Ławka muchołówek Znajdująca się w spokojnym zakątku Ogrodu Botanicznego ławka, która zawdzięcza nazwę ulokowanemu budynkowi, gdzie zarówno studenci uniwersytetu, jak i każdy chętny może obejrzeć imponującą kolekcję muchołówek znajdujących się pod opieką władz tutejszej uczelni. Chociaż nazwa nie brzmi zachęcająco, przylgnęła do niepozornej ławeczki całe lata temu; pokolenia studentów posługiwały się nią, przekazując ją z rocznika na rocznik aż po dziś. Ławka muchołówek zapewnia spokój i wytchnienie każdemu, kto po wędrówkach po Ogrodzie Botanicznym chciałby zaznać chwili ciszy: z racji położenia na obrzeżach kompleksu, liczba spacerowiczów jest tu mniejsza, a częściowe ukrycie za niewielkim gmachem budynku zapewnia namiastkę prywatności. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Heather Munch
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 32
TALENTY : 15
05.03 Przybyła na miejsce niemal dwa kwadranse wcześniej. Swobodna, elegancka, choć we sposób zupełnie niewymuszony oraz adekwatny do otoczenia. Biała, gładka, dopasowana koszula i szerokie, beżowe spodnie z wysokim stanem wyłaniały się spod wiosennego trencza. Nieduży, mocny obcas jasnego buta nie poddawał się nierównej niekiedy powierzchni ni agresywnie nie zatapiał w podłożu. Czarne włosy upięte w luźny kok tuż nad karkiem pozwalały strategicznie umykać pojedynczym kosmykom. W dłoni spoczywała nieduża, skórzana aktówka, która zwyczajowo zastępowała torebkę. Dotarłszy na miejsce, rozsiadła się niczym panisko na niepozornej ławce, uprzednio sprawdzając czy nie spotka się z żadną niespodzianką. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnęła papierośnicę ze szczotkowanej stali, której wieko ustąpiło z cichym stuknięciem, ukazując dwa rzędy cygaretek. Jeden z nich był wybrakowany - miała tendencję wybierać ze środka. Tym razem uczyniła dokładnie to samo, a zwitek ostukała o wieko. Zatknęła go wtem między oczerwienione szminką wargi, a ciszę wokół wypełnił dźwięk odpalanej zapalniczki. Stożkowy płomień połaskotał cylindryczną krawędź tytoniu, który po chwili rozjarzył się intensywnie w zapadającym z wolna zmierzchaniu. Zaciągnęła się solidnie i odchyliła łeb do tyłu. Intensywny, aromatyczny dym pogryzł płuca, mimo iż nie był dla nich przeznaczony. Munchówna tylko po tym odchrząknęła, zdradzając siłę swojego nałogu. Tenże odbijał się również na dnie głosowego tembru, subtelnie szarpiąc jego ciepłą miękkość. Nigdzie się nie spieszyła. Miała przecież jeszcze dużo czasu, toteż pogrążyła się we własnych rozmyślaniach i wyczekiwaniu - pozornym li tylko, bowiem nawet wówczas we łbie analizowała wszystko, co jeszcze przyjdzie jej zrobić nadchodzącego wieczora. Praca wszakże nigdy się nie kończyła. |
Wiek : 40
Odmienność : Medium
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Archeolog, antropolog
Dior Fogarty
