko czy ten stary pies znał nowe sztuczki, miast polegać na tym, co działało wcześniej? Tego miała się dopiero dowiedzieć. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Równie dobrze panna Delahaye mogłaby uśmiechać się z kagańcem na buzi. Nie zmieniłoby to walorów smakowych kobiety, tym bardziej nie oszpeciło jej ślicznej twarzyczki, ale być może zatkało jej raz na zawsze usta. Oczywiście na to było wiele sposobów. Pomiędzy jednym telefonem do Paganiniego (jest taka głupia pani, bardzo jej nie lubię), drugim do Williamsona (na pewno nie opłaciła jakiegoś mandatu, co ci szkodzi?), a trzecim do van der Deckena (taka jak lubisz, ciemna na ciele i umyśle), pozostała przestrzeń na korzystanie nie tylko z zalet notatnika z numerami telefonów, ale też uroku osobisty. Zatkanie ust dziewczęcia mogłoby przypominać kąpiel w wannie pełnej zaśniedziałej używanej wody. Obrzydzenie cudzym brudem i warstwami historii, jakie republikańskie poglądy zaszczepiły w Verity, musiało ustąpić miejsca tym, co potrafił najlepiej — napuszonej mowie. Zdolność przetrwania była niezwykle ważną kompetencją, a z tym nigdy nie miał problemu. O dziwo, co traktował jak pochlebstwo, podobnie można było stwierdzić na temat gospodyni w pokoju numer 3 w Hushed Motel. Już drugi raz jej droga przecinała się z lśniącym autem adwokata, już drugi raz to ona miała zyskać. Benjamin nie widział tego inaczej, oferował wiele w zamian za tak mało. Drobne szantaże i krętactwa to tylko część pracy obrońcy, każdy profesor na Harvardzie i każdy kretyn by się z tym zgodził. Postawione tam „i” znalazło się nie bez powodu. Pasowało bardziej niż „lub”. Ja wszystkich lubię — odpowiadał pijany, wpychając twarz w biusty blondynek w barze ze striptizem, dwie godziny po odebraniu dyplomu. A może to były szatynki? Selekcja naturalna wybrała go jako swojego przywódcę, bo nikt tak dobrze nie radził sobie w mataczeniu i lawirowaniu pomiędzy tym, co wolno, tym co powinno się móc, a także tym, co nie wypada, jak Benjamin. Prowizoryczna warstwa czepialskiej etykiety godnej królewskiej osobistości (Lucifer save the king), a pod spodem zepsucie. Truchło, z którego wypełza robactwo. Rozpuszczający się trup o zapachu pleśni (grzybków nigdy nie brałem). — To na twój widok — odpowiedział niezdezorientowany, gotowy na wszelkie nieudolne próby walki na słowa i czyny. Swawolny wyraz zadowolenia przykleił się do twarzy, jakby był mu pisany od dnia narodzin. Był. — Wytrzesz? Wystawił twarz w jej stronę, wciąż nie podchodząc bliżej, pewien, że lakoniczna gra słowna to tylko wstęp do obopólnej zabawy, jaką mieli tu dziś rozegrać. Rozrywka górnych lotów, tylko dla wtajemniczonych i finezyjnych graczy. Nawet doceniał pewną formę zwierzęcości w zwierzątku. Kobieta szczupła, kobieta o ładnej talii. Nie omieszkał zauważyć tego pod szlafrokiem, chociaż nie uchyliła jego rąbka. Kobieta, która zębiskami była gotowa walczyć o swoją przyszłość, a tak łatwo poddawała się woli możniejszych. Życie musiało nauczyć ją, że dzień powszedni to nie ciastko z nadzieniem i koktajl bananowy. To mozolna praca, przeważnie na kolanach, żeby przejść do porządku dziennego z rozczarowaniem i zgorzknieniem. Moja miła, wygodniej by ci było w Nowym Orleanie. — Zła odpowiedź, Cherry. Nie pamiętasz nic — stwierdził. — I tego, co nie pamiętasz, nie powiesz ani mi, ani nikomu innemu — tak zostało ustalone, dokumenty podpisane, sprawa załatwiona. Można było wytrzepać buty, umyć ręce i wyjść. Usta panny Delahaye miały znakomity rozmiar, aby na zdjęciach wyglądały estetyczniej zaryglowane. — A z racji tego, że jestem altruistą i człowiekiem, któremu bliski jest los grup uciśnionych i mniejszości społecznych, opłacę ten motel do końca kwietnia, co da ci wystarczająco dużo czasu, aby — spierdalać — ułożyć sobie życie. Kto wie? Może nawet na nowo? Co u ciebie, Cherry? Mogłaś napisać chociaż list, martwiłem się, czy wszystko w porządku. Tony, oj Tony. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Cherry Delahaye
