LOCHY Znajdujące się na samym końcu korytarzy kazamaty lochy to miejsce brudne, pozbawione światła i przerażające. To tutaj trzymani są wrogowie Kościoła Piekieł, którzy pod czujnym okiem gwardzistów nie mają najmniejszych szans na ucieczkę. Z pomieszczeń często słychać krzyki, ale nierzadko nikt nie wie, czy są to znaki tortur mających tam miejsce, czy okrzyki szaleństwa. Mówi się, że jeśli ktoś raz tutaj trafi — już nigdy nie zobaczy słońca. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
kontynuacja kostnicowych przygód Nad głowami szaro—granatowy półmrok, pod nogami inny szaro—granatowy półmrok; dwie niezmierzone i niedostępne otchłanie, które w kwadrans skurczyły świat do lepkiej od ciemności pustki. Zaczęło się od bólu — gdyby miał czas (nie miał) i siłę (już nie miał), zauważyłby przedsokratejską zależność; historia każdego człowieka zaczyna się od bólu. Niektóre w bólu dobiegają końca. Niektóre pomiędzy dawkami bólu wybrzmiewają dosadniej niż bez jego wątpliwie wyczekiwanej obecności — antyczna arché, praprzyczyna wszystkich bytów, prasubstancja, podstawowy składnik rzeczywistości, nosiła dziś znamiona cierpienia. Stygmat otartych nadgarstków był początkiem, nieregularne zadrapania na ramionach środkiem, przygryzione wnętrze policzka — końcem. Ostatnie sześćdziesiąt sekund w Sonk Road zmieniło się w starogrecką tragedię; tak paskudnie nieudanego czaru nie zainscenizowałby nawet Tespis z Ikarii. Wszystkie niewątpliwie celne i zmyślne riposty utknęły w — zły dobór słowa — zasznurowanym z bólu gardle. Każda — bezsprzecznie ujmująca, zwłaszcza intelektowi rozmówcy — uwaga zginęła rozgryziona pomiędzy zębami; eksplozja magii zbiegła się w czasie z eksplozją cierpienia. Później eksplodowało tylko — aż, zaledwie, znowu — poczucie wolności. Wróżbitów w Saint Fall było wielu, ale żaden (poza Ignacio, niech jej burrito lekkim będzie) nie śmiał wróżyć przy Orestesie; kiedy spomiędzy greckich ust pada wyrok — Gwardia wkrótce tu będzie — interpretacja przyszłości zamyka się w zdaniu wysłowionym: Gwardia wkrótce tu będzie. Wkrótce to kilkadziesiąt sekund, smród gwałtownej magii w powietrzu, kolejna związana ofiara tego wieczoru oraz wytarta tapicerka tylnego siedzenia Forda; wkrótce to wyprawa w nieznanie, u której kresu pojawia się tylko więcej pytań. Przez całą drogę do Deadberry, Zafeiriou zadał ich dokładnie zero. Gwardia milczała — to chyba jeden z warunków przyjęcia — a kazamata z widmowego miejsca na mapie Saint Fall, które Orestes zamierzał odwiedzić w miesiącu kalendarzowym Nigdy roku niepańskiego W Życiu została bolesną pinezką na architektonicznym rysie miasta. Wieczór zdążył zamienić się w noc, tyle zapamiętał zanim pochłonął ich mrok krętych korytarzy; nikt nie podał im zarzutów, nikt nie przedstawił praw, nikt nie obiecał, że niedługo będą mogli zadzwonić po adwokata. Jedyny, na którego stać było Zafeiriou, dzielnie stał na trzeciej półce od dołu w dziale alkoholowym — dlatego Ores milczał. Kręte korytarze prowadziły w dół; ciche ściany wymagały jeszcze cichszego kroku, który jedynie od czasu do czasu przetykany był przez kurczowo wstrzymywany oddech. Błędny cykl tąpnięć—echa—oddechu przerwał dopiero metaliczny dźwięk krat. W migotliwym świetle żarówki na korytarzu zamajaczyła przed nimi nieokreślona przyszłość — zimna podłoga, osad brudu i— Jedna prycza. Trzask zamykanych za ich plecami zawiasów wprawił w ruch zawiasy głów; Orestes spojrzał na prawo, po raz pierwszy od Sonk Road mając wystarczająco ochoty i przymusu na wizualną konfrontację ze sprawcą — winnym, jak zwał, tak zwał, jak nazwał tak zostało — jego niedoli. W tym czasie pseudo—agent, złodziej pentakli, siewca chaosu i fanatyk czaru, którym ewidentnie nie potrafi się posługiwać, zrobił to samo. Dzielili sekundę zrozumienia w nieporozumieniu — a potem obaj rzucili się w kierunku pryczy. Obaj w tym scenariuszu było przesadą; rzucił się ten wyższy — Orestes najpierw wysunął stopę, trochę w prawo, trochę w kierunku buta tego kariólis, trochę naumyślnie, trochę z zamiarem podłożenia mu nogi zanim poczucie moralnej wyższości zdominuje świadomość, że jest za stary (kto był starszy?) i zbyt zmęczony (kto nie był?) na kłótnię o poduszkę. Intelekt znów odniósł zwycięstwo nad fizyczną przewagą — jedno zakłócenie trajektorii wystarczyło, żeby grecka myśl filozoficzna wyprzedziła amerykańską nie—myśl. Zafeiriou opadł na pryczę z dokładnie taką gracją, jakiej można było spodziewać się po kimś, kto przeszedł przez przedsionek — To podstawa przetrwania w więzieniu — obicie pośladków na twardej pryczy? Nawet cienki koc nie zamortyzował gwałtownego zetknięcia na froncie ciało—łóżko. — Podkreślenie własnej dominacji. Chciałby zmyślać, ale— — Pierwszy raz? — rozpięty — przez gwardzistów? Nie pamięta; zalążek poodsłuchaniowej migreny i pączkujące przerażenie zatarły wspomnienie samego aresztowania — płaszcz ujawnił tajemnicę błękitnego swetra pod spodem. Musiał być za krótki — założone za głowę ręce podwinęły materiał i odsłoniły dwa cale skóry, cal tatuażu oraz ćwierć sekretu; kładący się na pryczy Grek — wcale nie Włoch — zbyt pewnie czuł się za kratkami. Ścigaliśmy się do pryczy i wygrywam dzięki sprytowi, uporowi oraz kości: 35 + 2 (sprawność) + 5 (modyfikator za szybkość) = 42 Daniel dostał kłodę pod nogę i musi utrzymać równowagę, próg wynosi 50 (z ewentualnym modyfikatorem za gibkość). W przypadku nieprzekroczenia progu, może wykonać rzut k3 na wylosowanie, na co dokładnie wpada (lub upada): 1 — rozpędzony wpada na ścianę naprzeciwko 2 — potknięcie posyła go na spotkanie z posadzką 3 — impet utraconej równowagi sprawia, że ląduje na pryczy |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Daniel Murphy
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Nad głowami tragedia. Daniel nie wiedział, w ilu aktach się tragedie rozgrywają, ani kto z religijną zachłannością takie pisał. Znał tragedie z innych kategorii, niż te teatralne — znał tragedie pięciolatki, która nie mogła znaleźć swojego ulubionego pluszaka cztery minuty przed zarządzoną ciszą nocą. Znał tragedie rodzin, które musiał informować o zgonie ich bliskich. Tragedię, którą była gasnąca nadzieja, że zaginieni sprzed laty mogą się jeszcze odnaleźć — statystyka podpowiadała, że po czterdziestu ośmiu godzinach szanse spadają o pięćdziesiąt procent — te tragedie znał doskonale. Pod nogami dramat. Podłoże szybko zbliżyło się do jego twarzy, która (znowu) boleśnie uderzyła o twardość gruntu, gdy zaklęcie czarnej gwardii skonfrontowało go z prostym faktem — ból może być rzeczą namacalną, jeśli bardzo się postarasz. Wysoki Sądzie, Wysoki Gwardzisto— Nie taka była moja intencja. Intencja nie miała znaczenia, gdy zaklęte sznury zacisnęły się mocniej na skórze Ze ściśniętymi z bólu żyłami, ze ściśniętymi ironią losu kończynami, wsadzony był do samochodu, a potem samochodem wieziony — gdzie? Nawet otumaniony magią umysł, wiedział doskonale, kim byli mężczyźni, którzy ich zatrzymali oraz gdzie w takim wypadku są transportowani. Daniel to wiedział; doskonale wiedział, a więc dlaczego— Bo bywa lekkomyślnie—głupi, dokładnie dlatego. — Panowie nie rozumieją— Ich głucha cisza sugerowała, że nie chcą zrozumieć. — To jakaś pomyłka— Nie brzmi ci to znajomo? — Nie możecie— Mogli i właśnie to zrobili. Dyskusja zakończyła się na zduszonych w tapicerkę samochodu kilku zdaniach, tylko po to, aby przy prowadzeniu w podziemia kościoła, mężczyzna wznowił swoje próby negocjacji, argumentując, że jeśli nie stawi się jutro w pracy, ktoś będzie zadawał bardzo dużo pytań z tego powodu. Niespecjalnie ktokolwiek w Kazamacie się tym przejął. Proces przeszukania, a potem pozbawienia wszystkiego — począwszy od godności — był o tyle upokarzający, że odbywał się w towarzystwie, na które Daniel spoglądał przez cały czas spod byka. Nie znad byka — na przykład takiego mechanicznego — co zdecydowanie spod, jakby wzrokiem próbował przekazać, że— — To twoja wina — mruknął pod nosem, gdy wrzuceni zostali do, o zgrozo, jednej celi. Zanim debata o winie, tego kto jest jej właścicielem lub inicjatorem, mogła do końca wybrzmieć, inna potrzeba przybrała pierwszeństwo — iście więzienna potrzeba dominacji nad jedną pryczą. On pierwszy — po pełnym zrozumienia spojrzeniu — rzucił się do przodu. Nie były mu obce wyścigi po pilota, ani fakt, że jego siostry nigdy nie grały w tę grę czysto. Powinien więc się spodziewać chamsko podstawionej nogi (widać, że kryminalista), jednak resztki naiwności, że ktoś będzie grał według zasad, przyćmiły zdrowy rozsądek. Jakich zasad? Tu nie było żadnych zasad. Zachwiał się w powietrzu, jedną nogą machając do góry, aby rozłożonymi w pozycji jaskółki rękami, złapać równowagę. Bardzo ładnie, Carol, za lądowanie, dałaby mu całe pięć punktów. Byłoby więcej, gdyby faktycznie się wywrócił; miała brzydki nawyk chichotania, gdy to się działo. — Oszustwo — jeden wydech i jedno słowo, nim świadomość, w jakie bagno zostali wrzuceni, położy się na jego barkach, jak Grek na pryczy — z gracją zerową. Nawet w mroku widać było, jaki kutafon jest z siebie zadowolony. Przeżycie, więzienie i dominacja to słowa klucze, które kształtują się w jego głowie. Przeżycie oznaczałoby, że wyjdzie stąd — musi wyjść, ma młodą damę do zabrania na łyżwy. Więzienie jest zwykłym przypomnieniem okoliczności, w jakich się znalazł — i tak, jest to pierwszy raz. Dominacja była sugestią. — Skoro nalegasz. Cela była mała, ciemna i zimna. Leżący na pryczy mężczyzna zbyt pewny siebie, jak na okoliczności, a jego sweter zbyt krótki, odsłaniający— — Tak — teraz nie dzielił ich metr, stanięcie nad pryczą zajęło sekundy — tyle, ile Grekowi wgramolenie się na nią. — Pierwszy raz— Złapał go za mankiet—zbyt—krótkiego—swetra, aby w pociągnięciu ręką podnieść go do pionu i odepchnąć z daleka od pryczy. Był lżejszy, niż wyglądał. Było to łatwiejsze, niż powinno. — jak mi idzie? Pytanie wybrzmiało, dopiero gdy posadził własny tyłek na niezwykle wartościowym kawałku metalu. Danielowi udaje się zachować równowagę po (bezczelnym) podłożeniu nogi, uzyskując wynik 58 [rzut 43; sprawność 15]. Daniel również nie poddaje się bez walki i z zachowaniem mechaniki walki wręcz, zrzuca Oresa z pryczy. Zastosowany został cios średni z wynikiem 110 [rzut 90; sprawność 15; modyfikator za walkę wręcz 5]. Jeśli Oresowi nie uda się wykonać uniku, zostanie mu zadane —23 PŻ [sprawność Daniela + k20 podzielone na dwa]. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : LITTLE POPPY CREST
Zawód : NADZORUJĄCY AGENT SPECJALNY FBI (SSA); szeregowy w gwardii
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Panowie nie rozumieją— Pochmurny błękit pod przymkniętymi powiekami; odpowiedź zatopiona w zmęczonym blasku tęczówek — rozumieją aż za dobrze. To jakaś pomyłka— Drobne uniesienie kącika ust rozmyło się w półmroku kabiny Forda — naprawdę brzmiało znajomo. Nie możecie— Ciche westchnienie jako preludium do długiej, długiej ciszy — oczywiście, że mogą. Czarna Gwardia może wiele; w tym krótkim odcinku czasu pomiędzy wolnością i aresztem może wszystko. Paskudne bestie; dwa słowa, niezliczona ilość kroków, kilkaset uderzeń serca — w odmętach kazamaty łatwo sprowadzić obcych do pojedynczych epitetów i osamotnionych rzeczowników. Paskudne — tak; bestie — nie. W nieprzyjemnym spojrzeniu, które jeszcze we wstecznym lusterku próbowało wywiercić dziurę w poczuciu winy, dostrzegł migoczący, zimny błysk inteligencji; gwardziści byli paskudni właśnie dlatego, że nie byli zwierzętami. Dlatego, że doskonale rozumieli, co robią. I czy właśnie to nie czyni ich bestiami, Zafeiriou? Zakazał sobie stawiania filozoficznej diagnozy; z poziomu pryczy zapaść mógł i tak tylko jeden wyrok — ktoś rozkoszował się wygraną, ktoś inny źle znosił porażki. Ruch przy świeżo zatrzaśniętych kratach był szybki i, w przeciwieństwie do opadania na pryczę, noszący szczątkowe znamiona gracji; jaskółka uwięziona (katedra ją złowiła w sklepienia sieć wysoką; zgadzało się wszystko) złapała równowagę, a później— — Ty— Katastrofy przytrafiają się w sekwencjach — prologos to nierozsądnie wysoka sylwetka dybiąca na grecką niepodległość nad pryczą; z tej perspektywy był wyższy niż zasługiwał. — Przestań— Parodos to palce zaciśnięte na mankiecie adekwatnie—długiego—swetra i pociągnięcie w górę z siłą, której bliżej do skalkulowanego gniewu niż ślepej wściekłości. Był silniejszy — dokładnie tak, jak wyglądał. Utracony kontakt na froncie prycz—plecy rozciągnął się w kilku sekundach stasimonu; podrywania ze skrzypiących sprężyn i odpychania od poduszki, której zdążył przekazać trochę śródziemnomorskiego ciepła. Zamiast runąć na podłogę (niedoczekanie) albo uderzyć o przeciwległą ścianę (odpowiednio antyczno—dramatyczne), Orestes po prostu złapał równowagę, odwrócił się na pięcie i zrobił dokładnie to, co powinien — w jednym susie zaanektował pół pryczy. Stasimon przebrzmiewał z zadowolonym echem pytania — odpowiadał na nie z tronu więziennej poduszki. — Tak sobie, jeśli mam być szczery — północna część terenu spornego znalazła się właśnie pod greckim Na samo dno. Po drugiej stronie krat — na wolności? Czy człowiek kiedykolwiek jest wolny? Czy wszyscy nie są niewolnikami swoich przestrachów? — mrukliwe morda tam w wykonaniu strażnika utwierdzało w przekonaniu oczywistego; w kazamacie nikt nie spieszył się z przestrzeganiem niekościelnego prawa. — Spędzimy tu trochę czasu, dlatego — tylko dlatego; nie dlatego, że w ciszy szepty wybrzmiewały oskarżycielsko — mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa na zapętlonej kasecie — mam propozycję. Zaciśnięte w palcach żeberko pryczy anektowało ciepło skóry; w żeliwnym stopie zagościł okruch życia. To symobliczne i zabawne jednocześnie; jeszcze godzinę temu żadne z nich — ani prycza, ani federalny stróż prawa, ani grecki prawołamacz — nie wiedzieli o swoim istnieniu. — Możesz przyznać, że popełniłeś błąd i przeprosić od razu albo — albo — z głową zwracaną w kierunku linii demarkacyjnej pryczy, poszukiwał winowajcy. Za południową granicą rozciągały się tereny bezprawia i bezczeszczenia antycznych wartości — siedząc, agent specjalnego nadzoru tracił na wzroście, ale nie bezmyślności. — Odpowiesz na zagadkę. Wtedy przeproszę ja. Unikam konsekwencji zamachu na grecką niezawisłość (70 + 2) i w efekcie rozpoczynamy rozmowy pokojowe. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Daniel Murphy
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Przestań, prawie go powstrzymało. W innym wszechświecie (jedna z teorii brzmiała, że istniało ich wiele), by przestał. We wszechświecie, gdzie ból nie doskwierał, w każdym ułamku wymęczonych dniem oraz magią, mięśniom. W tym wszechświecie nie spotkali się w ciemnościach zepsutego do szpiku kości, do muru betonu Sonk Road — spotkali się gdzieś, gdzie było światło, tak łatwo wyjaśniające wszelakie niepewności. Wtedy przestań, by w zupełności wystarczyło, a rozpędzone gniewem mięśnie, posłuchałyby. Przestań, sprawiło, że pożałował. Często żałował tego, że myśl zdawała się być zbyt wolna — przynajmniej ta racjonalna myśli, ta impulsywnie—nieuchwytna, była motywatorem i nośnikiem wszelakich działań, którymi podążały jego ręce. Po gniewie przychodził czas na spokój, a w spokoju pojawiała się chwila — moment, ta naprawdę — na wyrzuty sumienia. Moja wina, moja wina, moja bardzo— Lepszy Grek w dłoni, niż Włoch na dachu. Grek w dłoni nie trwał długo — nawet nie poleciał daleko, zawracając niepozornie zwinnie z powrotem na pryczę, nim Daniel zdążył się na niej całej rozłożyć. W ostateczności Gniewnie rozsunięte nozdrza i szybko wypuszczone z nich powietrze, ale kolejne słowa połknięte pod napływem kryminalnej bezczelności. Ktoś tu ewidentnie czuł się jak w domu i nie był to bynajmniej żaden Murphy. Siedzący gdzieś — zawsze w okolicy, zawsze w cieniu — gwardzista, nie podzielał ich komediowego wyczucia, niezbyt kulturalnie próbując ich uciszyć. W odpowiedzi Daniel zacisnął rękę analogicznie do tej zaciśniętej po stronie przeciwnika, wyznaczając tym bardzo wyraźny komunikat — to moja ziemia. — Mhm — mruknął, elokwentnie, co było jedynym symptomem woli wysłuchania (ha!). Trochę czasu brzmiało niewinnie; jak wtedy, gdy tłumaczył Carol, ile jeszcze będą musieli czasu spędzić w kościele lub za ile będzie mogła wejść do wody po zjedzeniu obiadu. Trochę czasu było małym zwierzątkiem — jeśli takie kryło się w murach kazamaty, to musiało być ich tysiące. — Błąd? — wtrącił się w jego wypowiedź, już mając gotową swoją, ale zmęczenie potrafi osłabić każdą urażoną dumę. Dlatego nie powiedział, że błąd to popełniłeś ty, ubierając ten idiotyczny sweter — i też dlatego, że jest to niedorzecznie dziecinna — Odpowiem na zagadkę i przeprosisz ty, a potem — po bitwie na magię, przyszedł czas na bitwę na słowa — czyli de facto — bitwę na to samo. — się ładnie wylegitymujesz. Miał zamiar, Cóż, zamiłowaniem do mundurów. Tacy też bywali, na szczęście, FBI mundurów nie posiadało. — Aha, i mam trzy próby. Mieli przecież trochę czasu. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : LITTLE POPPY CREST
Zawód : NADZORUJĄCY AGENT SPECJALNY FBI (SSA); szeregowy w gwardii
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Ktoś inny trzyma pilota i właśnie włączył program Wina i Uprzedzenie. Przestań albo w wieku trzydziestu dwóch lat ockniesz się w zatęchłej, ciemnej celi, siedząc na tlących się zgliszczach spokojnego wieczoru, bez pentakla na szyi, pokryty bólem. Przestań albo przekonasz się, że zgubiłeś ostatnie pięć dolarów z portfela, albo że — myśl pełna grozy i niedowierzania — ktoś gwizdnął je z kieszeni, kiedy akurat przeprowadzałeś amatorską lobotomię na agencie federalnym; i chociaż sam chwilę później odtworzyłeś jego upadek po schodach, był to lot w pełni (nie)kontrolowany. Przestań albo po odzyskaniu zamrożonej na bliżej niesprecyzowaną przyszłość wolności wejdziesz do pierwszego, lepszego baru; wtedy przez krótką chwilę poczujesz się ustawiony we właściwej czasoprzestrzeni. W zadymionym wnętrzu, z przeraźliwie dotkliwym smrodem alkoholu w nozdrzach, ze swetrem kompletnie niepasującym do tej sceny — zmęczony, skapitulowany, odtwarzający przeszłość jak na Słuchacza przystało. Błąd; jedna sylaba, tak wiele możliwości. Błędem była wyprawa przez Sonk Road — błąd popełnił zatrzymując się na szczycie schodów, zamiast zniknąć w półmroku uliczki. Błędnie ocenił własne szanse, więc teraz błądził; wzrokiem po celi. Osądzające spojrzenie nie umknęło greckiej uwadze — ktoś chyba miał uszkodzony błędnik, skoro znów wracał do poziomu swetra. Błędne mogły być intencje i mściwość — ta ostatnia skłoniła Greka w niewoli do pozbycia się płaszcza. Najpierw lewy rękaw, później prawy; okazuje się, że trudno ściągać okrycie wierzchnie, na zmianę chwytając dłońmi stalową rurkę — federalny udowodnił dziś dwukrotnie, że nie gra czysto i mógł wykorzystać moment, gdy relacje prycza—współwięzień ulegną rozluźnieniu. Bez płaszcza sweter objawił się w pełnej okazałości — próbował imitować błękit nieba, którego mogą — Zgoda — ten uśmiech mógłby go zdradzić. Ktoś, kto zna Orestesa lepiej — zna Orestesa w ogóle — przeczułby nadchodzącą katastrofę na poziomie komórkowym; tak, jak zwierzęta wiedzą, że zbliża się trzęsienie ziemi. — Trzy próby i jedna podpowiedź od publiczności. Widownia była skromna — jeden Grek, kilka ukrywających się w mroku karaluchów, cień gwardzisty, którego widmo przesunęło się wzdłuż krat; tak dziwnie się uśmiechał, mijając celę, jakby z trudem powstrzymywał się przed poinformowaniem ich o czymś, co czekało w rozkazach skapujących na niego z góry. Bezimienny klawisz chwilowo nie stanowił problemu; problemem było to, że świat przedstawiony zaczynał niebezpiecznie przypominać helikopter w głowie przy pijanym zasypianiu. Odsłuchanie w Sonk Road zaczęło upominać się o sprawiedliwość — Orestes był zmęczony; czuł się tak, jakby wyjął swoją duszę, wywrócił na drugą stronę, wytrzepał niczym worek odkurzacza i przyznał, że wszystko, co tam było, to znużenie i śmieci. Chcę spać — nawet to byłoby kłamstwem. Tak naprawdę chciał pić. Wsparta o zimny mur głowa przechyliła się o cal — z tej perspektywy łatwiej obserwować pieprzyk na federalnym policzku i mówić martwymi językami. — Óss' élomen lipómestha, ós' oúch élomen ferómestha. Samogłoski rozpełzły się po podłodze, spółgłoski wsiąknęły w ściany; przetrwało tylko echo. — Coś nie tak, panie federalny? — filozofia jest nieśmiertelna — przez sekundę, dwie, nieskończoność nieśmiertelny był też Orestes. Jego nieśmiertelność kryła się w spokoju; w głosie, który niczego nie zdradzał i niczego nie sugerował — koniem trojańskim okazał się dopiero uśmiech. Drgnięcie w kąciku ust zwęziło spojrzenie; zza zmrużonych powiek trudniej dostrzec rozbawienie — Sfinks ma pewną opinię do utrzymania. — Nie twierdziłem, że zadam ją po angielsku. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Daniel Murphy
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Zgoda, zapowiedź katastrofy i Sens poczuł, dopiero gdy zmęczone mięśnie zaczęły dygotać. Ojciec nauczył go na biwakach, że lepiej jest przykryć się ubraniami, aby zachować ciepło, niż dokładać kolejne warstwy. Szkoda, że ktoś podziurawił jego płaszcz perfidnie wrednym zaklęciem (ładnie rzuconym zaklęciem) wariacyjnej. Zgoda; ironicznie wypowiedziana zaraz przed największym oszustwem tego wieczora. — To— Jedno słowo, dwie litery i dalszy szok wymalowany na twarzy w odróżnieniu od czyjejś wyraźnej radości z przechytrzenia przeciwnika. Wparta na murze, który nie zamierzał runąć, głowa nie kryła zmęczenia oraz wzroku rozmówcy. Pieprzyk czuł się obserwowany, a jego właściciel — wydymany. Milczał — widok niespotykany — długo. Nikt nie powiedział, że musiał zgadywać od razu. Nie zamierzał. W czymś, co spokoju imitować nie mogło, ściągnął własny płaszcz — najpierw prawy, potem lewy rękaw, na zmianę dłońmi chwytając stalową rurkę, bo ktoś tu nigdy nie grał czysto. Może nie potrafił na czysto wygrywać. Może za bardzo zależało mu na utarciu teksańskiego nosa, aby ryzykować, że zagadkę zadaną po angielsku, byłby w stanie rozwiązać. Nie potrafił nie przyznać, że mogło mu się należeć. Płaszcz szybko zyskał nową nazwę i stał się kocem, okrywającym trzęsące się z chłodu ramiona. Przez ułamek sekundy, nim połączył się z ciałem, pokazał białą koszulę, która wiele już tego dnia przeżyła, i brązową marynarkę. Strój służbowy, który już dawno powinien znaleźć się na krześle w jego domu. Tęsknił za swoją bluzą; za jeansami i ciepłą herbatą, którą piłby teraz na kanapie. Tęsknił za ciepłem własnego mieszkania i szumem włączonego w tle telewizora. Najbardziej jednak tęsknił za śpiącą już od dłuższego czasu córką, która pewnie przewracała się niespokojna, bez buziaka w czoło na dobranoc. Teraźniejszość drażniła go; nie lubił jej przegapiać. Przyszłość była niewyraźna w kościelnych ciemnościach, a przeszłość— Przeszłość była gryzącym w szyję szalikiem. Czasami rozgrzewała, głównie jednak przeszkadzała. Cóż za strata, mówiono w momentach najmniej ku temu odpowiednich. Ogromna strata, życie młodego, obiecującego chłopca prawie się skończyło przez bezmyślność jakiejś dziewczyny. Cóż za strata. Stratą — czasu — było siedzenie w tym zawilgotniałym lochu. Nie zrobili nic złego — ani jeden, ani drugi — nikt ich nie widział, gdyby tylko te przeklęte schody, których nie mógł odczarować. — Dlaczego po prostu nie uciekłeś? — zapytał po milczeniu, które mogli odliczać w dziesiątkach minut. W kazamacie nie było zegarów, a jedyne, co tykało, to echa ich sumienia. Mogły minąć godziny, mogły kwadranse — nie wiedzieli. — To nie jest podpowiedź, więc nawet nie próbuj tego liczyć — dodał szybko. Wyciągał wnioski — nie zawsze, ale zazwyczaj — a ten był prosty. Grek nie zamierzał grać uczciwie. Kowboj zamierzał więc grać na zwłokę. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : LITTLE POPPY CREST
Zawód : NADZORUJĄCY AGENT SPECJALNY FBI (SSA); szeregowy w gwardii
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Ostateczna cisza, która huczy w burzy śnieżnej myśli, cisza, która następuje, kiedy pękną już struny wiolonczeli, cisza która przychodzi ze śmiercią muzyki. Zapomniane korytarze kazamaty milczą, prycza pod palcami nie ma żadnych historii do opowiedzenia, federalny po to— zapada w śpiączkę niewysłowienia. Triumf zagadki przypłacony ciszą; gdyby zamknął oczy — zamknął? Chyba tak, na chwilkę; na kilkanaście sekund, które mogły być kilkudziesięcioma minutami — mógłby wyobrazić sobie, że jest sam. Znów ma dwadzieścia dwa lata i jest sam, aż— — Dlaczego miałbym? Teraźniejszość była tu i teraz — w chłodzie, o którym łatwo zapomnieć, gdy ciało ogranicza zużycie energii do płytkich wdechów. Uniesione powieki odsłoniło spokojne wody; joński błękit morza przodków skonfrontował się z ciemnością nieokreślonej przyszłości — jedynym jasnym punktem była obecność na drugim krańcu pryczy. — Niecodziennie widuję agentów federalnych w pozycji horyzontalnej — niecodziennie widywał agentów federalnych w pozycji innej niż ta wymierzona przeciw uczciwym obywatelom rzekomo wolnego kraju; ta kłótnia mogła poczekać. Niedawno — godzinę, dwie, trzy temu? — obserwował, jak agent federalny próbuje ściągnąć kurtkę i nie puścić żeberek pryczy; papuga. — Mogłeś rozbić głowę. To nie— Dlaczego? Dlaczego prawda miałaby wsiąkać w wilgotne mury, skoro nieumiejętność jej wysłuchania była powodem, dla których czas skraplał się na ścianach celi, a strach — na ściankach zaciśniętego serca? — To nie twoja część pryczy — wytarty płaszcz linią graniczną — zsunął go z kolan, zamieniając w okopy przecinające materac w pół. Na zachodzie bez zmian; na wschodzie zawierucha wprawionego w ruch ciała. W biegu do pryczy odległość od drzwi wydawała się nieskończona — tak naprawdę była kilkoma krokami, które napotkały zatrzaśnięte kraty i— — Przepraszam? Byłoby bardzo głupio, tkwić tu godzinami z możliwością wyjścia w każdym momencie; ostrożnie owijane wokół kraty palce próbowały — próbujcie, próbujcie — nie słuchać. Pchnięcie było lekkie, szczęk metalu zimny, słowa ciche; nadzieje zimniejsze od powietrza, w którym wydech zamienił się w puchate widmo mgiełki. — Muszę zadzwonić. Świat po drugiej stronie to feeria wyobrażeń — chyba biurko, prawdopodobnie strażnik, na pewno wąski korytarz. Słowa nie poniosły się echem; odpowiedź zabrzmiała jak rzucona