POKÓJ SIEWCÓW Wstęp adeptom szkółki surowo wzbroniony! Ten pokój należy tylko do nauczycieli, którzy wykładają w szkółce kościelnej. Małe pomieszczenie na parterze jest doskonałym miejscem do napicia się kawy, wymienienia plotkami albo opiniami na temat uczniów, albo zwyczajnego odpoczynku od zgiełku na korytarzu. W szafkach pod kluczem znajdują się wykazy uczniów, wraz z opisanymi ocenami, jakie dostali przez cały rok szkolny. W rogu pokoju znajduje się nieco wysiedziana już kanapa, na której nierzadko któryś z siewców zwyczajnie drzemie w czasie okienka między lekcjami. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
5 lutego 1985 Jako odpowiedzialny człowiek cenił sobie punktualność – skoro chciał, aby szanowano jego czas, odpłacał się tym samym. Zawsze pojawiał się w szkółce odpowiednio wcześnie. Czasami prawdopodobnie za wcześnie, gdy w pokoju siewców nie było nikogo. Wtedy nie rzucał nawet na progu żadnego powitania wiedząc, że odpowie mu wyłącznie głucha cisza. Siadał wtedy przy jednym z maleńkich stolików, odwieszał długi płaszcz na wieszaku stojącym przy progu i wyciągał z torby to, co miał zaplanowane na dany dzień. Czasami musiał jeszcze raz upewnić się co do planu (czasami nie wyrabiali się z jego założeniami dla danego rocznika), czasami sprawdzał kilka ostatnich prac domowych, które zawieruszyły się gdzieś pomiędzy całą resztą papierów (było tego wszystkiego za dużo, a Roche nie był mistrzem utrzymywania porządku). Poza punktualnością cenił sobie także wiele innych rzeczy, ale spośród nich wszystkich, a zwłaszcza teraz, najbardziej liczył sobie wartościowe towarzystwo. O to wśród innych siewców nie było trudno, mając do czynienia z ludźmi szczerze zainteresowanymi swoimi głównymi dziedzinami i poszerzaniem wiedzy u młodych czarowników. Ambicja wzbudzała w nim podziw niezależnie od wieku czy płci, zwłaszcza ta dostrzegalna w całej postawie. Nie mógłby jednak kłamać, że odnalezienie nici porozumienia z kimś w jego wieku, drugim czarownikiem o podobnych do jego zainteresowaniach czy tożsamych problemach codziennych znojów życia, nie leżało u podstaw jego początkowych chęci zbliżenia się do Franka Marwooda. Zwłaszcza na początku, tuż po powrocie z Francji, gdy na usta sam cisnął mu się francuski zamiast angielskiego, a on nie wiedział, czy powrót do ojczyzny akurat teraz był dobrym rozwiązaniem. W samotności, nad kubkiem świeżo zaparzonej kawy, wątpliwości wracały, ale na szczęście dla niego, ta miała zostać zakłócona. — Dobrze cię widzieć, Frank. Mam nadzieję, że droga była łaskawa mimo tego paskudnego śniegu i nic po drodze się wydarzyło. — Entuzjazm w jego głosie nie był udawany, podobnie jak uśmiech, który wykwitł na wargach. Obejrzał kolegę z rozbawieniem, gdy odchylił się na drewnianym krześle. Oparcie nie było najwygodniejsze, ale po zbyt długim siedzeniu w przygarbionej pozie plecy były podziękowały mu wdzięcznie za trochę łaskawskie obejście się z nimi. Poprawił włosy i sięgnął po ceramiczne naczynie, pociągając kolejny łyk wciąż ciepłego napoju. Doceniał, że na jego prośbę postanowił potowarzyszyć mu odpowiednio wcześniej, nawet jeśli Roche podał mu bardzo mgliście zarysowany powód takiego pomysłu. — Nie wiem jak ty, ale niedługo planuję przedostatniemu rokowi zrobić test. Tak na zachętę, bo jak widzę ten brak zapału u niektórych i błędy na poziomie trzynastolatków, to brakuje mi na to słów — westchnął, wpatrując się w zbiór papierów przed sobą. Niektórzy osiadali na laurach, gdy tylko do rąk dostawali własny pentakl i było to bardzo niepocieszające spostrzeżenie. Ot, nie wymagał wielkiej miłości do wykładanego przez siebie przedmiotu, ale nieznajomość podstawowych czarów z tej dziedziny drażniła go. Zwrócił spojrzenie na Franka po raz kolejny, upewniając się, że ten zarejestrował jego słowa. — Pomyślałem, że pomóc znawcy teorii będzie nieoceniona, a wiesz – też może się na coś przydam! |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Punktualność była cechą uprzywilejowanych — tak wmawiał sobie Frank za każdym razem, gdy leciał na złamanie karku samochodem ledwo pamiętającym czasy swojej świetności. Droga z Wallow do Saint Fall nie była długa, ale auto należało zostawić przed Deadberry, potem przejść spacerem aż do Placu Aradii, minąć kościół, skręcić w prawo, wejść do budynku szkółki kościelnej, na pierwsze piętro, a to wszystko zazwyczaj w czasie 5 minut przed zajęciami. Nie zawsze — miewał dni, gdy mógł pozwolić sobie na ten komfort, żeby z młodą nauczycielką magii wariacyjnej — Helen van der Decken — uciąć sobie pogawędkę przy kawie na temat dzieciaków, albo przejść jeszcze z Esther po najpotrzebniejsze jej zakupy do ogródka, by potem zostawić to wszystko w bagażniku, nim wrócą do domu. Dziś pani Marwood zaczynała później, a zresztą Frank i tak nie jechał do pracy prosto z domu. Być może to wszystko byłoby prostsze, gdyby, na Lucyfera, nie musieli się wciąż ukrywać. W krótkim marzeniu o świecie w myślach miał tylko to, żeby tak piękna sztuka, jaką jest magia, była dostępna wszędzie i dla każdego. Winni dzielić się nią ze światem niczym darem, gdyby nie zastępy anielskie na czele z Gabrielem, skutecznie utrudniającym życie. A pfu! Splunąć mógłby, gdyby nie to, że dojrzałemu facetowi nie przystoi. Marwood wszedł do pokoju siewców w kompletnie zaparowanych okularach, płaszczu pokrytym jeszcze drobną warstwą śniegu i czerwonymi od zimna policzkami. — Daj spokój, kolizja na stanowej jedynce, a z rana musiałem pojechać do Portland — ściągnął rękawiczki, wysuwając do drugiego mężczyzny dłoń. Dopiero po tym geście przywitania ściągnął zresztą płaszcz, odwieszając go na wieszak przy drzwiach, na którym wisiało już kilka innych płaszczy. Okulary przetarł wyjętą z kieszeni wełnianej brązowej marynarski ściereczką. Słuchał towarzysza ze spokojem, powoli odtajając po tym paskudnym lutowym mrozie. Na szczęście zaraz miała przyjść wiosna, a w Wallow znów zakwitną borówki. Pokiwał jeszcze głową w zrozumieniu, ale nie odpowiedział nic, uśmiechając się tylko kącikiem ust pod wąsem, gdy sięgał na postawiony wcześniej na podłodze neseser, by wyjąć z niego kilkanaście zgiętych w pół kartek. — Zrobiłem im w zeszłym tygodniu wejściówkę. Piątoroczniakom znaczy się — przed Faustem położył efekty ich pracy oznaczone czerwonymi literami w przekroju od A do F. Nietrudno było na pierwszy rzut oka wyłapać, że im dalej w alfabet, tym litery częściej się powtarzały. — Jedno A, jedno B, trzy C, czternaście D. Mam mówić dalej? — w końcu usiadł ciężko na krześle, łapiąc zmęczony oddech. — Uczę tu dobre trzydzieści lat i z roku na rok coraz mniej się im chce. Co to za test, co chcesz przygotować? — nachylił się w końcu głębiej w stół, porywając ze stojącej na środku szklanki dwa słone paluszki. — Nie chodzi o to, żeby ich zamęczyć, tylko żeby cokolwiek wiedzieli, kiedy skończą szkołę... |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Skrzywił się lekko na wieść o kolizji, ale pokiwał głową wyrozumiale. Podróże do pracy Franka zajmowały zdecydowanie więcej czasu i obarczone były większym ryzykiem spóźnień. Drogę z Broken Alley w pogodne dni Roche pokonywał na piechotę, spacerując ze swoim neseserem wypchanym materiałami na zajęcia tego dnia. Zwłaszcza teraz starał się dbać o dostarczanie sobie większej ilości wysiłku fizycznego, kiedy dalej chodziła za nim jego krótka nieobecność z powodu zasłabnięcia w trakcie prowadzonej lekcji. Na zewnątrz mógł udawać, że nie obeszło go to ani trochę, a jedynie rozdrażniło wyrwaniem kilku dni z życia. Tak naprawdę zdawał sobie sprawę z tego, że był to sygnał ostrzegawczy, a Faust nie chciał stać się powodem dla którego jego córka w trybie natychmiastowym uzna, że jej obecność w Stanach Zjednoczonych, w rodzinnym mieście jej ojca jest konieczna. — Do Portland? Coś szczególnego cię tam przywiało, że musiałeś jeszcze tego samego dnia pędzić w tamtą stronę? — spytał po tym jak uścisnął pewnie dłoń Marwooda, witając się z nim uprzejmie. Beztroskość w głosie Roche’a wskazywała na to, że nie wymagał od niego dokładnej odpowiedzi. Miał w sobie wiele sympatii do starszego o parę lat czarownika, ale nawet przez tych pięć lat, od kiedy przyszło im nawiązać znajomość jako koledzy z pracy, nie wkraczał na siłę do życia Franka. Nie miał też odwagi nazwać się jego przyjacielem, mając w głowie zaledwie lekki zarys jego osoby, niekiedy nieświadomie uzupełniany przez jego małżonkę z którą również chętnie rozmawiał, gdy tylko nadarzyła się okazja do spędzenia chwili w pokoju siewców. Zmęczenie wymalowane na twarzy mężczyzny było jak najbardziej zrozumiałe. Zawód nauczyciela nie był łatwy – przecież nie po to przychodzili tutaj prawie codziennie, spędzając godziny na tłumaczeniu podstaw swoich dziedzin, aby ostatecznie dowiadywać się, że wszystkie te wysiłki są daremne. Obracając się w środowisku naukowym, gdzie przekazywanie nabytej wiedzy dalej było priorytetem, aby ta nie zanikała w ich społeczności, a jedynie rosła w siłę ku chwale Piekieł, podobne znużenie widział wielokrotnie. Mógł się założyć, że w gorsze dni pojawiało się również i na jego obliczu. — Oh, mon Lucifer — westchnął Roche, chwytając w dłonie kartki i przyglądając się niektórym z nich dłużej. W przypadku kilku pierwszych widać było jakąkolwiek wiedzę, w przypadku reszty – wystarczyło zerknąć, by zobaczyć jak niewiele zostało na nich zapisane. Dotknął swojej skroni, masując ją delikatnie i westchnął ciężko. — Wiesz, zdaje mi się, że dzieciaki widząc słowo “teoria” uznają to za coś mało istotnego, bo ważniejsza jest praktyka. Tylko prawda jest taka, że bez tej teorii ciężko o późniejszy rozwój, a myślę, że nikt nie chce wiecznie trzymać się czarów z zakresu szkolnego. — Oddał kartkówki w ręce Marwooda, a sam zajął się swoim kubkiem kawy, dotąd stojącym w bezpiecznej odległości od papierów rozłożonych na stoliku. Była jeszcze ciepła, a gorycz wyczuwana na języku dodatkowo rozbudzała go przed lekcjami. Dostrzegając, że Frank wyraźnie przemarzł, wstał z miejsca, a gdy wrócił drugi kubek został postawiony przed teoretykiem magii. Dopiero teraz mógł rozsiąść się na wcale nie tak wygodnym siedzeniu w pełni, by wrócić do urwanego na krótką chwilę tematu. — Pomyślałem o odrobinie teorii związanej z siłą sugestii i jej niebezpieczeństwami. Materiał z ostatniego roku, ale przy omawianiu rytuału trwałego lęku odkryłem, że skutkiem ubocznym chrztu najwyraźniej bywają braki w pamięci. — Zamyślony zamieszał ciemną jak noc zawartością swojego naczynia. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Jak inaczej nazwać Hellridge jak nie dziurą? Nawet jeśli nieco nie wypada starszemu człowiekowi o — bądź co bądź — rozsądnej kulturze osobistej, używać tego typu sformułowań, to na usta cisnęły się jedynie wulgaryzmy powszechnie uznawane za gorsze. Tam, gdzie psy dupami szczekają, wygnajewo, wypizdów i inne tego typu wy-. Zadupie, zaścianek i tak dalej — cała reszta za-. W tym Hellridge leżało miejsce jeszcze bardziej odległe od świata zabite dechami Wallow o jednym sklepie na środku wsi, jednej ławce i jednym kościele, omijanym szerokim łukiem przez Marwoodów. Zapadła dziura pochłonięta była historią i magią, której odmówić jej żaden rozsądny czarownik nie byłby w stanie. Istna kolebka całej magicznej ludzkości, miejsce pielgrzymek, wypraw i poszukiwań, aby tylko odkryć w czeluściach lasu zapomniane i uwielbione wrota. Frank nigdy ich nie szukał, zawsze na wiarę przyjmował, że gdzieś tam były — w końcu efekty obecne były wszem wobec, nawet jeśli przeciętny śmiertelnik piorący gacie w nowo otwartej pralni w Little Poppy Crest albo sprzedawca w sklepie z elektroniką w Portland nie miał o tym pojęcia. — A taki tam bzdet. Nie mogłem znaleźć odpowiedniego mieszacza z heterodyną, wszystko, co mam w warsztacie było za duże — wyjaśnił pokrótce, uznając, że jego towarzysz doskonale będzie zdawał sobie sprawę, czym ów mieszacz jest. — Córce coś się w radio poprzestawiało, rozkręcam i skręcam od paru dni i za żadne skarby nie mogę znaleźć przyczyny. Gra tylko jedną stację. Dzień i noc. Głównie noc — ot — zagadka. Rzecz jasna omieszkał nie wspomnieć, o którą z córek chodziło, a że Marwood miał ich łącznie pięć, to połapanie się graniczyło z cudem. W najgorszych swoich momentach, pełnych zmęczenia i unoszącej się w całym warsztacie woni kawy, musiał się doliczyć, ile ich jest. Bo chociaż wiedział, że Joy, Wendy, Winnie, Aurora, Emma i — syn — Frank Junior, szli w tej kolejności, tak z głowy rzucić, że była dzieci szóstka — wcale nie było takie intuicyjne, jak by się mogło zdawać. Przecież ledwie 15 lat temu na świecie nie było najmłodszego, a Emma ledwo odstawała od ziemi na krótkich nóżkach. Nierzadko dziwił się osobom takim jak Roche Faust albo chociaż Helena van der Decken, którzy z domów przez sam fakt urodzenia mogli mieć wszystko. Nie twierdził stary siewca, że nie mieli swoich problemów — ba! Te spotykały ludzi niezależnie od grubości portfela. Nie potrafił jednak przejść do porządku dziennego z faktem, że komuś, kto przed sobą mógł mieć świetlaną karierę naukową, chciało się uczyć w szkółce. Należało mieć do tego powołanie — ot proste wytłumaczenie, wystarczające dla nich wszystkich. Powołanie, które wraz z biegiem lat zwyczajnie można było utracić. Dzieciaki bywały krnąbrne, nierzadko myślały, że rozumy pozjadały. Stawały się nieznośne, czy nawet przesadnie ignorujące świat dookoła, co dosadnie podsumował Roche. Jednak i do tego, jak do wszystkiego na całym piekielnym świecie, Frank dorobił swoją teorię. — A po co im chcieć więcej, skoro i tak ograniczą nas kolejne neony, kolejne salony gier i ta niezrozumiała muzyka w radio? — zawsze bardziej wolał dobrego rock'n'rolla. Na krótki moment nawet zawahał się, skinieniem głowy dziękując za kubek gorącej jak piekło kawy. Na nim położył dłonie, ogrzewając je szybko po mroźnej wędrówce przed Deadberry. Zawahał się jeszcze na trzy i pół sekundy i najpewniej tylko dlatego, że w pokoju byli sami, powiedział swoje następne słowa. — Magia jest młoda, Roche, ale w środowisku zamkniętym nie może się tak prędko rozwinąć — niemal sami plujemy sobie do gniazda, kopiemy pod sobą doły. — Jak mają chcieć czegoś więcej, skoro na MTV zaraz poleci kolorowy teledysk, a w Sonk Road otworzą byle knajpjkę z chińszczyzną na wynos — westchnął głęboko. — Wszystko to, czym mogą się popisać przed kolegami, jest ciekawsze, niż magia — skwitował wreszcie, opierając się o krzesło i bacznie przyglądając koledze, nieświadom jeszcze czy poglądy ich dzielą, czy łączą. Rodzina Faustów nie słynęła z przesadnej miłości do niemagicznych, legendy o żartobliwym sprzęcie wciskanym zwykłym śmiertelnikom, słyszał w Saint Fall właściwie każdy. Tylko Lucyfer mógł naprawić ten świat, tak zniszczony przez niebiańskie siły. Tylko On jeden wiedział, co robić dalej i tylko On jeden kazał czekać. Marwood obawiał się, że przynajmniej jego czas się skończy — i co jeśli nie dożyje na ziemskim padole tego, co przecież i tak musiało w końcu nastąpić — wybawienia. — Skutkiem ubocznym chrztu? O czym mówisz? — zmarszczył jeszcze brwi, głęboko tak, że schowały się za oprawkami odparowanych już szkieł. — Magia iluzji zawsze pociągała tłumy — osobiście twierdzę, że jest w niej więcej możliwości, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić... ale niebezpieczeństwo kręci młodzież, tylko jeśli w grę wchodzi adrenalina. Mało który z nich dba teraz o konsekwencje — naleciałości ze śpiewek pod tytułem „kiedyś to były czasy, teraz już nie ma czasów” były w Marwoodzie silne. — Jak chciałbyś to rozwiązać? Pomogę — zadeklarował się, chociaż nie wiedział na co, upijając gorący łyk czarnej jak smoła kawy. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Pokiwał głową w odpowiedzi na zwięzłe wyjaśnienia pilnej potrzeby zakupienia mieszacza innego typu niż te, które prawdopodobnie posiadał na stanie. Wiedział, że Frank lubi majsterkować, miał swój warsztat – to była jedna z jego pasji. Gdzieś między wierszami Roche również wspominał o swoich pokrewnych zainteresowaniach, czasami nawiązywał do fizyki, chociaż aktualnie zajmował się wyłącznie teorią. Mimo to zawsze chętnie słuchał i zadawał pytania, zachęcając do mówienia. W międzyczasie zastanawiał się, dlaczego osoba o tak rozległej wiedzy, co zauważał jako człowiek, który własnemu poszerzaniu wiedzy w dziedzinie fizyki poświęcił wiele lat, nie sięgnęła w swoim czasie po więcej. Wystarczyła jednak zaledwie chwila refleksji, by możliwe powody takiego stanu rzeczy nasunęły się samoczynnie. Nie pozwalał sobie na drążenie tematu; lepiej, gdy pewne rzeczy wychodzą naturalnie. — Już dawno nie pracowałem przy takich układach. Kiedyś częściej grzebałem w niemagicznych przedmiotach, ale teraz wyłącznie jak mój przyjaciel potrzebuje pomocy przy drobnych naprawach. To bardzo inteligentny facet, ale za grosz w nim zdolności manualnych — roześmiał się krótko na wspomnienie Byala. Uśmiech nieco przybladł na wspomnienie córki. Lucyfer podarował Marwoodom wiele dzieci, to wie praktycznie każdy. Porządni ludzie wychowali swoją latorośl jak należy, o tym zdołał się przekonać poznając część z nich w sali na własnych lekcjach. Roche miał tylko jedną córkę, na dodatek znajdującą się daleko od siebie. Jedynym sposobem w jaki z nią rozmawiał były listy, a środkiem zobaczenia jak teraz wygląda – przesłane wraz z wiadomościami zdjęcia na których pozuje z przyjaciółmi. Naturalnie więc tęsknił, trochę nawet zazdrości innym, ale nie przyznał się na głos. — W każdym razie jakbyś potrzebował pomocy, bo ustrojstwo nie będzie chciało działać, to można o czymś pomyśleć. Być może był lekko zaskoczony tym, co usłyszał. Frank brzmiał na osobę pewną tego, co mówi. Musiał nad tym myśleć nieraz, prawdopodobnie Faust nie był pierwszą osobą z którą czymś podobnym się podzielił. Na dłuższą chwilę zamilkł; słów nie należy rzucać ot tak, dlatego zastanowił się nad tą kwestią trochę dłużej. Sam rozważał to po cichu, pewne wnioski przychodzą same wraz z poznawaniem wielu ludzi, zwłaszcza tych, którzy wychowani zostali na innych warunkach. W połączeniu ze znaczącym oddaleniem od hellridge’owego światka z którym utrzymywał jakąś więź jedynie wyłącznie korespodencji i rzadkim powrotom do rodzinnego miasta pozwalało to na rozszerzenie horyzontu ponad to, co wyniósl z edukacji i nauk swojego ojca. Dlatego nie ucina tego, a decyduje się na wzięcie w tym udziału. — Otworzyć? — zapytał jeszcze, unosząc przerzedzone brwi do góry, a na czole pojawiają się głębokie bruzdy. Brzmiał spokojnie, z pewnym tonem zaintrygowania, kiedy pochylił się subtelnie nad stolikiem. Nikogo poza nimi nie było w pokoju, reszta siewców przybędzie w swoim czasie, o ile mają dzisiaj jakieś obowiązki. To dobrze, nie potrzebowali świadków. — Znaczy się otworzenie się na niemagicznych? To prawda, że rozwojowi sprzyja dzielenie się ideami. Ostatecznie żadna filozofia czy sztuka nie miałaby szansy na stanie się czymś wiodącym bez szukania sprzymierzeńców… Ale czy jesteśmy na to gotowi jako społeczność? — To nie do końca było pytanie wprost wycelowane we Franka. Nie musiał znać na to ostatecznej odpowiedzi, zdziwiłby się wręcz, gdyby ją poznał. Roche jednak wiedział jedno – magię należało pielęgnować. W ten czy inny sposób kontynuować dzieło, bo to była ich misja. Dywagacje dotąd trzymane dla siebie, teraz wywołane na głos, skłaniały do pociągnięcia ich dalej. — Widzisz, znajdujemy się w szczególnym miejscu w historii, ale korzystanie z tych dobrodziejstw nie powinno przysłaniać tego, co ważne. Zawsze córce powtarzałem, że istotny jest Lucyfer i magia — powiedział jeszcze, ostatnie trzy słowa wymawiając z naciskiem. Nauka była jego życiem, ale nigdy nie zapominał o istocie wiary. Nim powiedział Frankowi w czym konkretnie mógł potrzebować jego pomocy, okręcił się nieco w miejscu, szukając swojego nesesera. Gdy znów zwrócił się obliczem do mężczyzny, w jego dłoniach leżała torba wykonana z ciemnej skóry, wypchana papierami. Po odkryciu klapy przejrzał kartki i teczki wewnątrz nim odnalazł tę odpowiednią, wyciągniętą zaraz na blat stołu w bezpiecznej odległości od kubków z kawą. Te, które leżały na nim wcześniej, schludnie złożył razem i wsunął w wolne miejsce pomiędzy dwiema książkami, które wypożyczył z biblioteki Abernathych, ignorując nieprzyjemne spojrzenia rzucane mu zza stanowiska przy wejściu. — Tak mówiliśmy na to w szkole w Bordeaux. Często taki młody człowiek dostanie pentakl i myśli, że to koniec, jest już w pełni rozwiniętym magiem… To tak jak z osiągnięciem pełnoletniości, n’est-ce pas? Czy daje ci to prawo do głosowania w wyborach? Jak najbardziej. Czy to oznacza, że jesteś w pełni dojrzały psychicznie? Polemizowałbym — wytłumaczył, przeglądając wyciągnięte notatki. — Och, oczywiście, że ich interesuje iluzja, ale bardzo chcieliby sięgać po te zaawansowane czary ignorując bazę, dlatego muszę im o niej przypomnieć. Zastanawiam się jak to rozwiązać. Co robisz z młodszymi dotyczącego intencji tudzież zamiaru podczas wykonania rytuału na teorii magii? Potrzebuję jakiegoś naprowadzenia, sugestii… |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Faustowie mieli zaplecze, o którym każdy naukowiec w Hellridge i na zachód mógł jedynie marzyć. Potężna kamienica w środku miasta, gdzie mnogość pracowni, warsztatów i sprzętów w nich obecnych, nie tylko usprawniała im pracę, czy zachęcała do działania, ale też — co powszechnie wiadome — czyniła ich najlepszymi w swojej dziedzinie. Przed laty Frank aspirował, by być, chociaż w cieniu ludzi, którzy przewijali się przez historię tego rodu. Potem poznał prawdę o niechęci względem pochodzenia, o tym, że z jakiegoś powodu nie stawiali oni wcale nauki ponad wszystko inne. Najważniejsza była nienawiść, jaką szerzyli względem niemagicznych. Wciskane bezbronnym przedmioty nierzadko sprowadzały na nich przekleństwo. Parszywy sposób wykorzystywania piękna magii powstania, nagle stał się nie ambicją, a nieukrywanym żalem. Przynajmniej w oczach Marwooda. Roche nie wyrzekł się nazwiska — czemu miałby? Stała za nim piękna i długa historia, otwierało mnóstwo drzwi, zwłaszcza w ich małym czarowniczym świecie. Nosił na swoich barkach wszystko to, co zrobili jego przodkowie. Ci czcili Lilith, głośno opowiadali się za Matką Nocy, spychając Lucyfera na jej tył. — Głupcy — pomyślał Frank. Roche był miły. Chociaż sam Marwood nie znał wielu Faustów, tak ci zawsze wydawali mu się ludźmi chętniej spoglądającymi w księżyc niż rozmawiającymi z osobami o takim pochodzeniu, jakie sam posiadał. Dwoje niemagicznych rodziców. Dwoje ludzi, którzy przeżyło szok na wieść o tym, że Boga nie ma, że to Gabriel zasiada na Niebiańskim tronie, że Lucyfer włada magią, którą postanowił przekazać swojemu przyszłemu słudze — niegdyś małemu berbeciowi, nieświadomemu jak potoczy się jego życie za dobre 50 lat. Dwoje ludzi, którzy już dawno odeszli. Jeden człowiek, który nie przyjął do swojego serca prawdy. Zawał serca. Wczesna i bolesna śmierć. Nie spotkają się w Piekle. — A dziękuję bardzo, ale nie ma co. Raczej jej to nie przeszkadza. To bardziej wyzwanie dla znudzonego ojca, niż faktyczna potrzeba — może i przyniósłby sprzęt i pogrzebał w nim razem ze znajomym, ale coś gdzieś tam w duszy podpowiadało, że to może nie być dobrym pomysłem. Skoro Faustowie słynęli z zaklinania sprzętów na tyle żartobliwie, że były w stanie przyprawiać o mdłości niemagicznych, to wolał nie ryzykować przekazywania Roche radia córki. Nie, żeby przypisywał człowiekowi niecne zamiary — co to, to nie. Ale przezorny zawsze ubezpieczony. Czy jakoś tak... Swoją drogą, kolejny poruszony płynnie temat był niczym swoiste sprawdzenie siewcy. Poruszany delikatnie i bez nawiązywania do żadnych konkretów. Ot zwykła rozmowa, co by wybadać jakie poglądy tak naprawdę szarpią sercem syna rodu poświęcającego się Lilith. Mężczyzna twierdził, że powtarzał córce o Lucyferze i jego wadze. Być może właśnie dlatego Frank rozejrzał się tylko nieznacznie, jakby nie chcąc, by Roche właściwie to zauważył i powiedział następujące później słowa. Ściany miały uszy, a któraś z siewczyń-szarych myszek, mogłaby wejść do pokoju zupełnie niezauważona, podsłuchując gadkę. Kiedy okazało się, że są sami, powiedział cicho, zachowując całkowicie poważny wyraz twarzy, jakby przekazywał właśnie tajemne wieści, choć właściwie — nie opowiedział nic odkrywczego. — Nie jesteśmy i nie będziemy gotowi, Roche. Wiesz dlaczego? Bo wcale tego nie chcemy — jako społeczeństwo bynajmniej. — Ja też nie byłem gotowy na pierwszy dzień w szkółce, chociaż na pewno podekscytowany. Nie byłem gotowy zostać ojcem, a jednak nim jestem — i to nie jednego, a szóstki. — Nie byliśmy gotowi na poświęcenie Aradii, a jednak żyjemy dzięki niemu. Świat nigdy nie będzie gotowy, ale to nie oznacza, że tego nie potrzebuje — tego? Czego? — Magia to piękny dar, a my jesteśmy egoistami, trzymając go dla siebie. Nasz Pan by tego nie chciał... — powiedział niczym własne przemyślenie, chociaż nie było to prawdą. Słyszał to. Słyszał z jego ust, jak klęcząc ze łzami w oczach, obserwował uczącego go Lucyfera. Istotę ponadpotężną, niezrównaną z nikim innym i doskonałą, jak nauczał go i opowiadał prawdę o świecie. Nie miał zamiaru kontynuować tego tematu, choć oczywiście nie szykował się na ciszę. Frank samego siebie postrzegał przecież niczym orędownika prawdy, nigdy nie nazywając fanatykiem. Przy kościelnych modłach do Lilith milczał, zaciskając nerwowo usta. Gdy swe intencje składali Lucyferowi, serce mu wrzało. Gotów był poświęcić choćby i samego siebie, nie z próżności czy chęci zysku — chociaż Król obiecał mu spełnienie ambicji — a z oddania i czystej służby, jaką się szczycił. A co z dziećmi? Frank nie indoktrynował żadnego z uczniów szkółki kościelnej, nie opowiadał im zresztą o religii. Esther — być może — jej wykłady historyczne mogły i nosić naleciałości Słońca, ale jeśli tak — nieświadomie. W końcu miała opowiadać im dzieje świata, a te były jedne i mówiły jasno: Lucyfer ich wybawił. Dzieciaki zresztą, przynajmniej w oczach Marwooda, miały teraz inne problemy, jak choćby zwykła niechęć do nauki, zafascynowanie diodami i neonami, grami video, sztuczną fantastyką i, kolokwialnie mówiąc, niczym. Los młodzieży leżał im na sercu, nawet jeśli wszyscy siewcy czasem mogli narzekać na przesadny hałas w klasie, albo nieuków. Założył ramiona na siebie i przymknął oczy. Nie w zmęczeniu, a zamyśleniu, głęboko analizując, co z tym fantem można zrobić. Zastanawiał się nad tym już wcześniej, ale podjęcie tej rozmowy miało niebagatelne znaczenie. Zwłaszcza w tym pokoju. — Co robię? Modlę się do Lucyfera o cierpliwość... — zaśmiał się pod wąsem, zaraz potem poprawiając go dłonią. Upił też łyk kawy, kupując sobie cenne sekundy. — Najczęściej przedstawiam przypadki z historii, w których zignorowanie bazy miało swoje niebotyczne konsekwencje. Nawet na własnym przykładzie. To dobrze działa na młodzież, kiedy dostają żywy egzemplarz, a nie tylko opowieść o losowym człowieku. Opowiadam o cierpnięciu dłoni w trakcie stosowania magii rytualnej, raz zdrętwiały mi tak mocno, że nie korzystałem z nich przez bite 3 dni, nawet ogórka nie było jak pokroić. Młody wtedy byłem, nauczyłem się już... Pozwól im się sparzyć, Roche. Oczywiście w kontrolowanych warunkach. Pamiętasz, jak byliśmy młodzi? Dopóki sam nie dotknąłem ognia, nie wiedziałem, że będzie gorący. Matula mogła mi to powtarzać sto razy, a i tak chciałem spróbować. Niech próbują... — zastanawiał się dalej. — Kolejna rzecz. Przecież magia iluzji to taka ciekawa dziedzina. Czy w jej podstawach nie znajdziesz czarów na tyle wyjątkowych, że ich rzucanie może dodawać adrenaliny? Zorganizuj im konkurs! Ustaw naprzeciw siebie. Gdy będziesz kontrolował warunki — a ja mogę pomóc — nie stanie się nic złego, nawet jeśli czarować będą na sobie... — a takie pseudopojedynki wyłaniające na końcu zwycięzcę — to dopiero szał! |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Ojciec Roche’a miał opinię na prawdopodobnie każdy temat. Nie mówił dużo, a anemiczny głos niemal zniżał się do szeptu przez większość czasu (gdy był mały bał się, że też tak będzie miał, kiedy nie będzie wychodzić na słońce dostatecznie często), ale zyskiwał na sile, kiedy przemawiał na dwa tematy – Kręgu oraz niemagicznych. Głęboka niechęć najwyraźniej nie została wypleniona nawet przez jego żonę, która jako Bloodworthówna nie widziała większego problemu w nawiązywaniu kontaktu ze zwykłymi śmiertelnikami, a Roche niejednokrotnie dochodził do wniosku, że była to jedyna kwestia, która tak mocno ich różniła. Stąd pewnie w którymś momencie stary Faust ściszał głos, gdy kolejny raz śmiał się z małego przeklętego przedmiotu wciśniętemu przez jego brata nieświadomemu mężczyźnie, który chciał jedynie sprawić prezent swojej żonie. I może wtedy bawiło go to, ale z upływem lat, przypominając sobie o tych sytuacjach, ustępowało to uczuciu dyskomfortu, które przecież nie powinno jego jako Fausta nawiedzać. Ten rodzaj dyskomfortu do którego nie wypada się przyznawać, bo przecież rodzina jest najważniejsza. Podważanie słów Eliasa Fausta było niczym świętokradztwo, popełniane raz za razem po cichu, w myślach. Otoczony uczonymi spoza małej miejscowości mógłby pogrążyć się w refleksji, że ojciec się nie mylił nazywając ich ślepcami zajętymi błahymi sprawami, kiedy mierzył się z nie zawsze tak przychylnymi spojrzeniami. Niejednokrotnie czuł się urażony, przecież ci głupcy nie mieli nawet pojęcia z kim w rzeczywistości mieli do czynienia. Pokora jest ciężką lekcją do odrobienia, zwłaszcza gdy pochodzi się z miejsca, gdzie sam dźwięk twojego nazwiska przywodzi pewne skojarzenia – gorsze i lepsze, zależnie od rozmówcy czy słuchacza. Jeśli czegoś się z Sissy nauczyli we Francji, to umiejętności zaciśnięcia zębów, gdy należy i skupienia się na pracy. Nikt nie musiał w tę przemianę Roche’a wierzyć. W dobre intencje i to, że nie marszczył nosa na samo wspomnienie o śmiertelnikach, bo tylko on wiedział, ile jego młodsza wersja musiała w głowie poukładać, by teraz siedzieć na tym krześle i rozważać całkiem poważnie kwestie poruszone przez Franka Marwooda. Postukał schludnie przypiłowanymi paznokciami w stolik przy którym dalej siedzieli, a ciemne spojrzenie utkwiło w zawartości na wpół opróżnionego kubka, próbując odnaleźć odpowiednie słowa. Coś w tej scenie, jaka właśnie się rozgrywała, kazało mu być uważniejszym. Mężczyzna obok niego nigdy nie pozwolił mu zwątpić w swoje dobre intencje, gdy rozmawiali na mniej lub bardziej przyziemne tematy, ale mówienie o pewnych rzeczach przypominało wkraczanie na cienki lód. Pociągnął dwa łyki ciemnego napoju póki ten trzymał jeszcze temperaturę, kupując sobie odrobinę czasu zanim powiedział coś jeszcze. — Bah, ouais… Są rzeczy na które ciężko się przygotować, nawet jeśli wiemy, że nadejdą — zaczął powoli, przyznając mu rację. Przecież doskonale wiedział, że ją ma. — Magia to piękny dar, bien évidemment, ale i ogromna odpowiedzialność. Dzielenie się nią byłoby zwiększeniem tego ciężaru jaki na nas spoczywa i po prostu zastanawiam się nad tym, że jeśli zdecydowalibyśmy się… — Słowa mają to do siebie, że w pewnych okolicznościach płyną same, nieprzerwanym strumieniem. Nawet wiedząc jak wrażliwy był to temat, a co niektórzy mogliby wręcz uznać go za coś nieprzyzwoitego, nie umiał ukryć, że żywo go to poruszyło. Dlatego zamikł w połowie zdania, znów skinął głową bardziej do siebie niż do Marwooda i dokończył swoją kawę. — Oczywiście, to czysto hipotetyczne rozmyślania. Chociaż bardzo angażujące. Próbował się tłumaczyć, ale prawda była taka, że zdołał powiedzieć wystarczająco, co doszło do niego dopiero teraz. Uśmiechnął się lekko, bo chociaż poczucie specyficznej niewygody nie odpuszczało, to jeśli jego swoista nieufność była niczym niepodparta, znalezienie podobnego rozmówcy mogło okazać się bardzo cenne. Dlatego nawet czując, że temat prawdopodobnie utknie w tym punkcie, zanotował sobie ten fakt. Ot, może nadarzy się jeszcze raz podobna okazja przy której już nie będą musieli oglądać się na drzwi do pokoju? Można by pomyśleć, że przez tyle lat, gdy nauczał, wszystko powinno być już tylko oczywiste. W takich momentach uświadamiał sobie, że czasami nawet chwila rozmowa z drugim nauczycielem pozwalała na odkrycie nowych ścieżek. Zwłaszcza, gdy ostatnie wyniki go niezadawalały, a modlitwa do ich Pana wydawała się jedyną opcją, aby otrzymać potrzebne zasoby cierpliwości do młodocianych czarowników. — Widzisz, zajmuję się tym tyle czasu, a okazuje się, że czasami trzeba posłuchać kogoś innego, by coś wymyślić — zaśmiał się lekko, wyciągając z neseseru pióro wieczne i postukał skuwką o notatki leżące już teraz na stoliku. Wynotowane pytania na kartkówkę to jedno, ale po zdiagnozowaniu pewnych braków, należało przecież zrobić coś więcej. Pomysły Franka zadziałały na jego wyobraźnię. — Tobie też kiedyś dłonie zcierpnęły? Wiesz co, wydaje mi się, że coś podobnego raz mi sie przydarzyło, ale jakoś to wyparłem z pamięci. Strasznie nieprzyjemne wspomnienie. A z ciekawości, co takiego próbowałeś zrobić wtedy? — spytał rozbawiony, przenosząc na papier podrzucone mu przez Marwooda koncepcje na zainteresowanie uczniów na nowo. — A ten konkurs, małe potyczki to nie taki głupi pomysł. Nawet czary dla początkujących potrafią nieźle namieszać. Mój mistrz z Bordeaux, wiesz, siewca, który przyuczał mnie do nauczania, robił podobne rzeczy, ale miał pomóc w mojej postaci, a ja do tej pory nie znalazłem sobie kogoś na moje następstwo. — Uśmiech na jego twarzy pogłębił się, ale z innych powodów niż Marwood mógł sobie wyobrazić. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Poruszanie ciężkich tematów o wadze niemalże giganta mogło sprawiać trudności nawet najwybitniejszym mówcom, a co dopiero ludziom takim jak Frank. Co prawda, od lat nauczał w szkółce jako siewca i przynajmniej 4 razy w tygodniu przemawiał do gromadki dzieci w wieku od 11 do 18 lat, ale pomiędzy nauczaniem a poruszaniem tego, co niewygodne i nieprzyjemne dla części społeczeństwa, zwłaszcza pochodzącej z takiej rodziny jak Faust, było znacznie trudniejsze. Czasem wolał milczeć. Milczeć, usiąść na rozklekotanym fotelu przed telewizorem i zasnąć z dobrą książką, na co miał rzadko czas. Znacznie częściej zdarzało mu się zamknąć na cztery spusty w warsztacie i dłubać we wszystkich swoich bibelotach wszystkimi swoimi śrubokrętami, nie tak sporadycznie rozpalając świece i próbując tworzyć coś jeszcze niestworzonego. Magia była młoda, ale uczciwa. Wiedziała, kiedy zranić i wiedziała, kiedy pocieszyć. Wszak ofiarowana im była nie przez Niebiosa, a samego Lucyfera. — Mądre słowa — skwitował krótko rozważania Roche. — Tak, oczywiście, to tylko teoria. Dwóch starców rozprawiających nad czymś tak abstrakcyjnym, że nawet w najgłębszych czeluściach podręczników do teorii magii nikt nie rozważał podobnych hipotez... Wiem, co mówię, zęby na tym zjadłem. Odpowiedzialność dzielona na więcej osób w pewnym sensie sprawia mniejszy ciężar na barkach. Tak jak z dziećmi. Oczywiście, Esther zajmuje się domem, ale to, że jej pomagam, na pewno ją odciąża — na pewno, Frank? Ślepy na własne bolączki, których nie przelewał na rodzinę, a uciekał od niej pod pretekstem zarobku. Drobne naprawy, większe projekty — wszystko to przynosiło niewymierny zysk wobec czasu, jaki nad tym spędzał, a jednak Marwood nigdy nie zastanawiał się nawet nad rozszerzeniem swoich wiejskich usług. Wtedy nie miałby czasu na prywatne sprawy, a prywatną sprawą było zagryzanie policzków na żalu i przelewanie go w ciszy na notatnik z nabazgrolonymi wzorami fizycznymi. — Zresztą... Czy magia jest ciężarem? — spytał na poważnie, ale bez najmniejszej zgryźliwości. — Jest darem. Odpowiedzialnością — tak — ale i darem — Lucyfer z własnych rąk wypruł sobie tę moc, żeby ofiarować ją ludziom takim jak Marwood, jak Faust, jak nawet Gorsou, którego oczywiście towarzysz w pokoju siewców nie mógł znać. — Ale wchodzimy już za głęboko ani to przydatne, ani konieczne — wzruszył ramionami, przypatrując się bardziej Roche. Mogliby pożreć koty, rzucić się sobie do gardeł i dać po pyskach (Frank spodziewał się rychłej przegranej, nawet nie próbował się oszukiwać), w imię światopoglądów, ale prawda była taka, że żaden z nich nie wyraził ich dostatecznie twardo i jednoznacznie. Rodzina niecierpiąca niemagicznych kontra biedak, bo nawet nie naukowiec, pochodzący w prostej linii od zwykłych śmiertelnych ludzi, którzy klękali przed Gabrielem, nawet o tym nie wiedząc. Splunąłby w bok, gdyby mógł wyjawić teraz prawdę i tylko prawdę. Nie mógł. Były sprawy znacznie bardziej namacalne i dostępne na ziemi nie tylko dla siewców, ale i ich wychowanków, przeżartych tą całą nowoczesnością i nierzadko kompletnie niezauważających priorytety, jakie winny kierować ich życiem. — Och, jak mam być szczery to nawet nie pamiętam. Sporo dłubię w magii wariacyjnej, próbuję rozważać ją pod wieloma względami, a to wiąże się z praktyką. Praktyka zaś wiąże się z ryzykiem. Wiesz, teraz zastanawiam się nad możliwościami wykorzystania szarlotki, to znaczy cukru, w połączeniu z bakteriami denitryfikacyjnymi. Bardzo ciekawe zagadnienie, chociaż jak wiem nie z twojej działki. W każdym razie musimy dbać o kwestie zatrucia magicznego. Zwłaszcza w tym wieku. Swoje lata już mam. Ty też nie próżnowałeś, Roche — roześmiał się pod wąsem, spoglądając na postarzałą twarz francuskiego męczennika pokrytą zmarszczkami. Taka kolej rzeczy, nic się na to poradzić nie da. Tylko czasem trochę żal. — Jest jeszcze trochę semestru. Spróbuj wystąpić do tajnych kompletów, po uzyskaniu zgody Whitarm rzecz jasna z prośbą o umożliwienie wzięcia jakiegoś studenta do pomocy. Dla dzieciaka to dobra nauka, zwłaszcza jeśli w przyszłości myślałby o zostaniu siewcą, a dla ciebie odpowiednie odciążenie i doraźna pomoc w lekcjach. Teraz doraźnie oczywiście ci pomogę. Ustal tylko szczegóły: gdzie, co i jak i będziemy działać, panie Faust. Nie ma co. Nie możemy puścić tych dzieciaków na zmarnowanie — upił jeden z ostatnich łyków kawy, spoglądając gdzieś w tle na zawieszony na ścianie biały zegarek, pilnując czasu przed lekcjami. Mieli jeszcze kilka długich minut. — Swoją drogą, podobno szykują nam się podwyżk- — przerwał i przymknął usta w cienką linię. No tak, nie rozmawiał przecież z innym Marwoodem, Presswoodem, ani nawet O'Ridleyem. Roche był znacznie bardziej zamożny. — Ale to tylko takie plotki... — Krąg zaciskał ręce na pieniądzach, Kościół podobnie. To wiedział każdy i każdy bał się mówić. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Prawdopodobnie byli już za starzy na zmienianie świata, samodzielne ruszenie do przodu, między innych, by wpływać na ich postrzeganie całej społeczności magicznej. Roche wiedział w jaki sposób postrzegana jest jego rodzina, a sam nie pracował na tę zmianę do tej pory. Dla niego ważni byli jego uczniowie, ważna była nauka i oczywiście, ważna była córka, niezależnie jak daleko od niego się znajdowała. Kwestie światopoglądowe zostawiał do dyskusji z zaufanymi osobami, by wiedzieć czy nie daj Lucyferze kogoś nie urazi stwierdzeniem, że może wieczne ukrywanie się po zabezpieczonych przed niemagicznymi miejscami na pewno jest takie pomocne? Te były nierzadko trudne do rozpoczęcia nawet w rodzinnym gronie, nawet z czysto przeziemnych dyskusji wiedział jakiej odpowiedzi może się spodziewać. Póki wuj Bernard miał na ich rodzinę największy wpływ, zarządzając również sklepikiem w Starym Mieście, musiał wstrzymać się z bólami. Liczył na to, że Frank Marwood okaże się tak samo dyskretny, jak błyskotliwy był. — Mówię Odette, że ja i tak jestem jedną nogą w grobie, na co ta się obraża, bo jak mogę mówić coś podobnego — zaczął pogodnie. Tak niewybredne żarty nigdy nie podobały się dzieciom, a przecież nie przyzna się, że czasami specjalnie do nich sięgał, by podroczyć się z nią odrobinę. — Ale nasze dzieci, później wnukowie jeszcze trochę pożyją, więc trzeba je porządnie wychować póki czas i niech oni działają. Za dużo jest do odkrycia w przypadku magii, żeby osiąść na laurach, ot co — podsumował ich rozważania, teraz już na dobre zamykając je pomiędzy klamrami. Przynajmniej na ten moment, bo Roche już teraz wie, że wróci do tego myślami już niedługo i na jakiś czas zatruje mu to umysł. Ale to przecież tylko hipotetyczne rozważania, prawda? Obaj nie powiedzieli za wiele. Pociągnął ostatni łyk ze swojego kubka słuchając o pomysłach Marwooda. Szarlotka i bakterie denitryfikacyjne? Będzie mysiał go o to zapytać szerzej przy innej okazji. Skoro obaj siedzieli w swoich domowych warsztatach i gabinetach, dla zabicia czasu rozpisując projekty, mogli się zainspirować. Przy tym doszło do niego, że pewne rozmowy nie miały sensu w pokoju siewców – za mało czasu, za dużo osób, które mogły się kręcić w tym miejscu. Dzisiaj mieli szczęście, następnym razem wcale tak nie musi być. O tym też pomyśli, w swoim czasie. — Jak byłem dwudziestolatkiem i bawiłem się rytualną to nie takie rzeczy się działy. Jak nie brak czucia w dłoniach, to padałem jak mrówka i żona musiała mnie cucić. Nie mówiąc o wynajdywaniu własnych czarów. — Potarł nasadę nosa i uśmiechnął się szerzej. Wcześniej aż tak nie przejmował się zatruciem magicznym. Gdy jest się młodszym, wszelkie zagrożenia wydają się mrzonką i może na zewnątrz wolał pokazywać, że nie obawia się tego, to gdzieś w głębi sprawy miały się trochę gorzej. I to nie dlatego, że bardzo bał się śmierci. — Szybkie starzenie niestety odziedziczyłem po ojcu, akurat to mógł mi darować — zaśmiał się. Elias Faust bardzo szybko posunął się w czasie, mając czterdzieści pięć lat większość jego włosów była już siwa, a bruzdy na twarzy były bardzo widoczne. Roche zastanawiał się jak wyglądałby teraz, siwy jak gołąbek i pomarszczony jak szary papier, ale co zrobić – Syndrom doktora Deightona w wieku średnim szybko uporal się z życiem starego Fausta i jego żony, zabierając ich przedwcześnie. — Spróbuję, nie powinno być z tym raczej problemów jak to odpowiednio przedstawię. Jak tylko dostanę jakieś informacje od Whitarm, to zaraz wyślę do ciebie wiadomość— zapewnił go kończąc notowanie. Rozmowa okazała się jak najbardziej owocna, gdy podsuniętymi mu przez Marwooda podpowiedziami i planem działania mogli wpłynąć na te dzieciaki. Póki jeszcze byli w szkole, musieli próbować. Przecież to ta ambitna myśl nasączona dużą dawką młodzieńczej naiwności o wpływaniu na młodzież i kształtowanie ich sprawiła, że nie traktował zakończenia swojej kariery badawczej na uniwersytecie jak zupełnej porażki. Nawet jeśli miewał momenty jak te, gdzie pomysły umykały. Z tego krótkiego zamyślenia wyrwały go urwane słowa o podwyżce. Dość szybko dotarł do niego możliwy powód – nie czuł tego większość czasu, ale były pewne różnice. Teraz wypadało to jakoś zamaskować. — Tak? Mam nadzieję, że to prawda. Nigdy nie zaszkodzi, zwłaszcza w tej ekonomii — próbował brzmieć na zupełnie niezafrapowanego, by nie dostarczyć większej dawki niezręczności Frankowi ani samemu nie chlapnąć farbą. Zebrał wszystkie dokumenty i notatki do swojego nesesera zanim wstał z miejsca i odłożył kubek do umycia. Przystanął za krzesłem, które zajmował przez ostatnie kilkadziesiąt minut, rozkładając się na oparciu. — Bien, więc jak tylko coś się dowiem i to zaplanuję, to jeszcze to z tobą skonsultuję. A po wszystkim, w zamian za przysługę, jakoś się odwdzięczę, co ty na to? — zaproponował. Przecież w Hellridge musi być jakieś miejsce poza Country Clubem (nie będzie dawać zarobku Hudsonom), gdzie dwóch pięćdziesięciolatków będzie mogło usiąść i kulturalnie wypić coś dobrego. — A tymczasem chyba pora się zbierać! |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Może i za starzy na zmianę świata. Może i siwa melancholia zasnęła na ich zaroście, który z biegiem lat stał się jakby twardszy i zgolenie go pozostawiało to śmieszne czarne punkciki na policzkach. Czarno-szare, jeśli by być dokładniejszym. Może i pajęczyna zmarszczek na dolnych powiekach i w kącikach ust na stałe gościła już czy uśmiech, czy płacz, czy znudzona mina, gdy zasiadali wieczorami przed telewizorami i gapiąc się w ekran, chrapali w najlepszy. Może i dłonie wyglądały już jakby inaczej, może i przebarwienia od tylu lat słońca spadającego na skórę były bardziej widoczne. Może i Słońce lśniło jakoś słabiej, a kolory były bardziej mdłe. Może i wspomnienia należało zatracić albo zamknąć w którymś z pudełek. Może i właśnie dlatego Frank zajął się magią wariacyjną? Coś pod skórą podpowiadało mu, że rytuały tej dziedziny zmieszczą w sobie cały zeszły ból i wyrzuty sumienia, a jednak nigdy ich tam nie domknął, wypływały przez dziurki od klucza, gościły w szopie w ogródku i na tapczanie w salonie. Może i trzeba było się pożegnać z ambicją. A może... Tylko może... Może nauczanie tych wszystkich dzieciaków w jakiś sposób ten świat zmieniało? Miłym było spoglądanie na ich buzie, jak od najmłodszych okrągłych policzków przechodzili przez tyle lat mozolnej nauki, chłonąc magię i wiedzę, aż w końcu stawali się dorosłymi mężczyznami i kobietami. Inspirującym było wiedzieć, że w tym wszystkim swoją małą cegiełkę, ledwie muśnięcie kredą, dołożyli właśnie oni — siewcy. Był dumny. — Otóż to — kiwnął jeszcze twierdząco głową, usta zanurzając znów w kubku z ofiarowaną mu czarną kawą. Dobrą. Darmową. W miarę smaczną. Magia nieodkryta i magia zapomniana, przełomy działy się na przestrzeni ostatnich stuleci niemalże cyklicznie, ale brakowało czegoś, jednej potężnej rzeczy, która mogłaby na zawsze odmienić ich świat. Ten, o której mówił Lucyfer, tej, którą Marwood chował głęboko w sercu i w głowie, nie zapominając nigdy. Roześmiał się jeszcze krótko na historię o dwudziestoletnim Fauście, mdlejącym przy odprawianiu rytuałów. Nie w złośliwości rzecz jasna. Kto raz nie zemdlał, niech pierwszy rzuci kamień. Byłby hipokrytą, gdyby tak zrobił, magia przenikała przez żyły siewcy zbyt często. Ale czemu prawili o zatruciu? Czyż to nie dar? I uśmiech zbladł mu tylko na krótki moment, gdy analizując treści, Roche natknął się tam na słowo „żona”. Jak pamiętał — mężczyzna był wdowcem. Ale kiedy i dlaczego? Frank nie miał aż tak dobrej pamięci, przyznawał tylko przed sobą samym, że imiona własnych dzieci przypominał sobie w kolejności, żeby żadnego nie pomylić. Kompan był wdowcem i przeszłości być może nie zostawił za sobą (kto tak zresztą potrafił? Dajcie mi takiego). Lecz nie czas, nie miejsce, by pytać o szczegóły. Nie czas i nie miejsce, by wiedzieć więcej. — E tam! 50 to nowe 21. Nie jest tak źle — mrugnął przyjacielsko, odkładając kubek znów na stolik. Na jego dnie nie zostało już właściwie nic, ledwo przemielone zalewajkowe fusy. — Koniecznie! Spróbuj, niedługo koniec roku, na pewno się uda — wzruszył jeszcze ramionami. Przez chwilę chciał zapytać: — Tak siebie widziałeś, jak miałeś 21 lat? W tym pokoju? Z ludźmi takimi jak ja? Z miernej jakości kawą, z dzieciakami krzyczącymi na korytarzu i z misją przekazania im wszystkiego, co sam wiesz? Nigdy nie pragnąłeś więcej? Ale tego nie zrobił, pytanie zostawił na inną okazję, bo ta na pewno nadejdzie. Przecież koniec świata nie był im taki bliski... — Doskonale! Daj mi znać, bardzo chętnie ci pomogę. W roli asystenta rzecz jasna — zajęcia magii iluzji należały do Fausta i Frank nie miał najmniejszego zamiaru, robić tam za kogoś mądrzejszego niż jest. To Roche powinien decydować „co, gdzie, jak i kiedy”, a potem zbierać laury. Ja nie potrzebuje laurów. Ja potrzebuje czasu. Tamtego czasu. z tematu x2? |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii