Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
First topic message reminder : Salon Przestronny salon z wysokim sufitem, do którego wchodzi się prosto z holu. Znajdują się w nim dwie kanapy oraz trzy fotele, na jednej ze ścian, pomiędzy obrazami zawieszony jest zabytkowy harpun. W centralnym punkcie pomieszczenia mieści się kominek, na jednej z komód stoją umieszczone w ramkach rodzinne zdjęcia. rytuały: Ignis Murus, próg 69 [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Johan van der Decken dnia Sob Maj 04 2024, 20:36, w całości zmieniany 4 razy |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Złote wstawki na posągu — Valerio mógł być polany złotem, a i tak w końcu nasrałaby na niego mewa. Albo gołąb. Taka już rola pomników, najpierw rozbudzają litanię splendorów, wycieczek szkolnych, żeby rzucić okiem na wydrążoną w kamieniu podobiznę Wielkiego Człowieka, a następnie dwa razy w tygodniu ktoś musi wejść po drabinie i horrendalnych ramionach monumentu, żeby zdrapać z jego czoła białą plamę gówna. Ostatecznie — jak w życiu. Tyle że tym sprzątaczem był Verity, w teczce pełnej dokumentów leżał cały syf narobiony przez człowieka, który za nic miał sobie ludzkie życie. Benjamin to lubił, uwielbiał wytrącać samego siebie z harmonii, prasując palce na stosiku papierów, szperając w nich do tego stopnia, żeby zbrodnia i kara, moralność pana Paganiniego nigdy nie dojrzała blasku dnia. Ani nocy. Uśmiechnął się ze zwyczajowymi dla siebie ściśniętymi zębami, jakby te zagryzały się na słowach człowieka zwanego przyjacielem. Bez kursywy — nie było powodu jej tu umieszczać. Przyjaźń była autentyczna, wspomnienia o tej trójce, a przed wieloma laty nawet czwórce, nim Maxim zdecydował się zaginąć, były intensywne, nawet jeśli teraz zamiast skakania z dachu motelu prosto do zimnego basenu, woleli opowiadać sobie o starych dobrych czasach, a potem wracać do ciepłego łóżka wyścielonego krochmaloną pościelą. Szczerzył się więc dalej w miarę następnych obelg, a pajęczyna kurzych łapek gdzieś przy oczach jedynie wydrążała się wspólnie ze spojrzeniem podpowiadającym słowa: Wysoki sądzie, wnoszę o możliwie najwyższy wymiar kary i strzał w mordę dla oskarżonego. Tego wysłuchał do końca. — Dwunastolatkom nie stawiają pomników. Dwunastolatkowie na nie szczają, Valerio — rozumiesz aluzję? Nie szczaj na mnie, bo tego nie lubię. Nie zachowuj się jak dwunastolatek. Najlepiej nic nie mów i wracaj do lekcji. Tłumaczenie żartów było ich najmniej śmieszną częścią. — Niech stracę. Będziesz siedział na jebanym tronie. Albo kiblu. Co powiesz na wyłamanego zęba? Dopełni obrazka mężczyzny, który wkurwił własnych przyjaciół zbyt długim językiem. Korzystaj z niego przy kurwach, a nie mówiąc o mojej matce albo żonie. Ani siostrze — kąciki ust wydął jeszcze bardziej w górę, nawet przez krótki moment w trakcie całej swojej przemowy nie odrywając zębów od zębów. Szczękościsk został mu jeszcze z czasów pradawnych, gdzie białe kreski znaczyły białe ścieżki. Paganini sam na siebie sprowadzał niebezpieczeństwo, a potem trzeba było go bronić — taka była prawda objawiona. Fakt autentyczny — powiedziałaby Cece. W miarę, gdy ten wspominał o Daisy, Verity spojrzał tylko na Williamsona, zaintrygowany nadciągającą wymianą zdań. Krótkie ucięcie tematu. Klik. Każdy miał swoje słabości, ale Panowie, może, zamiast jebać po sobie, zacznijmy jebać whisky? pokutowało już tylko na tyle języka. Nie był wszak w sądzie, mediacje zostały gdzieś w kancelarii, mógł lustrować rozwój wydarzeń, upijając późniejsze łyki bursztynowych alkoholi. — Williamson, jeśli van der Decken jedzie to ty też. Jaką masz tym razem wymówkę? Nie wmówisz nam, że nie dostaniesz urlopu. Nawet bezpłatny nie uszczupli twoich funduszy, więc jaki jest powód? — świadek proszony na sale, ale nikt nie obiecywał mówić prawdy, wyłącznie prawdy i tylko prawdy. Nie mniej, patrzył teraz na Barnaby'ego wyczekując tłumaczeń, które można byłoby uznać za racjonalne. Jeśli jechali w trójkę, to równie dobrze mogą do butelki dosypać mu bezpieczną ilość środka usypiającego i obudzić już w Sardynii, gdy będą wychodzić z pokładu prywatnego samolotu, a ofierze tuszem stewardesy namalują wąsy. Nikt nie wsadziłby mu przecież kondoma w dupę. Prawdopodobnie. I ot, cała wielka czwórka, niczym Jeźdźcy Apokalipsy, znalazłaby się na wytęsknionych wakacjach, w których trakcie spaliliby sobie skórę na ramionach i podpalili zbiegiem okoliczności zasłonę w hotelu, a nawet — bo czemużby nie — rozpalili własną potrzebę odskoczni od codziennego, smętnego, amerykańskiego snu. Wiele lat temu dołączyłby do nich Maxim, którego wspominki rozeszły się po grupie. Nie było enigmą, że panowie Verity i van der Decken (młodszy) zapodziali swoją zgodę gdzieś pomiędzy Helen oznajmiającą, że jest z nim w ciąży, a popchnięciem chłopaka na ścianę krzycząc coś o pierdoleniu siostry. Splunąłby wtedy na niego, dał mu w pysk i odszedł, szczając wcześniej na garnitur, jak ten dwunastolatek na pomnik, ale ostatecznie — pewien żal tłoczył serce. Jeden durny błąd — system i tak był spaprany — nie mógł przekreślać całego życia, a pomimo zakorzenionej przez złamanie niepisanych przepisów przyjaźni niechęci, Ben uczciwie żałował, że już go tu nie ma. — Jego zdrowie. Jeszcze się spotkamy — w piekle. Tam, gdzie idą wszyscy dobrze wychowani chłopcy, gdzie sam Lucyfer uszykował im posłanie z 40 dziewicami. A może to była inna historia? Szklankę uniósł nieco wyżej w niemym toaście, aby doprowadzić do końca ten temat. Nie działał on dobrze na Johana, przykrótkie pulsowanie żyły przy karku wyraźnie na to wskazywało, a nie przyszli tu dla żałoby. Tę odbywali i tak statystycznie raz na rok. Ostatnią we wrześniu 1984, gdy z przekrwionymi od niedoboru snu oczami, Benjamin telefonował poinformować ich o śmierci nienarodzonego syna, którego byt chwilę wcześniej opijali szumnie. Czas mijał, czas leczył rany i rozpinał usta. Nikt nie bierze ze sobą tajemnic do grobu, w najgorszym wypadku wypowiada je pośmiertnie — zbyt wiele razy jego klienci w kościelnych trybunałach mieli z tym perturbacje, bo jak wysłuchać prawd medium, skoro suka może łgać? Suki zawsze kłamią. Podobnie jak mężowie stanu. — Łatwa to może być — twoja siostra — managerka Damy Kier, jak przyrzekniesz jej dostawę łososia w cenie hurtowej. Polityka nie ma być łatwa, van der Decken, dlatego jest taka zabawna — a jak się nie udaje, to należy próbować jeszcze raz. — Owszem. I nie żałuję. Przynajmniej nie rzygam krwią — chociaż nawet bez kokainy można pluć czerwoną mazią, Williamson sam doskonale musiał zdawać sobie z tego sprawę. — Drobiazgi już sobie omówicie sami, ale warunki nie, Barnaby. Na przekór obiegowej opinii, rozpowszechnianej przez pana Paganiniego, moja żona nie jest zimną suką i potrafi zadbać również o wasz dobry byt, ale nie ma potrzeby zrzucać na jej barki odpowiedzialności za moje zachcianki albo potrzeby. Zwał jak zwał — naturalnie, że jej ufał. Byli konsekwentnym duetem; parką, która dopiero wiele lat po ślubie przestała żałować tej decyzji, odszukując jakąś osobliwą drogę pomiędzy jaźniami. Problematyka kwestii poruszanej w tym momencie była o tyle niejednoznaczna, że chociaż Audrey doskonale zdawała sobie sprawę z zażyłości i antypatii rodowej oraz przywdziewając uśmiech numer 16 (przeznaczony na oficjalne okazje) była w stanie w owych kontaktach zamieszać, tak nie stanowiła podstawy tego małżeństwa. Nie było tam mowy o szyi, która porusza głową. Był Benjamin Verity II z żoną. Nie Audrey z domu Hudson z mężem. Za daleko byłoby podnosić się i po całym dniu spędzonym w przykrojonym jak ulał garniturze, który niemniej jednak po wielu godzinach gniótł gdzieś w okolicach żeber, leniwie poruszać się po Mainstay Mansion. Dźwignął więc niemal pusty już kryształ wyżej w cichym podsumowaniu tej niespisanej transakcji, której bez wątpienia dopełnią. Wprawnym ruchem, razem z głębią spojrzenia bursztynu w szklance, rozluźnił krawat, marynarkę ściągając z siebie i odrzucając ją na bok na oparcie kanapy. Atmosfera zaczynała się uspokajać, serdeczne nieścisłości przemijać. Nawet jeśli czasami byli jak kamyk w bucie, to Benjamin prawdziwie wierzył, że jest to jego i tylko jego kamyk w bucie. Zerwany o 2 w nocy, do garażu biegłby nawet bez łyka wody, aby wyciągnąć ich z dopiero po czasie zabawnych sytuacji. Każde domniemane oskarżenie o zbrodnie na każdą literę alfabetu było gniecione i tłamszone pod naporem