Tik. Tak. Tik. Tak. Wybiła godzina spotkania. Wyłonił się jakby znikąd, stając przed obliczem schludnej damy delektującej się ostatnimi chwilami samotności. Lustrował ją przez chwilę, badawczo i bez precedensu, nim doszło do wymiany kurtuazji, ucałowania (lub uścisku, jak nastało na współczesne 'kobiety wyzwolone, silne i niezależne') dłoni i dochowania pozorów kultury. Przeszło rok znajomości utrzymanej w stosunkach profesjonalnych, w których stawiane granice mężczyzna zdawał się sprytnie i niezbyt gentlemansko przesuwać według własnego uznania, pozwoliły kobiecie poznać się na przedstawicielu firmy logistycznej, od lat wspierającej przebieg prac archeologicznych w organizowanych przez Munch ekspedycjach. Drugim dnem ich zawodowej relacji była rzecz jasna obopólna korzyść. GO Supply Chain generowało niemałe przychody na zleceniach logistycznych od organizatorów wyprawy, ale przede wszystkim zapewniało genialną przykrywkę dla działań zakulisowych, na których skorzystać mogła Heather, jak i sam Fogarty. Pomysłodawca niegdysiejszych przekrętów niejeden raz obejmował przedsięwzięcie sponsoringiem, osobiście fatygując się na tereny wykopalisk, by ze swoimi ludźmi — rzeczoznawcami — wyceniać rzadkie znaleziska, które najzwyczajniej w świecie zmarnowałyby się w muzeum. Historia, której nie docenią tłumy gapiów płacących za bilety, które najpewniej zasiliłyby fundusze przeklętych Kręgów, była zarezerwowana dla prawdziwych pasjonatów i ich prywatnych kolekcji. Munch — znajdowała takie wykopaliska i oceniała ich wartość historyczną. Dior — znajdował klientów zainteresowanych ich nabyciem. Obydwoje robili na tym niezłą sumkę. Tego wieczoru ponoć mogli zrobić podobny interes. — Domniemam, droga Heather, że nie przyszliśmy rozprawiać tu o Twojej urodzie - jak zawsze nienagannej, swoją drogą, wyglądasz dziesięć lat młodziej niż podczas naszego ostatniego spotkania — posłał jej czarujący uśmiech, którego szczerość w wątpliwość poddała prędko przybrana kamienna twarz. — Więc cóż to za interes, z którym do mnie przychodzisz tym razem? — spytał w końcu, mieszcząc się na ławce obok kobiety. |
Wiek : 44
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : PREZES GO SUPPLY CHAIN SOLUTIONS
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
12 — VI — 1985 Smużka znad rozpalonego papierosa — siwa, ulotna, zakochana w abstrakcji — zakreśliła w powietrzu nierówny wzór; przy odrobinie wyobraźni mógłby być znakiem zapytania. Quo vadis, domine? (Williamson, powinieneś odstawić tę łacinę). Wskazówki na srebrnej tarczy zegarka cierpliwie mieliły czas; cyk—sekunda, cyk—następna, godzina zero—zero — dziś przebrana za szesnastą — zbliżała się z gracją rannego łosia. Cierpliwość była cnotą, a te podobno należy kultywować; niemal miesiąc od dnia, w którym kanapa Frankie znosiła ciężar jego ciała, świat przypominał kalkę samego siebie. Coś zakrzywiało przestrzeń; coś zacierało granicę między znanym, nieznanym, oswojonym i dzikim. List do panny Paganini — wymówka wciśnięta w ciasną foremkę prezentu, który trzymał na ławce obok siebie — testował nową płaszczyznę zmienności; Francesca była najstabilniejszym elementem własnego rodzeństwa. Jeśli przez miesiąc zmieniła się ona, ratunku nie ma dla nikogo. Późne, czerwcowe popołudnia wydłużały dzień do granic akceptowalności; zmrok zapadał późno, ciepło utrzymywało się długo, od fali upałów oddzielał ich miesiąc — lipiec przyniesie pasmo skwaru, zapach rozpalanych na czwartego lipca grillów i udawania, że ten dzień to święto narodowe, nie ciąg cyfr wpisanych w metryczkę przy dacie urodzenia. To była przyszłość; teraźniejszość działa się teraz i miała zapach kwitnących krzewów. Wieczna zmarzlina ogrodu zniknęła bez śladu; od stycznia świat odtajał — razem z topniejącym lodem, wytapiały się sekrety i nawet ocean nie mógł zabrać ze sobą wszystkich w nienazwane, ciemne otchłanie. Ciężar tajemnic ukrywał się nawet tu, na ławce muchołówek; ostre ząbki roślin zaciskały się na ukrytych przed wzrokiem ofiarach — zamiast pudełka Schrödingera, były rosiczki. Owad w środku mógł żyć albo nie żyć; Williamson miał swój typ. Dopalony do połowy papieros musnął drewno ławki; okrągła pieczątka popiołu zniknie po pierwszym, letnim deszczu — czerwcowe burze wkrótce zaczną przetaczać się przez Hellridge, próbując obmyć hrabstwo z grzechu pierworodnego. Gdzieś pomiędzy ukrywaniem niedopałka w paczce, a posłaniem w kierunku nieba smużki dymu, na horyzoncie zamajaczyła fantomowa obecność; Frankie — prawdopodobnie jako jedyna w rodzinie — bywała punktualna. — Nie zadowalały cię opowieści, więc przyszedłem osobiście — opowieści o stanie zdrowia i tym, że fizycznie nie wykrwawiał się na krawężniku; o magicznych wyciekach wygodnie milczał. Dłoń stuknęła o ławkę obok — pozbawiona słów zachęta wskazywała bezpieczną przystań w świecie napęczniałym od zagrożeń. — Obiecałem kawę — dwa kubki w papierowej podstawce; powinna przestygnąć na tyle, by nie zamieniać wnętrzności w element składowy lawy. — Powiedzmy, że próbuję się wkupić w łaski. Na odkupienie grzechów kofeina to zdecydowanie za mało. Spód kubka nadal był ciepły; Williamson wysunął go z podstawki i podtrzymał między palcami — Francesca nie musiała się spieszyć z wyborem pomiędzy kawą, a zdrowiem. Niektóre decyzje zapadały same. — Masz egzaminy w czerwcu? Wysiłek warty docenienia; próbował, by nie zabrzmiało na przesłuchanie. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
To nie tak, że nigdy nie spotykała się z Berniem poza własnym salonem – wielokrotnie siedzieli przecież obok siebie przy jednym stole Paganinich; czasem zabierał ją na lody, czasem – szczególnie na początku – odbierał z uczelni. Był przecież jej – prawie – bratem. Kolejnym z wianuszka mężczyzn, których kochała – na różne sposoby, za to każdego tak samo mocno. Kolejnym z tych, do których dzwoniłaby z płaczem tylko wtedy, gdyby naprawdę chciała zrobić komuś krzywdę – bo u Valerio, Elio, u Berniego i może nawet u Bena jej smutek był wyrokiem, zapalnikiem rzeczy i czynów, o których nie chciała myśleć. Takie spotkanie, jak dziś, nie było nowością, a jednak wraz z listem Williamsona Frankie odgwizdała małe święto – bo nie pamiętała. Nie pamiętała, kiedy ostatnio gdzieś wyszli. Kiedy rozmawiali o czymś innym niż kolejne rany, kolejna krew, kolejne blizny i kolejne sprawy Gwardii, o których nie powinna, ale też nie chciała wiedzieć. Ale dzisiaj – dzisiaj miało być normalnie. Normalnie w rozumieniu Frankie. Kolejny promyk słońca w uśmiechu już i tak jaśniejącym jak supernowa. - Bernie! – wołała więc teraz już z daleka, z dziecięcym entuzjazmem machając do Barnaby’ego. Gdyby nawet początkowo jej nie zauważył, teraz już musiał – signorina Paganini nie dałaby już o sobie zapomnieć. Rozpromieniona, z cichym sapnięciem opadła na ławkę. Kolorowa torba po jednej stronie, kojąca obecność Williamsona po drugiej. Frankie bez skrępowania pochyliła się i ucałowała mężczyznę w policzek – to ten rodzaj całusa zarezerwowany dla braci i dla przyjaciół. Tych pierwszych miała dwóch, tych drugich – kilku. Tego, który mieścił się idealnie w pół drogi między oboma pojęciami, tylko jednego. - Nie musisz – zapewniła ze śmiechem (od kiedy śmiejesz się tak beztrosko i szczerze, Frankie?), zaraz jednak pospiesznie zabierając kubek, jakby w obawie, że Barnaby jeszcze się rozmyśli. – Ale jak już przyniosłeś to przecież nie odmówię – stwierdziła z łobuzerskim błyskiem w oku (na miłość Trójcy, Francesco, od kiedy ty jesteś łobuzem?). Z cichym westchnieniem przyjemności rozparła się na ławce wygodnie. Głowa odchylona do tyłu, policzki wystawione do słońca. Rozpuszczone włosy rozsypane na łagodnych powiewach wiatru. Noga podrygująca do muzyki, która grała tylko w głowie Frankie. Było. Jej. Tak. Dobrze. Egzaminy do tego nie pasowały – nie były ani dobre, ani wyczekiwane, ale nawet wzmianka o nich zmazała France uśmiech tylko odrobinę, a nie całkiem. - Mam – przytaknęła. Wysiłki Berniego ją rozczulały. Wiedziała, że nie do końca nadążał za jej życiem. Wiedziała, że pytając, balansował na cienkiej linii zbierania zeznań, spisywania raportu. Nigdy nie miała mu tego za złe. Wiedziała przecież, że nie miał nic złego na myśli. Ona też nie miała, gdy czasem podpytywała go, czy był już u jakiegoś kardiologa, by skonsultować te swoje skoki ciśnienia, i czy aby na pewno nie mógłby odstawić kawy. I papierosów. I w ogóle tego wszystkiego, co robił na co dzień, a co sprawiało, że co i raz krwawił na jej kanapie jak zarzynany prosiak. - Część już zdałam, w zasadzie. – Poprawka, do części nie musiała nawet podchodzić, zaliczając zagadnienia w terminach zerowych. – Ale poza tym – tak. Niedługo. Za półtorej tygodnia. – Półtorej tygodnia, po którym ilość godzin przespanych w ciągu tygodnia będzie mogła policzyć na palcach jednej ręki; kawa parzona do litrowego termosu będzie tak mocna, że aż obrzydliwa nawet dla niej; z nocnych dyżurów będzie leciała na zaliczenia, z zaliczeń – na dyżury. Za półtorej tygodnia Francesca będzie się wściekać, wyć i, być może, wciągać koks, jak przystało na siostrę swojego brata. A potem to wszystko minie i po kilkudziesięciu godzinach snu przerywanych tylko wtedy, gdy będzie wymagał tego pęcherz i żołądek, znów będzie jak dawniej – tylko lepiej, bo z kolejnym odhaczonym studenckim krokiem milowym, i z perspektywą kolejnych wieczorów, które będzie mogła spędzić z Avim i– Odetchnęła cicho, delikatny rumieniec na policzkach gustownie dopasował się odcieniem do wciąż łagodnie zaróżowionych, świeżo wygojonych dłoni. - Wciąż pamiętam, że obiecałeś mi wycieczkę do zoo, jeśli zaliczę wszystko w terminie – rzuciła nagle i uśmiechnęła się szeroko. Była absolutnie pewna, że niczego takiego jej nie obiecywał – podobnie jak wcale nie proponował jej popołudnia w labiryncie luster po zakończeniu poprzedniej sesji, ani wyjścia na kręgle po jeszcze wcześniejszych egzaminach. A jednak – byli i na kręglach, i na lustrach, i jeszcze w całej masie innych miejsc, bo– Bo byli. Bo ona była Frankie, a on był Berniem – ona nigdy nie wierzyła, gdy stroszył się i burczał; on nigdy tak naprawdę nie próbował jej odtrącić. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA