KAWIARENKA "MARRON GLACÉ" To urocza kawiarenka o przystępnych cenach, blisko głównej ulicy Starego Miasta. Otwarta od 7 rano do późnych godzin wieczornych, najczęściej ściąga w swoje progi turystów potrzebujących taniej i smacznej kawy. Prowadzona przez starszą panią — Marron Glacé słynie z francuskiego przysmaku — kasztanów w twardej cukrowej skorupce, od których wzięła się nazwa tego miejsca. Sam lokal jest bardzo mały — zmieściły się w nim 3 stoliki pod ścianą i jeden mniejszy, tuż obok lady, przy której należy złożyć zamówienie. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Arthur O'Ridley
17.01.1985 Ostatni raz był tutaj może przed Świętem Dusz. Los jednak kupił trochę wcześniej, ale tylko w ramach zabawy. Dopiero niedawno Arthur dowiedział się, że jest posiadaczem szczęśliwego losu. Stało się to za sprawą starej gazety, którą chciał spalić w piecu. Była tam informacja o szczęśliwych numerach, które były uprawnione do odbioru trzystu dolarów nagrody na jakąś rocznicę kawiarni. Po przeczesaniu sterty brudów w celu znalezienia kuponu oraz kilkukrotnym wywaleniu się o wiadro, które zbierało skapującą wodę z dachu, był gotowy na podróż do miasta. Jadąc z pełną prędkością na swoim czerwonym rowerze, myślał tylko o tym, że to była jego jedna z niewielu szans na potencjalne wyjście z aktualnej sytuacji. Naprawiłby dach, kupiłby rzeczy do domu, a może by nawet zostałoby na inne rzeczy. W końcu dojechał na miejsce. Przypiął swojego metalowego rumaka do latarni i wszedł dziarskim krokiem do środka kawiarni. Miał mieszane uczucia z tym miejsce, można by rzec słodko-gorzkie, ale nie było innego sposobu zdobycia upragniony środków. Przed nim stało kilka osób, więc cierpliwie czekał na swoją kolej, gdy będzie mógł podejść do lady ze świstkiem papieru. Po kilku minutach stał przed nim jakiś facet, który był tak chudy, że ledwie rzucał cień. Z kolei za O'Ridleyem, stała jakaś kobieta. Na oko po czterdziestce, o figurze piłki plażowej i makijażu tak mocnym, że jakby kichnęła, to odbiłaby swoją twarz na dżinsowej kurtce Arthura. -Dzień dobry.-powiedział uśmiechnięty mężczyzna, trzymając przed sobą szczęśliwy los-Ja po odbiór nagrody.-podał świstek papieru właścicielce tego przybytku. Mężczyzna bacznie obserwował jak starsza kobieta za ladą, sprawdzała kupon, czy na pewno jest prawdziwy. Już miała pogratulować Arthurowi i wręczyć pieniężną nagrodę, gdy nagle usłyszał zza pleców głos. Trochę jak dźwięk paznokci po tablicy albo jak klakson, który zatrąbił za uchem. Zasadniczo, gruba kobieta zaczęła gadać, że zielarz na pewno nie kupił tutaj losu ("Wygląda jak bezdomny, a śmierdzi jeszcze gorzej !") i na pewno znalazł go. Potem babszczyl zaczął snuć bajki, że na pewno to jej los, który zgubiła ostatnio. Ogólnie rzecz biorąc, O'Ridley miał konfrontacje z nie lada bajkopisarzem. Mężczyzna próbował spokojnie wyjaśnić sytuacje, że to na pewno pomyłka i tłumaczył, że kupił jakiś czas temu ten los, lecz kobieta-balon trwała w zaparte. Atmosfera w kawiarni stała się bardzo nieprzyjemna, sama właścicielka nie wiedziała do końca jak załagodzić konflikt, więc tylko patrzyła na kłótnie przed ladą. Sami goście też powoli uciekali z małego lokalu lub wychodzili, gdy hałas przekraczał dopuszczalne normy. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Tilly Bloodworth
Zapnie rower pod kawiarenką. Palce skostniały wcale nie przez mróz, choć zaróżowił policzki. Przed nią pracowity dzień, aż dwa pogrzeby. Musi odebrać jeszcze wieńce ze sklepu Cioci. Stąd pomyślała, że mile będzie przynieść jej trochę słodkich kasztanów. Wie, że za nimi przepada. Czasami zapieka je jeszcze w tarcie z rozpustnie gęstym, waniliowym środkiem. Chrupnięcia przełamują rozpływający się na języku słodycz, za każdym razem zaskakując równie mocno. Dzisiaj nie ma jednak czasu na pieczenie. Ściągnie z głowy kolorową czapkę. Od wejścia uderzy w nią i cudowne ciepło, i mdlący zapach słodyczy. Schowa odruch wymiotny za szalikiem, dopiero po chwili się prostując by z szerokim uśmiechem powitać wszystkich głośnym - Dzień Dobry! Niestety, dopiero wtedy pozna stojącą przy kontuarze jeansową kurtką. I, oczywiście, jej właściciela. Za późno się wycofać. Weźmie głęboki oddech. Nienaturalnie wypnie pierś do przodu ruszy. Zagadując przy tym panią kształtu piłki plażowej - Dzień dobry pani Norris, nowe cienie? - makijaż ma mocniejszy niż Cindy Lauper! Kupiła ostatnio takie frotki jak jej teledyskach. Nie wypadało ich dzisiaj założyć. Nie uda jej się jednak uzyskać odpowiedzi, zacznie się tworzyć coraz większe zamieszanie. Ciężko go nie zauważyć, nawet kiedy Usilnie Próbuje Nie Odwracać Głowy, niech sobie Arthur nie myśli, że ma na nią jakikolwiek wpływ! Patrzy jednak uparcie w jeden punkt na ścianie, sytuacja eskaluje coraz bardziej. To nie jej problem. To w ogóle nie jest jej problem. Ona o niczym nie wie, po prostu przyszła do kawiarni. Nie powinna się mieszać w nie swoje sprawy - a to zdecydowanie nie jest jej problem... Tyle, że krzyki robią się coraz głośniejsze, aż zasłoni uszy - To jego los! - nie wytrzymała! - Kupowaliśmy je razem - poinformuje stanowczo wszystkich obecnych, patrząc na panią Norris… to w końcu podnosząc wzrok na Arthura. I wzruszy niepewnie ramionami ze znacznie cichszym - Cześć - teraz to już na pewno nie uda jej się kupić kasztanów bez żadnej konfrontacji. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : tanatopraktor
Arthur O'Ridley
Konflikt między kobietą i Arthurem trwał, ale O'Ridley nie chciał dać się wyprowadzić z równowagi. Był wśród ludzi, choć czuł coraz większą ochotę zrobić coś ludzkiemu balonowi - jakiś fikuśny czar lub po ludzku wydrzeć się na nią i zaszyć się znowu w lesie na kilka miesięcy. Jednak los chciał inaczej. Ta złośliwy byt sprawił, że drzwi kawiarni otworzyły się i wraz z powietrzem wpuścił znaną mężczyźnie woń. Mieszanka kwiatów, domowych wypieków oraz formaldehydu (trochę jak piklowane ogórki) zwiastowało jedną osobę. Donośne "Dzień Dobry", tylko potwierdziły jego przypuszczenia. Kilka miesięcy temu byłby ucieszony, ale dziś wolałby jej nie spotkać. -K************wa-pomyślał, widząc Tilly wchodzącą do kawiarni. Poczuł, jak jego żołądek ścisnął się, aż do samego przełyku. Totalnie go zamurowało, a jego oskarżycielka dalej rzucała w niego epitetami i próbowała wyrwać świstek papieru, który trzymał ponad poziomem jej głowy. Ludzie wokół niego spowolnieli, a tylko Bloodworth szła w normalnym tempie. Wręcz pędziła, w ich stronę, ale nie patrzyła na zielarza. W sumie może i lepiej, bo wyglądał, jakby dopiero wyszedł z meliny i chciał napić się kawy między libacjami. Potargane włosy, zmęczone oczy, poharatane dłonie jakby wyrywał cierniste krzewy bez rękawiczek (tak naprawdę ostrzył narzędzia), a na dodatek miał na kurtce jeszcze ślady błota z ostatniej wyprawy do lasu. Wywalił się na rowerze, gdy wracał z nocnej wyprawy. O'Ridley patrzył, jak kobieta próbowała deeskalować konflikt komplementami, ale nie dawało to rady. Tanatokosmetolog potrafił być słodki i miły dla ludzi, ale babsztyl nie lubił najwidoczniej słodkości. Pani Norris zaczęła się dalej rzucać na zielarza, ale ten nie wiedział co dalej mówić. Plątał mu się język, czuł się wybity z rytmu rozmowy, przez swoją towarzyszkę. W końcu Tilly wydarła się, że kupili los razem. Nie kłamała, tak było. Chyba dobre imię Bloodworth wystarczyło, aby skończyć kłótnie. Ludzka piłka plażowa odfruneła, zostawiając za sobą nielada zamieszanie. Sytuacja w środku, dalej była napięta jak skóra niektórych sztywnych, którzy na pewno czekali na zajęcie się przez dziewczynę. Zielarz wpatrywał się w Tilly Bloodworth. Nie widział jej tak długo. Wydawała się tak drobna i urocza w porównaniu do leśnego chłopaka, lecz jednocześnie bał się, że ta zaraz złamie mu nos. Na pewno by na to zasłużył, ale nie miałby nawet chusteczek, aby zatamować to. Musiałby wepchnąć mech. Wpatrywał się przez kilka sekund w nią, po czym oderwał oczy i wrócił do lady, aby odebrać swoją nagrodę. Trzymając gotówkę, zdał sobie sprawę, że właśnie dostał swoją jedną na tysiąc szansę. Nie naprawi pewnie całego życia, ale przynajmniej pokona swój lęk. Może to miała być jego terapia wstrząsowa, aby powoli ogarnąć siebie. W sumie chyba nie mogło już być gorzej. Oliver i Rob najwyżej będą go zdrapywać z podłogi domu. -Cześć.-powiedział również. Na razie szło dobrze, miał cały nos. Rozgrywał to, jak wytrawny mistrz warcaby. -Dzięki bardzo za pomoc.-dorzucił, bo szczerze był wdzięczny. Gdyby nie ona, to nie wiadomo czy zaraz policja, by nie przyjechała. -Wezmę kawę i kilka kasztanów.-wskazał na kilka francuskich przysmaków za ladą-W razie czego płacę za kasztany i cokolwiek weźmie ta Pani.-wskazał na Bloodworth czując, że jakiś rodzaj przyzwoitości go zobowiązywał. Uratowała mu tyłek dziś i kiedy indziej. Na szczęście starczy mu na naprawę dachu z tego, co zgarnął dziś, więc chyba nie zbiednieje od kilku kasztanów. Nie wiedział, czy dziewczyna wzgardzi, czy raczej przystanie na ten układ, ale chyba to nie było ważne. To był jej własny wybór, w tym momencie ruch pionkiem był po stronie dziewczyny. Liczył, że ta zechce zostać na partyjkę wyimaginowanych warcaby, ale zrozumie, jak ucieknie z planszą i może kiedyś rozegrają rundkę. Coraz bardziej Arthur czuł, że nie wie co robi. Chciałby jej powiedzieć, jak się czuje, że chciałby zrobić coś, co sprawi, że wrócą do dawnej znajomości, lecz też wiedział, że świat tak nie działa. Chociaż chciałby, aby to było takie proste. Odchodząc od lady, spojrzał się jeszcze spode łba na Tilly, po czym odszedł do stołu pod oknem. Lubił to miejsce, mógł oglądać ulicę, patrząc jak betonowe zbiorowisko ludzi, tętni swoim życiem oraz generuje swoisty hałas życia. Auta, kroki, losowe ptaszyska żywiące się śmieciami. Miasto było swoim własnym ekosystemem, pięknym w oczach O'Ridleya. Może nie był tak spektakularny jak Cripple Rocks, ale ciągle miało tę swoją magię. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Tilly Bloodworth
Czasem krzyk potrafi załatwić wszystko. Choć nie lubi podnosić głosu, czuje się po tym dziwnie winna - przypominają jej się wtedy te wszystkie porady zasłyszane jako dziecko. Używaj słów Tilly. Słowa nie emocje. Gdyby tak prosto przychodziło jej panowanie - albo chociaż zrozumienie swoich emocji, wszystkie byłoby znacznie prostsze. Znacznie prostsze! Bo, przykładowo, sama nie wie co dokładnie czuje na widok Arthura. Na pewno dużo złości (i chyba stąd był ten krzyk, bezczelność pani Norris miała tu niewiele do rzeczy), bo przecież te głupie losy na loterie kupowali razem. Zanim zaszył się w swoim lesie. Co takiego można robić w lesie żeby nie wyjść z niego przez trzy miesiące?! Czuje też… to chyba jakieś. Rozżalenie. Nigdy nie miała się za specjalnie wyjątkową dziewczyną, ale miała nadzieję, że w porównaniu z grudką błota okaże się być bardziej interesująca. Doskonale zdaje sobie sprawę jak kapryśne potrafią być rośliny. Kropelka wody za dużo, zbyt wysokie pH gleby i nagle bach! Wypieszczona roślinka z wielkim fochem gubi ostatni liść. No ale… Tyle miesięcy siedzieć w lesie?! Nigdy nikomu nie złamała nosa, to zwykłe pomówienia - Nie ma sprawy - odpowie, z wzruszeniem ramion. I zerknie na niego spod jasnej grzywki - W końcu, to twój los. Wygrany? - nie powstrzyma zainteresowania. Chociaż zmarszczy przy tym nos, bo przecież miała. Się w ogóle nie interesować. Zajęta własnym zacietrzewieniem początkowo nawet nie zauważy, że zaoferował zapłatę i za jej rzeczy. Dopiero kiedy wyciągnie portmonetkę w stokrotki zda sobie sprawię, że - Och nie! W końcu jest samowystarczalną, dzielną, zaradną kobietą! Nikt nie musi za nią płacić. I przecież. Nie wypada jej przez to teraz tak ot wyjść. Wsiąść na rower i pojechać do kwiaciarni. Powinna wymienić Uprzejmości, tak nakazuje etykieta. Poprawi żółty płaszczyk. I podejdzie do stolika pod oknem - Dziękuję za zakupy - odpowie z godnością - To uczciwe żebyś wiedział, że kasztany są dla mojej cioci, dzisiaj przed nią ciężki dzień. Aż dwa pogrzeby i obydwa wymagają całą masę kwiatowych aranżacji. Właściwie to powinnam do niej wrócić - doda, dlatego nie usiądzie - Ale chciałam powiedzieć, bo wypada, że wyglądasz bardzo zdrowo. Las ci wyraźnie służy. Czy twoje badania się udają? Proszę. Jaka grzeczna i cywilizowana, absolutnie nikt nie podejrzewa, że w środku aż się trzęsie. Nie tylko ze złości. To w końcu takie dziwne. Stać przed kimś niegdyś bliskim, komu można było powiedzieć wszystko… I czuć się nieomal obco. Co może mu teraz powiedzieć? Było przecież wiele momentów kiedy brakowało jej… właśnie jego towarzystwa. Codziennie w kółko powtarzała sobie w myślach listę rzeczy o jakich chciałaby mu opowiedzieć. A teraz? Ma kompletnie pustą głowę. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : tanatopraktor
Arthur O'Ridley
Arthur patrzył, czy wzięła sobie coś i na jego szczęście zrobiła to. Może faktycznie da mu dosłownie 5 minut, choć pewnie odczuje to, jak godzinę katowania go u Inkwizytorów z Salem. Jednak była mała szansa, że uleczy go to choć odrobinę. Chciał jej tyle opowiedzieć, nie tylko o grzybach czy tym, co wyczytał w bibliotece, lecz też jak się czuje, że tęskni, że miała rację. Najczęściej coś, co podpada pod scenę w kawiarni, lecz jego wewnętrzna przyzwoitość zakazała mu tego. Miał być spokojny jak tafla jeziora w bezwietrzny dzień, jak śpiący niedźwiedź, jak... dobra znał tylko te dwie metafory. W końcu podeszła do niego dziewczyna, wydawała się chłodna wobec niego. Nie dziwił się, był i tak zdziwiony, że w ogóle podeszła do niego i próbowała z nim prowadzić pogaduszki. Tilly zawsze była miła, w odczuciu O'Ridleya, wręcz nastawiała drugiego policzka non-stop. Piękna zaleta, ale też pewna wada. Choć nie myślał o tych gorszych stronach bycia takim. Mimo wewnętrznej paniki chłoną jej obecność, może nawet nostalgicznie wspominał ich czas. Wpatrywał się w nią, nie zmieniła się za bardzo. Może trochę inaczej włosy miała ogarnięte niż kilka miesięcy temu. W końcu pytania Bloodworth wyrwały go z rozmyśleń i wypuszczeniu powietrza przez policzki powiedział: -Dzięki właściwie idą dobrze.-zrobił przerwę, aby upić kawę-Właściwie nie idą.-zaśmiał się nerwowo-Jest za zimno na zasadzenie czegokolwiek sensownego, a z książkami utknąłem w martwym punkcie. Może zagadam do kogoś, kto lepiej ogarnia temat teorii magii.-dawno nie czuł się tak. Stracił swoją pewność siebie, rodzaj nieskrępowania czymkolwiek oraz rodzaj szczerości. Może uciekło to razem z używkami, a może po prostu nigdy wcześniej nie dbał o dobre wrażenie. Ostatni raz tak było, gdy jeszcze musiał przyznać się do czegoś rodzicom. -Ty również wyglądasz dobrze. Najwidoczniej praca u ciotki służy Ci również.-parafrazował Tilly-Jeszcze raz, przepraszam, za ten cały cyrk.-trochę poczuł się winny, że musiała się zając jego kłótnią z kobietą-Nie przewidziałem tego, że ta kobieta.-choć chciał powiedzieć "baba"-Wparuje tutaj i zrobi raban, że akurat tutaj będziesz.-wpadał powoli w słowotok. Może to był efekt procesu oczyszczania jego organizmu z toksyn. Było to dość męczące dla niego - cierpiał na wahania nastroju, w kierunku tych gorszych, ale trzymał się w kupie. Lubił sprawiać takie pozory, że wszystko gra i nie musi brać nikogo na litość (choć jak znowu wypije kilka głębszych, to momentalnie stawał się marudzącą, ludzką kupą). -Naprawdę dobrze Cię widzieć, mam nadzieje, że Twoje kwiaty wyglądają tak samo dobrze jak Ty.-dodał, upijając kawę. -Jest git, jest zajebiście, idziesz do przodu chłopie, nie masz ochoty jebnąć głową w stół.-wmawiał sobie takie frazy w głowię, choć mógł ugryźć się w język, gdy mówił poprzednie zdanie. Chłop znika na kilka miesięcy do lasu i rzuca jakimiś tekstami przeczytanymi z podręcznika dla dżentelmenów. Co najmniej nie na miejscu. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Tilly Bloodworth
Czasami nastawia się drugi policzek. A czasami krzyczy. Dużo słów wykrzyczała pamiętnego popołudnia miesięcy temu trzy (wie, bo liczy). Co zabawne (w taki smutny sposób, jak klown w deszczu) kiedy zastanawia się co dokładnie wtedy powiedziała… nie pamięta. Emocji było zbyt wiele, rozżalenie i złość całkowicie przejęły nad nią kontrolę. I co zabawniejsze (wciąż, w ten smutny sposób, jak lód który spadł ze świeżo zakupionego rożka wprost w jedyną kałużę w okolicy) naprawdę liczyła na to, że nie da jej odejść. W ten głupio-dziewczęcy-komediowo-romantyczny sposób, jak w tych filmach, gdzie główny bohater pójdzie za swoją miłością nawet na dno oceanu, naprawdę liczyła, że nie da jej odejść. A tu proszę. Życie to nie film, a już szczególnie nie kasowy sukces w Tomem Hanksem. - Myślałam, że może zbudowałeś sobie jakąś szklarnię - odpowie - Jestem pewna, że pan Marwood chętnie ci pomoże, pamiętasz jak zawsze po lekcjach zostawał by odpowiadać na pytania? - wzruszy lekko ramionami, choć w głębi duszy sama siebie karci. Jeszcze tego jej brakowało, ciocia dobra rada się znalazła, zaraz sama zaoferuje, że przekopie mu grządki! W temacie cioć zostając, to - Z ciocią zawsze miło się pracuje, nawet mi dobrze robi wyjście z domu pogrzebowego - wzruszy ramionami - To nie Twoja wina, pani Norris musiała się zwyczajnie pomylić? Albo po prostu pozazdrościła… W każdym razie, dobrze się złożyło, w końcu kupowaliśmy te losy razem. Ale jestem pewna, że i bez mojej pomocy dałbyś radę, kłamstwo ma krótkie nogi - a tak przynajmniej od dziecka jej powtarzano. Dlatego nigdy nie kłamie, i tak jest wyjątkowo niska bez tego. Uniesie wysoko brwi na komplement… czując jak palą ją przy tym policzki. Przygryzie jeden od środka, w końcu - Też nie mam szklarni, więc na razie nie rosną - przyzna. I zachichocze cicho. Wcale nie złośliwie, raczej z rozbawieniem, jakby powiedział właśnie jeden z doskonałych i całkowicie intencjonalnych żartów. Gdyby ktoś próbował ją teraz poinformować, że Arthur przeżywa egzystencjalne katusze związane nie tylko z odstawieniem lasu, bardzo by się zdziwiła. W końcu zawsze lubiła jego humor i chichotała czasem aż do bólu żołądka z jego żarcików, jest przekonana, że to właśnie jeden z nich - Czy to znaczy, że też wyglądam jak kopczyk? W tym żółtym płaszczu, coś w tym jest - doda, wciąż chichocząc. A przecież! Miała się trzymać złości! |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : tanatopraktor
Arthur O'Ridley
O'Ridley upił łyk kawy, gdy Tilly mówiła o szklarni. Czarny wywar był znacznie lepszy, niż to, co ostatnio pił przez ostatnie miesiące. -Właściwie próbowałem utrzymać tę szklarnię z wakacji, ale dziki mi wparowały tam.- rzucił i uśmiechną się lekko. To było jedno z niewielu rzeczy, które faktycznie skończył kiedyś, ale nie miał siły naprawić jej. -Co do Pana Marwooda, to też o nim myślałem, ale chce jeszcze chwilę pogrzebać w bibliotece. Może przekopie coś z historii, lubię chodzić z konkretami jak już mam sprawy.-kontynuował. Arthur wychodził z założenia, że musiał mieć konkretną sprawę do ludzi, jak już zajmował ich czas. Choć to też był mały progres w jego życiu, że chciał w ogóle prosić o pomoc. Najwidoczniej ostatnie, samotne "przygody" zielarza doprowadziły do nieodwracalnych zmian w mózgu. Znowu upił kawę. -Wiesz, bardziej bałem się, że zaraz policja mnie zgarnie jak pani Norris się darła na mnie.-rzucił żartem, przejeżdżając dłonią po swoich włosach. Właśnie teraz zauważył, jak długie one były. Zazwyczaj starał się co jakiś czas je obciąć, bo potem są potwornie niewygodne w sezonie. Może w końcu wybierze się do tego fryzjera. W sumie miał nawet pieniądze, więc to była tylko dodatkowa zachęta do tego. -Wiesz, zawsze masz sporo miejsca na skrzynię i parapety, to dobry początek przed zasadzeniem w glebie.-wypił więcej kawy i kontynuował żywo-Masz kawałek dobrze nasłonecznionego parapetu oraz nasiona z zeszłego sezonu, więc...-tutaj przerwał swoje dalsze wywody. Chciał dywagować na temat mieszanki gleby pod uprawę różnych kwiatów, lecz na chwilę stracił wątek. Zatrzymał się na twarzy Bloodworth, która tym razem wydawała się milsza. Trochę jak ją pamiętał. W końcu O'Ridley dodał: -Więc z odpowiednią mieszanką ziemi, na pewno dasz radę wyhodować rośliny.-kończąc zdanie, upił kawę. Zanim odpowiedział, na zaczepkę z kwiatem, pomyślał do czego porównać pracownicę zakładu pogrzebowego. Uśmiechnął się pod nosem i zaczął: -Nie no, kopczyk to złe słów. To ja wyglądam jak marchew na kompostownik.-podrapał się, nerwowo po głowie. Analogia, jego zdaniem dość trafna - zwiędły, brudny od innych resztek i jeszcze trochę brakuje do rozkładu. -Miałem na myśli, że przypominasz w żółtym płaszczu żółtą kalię, krokusa albo tulipana. Po prostu zakreśl, to co wolisz lub dopisz swoje propozycję. Kopczyk też ważna rzecz, więc nie jest wykluczony z listy.-zaśmiał się pod nosem na koniec. Teraz poczuł, że cała atmosfera była na moment inna, wręcz można powiedzieć po staremu, miła. Arthur nie wiedział ile to potrwa, a może wszystko było jego dziwnym urojeniem w głowie. To nie było ważne, czuł się dobrze, mimo początkowego lęku oraz innych negatywnych emocji. Chyba tak po prostu działał na niego i innych makijażystka. Nie samowita umiejętność, którą on sam z pewnością nigdy nie opanuje. Kończyła mu się już kawa, swoista wymówka do rozmowy w lokalu. Kusiło go domówić więcej, ale nie chciał trzymać dłużej Tilly. Już i tak zatrzymał ją przy pracy, a ona pewnie zawalona zadaniami jak Arcykapułani w czasie chrztu. -Nie wiem jak stoisz z czasem, bo serio jest mi strasznie głupio jak zawalisz terminy czy coś. Jakby... mam wrażenie, że już sporo na psułem Ci krwi...-powiedział. O'Ridley uznał, że może powinien wprowadzić w życie, te kilka przemyśleń, które tworzyły się w jego głowie. Jedna z nich to bycie bardziej otwartym oraz szczerym na to co czuje. W końcu co ma do stracenia ? Albo do końca życia będzie to trzymał w sobie i zje go ta niepewność albo zacznie mówić o tym jak się czuje i kto wie, może poczuje się z tym lepiej. Przy rozmowie z Oliverem i Rob poczuł właśnie ulgę. Nie musiał udawać, kręcić i kombinować, po prostu otwarcie powiedział co mu leży na wątropie i tyle. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Tilly Bloodworth
- Dziki? - aż uniesie w zdziwieniu jedną z brwi. Pokiwa się to w przód, to w tył na palcach, myśląc nad tym intensywnie, w końcu. Mają zimę. Dziki pewnie też szukają ciepła. Ciepło potrzebne jest w końcu każdemu - No tak, zawsze musisz być jak najbardziej samodzielny - zachichocze, wcale nie złośliwie, stwierdzając fakt. I wzruszy lekko ramionami. Nie jest dobra w odpuszczaniu. Nawet szczyci się tym, że nie zauważa wcale-nie-tak-subtelnych znaków czasem wręcz krzyczących, że ma zrobić krok w tył i zostawić kogoś w spokoju. Hugo to kiedyś nawet fizycznie próbował trzymać ją na dystans, wyciągając w przód ręce kiedy próbowała go przytulić, a dalej była ślepa na wszystkie sygnały kuzyna. Więc pewnie stąd tak trudno pogodzić się z faktem, że okazała się… niepotrzebna. A przynajmniej, tuż za kreską listy priorytetów. Zawsze miała nadzieję, w tym naiwnie dziewczęcym przekonaniu wynikającym z lat oglądania kolorowych filmów o romantycznie-szczęśliwych zakończeniach (i czasem kolorowych filmów o mniej szczęśliwych zakończeniach, szczególnie w konkretne dni miesiąca, ale z naciskiem na naprawdę wielką miłość), że kiedy znajdzie już kogoś kto będzie dla niej najważniejszy… ona będzie najważniejsza dla niego. I będą sobie żyć długo i szczęśliwie, oglądając wspólnie te wszystkie filmy w kinie samochodowym. A potem zamieszkają w starym domu, doczekają się gromadki dzieci i nawet jeśli przyjdą gorsze dni, to wszystko da się rozwiązać śpiewając słodką piosenkę o nie-jedzeniu stokrotek. Ale życie to nie film… - Policja? A niby dlaczego? - obruszy się od razu. To, że Arthur wybrał życie w lesie i, co za tym idzie, odpowiedni ku temu wizerunek, wcale nie oznacza, że od razu ma go zgarniać policja! Uniesie za to w górę drugą brew słysząc jak mówi jej o sadzonkach. I próbuje ukryć przy tym rozbawiony uśmiech, nie chce mu w końcu robić przykrości mówiąc, że dobrze wie jak hodować rośliny. Nie tylko dlatego, że od lat udaje jej się z sukcesem dbać o ogródek na cmentarzu - Zapamiętam - kiwnie więc głową - Odpowiednia mieszanka ziemi. Pewnie znajdzie coś w piwnicy. - Marchew? Nie masz rudych włosów? - zauważy ze zdziwieniem, odgarniając kilka jasnych kosmyków z twarzy. Powoli zaczyna robić jej się gorąco, opatulona szalikiem, z wełnianą czapką na głowie - Lubię kopczyki - doda ze śmiechem, chociaż nie ma nic przeciwko ani kaliom, ani krokusom, a już na pewno nie tulipanom. Znowu zakołysze się to w przód, to w tył i już ma się żegnać kiedy… - Uhm… - zająknie się. I aż ściągnie czapkę by lekko podrapać po głowie, nie wie co powiedzieć - Trochę tak…? - rzuci w końcu niepewnie - Znaczy. W kwestii krwi, w kwestii czasu sama nie wiem, ciocia Penny ma dzisiaj ogrom pracy i chociaż Vincent tak dobrze układa kwiaty to trzeba jeszcze zaaranżować sale i… - urwie, kręcąc głową - To mało interesujące - zauważy. W końcu podnosząc na niego wzrok. Wzruszając ramionami - Czemu pytasz? |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : tanatopraktor