słów orędownika, który za cel podjął sobie, że jeśli życie i tak ma spuścić im wpierdol, to chociaż niech nie będzie w tym udziału mydła i prysznica na zagrzybiałej więziennej podłodze. — Przede wszystkim ich nie rucham, ale domyślam się, że to nie jest alternatywa, o którą ci chodzi... — nie myślał długo, zaraz potem uśmiechając się jakby bardziej pogodnie. — Jeśli obydwie mają syfa i tak go dostanę. To biorę obie, ale najpierw dam buzi Weaver — roześmiał się szczerze. — Syf się chyba nie dubluje? — nie wiedzieć czemu spojrzał wtedy na Valerio. Kłamstwo. Wszyscy wiedzieli czemu — Teraz ty. Albo orgia z Aniołkami Charliego. Kate Jackson, Jaclyn Smith i Farrah Fawcett bez syfa, ale patrzy ci w oczy David Doyle i wali konia; albo Raquel Welch. Sama. Z syfem. Proste decyzje. — Cały ja, całą noc — powtórzył. Kolejne słowa były oczekiwane, spodziewane, ale i tak nie miał odpowiednich odpowiedzi, aby wyrazić, co na ten temat myśli. Ba! Nie miał nawet trafnych monologów wewnętrznych, aby wiedzieć co o tym myśli. Audrey została z dziewczynkami w domu, od blisko 5 lat ani razu nie chwycił innej kobiety za dupę. O spojrzeniach na dekolt nie należy tu napomykać, wpisane były w koleje życia. Dwóch ich, kobieta jedna — jak inaczej miało się to zakończyć? Maraton szmirowatych horrorów w TV odpadał, wycieczka do Las Vegas też (nie było czasu), a innych sposobów spędzania wolnego czasu nie znali. Valerio mógł dostrzec przeciągający się czas, nim udzielił odpowiedzi, jakby usta ściśnięte w wąską kreskę więziły prawdę. — Po prostu się napijmy, nie muszę jej poznawać — to nie narzeczona, a zwykła kurwa. — Zrobisz to dla mnie? — błaha gra na włoskim temperamencie i wzruszeniu mogła pójść dwojako, ale decyzja została podjęta wiele lat temu i planował się jej trzymać. Nawet jeśli to oznaczało puste usta tej małej i kolejne frustracje Benjamina Verity. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Trwali. Każdy w nadmuchanej przez siebie bańce, która od czasu do czasu wznosiła się ponad szeroko pojmowane normy przeciętnej egzystencji. Często mijali się z granicami przyzwoitości. Powolny proces rozkładu zaczął się już dawno. Słońce Sardynii może do jedynie nieco przyspieszyć, ale wszystkim było to obojętne. Jak to mówiono, złego anieli nie brali. Kilka przekomarzanek, jakie odbijali między sobą jak piłeczkę do ping ponga nie niweczyło lat przyjaźni; mieli je we krwi. Napijmy się jeszcze, noc jest krótka i jeszcze młoda, mawiał Maxim. Już więcej tak nie powie. - Obie? One mają syfa, Verity, jesteś obrzydliwy. Zamierzasz potem zarazić swoją żonę? - pokręcił głową, nim dotarł do Barnaby'ego. Odpowiedź była prosta i wcale nieoczywista. I o to właśnie chodziło. - Nie, nic konkretnego - zerknął na Williamsona i zamoczył wąsy w szklance. - Chłopaki z doków średnio się z wami lubią, ale nawet oni nie mówią, że policja to cioty - mówili, ale w innym kontekście i okolicznościach. Na kuitrach i statkach Latającego Holendra pracę znaleźć mogli nie tylko prawi i uczciwi obywatele Maine. Odwrócił się zaraz przez ramię, by spojrzeć na Verity, unieść następnie rękę do ucha, pokręcić głową i dać mu tym samym znać, że nie słyszy pytania. Słyszał doskonale i obaj o tym wiedzieli. Kogo byś wolał wyruchać, gdzie byś się wolał wysrać, co byś zrobił, gdyby...? Wystarczyło tylko stracić czujność. Szczeniackie żarty zakorzeniły się w nich na dobre. Albo były jak chwasty, które wyrwane po krótkim czasie i tak wyrastały na nowo. Duszący dym tlących się powoli cygar stawał się głównym zapachem w salonie. Był nietypowy, nieco ziołowy; może mógł się momentami wydawać nawet przyjemny. Johan spojrzał na swoje, ale ostatecznie wzruszył ramionami i zaciągnął się; lekko, były mocne; poza tym, cygarami należy się delektować. Odszedł od Williamsona by strzepnąć popiół do popielniczki. - Wiesz, Valerio? A ja myślę, że ten twój klub to wcale nie jest taki zły pomysł. Hudsonowie mają te swoje kluby. Dla dżentelmenów i ten drugi, dla bab. Dlaczego mieliby być jedyni? Życie opiera się na pięciu filarach: piciu, jedzeniu, spaniu, sraniu i jebaniu. Dwie z nich Paganini już zapewniał, teraz mógłby zapewnić kolejne dwie. To byłaby niemal cała świątynia wesołego bytu. Kto wie, kogo można by było tam spotkać? Co za znamienite twarze znikające w drodze na piętro zobaczyć? - Informacje to cenna waluta - zamrugał, brwi uniósł, usta zwilżył końcówką języka i opadł ciężko na kanapę myśląc o tym, że powinien ją wymienić na skórzaną. Może czarną? Napił się jeszcze, a potem znowu. Odstawił szklankę by sięgnąć po butelkę; polał Paganiniemu, polał Veritiemu i Williamsonowi, jeśli do nich wrócił. Sobie też, trochę rozlał też na stół. Stać ich było na takie marnowanie. - Chyba mnie już, kurwa, bierze - stwierdził z nieukrywanym zdziwieniem. Nie wypił dużo a głowę miał twardą, wszyscy tu takie mieli. Przytknął kryształową szklankę do ust i pociągnął kolejny łyk whisky. - Nie do wiary. Jakby miał trzynaście lat i pierwszy raz z kolegami z klasy pił piwo na tyłach sklepu. Jak wtedy, kiedy z chłopakami dobrali się do barku jego ojca. Jak wtedy, kiedy zmieszał brandy i piguły. Dwadzieścia lat picia później wiele się zmieniło. Albo i nie. Dawno przestał szaleć - w takiej częstotliwości, rozmach wciąż był taki sam. Cygara, które tak chętnie zapalili nie był zwykłe, o czym nawet van der Decken nie miał pojęcia. A może ktoś mu o tym wspominał, kiedy je dostawał, ale zapomniał? To nie było ważne. Kubański tytoń tylko opóźniał działanie szałwii, z którą był zmieszany. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Jedno Paganini i Valerio już wie. Jedno dwunastolatkom nie stawiają pomników i Valerio jest gotowy. Jedno to twoja szansa, po prostu zamknij usta i Valerio śmieje się sam z siebie. Nawet martwy nie zamierza milczeć. — Williamson — trzy sylaby w idealnym rytmie Ala Bano i Rominy Power — równie dobrze zamiast nazwiska może nucić Felicità. — Co denerwuje cię bardziej? Dobór słów czy to, że mam rację? Valerio Paganini nie myli się nigdy — poza przypadkami, kiedy się myli — szczególnie w temacie dup i tego, kto w jakiej kolejności powinien wkładać. Daisy Padmore była dupą pierwszorzędną — gdyby nie nazwisko, sam zaprosiłby ją na spacer z finałem w stodole. Tristemente, żywotność dziewczyn ze wsi mierzy się od żniw do żniw; czasami wpadają pod kombajn, innym razem odkrywają, że konopne sznurki mogą posłużyć do czegoś więcej niż związywana snopków siana. Gniew Williamsona pojawia się o sześć lat za późno — gdzie był, kiedy jego złotowłosa Roszpunka zarzucała pętlę zamiast zrzucać włosy? Istotne pytanie umyka w nieistotności westchnięcia. Wojna wszędzie — jednoosobowe Fasci Italiani di Combattimento musi teraz mierzyć się z urażoną dumą Benjamina Secondo. Tak już bywa; obrusza się, kiedy ktoś wypełnia usta imieniem jego żony i niechętnie przyjmuje do świadomości, że to rzadko pada w towarzystwie najprzyjemniejszych czasowników świata. Pieprzyć, posuwać, zapinać. Rżnąć; można drewno, nie Audrey — a nawet jeśli, w obu przypadkach przyjemność taka sama. — Benito, czy ty właśnie zasugerowałeś szczanie na własną matkę? — przez grupę dwunastolatków? Widok nietrudny do wyobrażenia, ale estetycznie zaskakujący; spojrzenie Valerio to ciemne tunele rozświetlone uśmiechem, któremu niestraszne wybite zęby. Chciałby, żeby spróbowali. Ból jest dobry, ból to bazylia w świecie emocji; bez niego nic nie smakuje dobrze. — Che carino! Jeśli dodam do puli twoją babkę, ta pulsująca na czole żyłka wreszcie pęknie. Ma podobną w innym miejscu — czasem pulsują w jednym rytmie. — Nie szkodzi, wciąż będziesz bellissimo. Krzywda i komplement. Uderz, wygładź. Skalecz i pocałuj. Paganini nie wie, kiedy zaciągnąć hamulec milczenia — życie z rozpędzonego wagonika to pasmo obrażeń i rozmazanych obrazów, które przy odpowiedniej prędkości zamieniają się w białą, prostą kreskę. Myśli o niej, rozmazując uśmiech po wargach; Williamson nie obiecuje, ale spełnia powinność. Dobry, chociaż brudny pies. — O głębokość w pokojach się nie martw, mio caro. Zatrudnię profesjonalistki — ostatni łyk alkoholu to pierwsza myśl o powrocie. Noc jest jeszcze młoda, w Maywater nie uświadczą dziś niczego poza starczym stękaniem o polityce, żona — martwa, żywa, bez różnicy — nie pozwala, a chuj już nie taki twardy, jak kiedyś. Jeśli zadzwoni po Matteo teraz, przed północą będzie w klubie. O pierwszej w łóżku. Kwadrans później w kimś. Za kilka miesięcy powtórzy schemat — Sardynia też ma kluby, łóżka i kobiety. — Daj mu spokój, Ben. Pewnie ukrywa dupę na boku — wymówka Williamsona będzie lepsza; słodkie usta ulepią kwaśną landrynkę argumentu, którą każdy z obecnych possie, bo musi, bo przywykł, bo kiedy któryś z nich mówi otwórz usta, pytasz jak szeroko. — Woli spędzić tydzień w niej, nie z nami. Słuszny wybór. Z rodzaju tych, o które Valerio nie zamierza go winić — nieobecność Williamsona na Sardynii zaowocuje złamaną ręką, przetrąconą szczęką i zawyżonym odsetkiem przypadkowych ofiar. Głos rozsądku przypomina szczekanie, kiedy spokój, zostaw i kurwa mać, Paganini zlewają się z ziewnięciem. Teraz też ziewa, aż na szklance zostaje siwy osad pary. Klub Hudsonów to kółko lokalnych onanistów; dlaczego znów dostają zaproszenie do rozmowy? — Skup się, van der Decken. Mówię o prawdziwym klubie, nie przystani dla wkładania kijów golfowych tam, gdzie zwykle kijów golfowych się nie wkłada — niech bawią się swoimi piłeczkami i odparzają uda na skórzanych kanapach. W Little Poppy powstanie świątynia dla ludzi, którzy czas odmierzają w wychylonych drinkach i pocałowanych kobietach, nie klekocie sztucznych szczęk polityków, którzy pamiętali jak Hitler tonął w rzece. I nieszczególnie byli tym przejęci. Ben z przeszłości podsunąłby pomysł na salę tematyczną; Ben z przeszłości zapytałby, czy może ochrzcić łóżko w tej, którą Valerio nazwie jego imieniem — Secondo — zamiast szukać wymówek, które dokonują niespodziewanego. Paganini się uśmiechał; przez cały czas, od początku do prawie—końca, przez przytyki, pstryki i brakujące dotyki. Teraz — kiedy Verity odmawia, a świat przeobraża w ruinę — już się nie śmieje. — No, Ben. Może to ta jedyna? — jedyna tej nocy, to by się zgadzało. — Dziś obiecała, że odtworzymy krzywą wieżę w Pizie. Liczyłem na Eiffla, ale bez ciebie— Co tym razem, ehi? Nadzieja usycha szybciej od tego gówna, które wpleciono w cygara. Senność nie zdąży nadejść; za kwadrans Paganini udowodni matce naturze, że szałwia przegrywa w przedbiegach z liśćmi krasnodrzewu pospolitego. — Lascia perdere, non ha importanza. Nić porozumienia pęka — oby tylko ona tej nocy — i Valerio nie próbuje jej złapać. Podnosząc się z fotela, ma tylko jeden cel, jeden kierunek, jedną myśl, jedno potarcie ociężałej powieki. Nie pyta Gianni, mogę zadzwonić? ; pisk wystukiwanego numeru mówi sam za siebie. — Williamson, wracasz ze mną? I tak zahaczę o Stare Miasto — słuchawka między jego palcami przestaje przypominać element telefonu — teraz łatwiej wyobrazić sobie ją w roli broni. Okręciłby ten kabel wokół własnej szyi; wreszcie trochę przyjemności. — Mia cara wciąż mieszka z rodzicami. Będzie zabawnie oglądać wyraz jej twarzy, kiedy tata i tatuś spotkają się w drzwiach. Jeszcze zabawniej byłoby, gdyby przyłapała cukrowego tatusia z rodzoną mamusią; z tym wstrzyma się do lutego. Matteo podziela to zdanie — jego głos w słuchawce to strzępki si, no, così presto? |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
! TW ! homofobia w policji Przedostatni łyk drinka, ostatnia kropla goryczy. Istniało wiele alternatywnych dróg; niektóre wymagały milczenia, inne uśmiechu, nieliczne wypowiedzenia na głos tego, o czym Valerio zaciekle myślał. Ze wszystkich możliwych scenariuszy, Barnaby musiał wybrać ten, który oszczędzi Florence konieczności wymiany dywanu. Co denerwuje cię bardziej, Williamson? — Obecnie? — szklanka w dłoni, opuszek palca na jej krawędzi; kryształ był ciężki i miał brzydki nawyk zostawiania ostrych okruchów, a łeb Valerio to dostatecznie zakuty element wystroju, żeby rozbić na nim szkło. — Twój ryj, Paganini. Wolałbym oglądać go na przedłużeniu własnej pięści. Zaciśnięte na drinku palce nie podążyły za ochotą; gdyby okładali się po twarzach za każdym razem, kiedy ktoś powie o słowo — albo wielokrotnie złożoną sentencję — za dużo, nie starczyłoby im zastawy stołowej, niepołamanych kości w dłoniach i czasu na zachowanie pozorów kulturalnej rozmowy. Z tym ostatnim Paganini radził sobie źle nawet bez eskalacji przemocy — tym trudniejsze były dla Williamsona kolejne słowa. — Valerio się nie myli — nie powiedział nikt nigdy. — Moja dupa ma nawet imię i brzmi ono kampania wyborcza. Ulubiona kobieta rodziny Williamson — stała kochanka, do której wraca się każdej nocy, chociaż żona numer trzy czeka w łóżku, a młodsze od dawnej miłości towarzyszki oczekują czułości w zatłoczonych country clubach, zadymionych salach teatralnych i salonach, w których kwiaty — w przeciwieństwie do podstarzałych żon senatorów — nie są zasuszone. — Od kwadransa ględzimy o polityce, Ben. Wuj Ronald ubiega się o stanowisko, które dla każdego z obecnych w tym salonie — o tych nieobecnych nie wspominając — przyniesie korzyści. Zanim na najistotniejszym stołku w hrabstwie usiądzie czarownik, trzeba ten mebel wyszarpać. Czasami siłą, a kto o sile wie więcej niż Arthur Williamson i jego dzieci? Barnaby znów nie kłamał; kampania była faktem, wybory były faktem, jego pomoc przy nich była przymusem, a Włochy? — Kart wyborczych z Sardynii nie podrobimy nawet my. Włochy to kaprys, na który nie mógł sobie pozwolić; nie przez wybory, kampanię i przymus, tylko kochankę, której nie wymieniał z imienia — Czarna Gwardia była zazdrośniejsza nawet od polityki. Szary dzień za oknem — nie zamierzał opuścić stanowiska; szklanka na parapecie cierpliwie czekała na napełnienie — próbował połknąć wspomnienia o kimś, kto coraz częściej znikał w podobnej mgle zapomnienia. Były dni, kiedy Barnaby nie myślał o Maximie wcale. Były wieczory, kiedy nie potrafił przypomnieć sobie tonu jego głosu; były sny, kiedy z czarnej toni oceanu wyłaniała się jego dłoń, a Williamson za każdym razem bez wahania po nią sięgał i za każdym razem— — Po tylu latach powinieneś wiedzieć, że jestem jedną z niewielu osób w tym gronie — wyblakłe echo kierowanych do Bena słów przeganiało czkawkę koszmarów. — Z którą twoja żona z własnej woli zostanie w pomieszczeniu sama, a ty w tym czasie nie będziesz musiał zastanawiać się nad stopniem naszego negliżu. Pięć lat temu nie zgodziłby się na spędzenie z Audrey nawet minuty; wciąż nosiła na sobie odór Hudsona i ten banalny manieryzm niechęci. Wystarczył jeden wieczór, żeby spiętrzona przez wieki niechęć odeszła w niepamięć — na godzinę, ale mimo wszystko; odeszła. — Czegokolwiek nie powiedziałbym jej, dowiedziałbyś się tego samego wieczora, więc porozmawiamy w trójkę — tajemnicą był brak tajemnic — Williamson nie posiadał siły sprawczej i ostateczna decyzja należała do starszyzny rodziny z wujem na czele, ale każda dobrze prosperująca maszyna wyborcza potrzebowała pomniejszych elementów. Jeśli był trybikiem, to z rodzaju tych, które po wyjęciu mają zwyczaj brudzenia wszystkiego na czarno; o pluciu krwią nie wspominając — Verity nie omieszkał im przypomnieć. Kiedy mafijno—prawnicze negocjacje ocierały się o szept, a kwestia tego, kto od jakiej gwiazdy Hollywood złapie chorobę weneryczną (to proste; wszyscy od wszystkich — dlatego nikt nigdy nie pytał go o zdanie, na połowę nazwisk Williamson mówił: kto?) została prawie rozstrzygnięta, ostatni problem snuł się nad parapetem. Cioty w policji; wkrótce w kinach. — Gdybyś usłyszał nazwisko — skierowane na Johana spojrzenie miało w sobie wszystko — głównie obojętność, trochę zmęczenia, szczyptę determinacji, zero zainteresowania tym, komu dokładnie będzie zmuszony wpierdolić. — Daj znać. Skoro lubi pałowanie, chłopcy z komisariatu zagwarantują mu rozrywkę. Magicznie napełniona szklanka była zasługą gospodarza — kiedy Johan zniknął z zasięgu wzroku, a kolejny łyk alkoholu podjął skazaną na klęskę próbę wymycia z języka szałwiowego posmaku, Valerio zastosował ulubioną taktykę; operacja Mały Saturn zawsze kończyła się tak samo dla włoskich sił. — Pod warunkiem, że za kierownicą usiądzie Matteo, nie ty. Mogą wracać na Stare Miasto; Paganini do dziewczyny tego tygodnia, Williamson do pustego mieszkania. Gdyby zdążyli przed zamknięciem sklepów, mógłby kupić popcorn; wkupienie się w łaski Helen bywało zaskakująco tanią, kukurydzianą inwestycją — pewnego dnia przestaną przypalać co trzecie ziarno. Przechylony gwałtownie drink zrewidował te plany; zaśnięcie po powrocie to nagle kusząca perspektywa. Odwracając się od okna, uchwycił końcówkę włoskiej urazy — wspólne plany obumarły, a Paganini wstał, wymieniając Benjamina na słuchawkę. — Do jutra mu przejdzie, Ben. Spuści to z siebie razem z— Pusta