o ścianę, nadgniła śliwka. — Spierdalaj. Odwrócenie głowy w kierunku pryczy byłoby przyznaniem się do porażki; poniósł dziś o jedną za dużo, teksańska masakra uśmiechem niemechanicznym byłaby kroplą przelewającą czarkę frustracji. Ta w sercu przypominała narośl — nawet mówić trudno, kiedy kalejdoskop potencjalnych konsekwencji siniaczy słowa. — To pilne, mój— Mój kuzyn musi wiedzieć. Więzienie nosiło znamiona rytuału wyciszającego; nie słyszał nic zza ścian — odpowiadał tylko korytarz. — Której sylaby w spierdalaj nie rozumiesz? Spie— czy —dalaj? To zły pomysł, Ores, powiedział Ores w głowie; której sylaby w spierdalaj nie rozumiesz? zapytał Ores w celi. — Nie tak sylabizuje się spierdalaj. Odparł zmienionym — z tak—jakby teksańskim akcentem — tonem Ores przy kratach. Cisza trwała kilka sekund — w przeciągu kilku sekund można odwrócić głowę w kierunku pryczy i przekonać się, czy porzucona na niełaskę prycz została zaanektowana; można przesunąć dłonią po chłodnej kracie — w górę, w dół; nie słyszał nawet odległego wrzasku przeszłości, coś blokowało umiejętności odmieńca — czekając na— — Coś ty— — Coś ty powiedział? W górę, w dół; oplecione wokół zimnej stali palce nie cofnęły się nawet na dźwięk kroków w korytarzu. Greckie, bezchmurne niebo spojrzenia obserwowało twarz jedynego winnego w tej celi z antycznym spokojem utrwalonego na wazonie fryzu. — Proszę wybaczyć mojemu współwięźniowi — drgnięcie w kącikach ust, drgnięcie na równej fali słów. — Dopiero co uparcie milczał. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Daniel Murphy
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Uniósł brwi do góry — liczba mnoga nieprzypadkowa, do poziomu Williamsona nigdy nie aspirował — zaciskając usta w grymasie, który po zbyt mocnym uderzeniu głową o wyprostowane schody, można uznać za uśmiech. — W przeciwieństwie do pozycji, w których zazwyczaj ich widujesz...? Znajomość więziennych realiów i federalnych zachowań mogły sugerować większe przestępstwo, niż drobne kradzieże. Ze względu na ilość tatuaży i obco brzmiących słów, Daniel coraz mocniej obstawiał karierę w mafii. Z drugiej strony — oczy miał wyjątkowo spokojne, jak na kogoś, kto— Przysłuchuje się wyjaśnieniom, które tak właściwie nimi nie były. Rozbite głowy poszły w niepamięć — wypada wybrać się z tym do lekarza — bo granica została wyznaczona. Agencje rządowe jednak nigdy nie były specjalnie dobre w respektowaniu granic, nawet tych wyznaczanych w przypływie dziecięcej kapryśności. Położył wolną rękę na płaszczu, przesuwając go w stronę współwięźnia. Kontakt wzrokowy mówił bardzo wyraźnie — i co mi zrobisz? — Jestem większy. Chociażby w barkach. Miarek nie wzięli. Nic dziwnego; żaden chyba nie przewidział, że tak będą spędzać swój wieczór (noc? Która jest godzina? Czy Carol—). Noga drgała, kolanem podnosząc się w rytm niespokojnych myśli. Wiedział, że żałoba miała etapy — nigdy wcześniej nie sądził, że odsiadka również. Aktualny etap mógł zdiagnozować jako niespokojną potrzebę ruchu, bo jeśli choć minutę dłużej będzie musiał siedzieć w bezruchu, to— Grek go wyprzedził. Nie tylko w pozostawieniu pryczy — każdej jej połowy — za sobą, a również w głupocie. Prośba o telefon wydawała się naiwna, stąd zasłyszane w odpowiedzi spierdalaj nie zaskakiwało. Daniel parsknął pod nosem, uśmiechając się nieco zbyt zadowolony jak na to, jaki przebieg wydarzeń go czeka. Nie wiedział — nie mógł wiedzieć. Nie bywał wróżbitą. Rozmowa kryminalisty z gwardzistą wciąż trwała. Tym razem doszło do dzielenia wyrazu na sylaby. Nie tak sylabizuje się spierdalaj, pomyślał, ale zmarszczył brwi, gdy potem powiedział to na głos. Z tym, że— Z tym, że nie. — Co ty— Niemal w tym samym momencie, co nieco bardziej agresywne z drugiej strony coś ty. Mina zrzedła błyskawicznie, bo wniosek był nie tylko oczywisty, co potencjalnie bolesny w skutkach dla Daniela. Zerwał się z pryczy, na której zdążył rozgościć się w pozycji horyzontalnej (ponoć federalni taką lubią najbardziej) i zaczął biec w stronę kraty, którą ktoś— — Zwariowałeś?! Zamknij się — warknął, chwytając mężczyznę za twarz. Dłoń zakryła usta, a on próbował odciągnąć go od krat w głąb celi, nim klawisz zdenerwuje się na tyle, by pofatygować się z biurka i przyjdzie udowodnić, dlaczego może dzielić słowa na takie sylaby, jakie tylko chce. Trzy kroki w ciemność, gdy sylwetka po drugiej stronie krat zmusiła go do puszczenia winowajcy i odsunięcia się na bezpieczną odległość niecałego metra. Wolał, by pierwszym, co zobaczy gwardzista, nie był Daniel stojący zaraz za— — Sir— Kolega — błąd; nie powinien twierdzić, że się znają czy lubią. — próbuje— Gdyby spojrzenie mogło zabijać, to Daniel miałby na sumieniu trupa w towarzystwie Gwardii znacznie szybciej, niż w połowie kwietnia. rzut na zakrycie ust Oresa (cios lekki): 16 + 5 + 42 = 63/30 obrażenia: 14 PŻ = [(13 + 16)/2] |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : LITTLE POPPY CREST
Zawód : NADZORUJĄCY AGENT SPECJALNY FBI (SSA); szeregowy w gwardii
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Homerowskie porównanie uniesionych w górę, federalnych (czy rząd kupuje agentów na części czy wszystko jest w pakiecie?) brwi mogłoby zamknąć się w trzech akapitach; ale po co? Wystarczą dwa słowa. Wyglądał— Ciąg dalszy zagubiono w przekładzie; czas na transkrypcję. — Chciałbyś wiedzieć, malaka. Jedyne, co zostało obite na betonowej zasadce schodów, to plecy i ich dolne przedłużenie — Orestes nie myślał pierwszym i starał się nie myśleć drugim, w efekcie kwalifikując grymas na ustach współwięźnia jako prawdopodobnie niekpiący. Zwykle tyle wystarczało; niekpiący, więc uprzejmie skupiony nie tyle na stanie wytartego płaszcza, co granicy, którą próbował wyznaczyć. Ta sama granica kilkanaście (—dziesiąt? Set? Ile czasu minęło?) sekund później padła ofiarą najazdu — podtrzymane spojrzenie nie zerknęło w dół, na dłoń obok której na materiale płaszcza zacisnęła się inna dłoń; Orestes nie przegrał wyścigu do pryczy — pojedynku na wzrok też nie zamierza. Jestem większy. — Większym dupkiem. Chwilowo federalny wiódł prym — nawet (jeszcze) cichy gwardzista nie rozgrywał meczu tenisa kłębkiem nerwów, w który powoli zwijał się zwyczajowy, antyczny spokój. Mijały sekundy, minuty i godziny; kilkanaście metrów nad ich głowami cichy Kościół strzegł tajemnic kazamaty. Nie było nikogo, kto wiedziałby, gdzie ten wieczór zaprowadził Orestesa, który — już przy kracie, jeszcze nieświadomy rozpętanego chaosu — poważnie kwestionował wybory życiowe; dlaczego jego przygody na jedną noc zawsze muszą trwać dwie doby, po których czuje się— — Co— Właśnie tak; jakby coś próbowało wepchnąć mu słowa z powrotem do ust. Atak nadszedł nieoczekiwanie — to zwykle definicja ataku, Zafeiriou — zamieniając czyjąś dłoń w knebel; pociągnięcie w tył nadziało plecy na coś twardego i zbyt ciepłego na ścianę — w pierwszym odruchu zamierzały zareagować łokcie, ale— Rozchylone usta napotkały przeszkodę; palec znalazł się w zasięgu zębów — działanie wyłączyło myślenie, a ugryzienie? Zbiegło się w czasie z gwałtownym odsunięciem; Orestes zdążył zahaczyć o skórę i przygryźć z werwą — szkoda była niska, za to satysfakcja— — Kolejnym razem go odgryzę. Nadal mowa o palcu, prawda? Krok do przodu zwiększył odległość między ciałami; gwardzista zawahał się przed otworzeniem celi — Ores nie czekał na jego decyzję. — Panie władzo, chcę powiadomić znajomego oficera Czarnej Gwardii — ostatnia szansa, ostatni moment — jeżeli klawisz wejdzie do środka, nie będzie to wizyta towarzyska. — Z uwagi na konieczność zachowania jego tożsamości w tajemnicy — zerknięcie przez ramię — z ukosa i osądzająco, Zafeiriou skończył z wyrozumiałością; jeszcze kilka sekund temu rozważał, żeby dokończyć to, co zaczęły schody i stłuc federalnemu dupę po raz drugi — było dostatecznie wymowne. Nawet dla kogoś, kto nie potrafi sylabizować. — Proszę o kartkę i ołówek. To zajmie tylko chwilę. Skromne potrzeby skromnego człowieka; pół kroku w przód zastygło pod ostrzegawczym gestem strażnika. Orestes znał ten gest — przy pasach klawiszy w więzieniu nigdy nie czekały cukierki. — Znajomego oficera Czarnej Gwardii? Lekkie skinięcie głową było ostatnim okruchem z puszki Pandory — nawet, kiedy ciszę przerwało suche parsknięcie, nadzieja pomagała mu w oddychaniu. Wdech, wydech; spokojnie, Ores, to tylko dwa dni, nie dwa lata. — Może żonę też tu znajdziesz? Spie— Słowa cedzone z rozmysłem. — —dalaj. Echo słów nadal unosiło się w powietrzu, krata wciąż była zamknięta; sekundy milczenia przerwał dopiero szept — pod nosem wszystko brzmi na życzenie. — Ilíthios. Spróbuj przesylabizować to, dupku. Zanim na pryczy znów zawitała pozycja federalnego w horyzoncie, pod Zafeiriou zaskrzypiały te sprężyny, których jeszcze nie pokonał ciężar bezimiennych więźniów. — O ile to nie rozwiązanie zagadki — granice straciły znaczenie, nie było już państw—miast, agor ani Temidy; zgarnięty z pryczy płaszcz ciasno owinął podkurczone nogi, ukrywając drżenie uwięzionych między kolanami dłoni. — Ani słowa. Chłodny mur za głową to żadna poduszka; to bez znaczenia. Przymknięte powieki próbują walczyć ze zmęczeniem; to też nie jest istotne. Zamiast języka, ma papier ścierny; to akurat znajome. Lata temu przysiągł samemu sobie, że nie wróci do podobnego miejsca — do więzienia, aresztu, za zimną pułapkę krat. Tego samego dnia obiecał przed samym sobą, że alkohol to przeszłość, do końca życia i dzień dłużej. Dziś złamał jedną przysięgę; co za różnica, jeśli skręci kark drugiej, odkręcając— — Homer — obłęd zaczyna się od słów bez kontekstu; jeśli to prawda, Orestes szalony był od zawsze. — To zagadka, którą na wyspie Ios otrzymał Homer. Zamknięte oczy dokonały aktu stworzenia; z niewiadomej powstała nowa zagadka na tę noc. Usłyszał czy zasnął? rzut na ugryzienie Daniela w palec (cios średni): 88 + 5 + 2 = 95 obrażenia: ½ 3 + 2 = 3 PŻ, ukąszenie komara boli bardziej |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Daniel Murphy
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
— Malaka? Obrażasz mnie czy masz wylew? W tym świetle ciężko było stwierdzić. W podziemiach Kazamaty niewiele rzeczy było pewnych; czyjaś intonacja zagłuszona echem rozpaczy i kościelnych murów, z pewnością do nich nie należała. Perspektywa tego, że długo nie zobaczą świata na górze, wyryta była w jego świadomości mocnym pewnikiem. Świadomość była wprost przeciwnie proporcjonalna do uchwytu na twarzy kolegi, a jednak ten— — Co do— Ugryziony palec nie bolał; duma, że tego nie przewidział, już bardziej. Spojrzał na atakującego z całą determinacją w spojrzeniu, jaką tylko posiadał i cudem powstrzymał się, by nie powiedzieć, że była to napaść na funkcjonariusza. (Była.) — Mam nadzieję, że jesteś, kurwa, szczepiony — wysyczał przez zaciśnięte zęby, wycierając dłoń z obcej śliny o materiał koszuli. Co mu przypomina — Carol ma w następny poniedziałek szczepienie, musi sobie zapisać, żeby nie zapomnieć, jeśli— Gdy stąd wyjdzie. Każde słowo kolegi wydłużało tę perspektywę. Lekko zdziwiony, przysłuchiwał się, jakiego to gwardzistę ma w swojej książce telefonicznej. Z drugiej strony — prawo i jego łamanie często się ze sobą zlewało. Informatorzy bywali na wagę złota, może Gwardia wreszcie zabrała się za rozłupywanie mafii od środka? Kolega się odwrócił — pełen oskarżenia — więc Daniel zrobił taką samą minę jak Carol, gdy ktoś twierdzi, że limonka nie jest jajkiem dinozaura; o chuj ci chodzi? Tak jakby obchodziła go tożsamość kolegi z Gwardii. (Obchodziła, to wina zboczenia służbowego.) Niestety, prośba o telefon do przyjaciela nie zadziałała i Danielowi zrobiło się go nawet szkoda. Usiadł z powrotem obok na pryczy i już otwierał usta, by coś powiedzieć, ale wtedy— Ktoś kazał mu się zamknąć. — Powinien ci pozwolić się skontaktować — powiedział, wzdychając. Mężczyzna pełniący wartę już dawno zniknął, a Daniel, podobnie jak kolega obok, oparł tył głowy o chłodną ścianę. — Ktoś cię będzie szukał? Pytanie mogłoby być groźbą, gdyby nie okoliczności. Siedzieli po tej samej stronie krat i chociaż Murphy wiedział, że jego będą, to nie był pewien jak skutecznie. Podejrzenie, że gnije w celi w Kazamacie, raczej nie będzie pierwszą myślą, jaka przyjdzie jego rodzinie do głowy. Prędzej pomyślą, że coś się stało w pracy. Pokiwał głową. Zamiast powiedzieć pierdol się, nerdzie, to pokiwał głową, zapamiętując słowa. Sam nie wiedział, dlaczego; bzdura, doskonale wiedział dlaczego. Dlatego, by potem powędrować do najbliższej biblioteki — być może antykwariatu, jest jakiś pod mieszkaniem Percy'ego — i sprawdzić, jaką kurwa zagadkę usłyszał Homer. Powód był prosty i banalny — kolega kryminalista wygrał wyścig na pryczę, więc tego drugiego nie mógł mu darować. — Homar? Jak ten skorupiak? |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : LITTLE POPPY CREST
Zawód : NADZORUJĄCY AGENT SPECJALNY FBI (SSA); szeregowy w gwardii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Wyścig z czasem, wschodem słońca, zachodem nadziei i wszystkim, co pomiędzy — minuty zamienione w kwadrans, kwadrans w godzinę, godzina w pogrążone we śnie Saint Fall. Puste ulice były trochę czystsze, wyludnione chodniki trochę ładniejsze, zagadki ponad poziomem Kazamaty trochę banalniejsze od homerowo—homarowych; co znaleźć łatwiej — igłę w stogu siana czy antykwariusza w Hellridge? Komisariat skąpany był w trupim świetle wyczekiwania na koniec zmiany; nocne patrole nie zawinęły nikogo do cel, poza domową awanturą i próbą włamania do samochodu nic nie zakłóciło spokoju posterunku — pierwsza poszlaka była ślepą uliczką. Zza posterunkowego biurka Williamson zadzwonił do szpitala; nazwisko, imię, rysopis i zmęczona recepcjonistka odpowiadająca, że nikogo takiego — ani nawet bezimiennie—nie—takiego — nie przyjęli. Do trzech razy sztuka; Deadberry nocną porą pozbawione było zataczających się z Piwniczki delikwentów — nikt nie krzyczał na Placu Aradii, że w życiu ważne są tylko te chwile, których jeszcze nie znamy, a poza tym niech żyje wolność, swoboda i czarownica młoda. Kazamata nie spała nigdy; przeżarte zmęczeniem twarze — oglądał to każdego dnia w lustrze; tej nocy powinien być zmęczony bardziej i niewyspany mocniej, ale zmarszczki w kącikach oczu wygładzało fantomowe ciepło oddechu na skórze — przypominały widma zgubione za kolejnymi zakrętami korytarzy. — Chucky — lochy zawsze były ciemne, cuchnące i brzydkie, bez względu na porę dnia, miesiąc i lata przestępne. Gwardzista niesylabizujący właśnie pochylał się nad stołem; biurko wciśnięto między ściany — dzięki temu żaden zatrzymany nie widział, kiedy klawisz śpi (często). — Proszę, proszę, kto to zstąpił do nas wstąpił. Chucky był częścią więziennej służby od zawsze; na oko kilka lat starszy od Williamsona — i z kilkukrotnie wyższym prawdopodobieństwem dotrwania rzekomo przysługującej emerytury — ale w tym świetle wszyscy wyglądali starzej. — Szukałem kibla, trafiłem tu. Powinniście coś zrobić z tym smrodem, żeby ludzie przestali się mylić. O biurko stuknął artefakt przekupstwa; kawa była paskudna, duża i czarna. — Pobyt ma być skuteczny, nie przyjemny — Chucky sięgnął po kubek, zza mgiełki pary wyglądając na widmo samego siebie. — Odnośnie pobytu — wyścig z czasem nie był przegrany; wystarczyło wrzucić piąty bieg. — Podobno masz dwóch nowych lokatorów? Trzy kondygnacje wyżej Rzecznicy mamrotali o zatrzymaniu w Sonk Road; delikwentów było dwóch i podobno zrobili sobie ze schodów zjeżdżalnię — popis godny magii wariacyjnej, więc— — Nawet nie mów. Ostatnio tak wkurwiających mieliśmy, kiedy trzeba było przymknąć na dwa tygodnie tego klauna z Bostonu. Ah, tak; naciągał niemagicznych na wyciąganie z kapelusza wszystkiego, tylko nie królików. — Tamten przynajmniej żonglował szczurami. — Pięcioma, dwa wciąż były żywe. — Jeden jest mój. — Szczur? W Czarnej Gwardii istniało kilka oddziałów; pogłoska, że do służby więziennej nie biorą za intelekt, nie wzięła się znikąd. — Zatrzymany — znad kubka kawy Chucky wyglądał na zawiedzionego; Williamson dla własnego dobra postanowił nie zgłębiać kwestii jego relacji z gryzoniami. — Dziwne nazwisko, łapy w tatuażach, pewnie ma na sobie sweter. Zmiana w twarzy klawisza przypominała kreskówkę; Barnaby właśnie dostał swoje potwierdzenie. — A, ten. Prawie dałem mu w ryj. Bingo. — Będę go potrzebować. Rozmawiałem już z sierżantem. Hampton był w połowie sortowania czegoś, co wyglądało na książkę telefoniczną; zgadzał się kolor, grubość i jakość wykonania. — Pozwolił go wypuścić? — Powiedział, że gdyby miał to w dupie głębiej, wyszłoby mu gardłem. W jego słowniku to tak. — Hę — szorstki od zarostu podbródek padł ofiarą krótkiego drapania; Chucky rozważał za i przeciw, jakby od samego początku decyzja należała do niego. — Na twoją odpowiedzialność, Wi— Bez nazwisk, Chuck; zatrzymanych było dwóch — o tożsamość drugiego Williamson nie pytał. Orestes sam się przyzna albo wymownie przemilczy; w żadnym z tych scenariuszy Barnaby nie miał całej nocy. — Na moją. Chucky dźwignął się zza biurka, złapał za komiksowo wielgachny pęk kluczy — każdy osnuty widmową obecnością cząsteczek magii — i ruszył w kierunku celi w połowie korytarza. Williamson czekał przy schodach; odległość od lochu zniekształcała głosy, ale nawet półmrok korytarza nie zniekształciłby rys twarzy. Sekundy zamieniły się w minutę, minuta w szmer rozmów — kiedy Chucky wrócił w zasięg wzroku, nie szedł sam. Orestes naprawdę miał na sobie sweter; zaskakująco krótki jak na zwykłe, swetrowe standardy — Bowen się ucieszy, kiedy będą odbierać u niej pentakl Zafeiriou. — Uprzedź przed kolejnym aresztowaniem. Zabiorę aparat. Williamson też miał swój słownik; jesteś cały? nie zawsze składało się z troski i znaku zapytania — czasem było odwróceniem na pięcie i niewypowiedzianym chodź, ktoś na ciebie czeka w domu. Po raz pierwszy od dawna mógł powiedzieć to samo o sobie. veni, vidi — Barnaby z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Ignorancja, grecka cierpliwość była nieskończona, ale teraz — obrażasz mnie czy masz wylew? — jedyny sposób na zachowanie milczenia skumulował się w przygryzionym wnętrzu policzka, to nie powód do dumy. Jak na kogoś pozbawionego powodu, wyglądał po kowbojsku dumnie; rewolwerowiec za pięć dolarów, pionier od siedmiu boleści, pan stój—bo—strzelam, ale odznaki—nie—pokażę, który własną niewiedzę wcisnął w ciasne ramy chybionego dowcipu i ogłosił się zwycięzcą pojedynku na słowa. Po raz pierwszy w życiu — wbrew pozorom nie było długie, ale obfitowało w okazje do podobnego toku myślenia — Orestes pożałował, że nie zdołał odgryźć komuś palca; po raz drugi w życiu — z pierwszego nie był dumny — użył ludzkiej tragedii do zadania ostatniego ciosu. — Widziałeś tatuaże — pod zmrużonymi powiekami ukryto kłamstwo; loch i tak był zbyt ciemny, żeby rzucić na nie światło podejrzenia. — Na twoim miejscu nie martwiłbym się tężcem. Zafeiriou miał szczerą nadzieję, że kolejne dwie doby agent federalny będzie zastanawiał się nad tym, czy od ugryzienia — nie było nawet krwi, dramatyzował — można paść ofiarą epidemii; wojna psychologiczna w greckim wykonaniu bywała o wiele wydajniejsza od otwartych bitew — szczególnie z użyciem zębów. Czas stracił na wartości i zrobił fikołka; pozbawiony zegarka nadgarstek musiał odmierzać sekundy na słowo honoru — pierwsza, druga, trzecia, czwarta, wesprzeć głowę o zimny mur i przymknąć oczy; wtedy czas zacznie płynąć szybciej — piątaszóstasiódma — i koszmar dobiegnie końca. Myśli, uwięzione w błędnym kole obaw, przybrały na sile — zamiast słuchawki przy uchu i telefonu do przyjaciela, miał wytarty płaszcz na kolanach i wyznania do wroga. — Mój — nie mów, Ores; nie jesteś mu nic winien. Nawet w trzewiach kazamaty obowiązywała kultura; ignorowanie pytań nie plasowało się na wysokim miejscu szacunku wobec rozmówcy — co z tego, że kilka (naście, dziesiąt, set) minut temu temu samemu rozmówcy próbował odgryźć palec? Więzienie zmienia ludzi — rzadko na lepsze. — Mój kuzyn. Pewnie i tak sam zadzwonił do— Wielka tajemnica i wielka nadzieja — na pewno było późno, musiała już minąć północ; wyobrażenie sobie Perseusa z słuchawką przy uchu było równie łatwe, co imaginacja jego nieruchomego ciała w jakimś zaułku w Sonk Road, bo postanowił poszukać Orestesa w pojedynkę i— Przestań. — A ciebie? Ciche pytanie, które nie oczekiwało odpowiedzi — doświadczenia Orestesa z wymiarem sprawiedliwości były zatrważająco liczne i w równej mierze działały na niekorzyść ich przedstawicieli. Williamson był wyjątkiem — to chyba główny powód, dla którego wciąż dychał; udowadnianie, że wyjątek łamie regułę — na który Zafeiriou mógłby powołać się przed samym Lucyferem; skutek byłby podobny do tego odniesionego w starciu ze strażnikiem. Kto mógł czekać na federalnego w domu? Pies, bo swój ciągnie do swego; żona, bo — w przeciwieństwie do gwardzistów — nie istniały żadne przeciwskazania. Dzieci? Prawdopodobnie tak. Prawdopodobnie dlatego był nerwowy. Prawdopodobnie— — Prawie. Jesteś bliżej odpowiedzi niż ci się zda— Łupnięcie w kraty wcisnęło słowa w tchawicę — strażnik przy drzwiach był cieniem na tle mroku. — Ty. Utkwione w Zafeiriou spojrzenie próbowało dokonać spontanicznej trepanacji czaszki; niespokojne poruszenie i zerknięcie na federalnego — przecież i tak ci nie pomoże, Ores, co ty— — było zdradliwym przejawem obawy; gwardzista mógł uznać, że izolatka będzie adekwatną karą za przyspieszony kurs sylabizowania. — Ta, ty. Zbieraj się, kolega sam cię znalazł. Zrozumienie zajęło kilka sekund; wystarczająco, żeby wystawić czyjąś cierpliwość na próbę. — Dupa w troki zanim się rozmyślę. Ciało poruszyło się bez udziału woli; szczęk otwieranego zamka nadał krokom rytm — zakłócenie wkradło się w takt dopiero przy drzwiach; ostatnie zerknięcie na tymczasowe lokum było pozorem — ciało pod ścianą było celem. — Wygląda na to, że jednak wygrałeś pryczę. Wygląda na to, że będzie mieć cały loch na siebie; wygląda na to, że na końcu korytarza znajoma sylwetka cierpliwie czeka na zadanie kluczowego pytania. Co do chuja, Ores? — Możemy o tym nie mówić? Ubiegł zbawiciela, zanim głos Williamsona zakłócił ciszę; na wszystkie Percy zadzwonił?, długo mnie szukasz?, przepraszam i w celi został mężczyzna, który— nadejdzie czas; teraz Orestes pragnął tylko jednego — widoku gwiazd i— — Zabrali mi pentakl. Najbardziej oczywiste zdanie w wypełnioną nieoczywistościami noc; droga w górę była krótsza — droga w dół nie powinna zdarzyć się nigdy więcej. z tematu |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Charlie Orlovsky
ODPYCHANIA : 22
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 197
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 19
WIEDZA : 3
TALENTY : 13
Wieczorowa pora, zimna, wieczorowa kawa i chłód wieczorowych murów kazamaty doskwierał wielu osobom. To było jedno z tych miejsc, które nigdy nie spały. Przez dwadzieścia cztery godziny, przez siedem dni w tygodniu ktoś kręcił się po korytarzach; drzwi się nie zamykały. Jak na policyjnym posterunku tyle, że ten był magiczny. - Idziesz po kawę? - podniósł wzrok znad papierów. Nie przepadał za pisaniem raportów, ale jak było trzeba, to było trzeba. - Przynieś mi też proszę, co? Łyżka cukru, ta duża - tu wcale nie chodziło o to, by zbić smak podłej kawy, którą mieli do dyspozycji. Orlovsky lubił słodką kawę nawet, jeśli była paskudna. Nauczył się nie wybrzydzać, na wyjazdach z armii nie dysponował niczym lepszym. - Obrzydlistwo - wzdrygnęła się Prentiss kierując w stronę korytarza, na końcu którego znajdowało się niewielkie pomieszczenie gospodarcze, a w nim ekspres do kawy. Była po pięćdziesiątce, specjalizowała się w czyszczeniu ludziom pamięci a męża pochowała jakieś dwadzieścia pięć lat temu. W chwilach wolnych lubiła posłuchać, co się działo na poszczególnych wydziałach. - O, kawka? - Gill Grissom wyczuwał zapach kawy niemal zawodowo. Podobnie teraz, zajrzał do służbowej kuchni, kiedy napój był już gotowy. - Nie odmówię. Niby spokojna noc, a zgarnęliśmy dwóch awanturników z ulicy. Jeden podaje się za federalnego, drugi ma dziwny akcent - pokręcił głową. - Podobno w lokalnej jednostce policji pracuje jeden. Federalny, a nie z dziwnym akcentem - Prentiss uśmiechnęła się kącikiem ust nalewając kawę do dwóch kubków. Grissom musiał obsłużyć się sam. - Mam nadzieję, że ich dokładnie sprawdziliście? - rzuciła na odchodne. Skończył raport wieńcząc go podpisem w wyznaczonym miejscu i przeciągnął się na biurowym, starym fotelu. Wszystkie powinny zostać już dawno wymienione, jednak Gwardia miała ważniejsze wydatki niż komfort siedzenia swoich pracowników. Powinni któregoś dnia rozpocząć strajk. - Chłopaki zamknęli dziś w celi agenta FBI i jakiegoś imigranta. Pobili się. Z użyciem magii - dodała, jakby to wcale nie było dla Orlovsky'ego oczywiste. - Agenta FBI? Znasz jego dane? - od razu się wyprostował i nachylił w stronę Prentiss. Znał tylko jednego, który tu bywał. W Hellridge, nie kazamacie. - Nie, musiałbyś sprawdzić w rejestrze - skinęła głową w bok. Leć[i/], pomyślała upijając łyk podłej kawy. Sprawdził. Musiał przeczytać dwa razy nim pokręcił głową prychając z rozweselenia. To, że Murphy da się aresztować było ostatnią rzeczą, o której by pomyślał w jego przypadku. Miał szczęście, że się o to z nikim nie zakładał. - Zabiorę go. - No co ty, będzie tu siedzieć pełne dwadzieścia cztery, oni się tam zaczęli gryźć, czy coś... - zacmokał strażnik gryząc pączka z dziurką. Charlie zauważył, że miał ich na stole jeszcze pół kartonu. - Stary, on ma kilkuletnie dziecko, przecież musi wrócić do domu - zaczął, podchodząc do pudełka, z którego bezpardonowo wyciągnął dwa donaty. - Będziesz mieć spokój dziś. Dwa pączki i aresztowany za ciszę w nocy. Hm? Lochy był jeszcze zimniejsze niż korytarze i biura. W dodatku był też obślizgłe i niezbyt czyste. Orlovsky zatrzymał się przed wskazaną celą i gryząc donata przyglądał się przez chwile Danielowi. - A niech mnie... popisałeś się, co? - uniósł brwi kiwając głową. Jeszcze przez kilka sekund napawał się tym widokiem; po chwili przyszedł strażnik, który otworzył celę. - Wyłaź stąd, już się chyba nasiedziałeś, m? - to mówiąc podał Murphy'emu drugiego pączka, po czym obaj skierowali się w stronę wyjścia. Prosto w noc. zt. Charlie i Daniel |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow
Zawód : Gwardzista - protektor