Arthur O'Ridley
-To jest mój ślepy strzał, ale jakoś pasuje to do siebie.-zaczął Arthur tłumaczyć swoją dzikową teorię-Było wszędzie rozryte, donice rozwalone, część szybek porozbijane, ale na szczęście do odratowania, gdy zrobi się cieplej.-drugą opcją było inne zwierze w postaci jego samego, ale braku rozwalonych dłoni oraz ubrań, zaprzeczał temu. -No wiesz...-wskazał na siebie, od góry do dołu-Wyglądam jakbym uciekał przed policją od kilku miesięcy przez 10 stanów, w tym 2 skupienia.-zaśmiał się nerwowo, krótko. Dobrze, że chociaż zarost mu tak szybko nie pojawiał się na twarzy, wtedy by wyglądał jak rasowy człowiek z lasu. -Nie, mówimy już o takiej marchwi co straciła kolor i jest czarna. I jedyne co to leży.-powiedział znowu żartem, choć w głębi serca chyba już był taką marchewką. Przynajmniej kolor włosów odpowiadał temu. -Choć kto wie, może byłbym ładnym rudzielcem.-obejrzał swoje włosy, wyobrażając siebie z rudym fryzem. Słabe żarty sypały się z niego jak monety z automatu, ale było to lepsze niż jakby milczał. Tak przynajmniej mu się wydawało. Tym razem O'Ridley nie wiedział do końca już powiedzieć. Jej zawahanie sugerowało, że chce uciec i nie wracać, lecz znał trochę dziewczynę. Potrafiła być niewyobrażalnie miła, nawet jak w głębi serca nie chciała tutaj być. Choć komentarz o krwi, tylko potwierdził, że była zła - słusznie. Sam był na siebie. -Emmm...-mózg zielarza dalej generował odpowiedź-Po prostu chciałem móc z Tobą porozmawiać i chyba tyle.-zaczął mówić, czując kamień w żołądku, ale w końcu musiał się go pozbyć-Chciałbym tyle rzeczy Ci wyjaśnić i w sumie nie wiem, czy chcesz ze mną dalej rozmawiać lub w ogóle mnie znać... Po prostu, chce wiedzieć jak bardzo skopałem i w sumie co Ty czujesz.-ożywił się w czasie rozmowy, nie krzyczał, gestykulował rękom, dał wykrzesując z siebie jakieś konkretniejsze emocje, jakie w nim zalegają. Nie będące jakąś formą użalania się, ale w jego odczuciu, jakąś formą naprawienia czegoś lub chociaż usystematyzowania spraw w życiu. Tak jak wspominał, nie mógł wiecznie czekać w zawieszeniu, uciekać w używki i układać w głowie idealne scenariusze, których nie zrealizuje. To nie był film lub to był dramat obyczajowy, jaki raz widział na przeglądzie filmów europejskich w kinie. Wolał komedię lub chociaż film familijny albo animacje, który gra na jego nostalgii. Po wypowiedzi, poczuł, że kamień teraz był gdzieś na wysokości serca. Przesuwał się, gotowy opuścić w jakikolwiek sposób ciało. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Tilly Bloodworth
- Dziki jednak potrafią być groźne - powie z szeroko otwartymi ze zdziwienia usteczkami - Wracałam ostatnio z Wallow i pobocze niedaleko lasu było całe przeorane! Myślałam, że to wypadek, ale nie. Dziki! Ryły w ziemi, szukając żołędzi. Chyba doskwiera im zima? - zmartwi ją ta myśl. I, skoro Arthur został leśnym człowiekiem, spyta - Czy dla dzików też przygotowuje się takie wiesz… Żłoby jak dla jeleni? Może by im coś przywiozła. Skoro i tak wpada w okolice, zostawiając dla niego ciastka. - Uciekinierzy często mają okruszki w brodzie - nie wie skąd wzięło się u niej podobne przekonanie, nie żeby kiedykolwiek spotkała uciekiniera. Szczególnie takiego zwiewającego przed policją. Co najwyżej widziała kilku w filmach. I kilku przystojnych szubrawców. Jak w tym jednym z Marlonem Brando, gdzie z gangiem motocyklistów zostali ofiarami uprzedzeń małego miasteczka. Podejrzewa, że jakiegoś na południu, miało szutrowe drogi - W mocnym słońcu Twoje włosy czasem miewają rudy odcień - powie z uśmiechem, bez większego zastanowienia. Przez ostatnie dwa lata miała wiele okazji by przyjrzeć się mu w różnych okolicznościach. W pełnym słońcu, podczas deszczu, nad kubkiem parującej herbaty. Dobrze wie jakie słodkości lubi najbardziej, a czego nie tknie nawet kijem… Choć. To ten fascynujący - choć nie przyjemnie fascynujący, jak filmy, raczej smutno, jak obserwowanie opadających płatków ulubionego kwiatu - fenomen. Kiedy osoba niegdyś najbliższa nieomal z dnia na dzień staje się zupełnie obca. Dużo mogło się zdarzyć przez te miesiące. Mógł, na przykład, zapałać nagłą miłością do lukrecji. Skąd miałaby wiedzieć? Choć zapewne wyznanie, że został fanem anyżu zdziwiłoby ją znacznie mniej niż to co właśnie padło z jego ust. Wyszczerzy szeroko oczy, żołądek skuli się w kulkę, typową dla Poważnych Rozmów i przez dobrą chwilę wygląda jakby sama miała zacząć uciekać przez dziesięć stanów. Zrobi się przy tym niemiłosiernie gorąco. Z łoskotem siądzie na krześle. Zacznie rozplątywać z siebie wszystkie warstwy szalika. A nawet ściągnie czapkę - Wyjaśnić? - powtórzy. I przez kolejną chwilę będzie bawić się nieszczęsnym nakryciem głowy, zanim wyduka - T…To wyjaśnij. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Broken Alley
Zawód : tanatopraktor
Arthur O'Ridley
-Chyba dziki by nie doceniły. Chyba ziemianki byłyby lepsze. Wiesz takie gigantyczne kopce z bulwami oraz owocami. Może by inne zwierzęta doceniły.-zaczął snuć swoje wizje dokarmiania dzików w lesie. -O cholera, jaki wstyd. Myślałem, że dobrze pofarbowałem włosy.-odpowiedział na komentarz Tilly o rudych włosach, patrząc przy tym na swoje długie włosy. Prostackie żarty na poziomie O'Ridleya, ale takie działały kiedyś najlepiej. Nawet do dziś, głupie dowcipy ratuje Arthura w różnych rozmowach, jako forma rozładowania sytuacji, czy jako narzędzie do dogadania się z rozmówcą. Liczył, że Bloodworth dalej lubiła te komentarze. Chciał też wierzyć, że kochała rozmowy o kwiatach czy chociaż wyjścia do kina. O'Ridley, próbował nawet kilka razy samemu iść na coś, ale zazwyczaj trafiał na coś, co mu kompletnie nie podpasowało (raz był to film o gościu w kosmosie, na pustyni, gdzie były robaki i przyprawa - totalne nie czuł klimatu), a to Tilly zawsze potrafiła dobrać repertuar. Czarodziej zazwyczaj był gościem od muzyki. Mógł godzinami opowiadać o "Yellow Submarine", scenie lat sześćdziesiątych oraz dlaczego nie lubi Madonny (odpowiedź jest prosta, kompletnie nie czuł tej muzyki). To wszystko wychodziło z niego naturalnie, nawet gdy stężenie wszystkich substancji odurzających w jego krwiobiegu, było na niebezpiecznie niskim poziomie. Udawany luz i spokój został zachwiany przez dziewczynę, która zamiast uciec do swoich sprawunków, postanowiła poświęcić swój cenny czas i pociągnąć temat wyjaśnienia. -Kurwa.-to była jego pierwsza reakcja w głowie, gdy makijażystka umarłych usiadła do stołu. Nie był na to przygotowany. Liczył, że może za dzień lub za 2 lata spotkają się na spokojnie przy kawie, a on będzie miał piękną przemowę. Jego organizm zaczął produkować pot, język powoli zamieniał się w porządny węzeł, a zawartość żołądka chciała zobaczyć, jaka jest pogoda na zewnątrz. Był przerażony, lecz nie było już odwrotu. Musiał zacząć mówić, bo w końcu tego chciał. Nie był pewien czy kiedykolwiek zdarzy mu się taka okazja. -W sumie chciałbym umieć opisać to jakimiś ładnymi słowami, cytatem... może metaforą, ale nie umiem. Potrafię jedynie powiedzieć, jak czuje się oraz co ja myślę.-zaczął niepewnie, czując ogromną wagę każdego słowa. W głowie stał przed całą salą Till, gdzie każda z nich ma inny wyraz twarzy, od złej po smutną. Z kolei Arthur miał mikrofon i wzrok całej sali teatralnej na sobie. -Przez ostatnie miesiące siedziałem w lesie i chyba wyczyściłem wszystkie swoje zapasy.-wyrzucił z siebie, łapiąc oddech między wyrzucanymi zdaniami-To, co mi powiedziałaś, potwornie zabolało mnie i chyba usilnie próbowałem z tym walczyć, aby z jakiegoś debilnego powodu wmówić sobie, że zbytnio przesadzam, aby rozpamiętywać to.-po tych słowach, zamyślił się na 3 sekundy, jakby wertował losowe kartki z przemową, mając do tego niewyraźną minę. Nic nie pomagały strzępki wcześniej przygotowanej mowy, więc musiał po prostu zrzucić ciężar z metaforycznej wątroby.Po chwili jednak wrócił na ziemię i gestykulując żywo dłońmi oraz ze spokojem na twarzy, lecz żywym głosem kontynuował: -Masz racje. Masz absolutną rację, że mam problemy i tu nie chodzi tylko o moje picie czy palenie, ale po prostu bycie... bycie rozwalonym życiowo.-wyraźnie posmutniał, mówiąc to na głos- Nie jest wolny, nie jestem gościem, który żyje swoimi zasadami, lecz totalnie rozwalonym gościem, który dobudowuje do tego jakiś sens na siłę. Może gdzieś, pod tym całym pierdolnikiem, potrafię czasem być mądry, miły, a nawet normalny, lecz większość czasu daje się zjadać swoim demonom, które spokojnie drzemią sobie nawalone, a jak tego nie robią, to doprowadzają mnie do dziwnych decyzji.-wrócił do wyliczania na palcach-Nie mam celu w życiu, marzeń oraz większych aspiracji niż po prostu życie i-i-i-i-po raz pierwszy od dawna zaczął znowu jąkać się, co tylko potwierdza, że jego apteka/sklep monopolowy w Cripple Rock, naprawdę musiał mieć problemy z zaopatrzeniem-I rozwalam każdą dobre wydarzenie w moim życiu.-nastała znowu chwila ciszy na kolejny wątek-Tak jak jestem pokłócony z całym światem i mam w dupie ich słowa, tak Twoje słowa przeszyły mnie na wylot. Jak jedno, precyzyjne pierdolnięcie w samo sedno mojego bycia. I to zupełnie coś nowego dla mnie, bo nikt wcześniej tego nie zrobił. Ojciec mnie wyklinał, matka mnie wyklęła, większość miasta rzuca we mnie obelgami, że jestem ćpunem i alkoholikiem, ale to nigdy mnie nie ruszyło. Dopiero T-t-t-t-ty, przebiłaś tą skorupę i zmusiłaś mnie do myślenia. Uwierz, to myślenie było bolesne.-oczy zeszkliły mu się-Może po prostu zbytnio zależy mi na Tobie, choć nie pokazywałem tego. Zależy mi tak bardzo, że gdy wróciłem na Ziemię po maratonie w lesie, zdałem sobie sprawę, że zniknąłem na kilka tygodni i po prostu bałem się pokazać Ci się. Zraniłe Cię, nie dawałem znaków życia. W ogólności nie wiedziałem co mi powiesz.-zrobił pauzę, aby złapać oddech od swojego słowotoku-Bałem się, Twojej reakcji, gdy opowiem co się wydarzyło, bo nie oszukujmy się - wszystko sprowadza się do tego, że niezdrowo przetrawiłem naszą kłótnię, która doprowadziła mnie od oczywistej konkluzji, że muszę zmienić się, moje podejście do ludzi oraz przyszłości.-nastała cisza po potoku dziwnych słów. Tłum Till w jego głowie, wydawał się nieprzekonany. Szczególnie ta z numerem dwadzieścia osiem, która normalnie robiła mu ciastka, a teraz rzucała je do kosza. To było jasne, sklejone na kolanie wyznanie dla Bloodworth było beznadziejne, recenzenci jego występu zjedzą go w jutrzejszym wydaniu "Grobowniku Codziennym" (recenzję oczywiście piszę ta Tilly z beretem na głowie i w okularach). Zielarz chciał zniknąć z jej oczów i schować się w Cripple Rock, gdzie spokojnie umrze z niewydolności organów przed trzydziestką. W sumie tylko na to tylko zasłużył po tym wszystko. Wręcz idealna śmierć dla kogoś takiego jak on.Ostatnia nadzieja na jakieś polepszenie aktualnej sytuacji umarła, a tłum kobiet opuściło salę. Nastała cisza w głowie Arthura. Serce zwolniło, nawet głos uspokoił się, gdy zaczął dalej mówić: -Ze wszystkich rzeczy, które nie chce w życiu to, abyś czuła się źle. Szczególnie przez mnie, więc uważam, że dlatego najbardziej się bałem. Myślę, że to mój rodzaj miłości też - jestem gotowy zniknąć z czyjegoś życia, jeśli nie daje mu żadnej radości.-dodał, czując gorycz w ustach, ale kontynuował-Jeśli nie chcesz mnie widzieć więcej na oczy, rozumiem - nie pojawię się. Osobiście, chce móc się pokazywać w polu ich widzenia. Bam chce móc nawet czasem w nie spojrzeć, ale chyba to już zbyt wygórowana prośba.-kontynuował już swój wywód do tej jedynej Tilly Bloodworth, która siedziała teraz w kawiarni-Nie oczekuje, że cokolwiek mi odpowiesz teraz czy w ogóle. Jedyne co najbardziej chce to, Twojego szczęścia.-chwycił dziewczynę za ręcę-W końcu na tym polega też miłość, aby dbać o tą drugą osobę bezinteresownie, a uwierz mi - Ty potrafisz odjebać perfekcyjnie tą robotę.- po tym znowu, nastała cisza, lecz Arthur niebyłby sobą, gdyby jego wewnętrzny komik nie dodał coś od siebie-Przyznam, że gdyby nie to dziwne spotkanie, to pewnie czaiłbym się z tymi słowami jeszcze długo. Jednak najwidoczniej Lucyfer kocha mnie lub na tyle nienawidzi, że lubi patrzeć jak p-p-p-plątam się w swoich słowach.-dodał na koniec słaby żart, aby samego uspokoić się. W tym momencie chciał wyjść, załadować się na rower i uciec, aby spokojnie ochłonąć w chatce, lecz jednocześnie bardzo chciał poznać odpowiedź dziewczyny. Strach, walczył z ciekawością i ten pojedynek paraliżował czarodzieja. Dodatkowo dotyk jej dłoni, prawie zapomniany, zielarz chłoną jak najlepszą rzecz. Jedyne co był w stanie zrobić, to w głowię puścić jeden z kawałków The Animals - "Don't Let Me Be Misunderstood". Żałował, że wcześniej o nim nie pomyślał, może by publika w jego głowie doceniła taką formę artystyczną. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
21 kwietnia 1985 roku Niedzielne południe jest idealną porą na spotkanie ze starą znajomą. Wprawdzie umawiały się na nie już nieomal miesiąc wcześniej, ale różne terminarze nie pozwalają zobaczyć się wcześniej. Wreszcie nadchodzi dzień, kiedy obie zgrywają się w czasie. Nosi dziś na sobie krótką dżinsową spódniczkę sięgającą połowy wysokości uda. Musztardowe zakolanówki są znakiem rozpoznawczym zaklinaczki, jakże różniące się od mrocznego stylu czarownic dzisiejszych czasów. Skórzana kurtka ląduje na oparciu krzesła, odsłaniając beżowy golf z długim rękawem. Te zaś kobieta podwija do łokci i splata ze sobą dłonie na blacie ustawionego pod oknem stolika. Stąd ma najlepszy widok na ulicę, gdzie wygląda, by dostrzec Dawson. Za ladą krząta się pani Glacé, zaparzając kawę. Z głośników płynie romantyczna ballada, sławna przed rokiem Careless Whisper, do tej pory bijąca rekordy popularności. Charlotte nie jest wielką wielbicielką podobnych hitów, ale zasłuchuje się w kawałku. Z zamyślenia wyrywa ją dzwoneczek zawieszony przy drzwiach. Podrywa głowę i sięga wzrokiem ku wyjściu, spoglądając na wchodzącą czarownicę. - Alisha - wita ją lekkim uśmiechem, podnosząc się z miejsca, by dziewczynę uściskać. Może nie są obecnie bardzo sobie bliskie, ale stare przyzwyczajenie daje o sobie znać. - Ten kawałek nastraja mnie jakoś nostalgicznie. Kojarzysz go pewnie. - Wskazuje głową na zawieszony na ścianie głośnik, wygrywający uroczą melodię. Tonight the music seems so loud I wish that we could lose this crowd Maybe it's better this way We'd hurt each other with the things we'd want to say George Michael mami swym głosem, wyśpiewując romantyczno-smętne słowa, a Williamson wzdycha ciężko. - Pisałaś, że i ciebie trzymają się sercowe rozterki. Chcesz zacząć z grubej rury? - Sama zaczyna od konkretu, zawieszając wyczekujące spojrzenie na Dawson. Do ich stolika podchodzi starsza kobieta, uśmiechając się doń ciepło i otwiera notatnik, aby przyjąć zamówienie. - Co dla was, moje drogie? - zwraca się do nich przymilnym, melodyjnym głosem. - Sława pani słodkich kasztanów roznosi się po całym mieście, więc tego specjału chciałabym spróbować. Do tego kawy, czarnej, bez cukru - szczebiocze z wdziękiem Charlotte, częstując ją swoim najmilszym uśmiechem, zarezerwowanym tylko dla osób z zewnątrz, dla tych, których chce mamić swoim urokiem i pozostawiać po sobie wyłącznie dobre wrażenie. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity
Alisha Dawson
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 12
TALENTY : 26
Niedzielne popołudnie jest jak dokładnie każde inne popołudnie od kilku tygodni – spędzane samotnie, albo na pracy, albo na przeglądaniu libretta i wyciągu z opery, żeby poćwiczyć krótko swoją partię do zbliżającej się premiery. Samotne i smutne. Ale trzyma się w ryzach myśli, że decyzja, którą podjęła, była właściwa. Nawet jeśli trudna. Chociaż umawiały się na spotkanie już jakiś czas temu, dopiero teraz obie znajdują czas, aby zobaczyć się właśnie tutaj. Allie zsiada z motocyklu, parkując go przed budynkiem kawiarni (kocha go ze względu na łatwość parkowania i, że może wcisnąć się nimi praktycznie wszędzie), zdejmuje jeszcze kask z własnej głowy, mierzwiąc krótko włosy. Zawsze potem fryzura jest strasznie ulizana i praktycznie niemożliwa do opanowania. Jeden z niewielu minusów, chociaż dzisiaj wszelkie aspekty wizualne nie są konieczne. Wchodząc do środka, od razu dostrzega Lottie, która zachęca ją do podejścia do stolika. Nie waha się ani dłużej, pewnym i szybkim krokiem (nawet jeśli krótkim, bo i jak długie może mieć nóżki osoba tak niziutka jak ona?) dołączając do koleżanki i ściskając ją na powitanie, jak za starych czasów. Jeśli by zdjąć nazwiska i wszelkie inne zobowiązania, Lottie nie różni się od niej tak bardzo, przynajmniej w aspekcie wizualnym. Alisha na sobie ma zwykłą, jasną bawełnianą bluzeczkę wystającą zza ciemnej kurtki, oraz dżinsowe spodnie wraz z białymi tenisówkami sięgającymi za kostkę. Przysiada w ciszy za wybranym przez Lotte stolikiem i zwraca uwagę na bębniący z głośników utwór dopiero wtedy, kiedy dziewczyna zwraca na niego uwagę. Lekki grymas przemyka przez jej twarzy cieniem. Careless Whisper chyba już zawsze będzie kojarzyło jej się z tamtym dniem sprzed miesiąca, kiedy była całkiem szczęśliwa i beztrosko śpiewała ten utwór razem z Mauricem w altance, drepcząc do rytmu. — Kojarzę – rzuca zdawkowo, z krótkim westchnięciem wieńczącym stwierdzenie. Gdzieś pomiędzy smuteczkami a kolejnymi westchnięciami pojawia się temat, który do tej pory nie ma miejsca, a przejawia się krótkim, przemyconym Ciebie też, który niknie gdzieś pomiędzy doznaniami, nadchodzącą właścicielką, a zawodzącym Georgem Michaelem. Może dotrze do niej za moment prawdziwy sens słów Lotte, kiedy stara się zebrać odpowiednie słowa. — Ciężko to streścić- - zaczyna, ale wtedy przerywa im właścicielka zbierająca zamówienie. – To samo poproszę – dodaje, odczekując, aż Lotte złoży swoje zamówienie. – Tylko kawę z mlekiem i cukrem. – Teoretycznie pięć lat spędziła we Włoszech, praktycznie i tak nie wyzbyła się swojego zamiłowania do słodkich smaków. Właścicielka odchodzi, a dziewczyny pozostają same, każda we własnym świecie własnych miłosnych rozterek. — Właściwie to sama jestem sobie winna – stwierdza ostatecznie z bardzo dużym poczuciem beznadziei. – Wiedziałam od początku, że nie powinnam się z nim umawiać, nawet mu na początku odmówiłam, ale… polubiliśmy się, i jakoś tak to wszystko wyszło… w dodatku potem otrzymał rolę mi partnerującą w operze. Wiesz, to nie było dla mnie łatwe, to pójście tam, pokazanie się na scenie… ale mnie namówił. Prawie zemdlałam, jak z niej schodziłam – cień uśmiechu odbił się na jej twarzy, choćby przez wzgląd na krótkie sentymenty, które trzymały w ryzach to wspomnienie. – I wtedy się przy mnie nagle pojawił. Pomógł mi dojść do siebie. Potem, jak zobaczyłam swoje nazwisko na szczycie listy, miałam atak paniki. Bo mam przecież pracę, a poza tym rodzice mi nie pozwalają śpiewać. Ale wtedy też przy mnie był i chociaż prawie mnie nie znał, udało mu się mnie uspokoić. Jakoś tak… nie wiem, między nami była jakaś dziwna nić porozumienia. To dość mało powiedziane jak na wszystko to, co Maurice jej powiedział. O chorobie, o ciężarach życia… o młodocianej miłości, którą stracił. Było w nim bardzo dużo bólu przykrytego maską pewności siebie i charyzmy, która najpewniej jest od niego wymagana każdego dnia. To bardzo trudne życie, a ona chciała mu w nim pomóc. To przecież zupełnie naturalny odruch, kiedy już się do kogoś zbliżyła. Ale… Ale. — Ale potem mi powiedział, że będzie musiał ożenić się z inną. Alisha nie myślała o nim w kategorii potencjalny mąż, nawet gdyby nazwisko pozwalało jej na zbliżenie się. Nie wiedziała, czy coś z tego będzie, ale taki przecież był początek nowej miłości – dopiero poznawało się drugiego człowieka. Nie myślało o nim, że na pewno on będzie tą miłością na całe życie. W ogóle nie chciała się nad tym zastanawiać, ale wtedy… Wtedy fakty przez niego wyłuszczone ją przytłoczyły. — No i tak… - przebąkuje, dostrzegając, że już docierają do nich powoli słodkie kasztany wraz z zamówioną kawą. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : sopranistka | solistka w Teatrze Overtone
charlotte williamson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 176
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 9
WIEDZA : 3
TALENTY : 16
Warkot silnika zwiastuje przybycie Dawson. Imponuje Williamson swoją siłą i umiejętnością utrzymania dwukołowca. Wygląda na nim wspaniale i zaklinaczka zaczyna nieco żałować, że nigdy nie zdecydowała się na prawo jazdy. Westchnienie Alishy jest zapowiedzią do dłuższej opowieści i Charlotte już wie, że bardziej przydałaby im się tutaj szklaneczka czegoś mocniejszego, a nie kawa i ciastko. Usadawia się jednak wygodniej i zamienia w słuch. Przez moment waha się, czy sięgnąć jeszcze po papierosa, ale ostatecznie dochodzi do wniosku, że zniszczy on smak niesionej przez panią Glace słodyczy. Zasłuchuje się w opowieści, a każde kolejne słowo od wejścia krzyczy “Alisha!”. Otoczone jest różem, smakowitym lukrem. Brzmi tak, jak głosiłaby bajka o księżniczce, o bohaterce powieści romantycznej, o jej fatalnych początkach i pięknym, acz burzliwym romansie. Czy to właśnie chciała jej przekazać? - Zaraz, zaraz - wtrąca się nagle Charlotte ze ściągniętymi brwiami. - Znasz się z facetem od kilku tygodni, a on ci już mówi, że musi się ożenić z inną? - Mruga w zdezorientowaniu, zastanawiając się, który to taki mądry, że przed flirtem zasłania się od razu ślubem. Narwaniec jakiś. - To znaczy… Ja bardzo doceniam szczerość, ale coś mi się wydaje, że jakby naprawdę chciał być z tobą bezpośredni, to przed tą całą szopką powiedziałby ci, że ma narzeczoną - stwierdza, gestykulując żywo dłonią, nieomal wytrącając z rąk sprzedawczyni tacę z pełnym zamówieniem. - Oh, przepraszam - rzuca tylko, momentalnie zmieniając znów ton na uprzejmy. Odczekuję chwilę, aż pani Glance ustawi na stoliku kasztany oraz napoje, po czym przysuwa nieco bliżej siebie swoją filiżankę. - No chyba, że takowej nie ma i przestrzega cię na zapas, ten to dopiero byłby przewrażliwiony - kontynuuje, a kąciki jej ust unoszą się w zgryźliwym uśmiechu, ale prędko znika z ust zaklinaczki, bo widzi tą zmarnowaną minę Dawson, która błaga o pomstę do Lucyfera. Chyba rzeczywiście ją złapało… - Jeśli ciebie to pocieszy, w moim życiu uczuciowym nigdy nie było dobrze. Zawsze coś się niszczy, najczęściej ze względu na głupotę facetów. Mają w sobie to coś, co zmusza ich do ucieczki przed zaangażowaniem. - Głos Charlotte przyjmuje poważny ton, mówi, jakby była znawcą w tym temacie, za jakiego się zresztą uważa. Własnych perypetii wielkimi podbojami nazywać nie zamierza, lecz z całą pewnością pomogły jej w zrozumieniu praw rządzących światem i sprawić, by stała się w nich ekspertką. - Choć muszę przyznać, że taki prawdziwie pierwszy, to taki zły nie był - sięga wspomnieniami nieco dalej, niż końcówka szkoły średniej i dociera do O’Ridleya. Bardzo sympatyczny, nieco zagubiony, a przede wszystkim uroczy. Mogła się nim chwalić wśród koleżanek, ale trzymając go za rękę, zaklinaczka jeszcze nie wiedziała, z czym się je jakikolwiek związek. Realizacja nastąpiła później. - Ale wracając do bezdusznych facetów! - Sięga po filiżankę i moczy uszminkowane czerwienią usta gorzką kawą. - To pamiętasz pewnie Hamilla, z którym byłam w liceum? Był fatalny, dosłownie. Przystojny, utalentowany, ale przeciętnie inteligentny. - Znów ten pogardliwy gest, który podkreśla zdenerwowanie Charlotte. Jak zawsze zresztą, kiedy przyjdzie jej wspominać byłe sympatie. - Naprawdę go kochałam. Byłam gotowa dać mu wszystko, ale ten zdecydował, że inni są ważniejsi. Wymigiwał się od naszych spotkań, umawiał się z innymi. Przyłapałam go na tym kilka razy, przy każdym bagatelizował sprawę, jakby nic takiego się działo. Pożegnałam się z nim jak najprędzej, a i tak zmarnował mi dwa lata życia. - Wywraca oczami i sięga po jeden z kasztanów. Chrupiąca, słodka skórka chrzęści pod zębami. - Każdy kolejny wcale nie był lepszy, więc powiem ci tak, Allie. Wycofaj się, póki jeszcze masz możliwość. Złota rada Charlotte, każdy rękę dałby sobie obciąć, by ją usłyszeć. Williamson dzieli się tym z głębi serca, czarnego zresztą, jak toń zawartej w filiżance kawy. Zgryźliwość oraz żal trzymają jej się przez cały ten czas, pogarda do przedstawicieli płci męskiej nie pozwala dopuścić do siebie nikogo, kto mógłby przebić się przez postawiony mur. Nie, żeby całkowicie odmówiła sobie kontaktów z płcią brzydką, ale to część na inny etap rozmowy. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : studentka demonologii, asystentka w kancelarii Verity