szklanka po drinku wróciła tam, gdzie jej miejsce — na srebrną tackę; Williamson może i wytarł błoto w poduszkę, ale nie zostawia szkliwa na parapecie. Uczy innych na własnych, krwawych błędach. — Było miło, panowie, pamiętajcie na kogo głosować — policyjna kurtka zabrana z oparcia przywróciła salonowi odrobinę blasku. — Dziękuję za zaproszenie, kuzynie. Pozdrów żonę — krótki uścisk dłoni, krótkie skinięcie głowy, krótkie gesty mężczyzn o krótkiej cierpliwości. — Ty też, Verity. Przekaż Georgie moc chmurzystych uścisków. Kolejne uściśnięcie rąk, tym razem zwieńczone lekkim klepnięciem po ramieniu; będzie dobrze, Ben. Od pięciu miesięcy powtarzał mu to samo bez słów — będzie dobrze. — Valerio, do drzwi — odłożona słuchawka przestała wypełniać powietrze stłamszoną melodią włoskich odpowiedzi; Williamson złapał za pierwszą butelkę z barku — oczywiście, że Bourbon — stukając jej szyjką między łopatki Paganiniego. Valerio powinien przywyknąć do tego uczucia; chociaż zwykle dźgała go broń. — Zobacz, co zabrałem. Nawet nie zauważyli. Ostatnia namiastka uśmiechu nad ramieniem w kierunku salonu. Johan i Ben, Ben i Johan; nie potrzebowali opiekunki — już nie. Valerio z kolei— — Możesz zaśpiewać Bella ciao dwa razy. Nienegocjowalne. Nie potrzebował opiekunki; jedynie podkładu muzycznego. Barnaby i Valerio z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
tw: obrzydliwy jestem Racjonalny świat gdzieś przesunięty w bok, rozsądek musi gruchnąć w stół, aby spokój uświetnił swoją obecnością urokliwe wnętrze nadmorskiej willi van der Deckena. Valerio miał niepowszednią umiejętność doprowadzania ludzi do furii. Tych słabych i barbarzyńsko malutkich, którzy nie byli w stanie zapanować nad własnymi słabościami — zadręczał. Tych, którzy do powiedzenia mieli cokolwiek więcej — napawał odrazą. Tych, którzy poznali jego najsilniejsze strony — kusił potencjałem. — Cyt-cyt — zacmokał nieznacznie, kręcąc odmownie głową jak gdyby w rozgoryczonym zawiedzeniu. — Dalej masz problemy z angielskim? Wiesz, mówiłem, że na korepetycjach nie rucha się profesorek, tylko z nimi gawędzi. W taki sposób lepiej zrozumiesz słowa, które do ciebie mówią. Na ten moment jedyne co mogę ci zasugerować to ćwiczenie języka w ciszy we własnej jamie ustnej. Zamkniętej. Jestem przekonany, że jakaś pizda to pochwali — ta jedyna, ta ostatnia, ta jakakolwiek. Przyłożył palec do ust w delikatnym geście odsyłającym do zachowania względnego spokoju. Alkohol rozwadniał się w krwi, taplał w każdej komórce, jak gdyby do organizmu człowieka wdarło się szkockie błoto. Dysputy dyplomatyczne, nieuskutecznione żarciki i przeświadczenie, że takie wieczorki będą zdarzać się tylko rzadziej — to wszystko zaszczuwało Benjamina na jakimś immanentnym poziomie, do którego nie przyznawał się ani przed przyjaciółmi, ani przed sobą samym. Każdy miał teraz więcej obowiązków. Van der Decken siedział w tych swoich rozliczeniach, Barnaby żarł pączki na parkingu w policyjnej suce, a Valerio, cóż, prawdopodobnie też uznawał przebywanie w suce za swoją powinność, jednak chodziło o znacznie inny rodzaj pojazdu. — Och, masz rację. Polecę też zrobienie twojej mamie paru badań — mrugnął zawadiacko do van der Deckena, szczerząc się tak, że w zaciśniętych ustach w tym momencie mogłoby zabraknąć zęba. — Daj spokój, Johan, to tylko takie kawały. Wszyscy wiemy, że na twoją matkę w szczególności leci Williamson. Poza tym — żeby kogoś zarazić, trzeba byłoby go najpierw pierdolić. Pomijając kwestię celebrytek i ich najsłuszniejszych czasów, zostawała jeszcze sprawa Audrey, której chłód doprowadzał do pulsowania tę jedną żyłę, o której stan niepokoił się wcześniej Paganini. Nieomal parsknął na wymówkę Barnaby'ego, cudem oszczędzając mu opowiastek o tym, że jego obecność jako psa w trakcie wiecu wyborczego może zostać łatwo wymieniona na dowolną świnię w mundurze. Nie myślał tak — mężczyzna miał o wiele więcej zalet, wielokrotnie Benjamin wspominał mu, że zmarnuje się doszczętnie w mundurowych służbach, ale ten zdawał się głuchy na te tłumaczenia. Zarobi też znacznie mniej, a życie na garnuszku rodziny... Cóż. Wszyscy byli tego pokłosiem. Złoci chłopcy w ciasnych garniturkach. — Właściwie- — zaczął, gdy najtrzeźwiejszy z nich (prawdopodobnie) perorował na temat fałszowanych kart do głosowania. Bycie jurystą oznaczało kontakty, a jakby dobrze poszukał, to bez trudu znalazłby znakomitego fałszerza. Kto wie, zapewne Paganini też, mafia ma swoich ludzi realnie wszędzie. Nie chodziło jednak o karty. Nigdy nie chodziło o karty. — Tak jak powiedziałem. Warunki omówimy w cztery oczy, szczegóły ustalisz sobie z Audrey w dowolnym miejscu i czasie — uśmiechnął się tak, by pajęczynki wokół oczu się uwypukliły. Każdy ich milimetr, głęboki i płaski, gorzki i słodki, mężczyzna jest jak wino. — Poza tym, ja i ona w jednym dialogu z tobą? To byłoby nie fair, a przecież wiesz doskonale, jak bardzo lubię czyste zasady gry — kolejny rozweselony śmiech, tym razem podszyty następnym alkoholowym łykiem. — Jak będziesz grzeczny, może pokaże ci kostkę. Pięć lat temu mogłaby pokazać co najwyżej środkowy palec, więc to ewidentny progres — o stopień negliżu się nie martwił. Audrey byłaby martwa, zanim zdążyłaby wykrzyczeć „och tak, Barnaby, tak!”. Barnaby byłby przegrany, zanim zdołałby rozpiąć pasek. Nie było to nikomu z nich potrzebne, to też zaufanie wspomagane kontrolą kobiety, czytelnie opłacało się w małżeństwie. Hipokryzja — nie znał tego słowa. Przynajmniej się dogadywali. Z Johanem też wydawało się, że pani Verity jest w stanie nawiązać nić cichego porozumienia, a Valerio — Valerio to Valerio. Po całym wywodzie, minie jak gdyby Benjamin sztyletem rozerwał mu w pół serce, po obrazie majestatu i dziecinnym upuście (spuście) własnego rozżalenia, nastał czas na odpowiedź. Być może nie taką, jakiej oczekiwał Paganini. — Rób, jak wolisz, Valerio. W końcu w głębi serca jesteś romantykiem — niech jedzie daleko, niech zostanie z hulaszczością sam. Uległby. Ben doskonale wiedział, że poddałby się tak szybko, jak szybko ta jego ragazza obnażyłaby lewą pierś. Przyjaciel miał gust do kobiet, nie spodziewałby się spotkać paskudztwa, co najwyżej nieco przetrawioną już kurwę. Ten drugi (zawsze drugi) był bardziej wybredny. Nie co do jedzenia, tutaj włoska gastronomia zwyciężała względy Paganiniego. Im mniej pokus tym lepiej. Słaba silna wolna była największym strapieniem adwokata diabła. Ściski rąk, pożegnania nieczułe i proste, wymiana spojrzeń. Alkoholowe upojenie z bufetu kosztowności łupnęło do głowy, że nawet van der Decken (wciąż przywdziewający ten swój szlafroczek) musiał coś poczuć. Oczy Benjamina delikatnie mrużyły się jak gdyby od pijaństwa albo światła (wiesz, Johan, od tamtego razu, gdy wciągnęliśmy jednej nocy wszystkie twoje zapasy, coś mi się stało w oczy, światło mnie razi). — To masz ten koniak? Za dużo szkockiej i chce mi się rzygać. A tak w ogóle, to skąd to cygaro? Kubańskie? Jakoś śmiesznie smakuje, fajnie — pociągnął jeszcze kilka razy, konwencjonalnie nie zaciągając się przesadnie drażniącym dymem, jak gdyby w potwierdzeniu tych słów. A gdy reszta wyszła, gdy zostali w tej ciszy sami (małżonka śpi, czy ma wychodne?), dopowiedział: — Słuchaj, jest jeszcze jedna sprawa, ale to poufne — łokieć zaparł na oparciu kanapy, rozluźniając sylwetkę. — Mam klienta w Bostonie. Kogoś tam, nieistotne. W każdym razie. Przebąkuje o wytoczeniu sprawy kościelnej przeciwko jednej kurwie syrenie, która miała go tam okraść z kosztowności, czy coś takiego. Nie wiem, coś mi nie pasuje w tej historii. Zdarza się, że oszczędzają człowieka? W wodzie? Czy zawsze są, no wiesz, krwiożercze? — poważne pytanie. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Tik - tak. Zegar powoli odmierzał czas, który popychały kolejne przekomarzanki i utarczki słowne. Jak zwykle, prym wiodły w tym matki. Złote pomniki zostały obalone, tak jak tamta butelka, która leżała teraz na stole. Znowu mieli po szesnaście i osiemnaście lat, po prostu teraz nie dawali sobie po plaskaczu w ramach zawodów z obelg. Teraz wszystkie słowa spływały jak woda po szklanej tafli - to, co niewypowiedziane spływało przez gardła przy każdym kolejnym łyku i wgryzało się weń przy pomocy dymu cygar. - Załatw jej też coś na kręgosłup, ostatnio narzekała - nagle jednak słyszał, co Verity do niego mówił. Przyznanie racji Valerio bywało niekiedy niczym dylemat wagonika. Tutaj jednak szło nie o moralność a o to, kiedy Paganini skończy. Nawet, jeśli miałby to zrobić w kimś. - Tylko się nie zajedź, Williamson. Posłuszny syn swojego ojca, przykładny obywatel, na nisko płatnej, państwowej posadzie - jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pewnie za dziesięć lat zostanie komendantem trzymającym lokalną policję w garści. O ile taki był plan. Będziesz mi wtedy potrzebny jeszcze bardziej. - Dam - jak się dowie, o ile nie zapomni. Czy to będzie wtedy dobry dzień, by komuś obrzydzić życie? Zapewne. Uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie, nie wymienili uściskami. Van der Decken nawet nie zauważył zniknięcia jednej z butelek; tej najdroższej. Ben i Johan nie potrzebowali opiekunki. Ben i Johan właśnie znowu zaciągnęli się zmieszanym z szałwią cygarem. Gdzieś wcześniej, pomiędzy minutą piętnastą a trzydziestą napili się wina, które Barnaby przyniósł dla Florence. Dla spróbowania, czy dobre, bo przecież może być niedobre. Powiódł mętnym już spojrzeniem za wychodzącymi kuzynami. Niech się dobrze bawią, bez żon, które nad ranem, po dwunastej, będą wywracać oczami. - No mam. O tam - wskazał palcem, a chcąc być wciąż dobrym gospodarzem podniósł się chwiejnie by dolać Benowi do szklanki. Dolał też i trochę w dywan. Dywan wszystko przyjmie, jak poduszka błoto. Wciąż nie zwrócił na to uwagi. - Kubańsie, dostałem przy podpisywaniu jakiejś tam umowy... - opadł ciężko na kanapę czując lekkie wirowanie w głowie. - No mów, nie powiem nikomu - pociągnął ze swojej szklanki spory łyk. - Aaaaj! W wodzie to potwory. Wpierdolą kawał mięcha, jak go wrzucisz do wody. Jesteś pewien, że go nie omamiła, ojebała, a potem mu nie wmówiła, że byli w wodzie? Potarł dłonią kark, potem znowu i jeszcze raz, mocniej, rozglądając się nerwowo. - Słyszałeś to? - wyciągnął rękę, by palcem uciszyć Verity'ego, ale nie trafił. Omal nie wsadził mu palca w nos. Był pewien, że słyszy chrobotanie dobiegające z jednej ze ścian. To szałwia przemawiała w końcu swoim halucynogennym głosem. Oby Williamson i Paganini mieli lżejsze wizje. Dodawanie do tego koki nie było dobrym pomysłem. Trzy godziny później, kiedy już doszli do siebie leżeli w łóżku, w sypialni van der Deckena. Była trzecia w nocy, a włączony telewizor wygrywał program z telezakupami. Ben spał opierając głowę na jego kolanie, kołdrą przykryty zaledwie częściowo. Jego prawy but się gdzieś zgubił. W podobnie magiczny sposób szlafrok Johana przewrócił się na lewą stronę. Na podłodze leżało kilka sukienek Florence a na komódce nocnej stał ananas. Van der Decken podrapał się po rozczochranej głowie, przetarł czerwone oczy i sięgnął po telefon, szarpiąc za kabel. Wykręcił numer podany na ekranie. - Chcę zamówić... osiem zestawów.... dziesięć. Tak, garnki... Dane? Benjamin Verity... Zasnął i on, kiedy tylko zakończył zamówienie. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
— Zapewne zastanawiasz się, jak znalazłem się w tej sytuacji... — mogłaby zacząć się kultowa komedia będąca biografią Benjamina Verity, który w otoczeniu ośmiu-. Nie. Dziesięciu kompletów garnków (z pokrywkami) rozkłada ramiona na boki w żartobliwym geście nieporozumienia. W tle leci takie Wah Wah Wah wygrywane na smutnym puzonie. Benny Hill. Benny Verity. Benny pijany. Na szczęście nikt nie planował tworzyć z jego życia adaptacji, a tym bardziej komedii (może romantyczna? Wyobraź sobie, główny bohater — heros, skaliste wybrzeża Maine. On sam, kobiet dziesięć. Ja bym obejrzał. Co z tego, że brzmi jak prolog do pornosa? Dlatego bym obejrzał. Nawet pornos musi mieć fabułę). Benjamin lekko wstawiony (przyszedł później, miał prawo, lwią część wieczoru spędził na tych samych co 3, 10, 15 lat temu przekomarzankach) siedział na kanapie jakby rozluźniony. Krotochwilny smak zabawnego cygara. — Kubara cygańskie... Nic tak dobrze nie dopełnia wieczoru — i mówił to z pełną odpowiedzialnością, wypuszczając z ust kłębowisko srebrzystobiałego obłoku, w niewielkiej odległości właściciela domu, który łykiem koniaku potraktował dopiero co dywan. — Dywan też człowiek, niech pije — machnął pijaną ręką, jak gdyby w pocieszeniu, że koniak za 600 dolarów rozlewa się właśnie na podłogę. Smakował wybornie — nie pamiętał tego za żadne skarby, ale na pewno tak było. Jak inaczej mógłby pachnieć drogi koniak? — A chuj wie... To jest największy ból prawnika, wiesz? Jak cię klient robi w konia. Zawsze mój prawdę swojemu adwokatowi — wyciągnął palec w stronę van der Deckena. Zupełnym przypadkiem mówił wszak o samym sobie. — Kategoryczn- Nie skończył. Surowy palec przyjaciela nieomal trafił w jego oko i nos (za jednym zamachem), gdy zmarszczona brew próbowała uchwycić sens tego karygodnego i kompletnie niezrozumiałego zachowania. — Co słyszę? Przecież ten jebany krokodyl nie ma strun głosowych. Urżnąłeś mu głowę — wskazał gdzieś w dal na przedpokój na coś pomiędzy obrazem, trofeum myśliwskim albo halucynacją (z perspektywy czasu prawdopodobnie to ostatnie), co klarownie do niego machało. Odmachał więc. Benjamin Verity drugi, zawsze pierwszy do dyplomatycznego pozdrowienia. — Weź jedenaście, damy Helen na urodziny — wydukał przez sen 6 godzin później, gdy za oknem już widniało, a sztywna kość męskiego kolana wbijała mu się w potylice. Telewizor w tle brzęczał nieznośnie, jego jasność raziła w oczy, a właściciel telewizora i pilota spał teraz pochrapując, tego też pilota miażdżąc w dłoni na tyle pewnie, że szarpanie się z nim, aby wydostać zgubę, graniczyłoby z cudem. Nieznośna cierpkość w ustach, przykre tchnienie śmierci. Nie spojrzał nawet na zegarek, zaciągając kawałek poduszki gdzieś między głowę, a kolano (nieudolnie). z tematu Ben i Johan |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
marzec 16, 1985 Gdy mijałam Cripple Rock, spoglądają na nie z okien trzęsącego się autobusu, zdawało mi się, że świat się kończy. Jakbym miała runąć zaraz pod powierzchnię ziemi, wyskoczyć w dowolnym punkcie na mapie. Nie miałam nad tym kontroli, parszywe wspomnienia z tamtego miejsca, widok krwi, widok kończyn, widok moich sinych palców. Szukałam odpowiedzi w książce telefonicznej. Nie zaglądałam do innych, bo zwyczajnie mnie nie interesowały, ale jeśli wiedziałam cokolwiek na temat historii, to trzęsienie ziemi na taką skalę w naszym regionie zdarzało się równie często, co biała cizia pukająca do drzwi mojego mieszkania, żeby wynająć pokój. Spodziewałam się, że człowiek, którego jadę odwiedzić, równie często widuje meksykanki przed swoimi drzwiami. Mógł opowiedzieć mi przynajmniej trzy żarty na temat służby domowej, a ja stałabym z miną co najmniej poirytowaną, zanim nie naplułabym mu pod buty. Zawsze wydawało mi się, że jestem odważniejsza, niż naprawdę byłam. Gdy przychodziło co do czego, byłam równie speszona co trzęsąca się chihuahua. Durne porównanie. Autobus zatrzymał się na przystanku w Maywater, a ja, pamiętając wskazówki, podążyłam jedną z głównych ulic dalej od portu, do dzielnicy tych ładniejszych domów z wielką bramą, drogim autem na podjeździe i tętniącym poczuciem niesprawiedliwości, że przecież gdybym tylko mogła, to ja bym tu żyła. Nie mogłam. Nie mogłam i nie będę tu żyć. Willa na dwa piętra, obok drzewka, piękny ogród i zadbane doniczki, a przed nimi ja. Czerwona ramoneska, rozpięta tak by spod niej wyłonił się niebieski top z logiem Blondie. Pasowała do tego krótka czerwona spódnica i zielone rajstopy, w których oczko poszło mi jeszcze w Saint Fall. Na stopach miałam trampki, na ramieniu małą torebkę. W kieszeni bilet autobusowy. Na głowie tapir, fuera de broma, w głowie pstro. — Jesteś tą dziewczyną od Consueli? — odpowiedział mężczyzna we wdzianku ogrodnika opuszczający właśnie domostwo, który przepuścił mnie przez bramkę obok bramy wjazdowej. Nie zdążyłam odpowiedzieć, chociaż instynktownie pokiwałam głową. Dzisiaj mogłam być nawet prezenterką MTV, jeśli to umożliwiłoby mi zadanie pytania, które spędzało mi sen z powiek. Wyjście ze szpitala nie rozwiało moich wątpliwości. Potrzebowałam namacalnego dowodu, że to wszystko miało miejsce, że nie jestem wariatką. El género humano olvida fácilmente. — Jesteś wariatką. — Zamknij się, Stella. Zadzwoniłam do drzwi dzwonkiem, który wydał z siebie pojedyncze dźwięki jakby w rytm jakiejś melodii, której nie byłam w stanie rozpoznać. Nasz dzwonek nie działał od 8 miesięcy, a gdy otworzył mi drzwi znajomy mężczyzna, wydusiłam z siebie tylko: — ¿Qué tal? Hace mucho que no te veo... Prawie mnie postrzeliłeś. |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Od pamiętnych wydarzeń minęły niemal trzy tygodnie - wszystko wciąż wydawało się być koszmarnym snem, jednak widok centrum Maywater jasno i wyraźnie mówił: to nie sen, to jawa. Wyrwa w ziemi została dopiero co załatana a droga wciąż była w naprawie. To, co stało się z cielskiem anioła i wskrzeszonym smarkaczem pozostawało tajemnicą, którą Johan nie był pewien, czy chce poznać. Zaledwie tydzień i kilka dni temu wznowiono pracę w dokach; być może potrwałoby to dłużej gdyby nie to, że van der Deckenowie naciskali zarówno na władze miasta, jak i Kościół. W grę wchodziły nie tylko olbrzymie pieniądze ale i praca zatrudnionych tam ludzi. Dla uspokojenia nastrojów postanowiono wypłacić im dodatkową, niewielką premię. Ból ramion w końcu ustąpił, drzazgi, które co jakiś czas musiał wyciągać z opuszków palców przestały się pojawiać. Wyglądało na to, że w życiu Johana wszystko wróciło do normy. Z Florence znów się mijali, z Benem na siłowni kolejny raz wdał się w dyskusję dotyczącą noszenia na głowie frotki dla ciot, z Elsje i Heleną widywał się częściej, niż dotychczas. Odkąd jego szwagierka wprowadziła się do Maywater wydał absurdalną ilość pieniędzy na bratanicę nie słuchając w ogóle, że nie powinien jej tak rozpieszczać. Jeszcze się nauczy oszczędzać i zarabiać. Jest dzieckiem i niczego jej nie zabraknie. A jeśli będzie chciała, żeby ją zabrać do muzeum lotnictwa, to zabiorę ją do cholernego muzeum lotnictwa. Tego dnia postanowił po prostu nie przychodzić do pracy wymawiając się nagłą chorobą - poprzedniego wieczoru zasiedział się przed telewizorem, czego skutkiem stało się zamówienie fotelu do masażu w skromnej liczbie sztuk trzech. Jeden z nich pewnie dostanie Consuela. Odesłał ją wcześniej do domu. Przez pół dnia drażnił więc Florence swoją obecnością i zarzuconym na ramiona jedwabnym szlafrokiem ozdobionym japońskim ornamentem. No i dlaczego się krzywisz? tobie też przecież taki kupiłem, stwierdził, podnosząc kubek z kawą do ust. Specjalnie wcześniej zamieszał w nim łyżeczką stukając głośno o porcelanowe ścianki. Dobrze wiedział, że nie lubiła tego dźwięku. Wczesnym południem jego złośliwości przyniosły oczekiwany skutek, kobieta wyszła z domu; zapewne na zakupy, żeby mu się to zachowanie odbiło czkawką gdy zobaczy wyciąg z konta, a później do Audrey. Albo w jakiejkolwiek innej kombinacji. Ze słodkiej prokrastynacji wyrwał go dźwięk dzwonka do drzwi. Brzmiał donośnie, jak dzwon, żeby można było go usłyszeć z większości pomieszczeń domu. Ociągając się wyszedł z gabinetu by sprawdzić, kogo niosło. Mógł spodziewać się wielu osób jednak ta, która stała na zewnątrz była ostatnią, o której by w ogóle pomyślał. Zmierzył ją spojrzeniem, od trampek, przez rozdarte rajstopy po natapirowane włosy - nie zamawiał prostytutki. Odkąd wyszli z tunelu, wyrywając się przenikającemu aż do kości zimnu i on nie potrafił zapomnieć. Nie, nie o Sierrze; Myślami wracał do miejsca, w którym wyszli i potworze, przed którym uciekli. Tego, że przejście na cholerny Kaukaz, Ural czy inną Syberię zostało zamknięte dobrze wiedział. Że zostało porządnie zabezpieczone - tego był pewien. A jednak, kilka razy mu się przyśniło. - Co, kurwa? - przekrzywił lekko głowę. Skąd miała adres? To mogła znaleźć bez większego wysiłku. Po co tu przyszła? Tego nie wiedział. - Czego chcesz? Na zewnątrz wciąż było zimno a jedwab nie stanowił w tym przypadku najlepszego okrycia, odwrócił się więc na pięcie i ruszył wewnątrz willi gestem dając dziewczynie znać, że może wejść i ma zamknąć za sobą drzwi. Pewnie chce pieniędzy. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Na śniadanie zjadłam huevos estrellados. Czułam, jak przewracały mi się w żołądku w momencie, w którym dźwięk dzwonka do drzwi rozbrzmiewał w wielkim domu, na który nigdy nie byłoby mnie stać. W naszym świecie pewne nazwiska znaczyły więcej niż inne i mógł się tym popisać właściciel willi w Maywater. Van der Decken — wspaniała historia o wspaniałym kapitanie statku, zakochanym w miejscowej czarownicy. Podobno był już trupem, gdy ją pocałował; podobno, oszalał na jej punkcie; podobno postrzelił samego anioła. Podobno van der Decken śmierdzieli śledziem gdziekolwiek się zjawiali. Nie pamiętałam tego zapachu z tunelu w Cripple Rock, pamiętałam tylko mój chory syndrom wmawiania sobie, że wyjdę z tego cało. I wyszłam. Prawie. W naszym świecie pewne kolory skóry znaczyły więcej, tak samo, jak pewne płcie. Gdy zostałam postawiona zrządzeniem losu (z własnej winy) przed twarzą białego mężczyzny o dobrym nazwisku i zasobnym portfelu, ponownie poczułam się jakby mniejsza. Dostrzegałam, jak z obrzydzeniem spogląda na moje trampki, na oczko w rajstopie, na spódniczkę i kurtkę. Lubisz Blondie?, byłoby doskonałym zagajeniem, ale odpuściłam sobie. Sądziłam, że jedyne czego ten człowiek słucha to dźwięk maszynki do liczenia dolarów. Nie przywitał się kulturalnie, traktując mnie jak niepotrzebną wywłokę, która jego leniwy dzień zaburzała swoją obecnością. Spodnie od jedwabnej pidżamy, narzucony szlafrok i zegar, który wskazywałby porę pośniadaniową. Tylko tacy mężczyźni jak van der Decken mogli sobie pozwolić na mozolne lenistwo, gdy inni musieli pracować. Zdruzgotało mnie to i wywołało większą niechęć, chociaż wcale nie pojawiłam się tutaj z uciechą na twarzy. — Mi też miło... — wyszeptałam bardziej do siebie, gdy odwrócił się, aby wpuścić mnie do domu. Przyznaję, że byłam zdziwiona. Spodziewałam się krótkiej rozmowy przy otwartych drzwiach, które następnie zatrzasną się przed moim nosem. Wejście zamknęłam za sobą, a klamka cicho strzyknęła, aby odsłonić przede mną hall i przestrony salon. Jego połowa była większa niż całe moje mieszkanie, więc niedziwne było, że przez chwilę zawahałam się, czy konwersy i Blondie pasują do takich wnętrz. La Sierra tiene miedo en esa casa. La Sierra es estúpida. Czy powinnam w ogóle ściągać buty? Na wszelki wypadek wytarłam je jeszcze o wycieraczkę. — Ładny dom — rzuciłam, przechodząc dalej, ale nie zdecydowałam się usiąść. Nie zdjęłam też kurtki, chociaż temperatura aż krzyczała, by to zrobić. — Porozmawiać. Tego chce. Tam w tunelu... — zgryzota wspomnień ścisnęła mi gardło. — Chcę tylko upewnić się, że to wszystko było naprawdę. Co ci się stało wtedy w ręce? Nikt inny tego nie miał. Pomogłam ci, pamiętasz? — przypominałam mu dziwne igły wystające z jego dłoni, które przy nijakim świetle wyciągałam, rzucając je później na ziemie. — Znam się na rękach, to nie jest normalne. Czemu to się stało? — Sierra, kiedyś twoja ciekawskość zaprowadzi cię do grobu — mawiała abuela Enrquieta. — No pierdas cuidado, abuela, ja już jestem w grobie — mawiała Sierra. — Nazywam się Ignacio, jestem medium. Wiesz, co potrafią medium? Tam wtedy w tunelu próbowałam przywołać coś martwego, żeby nam pomogło, ale było cicho. Zastanawiam się tylko, czy ty coś wiesz więcej. Jesteś van der Decken — przypomniałam mu, jakby bogate wnętrze, wypełniony po brzegi barek, miękka kanapa i jedwabny szlafroczek, pozwolił mu zapomnieć. — Mogę usiąść? Wskazałam palcem na jeden z foteli. |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Świat był skonstruowany w sposób prosty i mało wymyślny. Dzielił się przede wszystkim - od wieków - na bogatych i biednych. Tych, którzy pracowali w pocie czoła by otrzymać niewiele i tych, którzy pracowali by pomnażać to, czego mieli zdecydowanie powyżej niż określa słowo 'dostatek'. Nie potrzeba było się długo zastanawiać by określić, które z nich do jakiej grupy przynależało. Ile prawdy kryło się w dawnych opowieściach o jego rodzinie? Legendy miały do siebie to samo, co plotki - zawsze było w nich ukryte ziarno prawdy. Van der Deckenowie ufundowali przynajmniej kilka pomników Aradii jakie znajdowały się w Deadberry a opowieści o niej i Hendriku do dziś z resztą powtarzane są w rodzinnym gronie - a i niekiedy poza nim. Mam w dupie Blondie, zapewne by jej odpowiedział. - Myślisz, że to sen, mała? - zatrzymał się w pół drogi do barku. Odwrócił się i spojrzał na nią z uniesionymi brwiami. Pasowała do wnętrza jego salonu jak pięść do nosa. Przyszła tu tylko po to? By dowiedzieć się czy jej się przypadkiem nie przyśniło? Druga smarkula pewnie wciąż leżała poobijana w szpitalu i było to jak najbardziej prawdziwe. Powinien w końcu odesłać jej strzelbę, którą zabrał. Leżała gdzieś w garażu, prawdopodobnie pomiędzy samochodem a nieotwartymi jeszcze kartonami z Bongo. dopiero teraz, w dziennym świetle i w spokojniejszych okolicznościach zauważył, że była niebrzydka. Nawet, jeśli z jakiegoś Meksyku. - Mała, no przecież nie ma niby - parsknął, na powrót odwracając się w stronę barku. Wyglądało na to, że sama nie potrafiła sobie tego wszystkiego złożyć w całość. On również, nie do końca i nie w pełni, jednak przecież nie o to tu chodziło. - Zniszczenia wciąż są naprawiane a niedawno otwarto tunele. Ale nie ten, w którym wylądowaliśmy. Nie czuł najmniejszej potrzeby by cokolwiek jej wyjaśniać, choć kobietom zawsze trzeba było wszystko tłumaczyć. Wyciągnął szklankę, po krótkim namyślę drugą. Do obu wlał rumu. Musiał przyznać, że cała ta sytuacja zaczynała go bawić. Skąd przyjechała? Do dziury wpadli w Cripple Rock, fatygowała się aż stamtąd? Postawił szklanki na stole i rozsiadł się na kanapie gestem dając dziewczynie znać, że może sobie usiąść gdzie chce. Ciekawe czy po jej wyjściu, następnego dnia Consuela wycierając kurze uzna, że coś zginęło. - Nie mam pojęcia, skąd się wzięły. Może to przez to, co działo się wtedy wcześniej - nie rozwlekał tematu. Nie przy obcej osobie. - Medium - obrócił swoją szklankę w dłoni i upił niewielki łyk alkoholu. Było nie tylko zabawnie; zaczynało robić się ciekawie. W przeszłości miał z kilkoma do czynienia, ale żadnej nie udało się dotrzeć do Maxima. Więcej nie zamierzał jednak próbować. I on musiał w końcu zamknąć ten rozdział, choć wciąż nie był pewien, czy jest na to gotowy. Lepiej było myśleć, że on po prostu gdzieś tam jest. - I co ja mam ci powiedzieć, mała Ignacio? Nie znam odpowiedzi na każde pytanie - ja pierdolę. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Spojrzenie mi skruszało, jakby ktoś zganił. Zganił, czy nie zganił, Johan van der Decken odgadł — myślałam, że to był sen. Nie. Nie sen. Koszmar. Przeraźliwy, zimny, zrywający mi skórę z palców, tylko po to, by jakąś igłą wcisnąć tam zamrożoną wodę, koszmar. Istniał w nim prawdziwy antagonista — olbrzym gotowy pokiereszować mi kości, gdy próbowałam ocalić siebie i swoją duszę. Tyle razy budziłam się zlana potem, gdy dreszcze na karku chciały, żebym zakopała się pod zbyt cienką zimową kołdrą, albo uciekła z łóżka do ciepłych krajów. Myślałam, czy nie wyjechać po tym wszystkim do Meksyku, świadoma, że tam mrozy mnie nie dopadną, ale nie wyobrażałam sobie mojego życia tak daleko od Saint Fall. Może Boston byłby odpowiedzią? Wielkie miasto w środku wszechświata. Do niego też prowadziły tunele, czemu nie mogłam wpaść w taki, który wypuści mnie prosto na dyskotekę? Madonna wydaje przecież nowy singiel. — Chciałabym... — odparłam, wzruszając ramionami. — Ty nie? Instynktownie mówiłam do niego „per ty”, sądząc, że wydarzenia z Cripple Rock w mistyczny sposób na zawsze nas zespoliły w jedność. Romantycznie. Jak Popocatépetl i Iztaccíhuatl. Jak Catarina de San Juan i ten drugi. Dopiero wchodząc w głąb domu, poczułam różnicę temperatur, gdy mój nos zaczerwienił się, a ja roztarłam go szybko. Zauważyłam, jak nazywał mnie małą, chociaż nikt nigdy tak do mnie nie mówił. Brak reakcji też był jakąś reakcją. W głowie analizowałam, czemu wybrał to określenie, w porę orientując się, że nazywanie „brudaską” kogoś, kto przychodzi w gości, byłoby niemiłe. Może chciał mnie w ten sposób potraktować jak dziecko, zaznaczając mój status? Może chciał być miły? Może chciał złapać mnie za pupę? Tak robili czasem budowlańcy. Gdy wprowadzałam się na stare miasto i akurat dwie kamieniczki obok trwał remont, dokładnie takie były zamiary ubrudzonych tynkiem mężczyzn. Van der Decken nie wyglądał na imigranta, który zajmowałby się pracą fizyczną. — Nie byłam w Cripple Rock od tamtej pory, ale tutaj jak jechałam, widziałam zamkniętą ulicę. Też było trzęsienie ziemi? Tutaj — wydukałam, na krótki moment gubiąc język w buzi, gdy on nalał mi rumu. Discúlpame ¿te importa si te miro un rato? Siedziałam jak wryta, kątem oka dostrzegając rozchylający się szlafrok i spodnie od pidżamy. Nie sądziłam, że w domu ludzie chodzą w garniturach, ale przez mój brak doświadczenia w obcowaniu z płcią obrzydliwą, było mi co najmniej nieswojo. Było zbyt wcześnie by pić, więc kiwnęłam głową, ale nie ruszyłam alkoholu, zostawiając go na stole. Zrzygałabym się. Torebkę położyłam obok, siadając na kanapie. Grzecznie poprawiłam spódniczkę, tak, aby zachować, chociaż odrobinę moralności w tym przeżartym dolarami domu. — No wiem, że nie, tylko myślałam sobie, że może... Że tobie powiedzieli coś więcej niż nam. Jesteś van der Decken — powtórzyłam, unosząc brwi w górę, aby tuż po tym przybrać tak niewinną minę, na jaką było mnie stać. Sierra nie potrafi być miła. Sierra potrafi kłamać. — Przepraszam, nigdy nie poznałam nikogo z Kręgu. Byłam, jak się mówi?, curiosidad?, ciekawa. Ciebie i... — wzrokiem pojechałam po szlafroku, znów pesząc się, aż napotkałam jego palce — i twoich dłoni. Mogę zobaczyć? Déjeme sentarme. Postronny czytelnik niech nazwie to obsesją. Ja nazwę to zwykłym zawodowym zboczeniem. Ręce skrywają całą przyszłość i rzeczywistość, linie pomiędzy wzgórkami szanowałam bardziej niż fusy. A kto wie? Może w linii głowy wywróżę sobie odszkodowanie za próbę postrzału? Wstałam z kanapy, ruszając ku niemu, aby bezceremonialnie usiąść obok. Na tyle blisko, by wyciągając dłoń móc sięgnąć po jego. Na tyle daleko, by nie dotknąć go kolanem. Byłam tu w jednym celu i nie był nim szlafrok van der Deckena. |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
Czy czuł satysfakcję z drobnego poniżania swojego gościa? Jak najbardziej. Czy śnił koszmary o tym, co się stało? Oczywiście. Ale to nie olbrzym z tuneli zajmował jego senne myśli. Przewieszony, nie przewieszony; przebity przez gałąź dzieciak, który nie powinien żyć, a jednak miał się dobrze. W jego snach cały czas prosił o pomoc, której mu nie udzielił. W świecie realnym nie było takiej możliwości; w świecie snu możliwe było wszystko. Nawet we śnie nie robił nic. Za każdym razem zostawiał go wiszącego na drzewie; drewno przebiło klatkę piersiową tak, że nie powinien żyć. W życiu widział też gorsze śmierci (sam do kilku przyłożył rękę) i ta jedna nie powinna zrobić na nim wrażenia. A jednak, wspomnienie chłopaczka zostało z nim na dłużej. Podświadomość lubiła płatać figle. Odszkodowanie, jakie otrzymał za swój niechciany udział w wędrówce zimnym tunelem wrzucił do skrzyneczki podczas wiecu wyborczego Williamsona. Tyle kosztowały jego straty moralne. - Tak. Wyjebało pół ulicy - stwierdził krótko. Miał nadzieję, że nim zacznie się sezon turystyczny wszystko zostanie naprawione. - Ktoś zginął, komuś wypaliło skórę a ludzie przez jakiś czas nie mieli wody. Nie wspomniał o cielsku anioła, z głowy którego sączył się krystaliczny płyn. Ani o ożywieńcu, czy... smarkacz musiał się w tym skąpać. Raz jeszcze omiótł dziewczynę spojrzeniem; dziura w rajstopach raziła w oczy. Florence nie byłaby w stanie wyjść tak z domu. Czerwona kurtka, spódniczka - po co ją poprawiała, skoro i tak była zbyt krótka? Gdyby rozchyliła nogi, ze swojego miejsca bez problemu dostrzegłby jej majtki. O ile jakieś miała. Latynoski potrafiły być pełne niespodzianek - i zielone rajstopy. W tej jednej chwili przypominała van der Deckenowi pomidor z gałązką. - Nie wiem więcej, co inni. Prawo traktuje wszystkich tak samo, mała - oboje wiedzieli, że to nie jest prawda. Uprzywilejowanym i bogatym zawsze wolno było więcej. Na przykład odciąć aniołowi palec nim Gwardia zjawiła się w dokach by odebrać ciało. Jeśli jej faktycznym celem była próba zaszantażowania go z powodu nieudanego strzału... mogła się rozczarować. Starał się ukrywać rozbawienie jej wizytą, jednak ostatnie słowa Ignacio wzbudziły nie tyle ciekawość, co zaskoczenie. - Drzazg już nie ma - upił kolejny łyk rumu i odstawił szklankę na stolik, żeby podać jej dłoń. Zamierzała mu powróżyć? Proszę bardzo. Zapach tanich perfum podrażnił jego nozdrza gdy usiadła bliżej. Jak na kogoś, kto zajmował wysokie stanowisko w rodzinnej firmie, dłonie miał szorstkie. Lata trzymania i wiązania węzłów zrobiły swoje. Choć siedział obok niej w szlafroku i spodniach od piżamy, nie czuł się skrępowany. Był u siebie. Swobodnie czuł się z resztą w większości miejsc, w których w ogóle przebywał. - Ile za to chcesz? Chodzi ci o kasę? Zagrajmy więc. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman
Sierra Ignacio
POWSTANIA : 14
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 169
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 9
TALENTY : 21
Nie odpowiedział na moje pytanie, ale byłam więcej niż pewna, że je usłyszał. To nic, byłam gotowa na każde obśmianie. Nie dlatego, że jadąc tutaj, szykowałam się do upokarzającego i przykrego w skutkach spotkania (bo nie). Nie dlatego, że było mi wszystko jedno (nieprawda). Byłam gotowa, bo 25 lat życia pod nazwiskiem Ignacio, jako latynoska w śnieżnie białym stanie Maine, nauczyło mnie szacunku do pieniądza. Przyjaźnie przemijają, rodzina odchodzi (sama lub z pomocą. Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie o Stelli, co mógł dostrzec mój gospodarz), dolary zostają. Byłam trudna, ale tania. Byłam łatwa, ale droga? Nieważne. Znów obciągnęłam w dół spódniczkę. — Nie mieli wody w Maywater? — uniosłam brwi wyżej, pytając bez cienia ironii, bo wydało mi się to absurdem. Nie zainteresowała mnie śmierć człowieka, z nią miałam wiele wspólnego. Nie interesowało mnie podpalenie. — Głupia jesteś, Sierra. — Zamknij się, Stella. Wystarczyło spojrzeć za okno, żeby dostrzec jej cały ocean. Podobno kąpały się w niej syreny, podobno syreny zabijały dzieci, podobno dzieci zabijały chęć do życia. Już dawno temu postanowiłam, że nigdy nie chcę mieć rozwrzeszczanego smarkacza biegającego koło moich kolan. Pójdę śladem mojej matki. Żyłam przecież w nieświętym przekonaniu, że mnie też nie chciała. W domu van der Deckena nie słyszałam ich płaczu, a w kątach okazałego salonu nie leżały drewniane klocki i plastikowe zabawki z najwyższych półek. Był za to wypełniony po brzegi barek, miękki dywan, na którym chciało się tańczyć oraz przyjemne w dotyku kanapy. W domu van der Deckena na ścianach nie wisiały głowy martwych odmieńców, nie dostrzegłam tam syrenich ogonów robiących za poduszki ozdobne. Widać pozory i plotki mylą albo trzymał je w sypialni. Obie wersje nie były pocieszające. Może i nie wiedziałam, skąd bierze się woda w Maywater (z oceanu, a skąd?), ale doskonale wiedziałam, że prawo to tylko mrzonka. Ładny i wyświechtany frazes, żeby ludziom takim jak ja dać poczucie, że ludzie tacy jak on mogą robić wszystko, co chcą (z ludźmi takimi jak ja i tak dalej). Parsknęłam śmiechem, być może zbyt szybko: — Tak. Białego faceta z takiego domu i latynoską dziewczynę z wynajętego pokoju... Ja myślę, że wiesz, tylko nie mówisz — spojrzałam na niego z pełną powagą w ciemnych jak węgiel oczach. Ten szlafrok mnie rozpraszał. Irytował, chociaż nie mogłam powiedzieć nic — był przecież u siebie. Miał prawo nawet o 11 rano chodzić roznegliżowany. Miał prawo przyjąć mnie tak w drzwiach swojej willi. Miał prawo pić alkohol o tej porze. Miał prawo, bo „prawo traktuje wszystkich tak samo, mała”. Mimo to wzrok utrzymywałam na nim, na jego profilu, na gęstym wąsie pod prostym nosem, na cynizmie wylewającym się z każdej sylaby, a potem znów wracałam do oczu. Mówią, że te są zwierciadłem duszy, ale to nieprawda. Wiedział to każdy rozsądny wróżbita. Dlatego zdziwił mnie, gdy podał mi swoją rękę. Chwyciłam ją pomiędzy obie dłonie, pod palcami czując suchość (wcale nie w gardle), chropowatość i zgrubienie, jakby kremy w łazience u góry należały tylko do jego żony. Żony, bo miał obrączkę. Być może był rodzinnym i uczynnym człowiekiem. W jego palcach widziałam kilka pozostałości po dziurach, które zrobiły igły. Nie miałam bladego pojęcia o anatomii, ale te blizny były już tylko punkcikami, które wyłapałam jedynie dlatego, że znałam się na rękach. Palcami muskałam twardą skórę mężczyzny, odchylając ją tak, by dobrze przypatrzeć się liniom. Przeżycie iście intymne. Słyszałam jego pytanie już wcześniej, ale odpowiedź na nie przeciągałam dobre kilkanaście sekund, zanim zdecydowałam się powiedzieć: — Twoja linia głowy... O tutaj — wskazałam na to miejsce — jest bardzo wygięta do góry. To oznacza, że jesteś bardzo przedsiębiorczym człowiekiem. To, czego się chwycisz, zamienia się w sukces i świetnie gospodarujesz zasobami, sobradas veces — swoją lewą dłonią podparłam jego, prawą wciąż jeździłam po niej palcem. Łaskocze? — A linia Apolla... — zawahałam się i nie mówiłam już dalej. — Ale to prawa dłoń. Oznacza to, co wybrałeś i to do czego doszedłeś. Lewa to, co jest ci pisane, to z czym się urodziłeś. Daj mi, spojrzę. Chcę 400 dolarów za wróżbę i zapomnę o postrzale — który nigdy we mnie nie trafił. W negocjacjach bywałam twarda, chociaż Paganini wyprowadził mnie z błędu myślenia, że mogę więcej, niż jestem warta. Wtedy miałam przewagę, lecz dzisiaj to mi zależało, nie jemu. Przełknęłam w końcu ślinę, patrząc mu prosto w oczy. W ten punkt pomiędzy oczami. Nie. W oczy. Od lewego do prawego, nieco z dołu. Niech sądzi, że ma władze. Niech da mi połowę tego, a wystarczy na czynsz na ten miesiąc, wystarczy, bym kupiła sobie nową podróbkę Hermesa. Tą z tygrysem. — No se preocupe, todo está bajo control. — Nic nie jest pod kontrolą. |
Wiek : 25
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : stare miasto, Saint Fall
Zawód : medium, wróżbitka za dolara
Johan van der Decken
ANATOMICZNA : 1
ILUZJI : 3
NATURY : 8
ODPYCHANIA : 12
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 189
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 15
WIEDZA : 13
TALENTY : 2
O dwunastej miała być powtórka meczu rugby, który ostatnio przegapił. Mieli obejrzeć go z Benem w pubie, ale za dużo wypili, przez co zupełnie nie pamiętał gry. Wyglądało na to, że znów go nie zobaczy. Pomidor siedzący teraz obok niego, wypsikany nieznośnymi perfumami zajmował więcej czasu, niż powinien. - Nie, nie mieli - powtórzył unosząc brwi. Powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, w stronę okna. Co za kretynka. - Rozpierdoliło rury wodociągowe, trzeba było wstawić nowe. Wody z oceanu się nie pije - ten, kto to robił, mógł się szybko pochorować. On sam wiedział o tym najlepiej. Kiedy wypadł z kutra opił jej się porządnie, a później rzygał jak kot. Nie wykluczał, że mogło mieć to też związek z solidnym guzem na głowie, jaki sobie nabił uderzając o bok łodzi. Rozsiadł się wygodniej, lewe ramię oparł o oparcie kanapy. Widział jak się rozglądała i bawiło go to. Miał w sobie pogardy więcej, niż powinien. Być może postrzegałby ją zupełnie inaczej, gdyby już jej wcześniej nie poznał. Gdyby wymalowane lakierem o krzykliwym kolorze zbyt długie paznokcie nie wyciągały drzazg z jego palców, gdyby buty, które miała wtedy, w tunelu, nie były tak absurdalne. Consuelą przecież nie Gardził. Może dlatego, że miała swoje lata? - A ja myślę... że nawet jakbym wiedział, to i tak, kurwa, bym ci nie powiedział - uśmiech wpełzł na jego twarz, a błękitne spojrzenie zderzyło się z czarnym jak noc. Czy można było skłamać w bardziej oczywisty sposób? Być może. Oczy nigdy nie były zwierciadłem duszy. Gdyby tak było, tęczówki van der Deckena miałyby przede wszystkim brązowy kolor. W odcieniu gówna, jakiego potrafił narobić w życiu własnym i innych. A może byłaby to zgniła zieleń? Pozwolił jej na to, by wykrzywiała sobie jego dłoń wedle własnego uznania. Skoro chciała mu powróżyć, niech wróży. Miała miękkie, delikatne ręce. Johan pomyślał, że pewnie nigdy ciężko nie pracowała. Kobiety nigdy ciężko nie pracowały. - Co to jest, kurwa, linia głowy? - tak, opuszek palca przesuwający się po skórze jego dłoni łaskotał. Ale nie na tyle, żeby miał nagle wstać i zacząć zrywać boki ze śmiechu. Kiedyś, kiedy był jeszcze świeżo po ślubie z Florence, lubił wypisywać w ten sposób słowa na jej dłoni. Litera po literze, aż odgadła słowo. Teraz lubił to, jak dobrze współpracowali podczas wszelkich wyjść razem. - Co z linią Apolla? Cholerna wieszczka, mówiła tyle, ile chciała. Nigdy nie było tak, że opowiadały o wszystkim wprost. Zawsze było jakieś ale, jakieś magiczne niedopowiedzenie, tajemnicza siła wyższa, która objawiała się w tym, że aby przez nią przeskoczyć, trzeba było więcej zapłacić. W ten sposób jego matka i po części Helen wydały setki, jeśli nie tysiące dolarów chcąc dowiedzieć się czegokolwiek o Maximie. - Może postawmy sprawę w ten sposób - wysunął rękę z jej dłoni. - Dam ci dwieście dolarów, ale dasz mi du... siebie. Co ty na to? - potarł palcami podbródek. A więc chodziło o ten strzał. Mogła próbować, ale jego uśmiech mówił jedno: to ostateczna oferta. Kaskada czarnych, opadających na plecy włosów aż się prosiła by za nie złapać. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : członek zarządu Flying Dutchman