Czarne oczy z dezaprobatą zataczają krąg, zwyczajnie rozczarowane jego odpowiedzią. Liczyła na coś ciekawszego, odrobinę bardziej oryginalnego, ten jednak postanowił zawieść ją w tej dziwnej grze, w jaką przyszło im dzisiaj grać. Na pytanie kręci więc przecząco głową, tym samym tracąc chwilowo zainteresowanie słowną przepychanką. Może i pochodziła z kraju zapomnianego przez wszystkich wielkich, może i jej skórze bliżej było do hebanu niż bieli śniegu, nikomu jednak usługiwać nie miała ochoty. Coś zdawało się w niej zmienić od ostatniego czasu, gdy mieli okazję przeprowadzać podobną rozmowę. Coś drobnego, ulotnego oraz pozornie nieistotnego… A jednak coś co sprawiało, że panna Delahaye czuła się o wiele spokojniej, niż poprzednim razem. Wtedy w Nowym Orleanie mogła stracić wiele - począwszy od miejsca w Mrocznym Dworze, przez ukochaną osobę i społeczność w którą wsiąkła aż po możliwość spełnienia swojego amerykańskiego snu. Wiele kart znajdowało się w dłoni Verity, dając możliwości do manipulowania Wiśniową Panienką, zaś teraz… Miała wrażenie, że swoją spontaniczną akcją straciła wszystko - kochaną osobę, dach nad głową, pracę oraz szansę na stabilną przyszłość, a ten pieprzony, amerykański sen stał się koszmarem, w którym zwyczajnie nie potrafiła się odnaleźć. Czy można było zabrać coś osobie, która nie posiadała nic? Słuchała jego słów z miną iście pokerową, rozważając wszelkie za oraz przeciw. Była na jego terenie, o tym wiedziała doskonale, lecz gdyby i tym razem chciał zagrozić jej wydaleniem w rodzinne strony… Cholera, chyba musiałaby mu za to podziękować, swoja obecną sytuację dyplomatycznie uznając za zwyczajnie nieciekawą. - Tęskniłeś, martwiłeś się… - Kręci głową z rozbawieniem, nie odrywając niemal drapieżnego wzroku od męskiej twarzy. - Nie dawaj mi nadziei, że masz jakąkolwiek resztkę serca, tak nie przystoi. - Cmoka z dezaprobatą, zupełnie jakby kiedykolwiek możliwym było uznanie, iż w sercu tego gada znajduje się coś po za samouwielbieniem i umiłowaniem pieniądza. Z pewnością nie było w nim miejsca dla niej - imigrantki o nietypowym kolorycie skóry, obcej i nie mogącej w tym paskudnym kraju pochwalić się niemal niczym, nawet jeśli rodzinne Haiti jej rodzinę obdarowywało szacunkiem. - A co jeśli się nie zgodzę, przyjacielu? - Ostatnie słowo wypowiada niczym obelgę, choć w imię zasady przyjaciół blisko, wrogów jeszcze bliżej gotowa była tytułować go podobnymi określeniami. - Przełożysz mnie przez kolano czy namieszasz w moich papierach? - Pyta, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze, naprawdę zainteresowana hipotetycznymi możliwościami. Zobojętniała na swój los, mogła równie dobrze zastanowić się nad każdą, możliwą opcją, nawet jeśli mogła ona nie przypaść do gustu Verity. Przygryzła na chwilę dolną wargę, ważąc na języku dźwięk kolejnych słów. - To niebezpieczne i doskonale o tym wiesz. Co, jeśli oni się dowiedzą? Jeśli nasza tajemnica wyjdzie na jaw? Co jeśli Gwardia zacznie węszyć koło tej sprawy? Udało ci się raz i przyznam, że nawet z podziwem się temu przyglądałam, ale teraz… - Pokręciła głową przecząco, będąc przekonaną, że dwukrotnie nigdy nie udaje się wykonać tej samej sztuczki. Wydawało jej się to być prawdą oczywistą oraz starą jak świat. Trafiła kosa na kamień. Taki, któremu na niewielu rzeczach już zależało. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Szaroniebieskie oczy lekceważąco tkwią rozweselone w miejscu, punktowo mierząc gospodynię w tym czymś. Swoimi zatoczyła koło, jakby próbowała wysnuć w ten sposób morał, że zuchwałość na cokolwiek jej się da. Pech chciał, że bliźniacze gesty oglądał sześćdziesiąt razy dziennie. Kruche ego zostało zduszone worem dawnych i świeżej daty dokumentów. Niektóre przedzierał od niechcenia, innymi ranił sobie palce, jeszcze inne komponował w równą kupkę po lewej stronie biurka, po to, by po przeczytaniu ich przenieść na analogiczną po prawej. Panna Delahaye miała w spojrzeniu wszystko to, czym gardził. Wszystko to w czym widział potencjał. Wystarczy palcem, nie szukaj chusteczki. Uśmiechnął się nienagannie, by zmarszczki wokół oczu się wyróżniły. Gdy ostatnim razem mieli możliwość patrzeć na siebie, twarz miał jakby smuklejszą i poczciwszą; ostatnim razem ona była pełniejsza życia. To dobrze, niech ulatuje z niej szybko, aby tylko nie przeszkodziło w wieczornym seansie koniaku mieszanego z cygarem. Był umówiony. Po co odpędzać polną mysz, skoro kot musiał mieć jakieś zajęcie? Po co zarzynać pszczołę? Gówno wiedział o naturze. Z zakresu przyrody wiedział, że: 1) kobieta i mężczyzna to dwa różne twory, a te pierwsze są rozkoszniejsze w smaku; 2) czarny i biały leżały na przeciwległej stronie świata; 3) w rezerwacie Lanthierów potwornie śmierdzi. — Ranisz mnie — teatralnie, choć bez napuszonej pantomimiki chwycił się za miejsce, gdzie rzekomo było jego serce. Już dawno widniała tam bryła lodu albo pustka. Zależnie od dnia i humoru. Czasem topniała, czasem był człowiekiem. Nie dziś. — Przychodzę z przyjacielskim usposobieniem, a ty mówisz, że jestem bez serca? — oczka zbitego szczeniaka zgrywały się z ustami pokrzywionymi w sztuczną podkówkę, ta zresztą po sekundzie prysnęła. Przekomarzanki bywały nader zabawne, brakowało tylko drinka, lodów czekoladowych i loda. Najpierw obowiązki, potem przyjemności. Te pierwsze przedstawił precyzyjnie i ugodowo, nie wytyczając do tej pory ciężkich dział, ufnie sądząc, że nikomu z nich się to nie opłaca. Jeśli by chciał — mógłby. Jeśli by chciała — powinna była pomyśleć. Nikt nie mówił, że miało jej to sprawić łatwość. — Może jedno i drugie? — szczerze zaintrygowany uniósł brwi wyżej. — Jeśli będziesz grzeczna, to poprzestaniemy na tym pierwszym. To nie groźba, Wisienko — należało dodać szkaradne łgarstwo. — Oni? Kim są oni? Czarna Gwardia nie istnieje, Cherry. Kościół oczywiście ma swoich obrońców w różnej randze. Jestem jednym z nich — nie było żadnego pisma urzędowego świadczącego o formalnym istnieniu gwardii, nawet jeśli każde dziecko w szkółce wiedziało, że świat aż roi się od tych psów. Psy ujadają tylko, gdy są wygłodniałe lub wystraszone, a póki ręka myła rękę, która wypasała ich pyski, do tej pory nie było mowy o problemach. — Niebezpieczne... — powtórzył. — Nie lubisz niebezpieczeństwa? Jeśli chciałaś sielankowego życia, czemu nie zostałaś w Nowym Orleanie, tylko zawitałaś do Hellridge? Wiesz, że to nie amerykański sen, to nie Nowy Jork. Tutaj nie spełniają się marzenia, tutaj jest tylko zimno — krok w przód — przykro — kolejny — i smutno. Takiego życia dla siebie chcesz? — filozoficzne pytanie zakończone kolejnym krokiem w jej stronę, aby teraz stać na wyciągnięcie ramienia. Sprawdzony odległość, by jej zęby nie dosięgły krtani. Dostateczna, aby zapach świeżo umytej skóry wdarł się w nozdrza. Ładny. — Dzisiaj będę dla ciebie dobrą wróżką i spełnię twoje jedno życzenie, o ile pokiwasz główką i potwierdzisz, że masz słabą pamięć, a z tamtego dnia kojarzysz tylko wiatr i frytki na obiad. Więc? Czego pragniesz, Cherry? Jeśli frytek, to włóż buty. Jedziemy. Jeśli nie, to zastanów się dobrze, bo moja oferta jest tymczasowa, a serce, którego mi odmawiasz, możesz łatwo zranić — a gdyby tak unieść palec i kosmyk jej włosów umieścić za uchem? Nieważne. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Cherry Delahaye
Czas zdawał się odcisnąć na nich brzemiona, a mimo to znaleźli się po raz kolejny w tej samej sytuacji, w jakiej znaleźli się kilka lat temu. Ona wiedziała coś o czym wiedzieć nie powinna, jemu zależało, aby ta informacja nie odnalazła światła dziennego…. Coś jednak zmieniło się w tej dynamice, jego twarz uległa zmianie ona zaś nie miała już nic, na czym by jej zależało… A to w jej rachunku zmieniało cholernie wiele. W momencie tej rozmowy pannie Delahaye było totalnie wszystko jedno czy spróbuje ją zniszczyć czy podejść, czy będzie musiała gdzieś zeznawać… Coraz bardziej najzwyczajniej mając ochotę aby zaginąć w morskiej toni. Tam zaś… Byłby na jej terenie, a cała rozmowa z pewnością potoczyłaby się inaczej. I kusiło, aby to sprawdzić. - Wąż zawsze pozostanie wężem, niezależnie od tego jak bardzo go polubisz bądź jak bardzo się zaprzyjaźnicie…. A w twoje serce nie uwierzę, póki nie zobaczę go na własne oczy. – Stwierdza obojętnie wzruszając ramieniem, zupełnie jakby rozmawiali właśnie o pogodzie bądź wyniku wczorajszego meczu o ile taki w ogóle istniał. Nie odsuwa się ani na krok gdy ten podchodzi w jej stronę. Czarne oczy tkwią w jego twrazy, a gdy ten kończy swoją płonną przemowę pełne usta cmokają z cieniem rozbawienia. Dwukolorowe palce opierają się na jego biodrach, by powoli, jakby od niechcenia przewędrować przez jego tułów aż do twarzy, które szczypią niczym znienawidzona ciotka. I jedynie przez chwilę miała ochotę zatopić zęby w jego skórze, aby poznać jej smak. Adwokata jeszcze nie miała okazji spróbować… Cóż, nie takiego. - Och, uroczy jesteś… Ale zupełnie nie w moim typie. – Mruczy więc rozkosznie, po czym robi krok w tył przywracając odpowiednią odległość, by Verity przypadkiem nie narobił sobie nadziei bądź nie zakochał się od tego syreniego uroku jaki wokół siebie roztaczała. Gra się zmieniła, należało pojąć iż taktyka która zadziałała kilka lat temu nie przyniesie już sukcesu. Zakłada ręce na piersi, nie mając najmniejszej ochoty by choć odrobinę współpracować. - Wiedziałbyś jakbyś choć raz zadzwonił, przyjacielu… – Mruczy, choć ostatnie słowo wypowiada niczym obelgę, wszak przyjaciółmi nigdy nie byli, ona zaś nie ma najmniejszego zamiaru tłumaczyć mu się ze swoich wyborów, nawet jeśli były… Cóż, łatwe do podważenia. – Nie mam nic na czym by mi zależało bądź co mógłbyś mi zabrać. – Dodaje, choć prawda ta jest gorzka. Rodzina znajdowała się na Haiti, najbliższa osoba z Nowego Orleanu wierzyła, iż nie żyje zaś ona… Cóż, nawet nie wiedziała co też powinna dalej z sobą zrobić. American dream. Ciche westchnienie wyrywa się z jej ust, a oczy pokazują rozczarowanie. Frytki? Czy naprawdę tylko na tyle było go stać? Jej zdanie dotyczące tego mężczyzny spadło jeszcze niżej, zapewne przebijając się już do środka ziemi. - Frytki? Tylko na tyle cię stać? Powinnam się obrazić… – Mówi, mając wrażenie że wszelkie sprawy szły Verity za łatwo w ostatnich latach, skoro oferta była tak niska. Może i była dwukolorową imigrantką, może znajdowała się obecnie blisko dołu drabiny społecznej, nie była jednak tak o końca głupia. Pamiętała co przechodziła ostatnim razem i nie miała zamiaru tego powtarzać. I choć raz popełniła ten błąd, nie chciała popełniać go po raz drugi. – Jeśli to wszystko co masz mi do… powiedzenia, powinieneś się już zbierać. Jeszcze ktoś rozłoży na części to, czym tutaj przyjechałeś. – Mówi, po czym odwraca od niego głowę uznając rozmowę za skończoną. Nie było to najmądrzejszym, nie miała jednak zamiaru mu ulec. Jeszcze nie, nie dziś, nie w momencie gdy cała masa wątpliwości przechodziła przez jej głowę. Nieważne. |
Wiek : 26
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Szuka pracy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Przygryzł dolną wargę w nieuczciwym uśmiechu, mrucząc pod nosem: — Mmm... Co za brutalność. Wyrwiesz mi je? — podniesione wyżej brwi jako rzucenie wyzwania. Benjamin Verity pierwszy chrobry. Pierwszy odważny, bo plecy pokrywała gruba warstwa stali. XVI wieczna zbroja nakładana przez wiernych giermków, osłaniana przez kopie zastępów rycerzyków pokoju. Nazwisko znaczyło więcej niż krew. Krew znaczyła wszystko. Zwycięzcy rodzą się z bólu, a poczęci są w rozkoszy. Przyrównanie do węża było o dziwo wyjątkowo na miejscu, nie omieszkał go nawet skomentować. Czy to nie wąż kusiciel porwał cały świat na kolana, przeganiając z raju synów Gabriela? Rozwodzenie się nad dziejowymi aspektami opium dla ludu chciało towarzystwa na odpowiednim poziomie wiedzy, a panna Delahaye mogłaby podawać wtedy drinki. O ile wyrównałaby koloryt skóry, bo estetyka to najcenniejsza funkcja kelnerek. — I znów mnie ranisz. Jak ja się z tego otrząsnę, Cherry? — napomknął ironicznie, gdy głos nie pasował do wypowiadanych słów. Wypowiedziane od niechcenia zabrzmiały lepiej. Mógłby nawet pokusić się o flirt, o przypomnienie dziewczynie, że jest tylko i aż kobietą, ale gusta plasowały się wyżej. Przynajmniej te na wiekuistość, bo wieczory to inna para rękawiczek. Nikt normalny nie zmieniał ich co tydzień, wbrew przysłowiu. W końcu jej palce dotknęły bioder, a potem koszuli. Spoglądał na nie z wytrwałością, z nieprzystępną miną, czując, jak pojawiają się na twarzy, jak ściskają ją i szepczą niecnym aktem. Nie było na niego miejsca. To nie ona kierowała grą. — Nie dotykaj mnie — powiedział twardo, odsuwając twarz z uścisku. Brzydzę się. Nie ciała. Nie koloru. Brzydzę się porażki. Wystarczyło chwycić ją za nadgarstek, wykręcić go i odepchnąć. Nie zrobił tego, zbyt cierpliwy. — Jak miałem zadzwonić, skoro nie zostawiłaś mi numeru? Ile razy w ciągu minionych lat zmieniłaś miejsce zamieszkania? Trzy? Cztery? — nie szukał, zapomniał. Tymczasowy problem nie był porażką, bo porażka nie była możliwa. Niemożliwa, bo lepszych od niego nie było. Mógłbym być Bogiem, gdybym tylko chciał. Dowolne kłamstwo powtórzone tysiąc razy w końcu stanie się prawdą. Każda niechęć przyjmie w końcu formę nienawiści lub pasji. Emocje nie giną w powietrzu, nie rozpuszczają się i nie znikają, co najwyżej transmutując w inną. Nawet jeśli ta „inna” oznacza całkowitą ignorancję. Nie mógł jednak ignorować Cherry. Kobieta miała zdumiewający dryg do zjawiania się tam, gdzie nie była potrzebna i psucia krwi. Być może, jeżeli byłaby rozsądniejsza, w każdym takim przypadku zamykałaby oczy i uciekała, ale kto posądzałby ją o wygórowany rozsądek? Szlafrok znów zabłyszczał w świetle lampki, a Benjamin spojrzał na niego tym samym wzrokiem bez rozmarzenia, z odrobiną chęci. — Daję ci tyle, na ile zasługujesz — powiedział w końcu bezwzględnie. Dość zabawy w kotka i myszkę. W wisienkę i kąsającego ją kruka. — Twoja decyzja, Cherry. Przemyśl ją raz jeszcze nim zmienię twoje życie tutaj w koszmar. zt |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła