MIESZKANIE WDOWY MCINTOSH Mieszkanie znajduje się przy ulicy Staromiejskiej 6 i od przynajmniej kilku dekad należy do charakterystycznej, starszej pani, którą poza mieszkańcami kamienicy zna większość pracowników Ratusza. Wdowa McIntosh to dziarska, ponad dziewięćdziesięcioletnia kobieta; jej mieszkanie jest kwintesencją wszystkiego, czego można spodziewać się po lokum damy w jej wieku oraz niewątpliwym statusie majątkowym. Pochowała czterech mężów, po każdym z nich otrzymując spadek, dzięki czemu przez większość życia mogła pozwolić sobie na utrzymanie trzypokojowego mieszkania w centrum Starego Miasta. Jego wnętrze jest zadbane, chociaż pełne antyków, w których niekwestionowanymi królami są zegary — mają różne kształty, rozmiary i pochodzenie, i każdy z nich o godzinie dwunastej w południe (oraz w nocy) wybija rytm w najróżniejszej intonacji oraz nastrojeniu. Dziwnym trafem nie budzą wdowy McIntosh, za to skutecznie nakłaniają najbliższych sąsiadów do odnawiania czarów wyciszających. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
9 — II — 1985 Oleista, gorzko—słodka sensacja, mocna, szczera, cierpka, paląca przełyk, bursztynowa w smaku; to niebywałe, ile dobrej zabawy skrywają wolne soboty. Coś zaszeleściło w skrzynce na listy, próbując zepsuć mu ten moment, ale małą, drewnianą trumienkę obdarzył tylko przelotnym spojrzeniem — gdyby było pilne — gdyby było od gwardii — poczułby to na języku, w starych kościach i w nagłym ukłuciu uzasadnionej irytacji. Pilne nie było; list zaszeleścił i ucichł, a Williamson pomyślał o skąpej gamie możliwości: ojciec. Matka. Brat. Siostra. Kuzyn. Grecy. Włoch? Musisz znaleźć sobie prawdziwych przyjaciół, Barnaby. Narodowości się nie liczą. Krawędź zlewu wżynała się w udo — poczułby, gdyby nie ostatnia szklanka whisky — z przekąsem charakterystycznym wyłącznie dla rzadko używanych elementów wyposażenia. Miał tu masę niepotrzebnych — niezbędnych, mawiała z przekąsem matka; kluczowych, dodawała Helen; gustownych, podkreślała Charlotte — pierdół. Jakaś kanapa, jakieś fotele, jakiś stolik, który nieliczne kobiety w jego życiu nazywały kawowym, a najczęściej służył do trzymana na nim nóg — i co ty na to, tato? Każdy z tych mebli, zwykle nocami, zasadzał się na jego piszczele; tylko czekały, aż zawędruje w okolicę ich nieruchomych ciał, żeby znaleźć sposób na kopnięcie w kość albo uderzenie w palec. Wdowa McIntosh wydaje się całkiem miła. Pobieżne zerknięcie na zegarek — w przeciwieństwie od sąsiadki, miał jeden — upewniło go w przekonaniu, że miał jeszcze pięć minut; rżnięty kryształ szklanki łupnął o blat — czysty i równie gniewny, co zlew — wypełniając cichą przestrzeń echem. I na pewno cię przeżyje. W drzwiach nigdy nie oglądał się za siebie; nie było na Ma za to bardzo ładną podłogę, ciemną, z granitowych płytek. Łatwo zmyć z niej krew. Już po uchyleniu drzwi usłyszał echo płynące z głębi korytarza — jeden z bezimiennych sąsiadów od rana dręczył ich najgorszymi piosenkami dekady; jomaha, jomaso, you’re a woman, I’m a man, za słuchanie tych wymiotów powinni im przyznać odszkodowanie. Może Benjamin znajdzie na to paragraf? Dokładnie osiem kroków później stał przed innym egzemplarzem drzwi — z jasnego drewna, ciepłych i zapraszających. Zawahał się — z dłonią zwiniętą w pięść i gotową do zapukania — w ostatnim momencie zmieniając plany; dłoń opadła na klamkę, naciskając ją bez ostrzeżenia. — Ile razy mam powtarzać? — zawiasy poddały się bez sprzeciwu, żaden paskudny rytuał nie rąbnął go w pierś — pewnie wyłącznie dzięki uprzejmości Helen; jeszcze rok temu jej magia reagowała na jego wtargnięcia jak spuszczony z łańcucha pitbull. — Zamykaj drzwi na klucz, w okolicy grasują wyzwolone seksualnie staruszki. Powiedział i pożałował — gdzieś z głębi mieszkania van der Deckenów nadleciał dziecięcy głos i pytanie co to znaczy seksualnie wyzwolone? To wtedy, kiedy mamusia i tatuś robią Elsje bez ślubu, posłusznie podsunęły myśli, prawie poruszając szczęką w rytm słów. — Dzień dobry, dziecko. Kupiłem ci kolorowankę — stłumione prychnięcie zza rogu mogło mieć dwojakie źródło — albo to Helen, zażenowana jego umiejętnościami wychowawczymi, albo Elsje — zażenowania nim. — Mam już dziesięć lat, wujku. Jednak Elsje. — A ja trzydzieści trzy, wygrałem. Na stolik — kawowy? Stał przy drzwiach, więc może drzwiowy — rzucił cienką książeczkę z makabrycznymi podobiznami jednorożców; pozbawiona balastu kolorowanki dłoń bezradnie klepnęła pustą kieszeń czarnej koszuli i, dla pewności, tylne kieszenie materiałowych spodni. Ani śladu po papierosach, znalazła się za to Helen — w całej krasie słomianej wdowy, która sobotnie popołudnia spędza z wdową i gwardzistą; ktoś wcisnął ją w ten nieśmieszny dowcip i kazał odgrywać główną rolę. — Chodźmy, ta kobieta ma siedemdziesiąt trzy zegary. Zauważy nasze spóźnienie — zanim van der Decken uznała, że nie może iść — bo dziecko płacze jej w domu, szukając w słowniku języka angielskiego słowa seksualny — Williamson postawił krok w tył, za próg. — Ja pukam, ty mówisz. Ostatnio zmieniony przez Barnaby Williamson dnia Sro Sie 09 2023, 22:51, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Helen van der Decken
Irytacja zaszyła się w kąciku zwykle uśmiechniętych — teraz tylko uszminkowanych — ust; Helen przebierała się już dwukrotnie, a w głowie słyszała swój własny głos, jakby na zapętleniu: chyba żartujesz, Barnaby, nie zamierzam tracić na tę farsę ani minuty! Za pierwszym razem uchwyt od suwaka spódnicy został jej w dłoni, sabotując całą starannie zaplanowaną rano kreację — trudno, zdarza się, złośliwość rzeczy martwych. Złośliwość — a może szczerość, wciąż nie była pewna! — dziesięciolatek zaskakiwała bardziej; sukienka była przecież ładna, brązowa w czarne Właśnie wtedy Helen uznała, że ten jeden kieliszek czerwonego wina po prostu jej się należy, a później poszła ponownie się przebrać. Ani minuty, Barnaby, pobrzękiwało gdzieś za uszami, kiedy po porannym śniadaniu w Mill's Cafe zaszła razem z Elsje do pobliskiej kwiaciarni, gdzie przeurocza florystka bezbłędnie wyczuła swoją szansę — najbardziej nieasertywną klientkę tygodnia, jeśli nie miesiąca. Pół godziny i kilkanaście dolarów później Helen zastanawiała się czy to wystarczy. Nigdy wcześniej nie była na dziewięćdziesiątych urodzinach poczwórnej irlandzkiej wdowy i podejrzewała, że następna taka okazja nie trafi się prędko. Od razu zdyskwalifikowała pomysł z czekoladkami — bardziej ze względu na samą siebie, niż potencjalne problemy zdrowotne dziarskiej sąsiadki. Postawiła na bezpieczniejszą w tym przypadku opcję; nie miała pojęcia w czym zwykle gustowała pani McIntosh, oprócz tego, że zdecydowanie nie był to tradycyjny Earl Grey — do bukietu kwiatów dołączyła więc butelka vintage porto, które Helen często widywała w dębowym barku babci Abernathy. Dopinając złote kolczyki, usłyszała poruszenie na korytarzu i idący za nim głos Barnaby'ego; pedantycznie czysta tafla wysokiego lustra była jednym świadkiem cichego parsknięcia, które przy odrobinie dobrej woli można byłoby wziąć za śmiech. — Nie wydaje mi się, żebym była w jej targecie — opuściła sypialnię dopiero, kiedy uznała, że temat wyzwolenia seksualnego został zastąpiony kolorowankami; może i nie było to specjalnie dojrzałe i wychowawcze, ale miała za sobą dopiero kieliszek wina, a przed sobą perspektywę prawdopodobnie najdziwniejszego sobotniego popołudnia w tym kwartale. — W przeciwieństwie do ciebie. Przyznaj, bałeś się iść sam. Nawet dzielni policjanci, nieulękli gwardziści musieli mieć coś, co napawałoby ich strachem — sam na sam z wdową McIntosh według Helen spokojnie mogło się do tego zaliczać; przechodząc obok Williamsona, wcisnęła mu w rękę butelkę wina, ukrócając tym samym festiwal samoobmacywania. — Elsje, wrócę za godzinę — zawahała się, chwytając w drobne dłonie bukiet świeżych kwiatów. — Maksymalnie dwie, zamknij za nami drzwi. Nie lubiła zostawiać jej całkiem samej i zdecydowanie powinna odnowić rytuały chroniące mieszkanie; bez znaczenia, że w całej historii ich kamienicy nie było niczego, co wykraczałoby poza zakłócanie miru domowego przez absurdalne zegary sąsiadki spod dwójki czy muzykę bliżej nieznanego—chyba—nowego lokatora z naprzeciwka. Choć akurat Helen naprawdę nie miała nic przeciwko You're my heart, you're my soul. — Zgodnie z doświadczeniem — pokręciła głową, powstrzymując dłoń Barnaby'ego przed kolejnym trzykrotnym kołataniem w drzwi; jubilatka może i była prawdziwie wiekowa, ale na pewno nie głucha. Ich najnowszego, ledwie dwudziestoletniego listonosza potrafiła usłyszeć już piętro niżej; Helen nie uwierzyłaby w to, gdyby sama nie była kilkukrotnym świadkiem tych zasadzek. — Dzień dobry, pani Mairead — w przeciwieństwie do Williamsona znała imiona prawie wszystkich sąsiadów; do wręczanego bukietu kwiatów van der Decken dołączyła uśmiech wprost mówiący, że nie mogła sobie wymarzyć lepszego sposobu na spędzenie sobotniego popołudnia. Jednego z dwóch w tygodniu, które dla odmiany mogłaby przeznaczyć swojemu dziecku, nie cudzym. Tego akurat nie dodała, kiedy mówiła Barnaby'emu, że jest absurdalnie śmieszny, jeśli myśli, że ona, Helen, zgodzi się na tę niedorzeczną wizytę. — Dzień dobry, wejdźcie, wejdźcie — zacmokała wyraźnie usatysfakcjonowana, siwa jak gołąbek wdowa McIntosh; zadowolenie, które osiadło na dnie brązowych oczu, kiedy przejmowała od Helen bukiet wielokolorowych tulipanów, wyparło wzgardę odczuwaną przez tę względem swojego absolutnego braku asertywności. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej
Mairead McIntosh była osobowością, bez mała, barwną. Jeśli wierzyć opowieściom najstarszych lokatorów kamienicy przy Staromiejskiej 6, irlandzka wdowa mieszkała tu od przynajmniej trzydziestu lat i od tamtego czasu nie postarzała się nawet o dzień. W porządku; może o poranku w kościach strzykało jej głośniej niż zwykle, może wieczorem zamiast trzech szklaneczek whisky pijała już tylko dwie, może zmarszczki wokół oczu przestały przypominać bruzdy i zaczęły kaniony, ale istniało coś, czego nie mógł odebrać jej nawet nieubłagany upływ czasu. I była to miłość. Mairead kochała się w życiu — z wzajemnością — oraz mężczyznach — kwestia sporna, czy były to uczucia obopólne. Jej czterech nieświętej pamięci mężów, niech Lucyfer czuwa nad ich duszami, pozostawiło po sobie wiele słodkich wspomnień, trójkę dzieci — każde z innego małżeństwa — i pokaźną sumkę w spadkach, które wdowa McIntosh kolekcjonowała równie zaciekle, co zegary. W kwiecie wieku lat dziewięćdziesięciu nie zamierzała zwalniać kroku — nawet, jeśli akurat poruszała się z prędkością wskazówki minut na tarczy ratuszowego zegara, który mimo całej kolekcji zgromadzonych w domu i tak był jej ulubionym. Poranne sprawunki, popołudniowa herbata, wieczorne szklaneczki trunku; kiedy człowiek przeżył trzy wojny, w tym dwie światowe, niechętnie zmienia przyzwyczajenia i jeszcze mniej chętnie rezygnuje z małych uciech dnia codziennego. Tą największą — poza whisky, Mairead była wszak Irlandką — w życiu dziewięćdziesięcioletniej staruszki okazywali się... mężczyźni. Nikt w kamienicy przy Staromiejskiej nie miał wątpliwości co do tego, że pani McIntosh zwykła opuszczać mieszkanie w bardzo konkretnych porach — na przykład, kiedy ten miły lokator spod czwórki wychodził do pracy o siódmej dwanaście (i Mairead wcale nie przeszkadzało, że miał żonę oraz trójkę dzieci). Albo kiedy tą słomianą wdówkę spod dziewiątki odwiedzał jegomość w ładnych swetrach (Maired, w przeciwieństwie do niektórych, potrafiła docenić ich urok). Albo kiedy najnowszy obiekt wzmożonych zainteresowań irlandzkiej wdowy wracał z pracy o nieregularnych porach — w odkryciu trybu jego dnia nie pomagały nawet siedemdziesiąt dwa zegary w jej mieszkaniu, ale to nie mogło powstrzymać Mairead McIntosh przed przydybaniem potencjalnego męża numer pięć na schodach. Pretekst był idealny — urodzinowa herbatka, kończy przecież młodzieńczy wiek lat dziewięćdziesięciu. Pan Williamson — nie dość, że z przystojniejszego sortu mężczyzn, chociaż pani McIntosh zwykle sugerowała się grubością portfela, nie mocno ciosanym profilem — był zbyt dobrze wychowany, żeby odmówić. I zbyt sprytny, żeby przyjść samemu. Maired niechętnie wyraziła zgodę na udział osób trzecich, panią van der Decken natychmiast kategoryzując jako potencjalną rywalkę. W życiu pozbyła się wiele młodszych, ładniejszych, zdolniejszych od siebie kobiet, bo w wyścigu o męża uroda i młodość zwykle plasowały się w rankingu wysoko, ale nawet one nie mogły przyćmić pewnego talentu, który pani McIntosh rozwijała od wielu, wielu lat. A teraz jego wykonanie było jeszcze łatwiejsze — wystarczyło wyjąć sztuczną szczękę. Punktualnie rozległo się pukanie do drzwi, a Mairead — ubrana w garsonkę, która modna była dwadzieścia lat temu — otworzyła drzwi z najsłodszym uśmiechem, jaki widziała ta część Starego Miasta. — Dzień dobry, wejdźcie, wejdźcie — wdzięczność w jej oczach, wymierzona w bukiet kwiatów wręczony przez Helen, szybko przerodziła się w typowe podziękowanie. — Kochanieńka, nie trzeba było! Przychodzić tu razem z nim — tego Mairead, oczywiście, nie powiedziała. Jej uśmiechnięte, bystre oczy przeskoczyły na mężczyznę i trzymane przez niego wino. — Panie Williamson, czy próbuje mnie pan upić? — uśmiech stał się szerszy, zmarszczki głębsze, a drzwi zostały otworzone na oścież. — Dalej, dalej, salon jest tutaj. Staruszka podreptała w głąb mieszkania i każdy z jej kroków rozlegał się w rytm tykających wskazówek zegarów, które znajdowały się — całkiem dosłownie — wszędzie. — Młodzieńcze, zaparz nam herbatki, wszystko znajdziesz w kredensie nad kuchenką — skierowane do Barnaby’ego słowa okrasiła słodkim uśmiechem i poklepaniem miejsca obok siebie na kwiecistej kanapie. — A my, pani van der Decken, w tym czasie sobie porozmawiamy. To zachęcające poklepywanie najwyraźniej wymierzone było w Helen — dla podkreślenia wagi swojej zachęty, Mairead machnęła pomarszczoną dłonią i zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. Gdzieś ulotnił się sympatyczny uśmiech staruszki; wdowa McIntosh odłożyła bukiet na stół i właśnie sugerowała Helen, że nie warto robić sobie wroga w Irlandce, która dziś wkroczyła w siłę młodzieńczego wieku lat dziewięćdziesięciu. — Powiedz mi, kochanieńka. Jesteście razem czy mogę próbować szczęścia? W Zjawę wciela się Orestes Zafeiriou. Jaka jest wdowa, każdy widzi; rączka staruszka nie przepada za słowem nie, na dodatek herbatę pija w proporcjach 2:1 — dwa palce whisky na jeden palec naparu. Helen, jeśli uznasz, że starowinka nie zasługuje na prawdę, możesz wykonać rzut na charyzmę z dodatnim modyfikatorem za posiadaną umiejętność kłamstwa. Uważaj jednak — wdowa McIntosh poznała w życiu niejedną potencjalną kochankę przyszłego męża i potrafi dostrzec drobne nagięcia prawdy! Próg powodzenia wynosi 50. Barnaby, kuchnia to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie nawet gwardzista może być bezradny. Żeby odnaleźć żądaną herbatę w plątaninie przedziwnych puszek, opakowań i ususzonych woreczków, wykonaj rzut na talent z dodatnim modyfikatorem za posiadaną umiejętność percepcji. Próg powodzenia wynosi 50. |
Wiek : 666
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Mairead McIntosh była osobowością bez mała barwną. I, jakimś cudem, nadal żywą. Już sześć lat temu — kiedy Williamson zmienił duszną atmosferę rodzinnego domu na stęsknione za czystością przedmieść powietrze Starego Miasta — wdowa McIntosh sprawiała wrażenie kogoś, kogo w ruch o poranku wprawia szklanka whisky, w południe butelka, a wieczorem — skatalogowane wspomnienia wszystkich mężczyzn, których w ciągu dnia zaplątała we wdowie sidła. Przed Mairead nie było ucieczki, jedynie odwleczona w czasie nieuniknioność spotkania; przed wychyleniem siwej głowy zza drzwi nie mogły powstrzymać jej nawet nieregulowane — nocne i zwykle cuchnące — powroty z patroli oby typów; tych policyjnych i noszących czerń w nazwie. Helen nabyła prawo do kpin w momencie, w którym nie tylko przyjęła zaproszenie na babciną herbatkę; przywilej spłynął na nią w chwili, kiedy niechętna zgoda przybrała formę nie mniej niechętnych przygotowań. Kiedy jedno z nich od rana odkrywało zalety Burbona napoczętego przed dziewiątą — drugie kupowało kwiaty. Williamson niechętnie zaciągał długi — zwykle zajmując wygodną pozycję po drugiej stronie tego układu — ale sześć lat sąsiedztwa to dość czasu, żeby zadłużyć się do, raczej prędkiego, końca swoich dni. — Młoda, bogata, samotna? Jesteś wisienką na torcie tego targetu, Helen — wygodnie wybrane w czasie objawienie pani van der Decken zbiegło się ze zrezygnowanym spojrzeniem w kierunku gospodyni; brak torebki oznaczał brak papierosów. Znośne rozpoczęty dzień właśnie przybrał szare barwy i z każdym kolejnym momentem miał tracić na werwie. Uratować mogło ich tylko porto — Barnaby przez trzy upadlające sekundy rozważał zaproponowanie Helen, żeby otworzyli butelkę i wypili ją na klatce schodowej; cofnięcie o dwanaście lat w czasie było kwestią jednego korka. — To nie strach, jeśli obawy są uzasadnione — cienkie pęknięcie między brwiami — zmarszczka, która wkrótce zmieni status z przelotnej na permanentną — wygładziło się dopiero, kiedy krótkie skinięcie głowy pożegnało Elsje, chwilowo skandalicznie niezainteresowaną kolorowanką. Półpiętro oddzielające ich od wdowy McIntosh zapewniło Williamsonowi dość czasu na wysnucie prostego — z założenia oczywistego — wniosku. — Ładna sukienka, van der Decken. Ona jako jedyna wygląda dziś reprezentatywnie. Na ustach jak zwykle miała szminkę o wyjątkowo przyjemnym odcieniu, o którym Barnaby potrafił powiedzieć tylko tyle, że był chyba—różowy. Mało jest teraz takich kobiet; ani śladu wulgarności, za to sporo zrozumienia dla sąsiada, który opanował trudną sztukę znajdowania kłopotów nawet tam, gdzie odnaleźć można tylko niewinne staruszki. Dobre sobie. Pukanie wyłowiło kuguarzycę z trzewi tykającego jak bomba mieszkania; siwa głowa wychyliła się zza drzwi w doskonale znany każdemu mężczyźnie w tej kamienicy — i w zasięgu kilku przecznicach — sposób. Słodkie powitanie szybko przybrało formę ataku; Williamson nie zdążył powiedzieć dzień dobry, jak nakazywało dobre — Potrzebowałbym znacznie więcej niż butelki porto, pani McIntosh — alkohol w jego dłoni był ciężarem, którego pozbędzie się dopiero za moment — teraz staruszka zapędzała świeże ofiary do wnętrza mieszkania i nie zamierzała zaprzątać sobie głowy uprzejmościami. Rozkaz był prosty; młodzieńcze, zaparz nam herbatki. Przyzwyczajony do poleceń umysł nie kwestionował słów — w irlandzkim tonie tkwiła nieustępliwość, która pozwalała przepuszczać, że żaden z czterech mężów wdowy McIntosh nie śmiał się sprzeciwić, kiedy pewnego poranka uznała ślub odbędzie się dziś. Odłożona na jeden ze stolików butelka stuknęła cicho i dopiero w starciu z kuchennymi szafkami, Williamson przefiltrował słowa staruszki. Młodzieńcze. Ostatni raz młodzieńcem nazwano go pięć miesięcy temu; było ciemno, lał deszcz, a autor tych słów właśnie kończył butelkę taniego wina i poszukiwał sponsora, żeby kupić kolejną. Williamson najpierw zapytał, co to za marka — wino marki wino, panie kierowniku — później wyłowił z kieszeni pięć dolarów i kilka ćwierćdolarówek, wykupując tym kolejną falę podziękowań. Czasem nawet gwardzista musi usłyszeć coś miłego. Tym razem nie miał złudzeń; dla pani McIntosh każdy, kto przyszedł na świat po utworzeniu Niemieckiej Republiki Demokratycznej, był młody. Woda w czajniku zagotowała się szybko, a spojrzenie, wcześniej odnajdujące trzy identyczne filiżanki na trzech różnych spodkach i herbatę, która wyglądała i pachniała na Darjeeling — po połowie butelki Bourbona wszystko wygląda na Darjeeling — napotkało napoczętą butelkę whisky. Bingo. — Wszystkiego najlepszego, pani McIntosh — cztery minuty, trzy filiżanki z parującym naparem i taką samą ilość napełnionych alkoholem szklanek później, Barnaby obserwował układ kwiecistych kanap, szybko zajmując fotel najbliżej Helen — była żywą tarczą w tym starciu dwóch frontów. — Proszę nam przypomnieć, które to urodziny? Czterdzieste ósme, jeśli dobrze pamiętam. W porządku; niech będzie. Zainteresowanie wdowy McIntosh może nie wzięło się znikąd. percepcja: 56 (k100) + 20 + 14 = 90, cel namierzony |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Helen van der Decken
Mairead McIntosh pojawiła się w życiu van der Deckenów ponad dekadę temu. Maxim niejednokrotnie zarzekał się na wszystkie nieświętości, że sąsiedztwo zakonserwowanej whisky Irlandki nie jest przypadkiem, a wysublimowaną złośliwością teściowej — prezent ślubny w postaci mieszkania na Staromiejskiej był pomysłem pani Verity i gdyby Helen nie znała własnej matki, popukałaby się w czoło na niedorzeczność tych oskarżeń. Nigdy tego nie zrobiła, uznając podejrzenia za całkiem prawdopodobne; słuchając o kolejnych niespodziewanych i zupełnie przypadkowych spotkaniach na klatce schodowej, czasami pytała, próbując zachować powagę, czy to dlatego Maxim znowu wypływa na trzy miesiące i jeśli tak, to ona to nawet rozumie. Pani McIntosh była osobowością naprawdę bez mała barwną, a teraz Maxima zastąpił Barnaby; irlandzka wdowa miała prawdziwy dar przeżywania kolejnych mężczyzn. Choćby tylko w kamienicy na Starym Mieście. — Myślę, że mimo wszystko brakuje mi pewnego atrybutu — uniosła prawą — bo tylko tę potrafiła — brew, zaraz marszcząc blade czoło; nie, zdecydowanie ten jeden kieliszek wina to było za mało na podobne rozmowy, szczególnie kiedy za minutę staną twarzą w twarz ze sprawczynią sobotniego zamieszania. Komplement skwitowała uśmiechem; oczywiście, że sukienka była ładna. Nawet bardzo ładna, jak wszystko, co wychodziło spod igły Vittorii, a co musiało zderzyć się z konserwatyzmem van der Decken — tylko i wyłącznie dlatego sukienka nie było zjawiskowa, choć przy koszuli Williamsona śmiało mogła za taką uchodzić. W tym konkretnym przypadku nie chodziło jednak o opakowanie, a zawartość; ta jeśli węch jej nie mylił, sobotę zaczęła już jedną—dwie chwile temu, ale znowu — właściwe go rozumiała, a jubilatka nawet nie zwróci na to uwagi, zbyt zajęta wydawaniem kolejnych poleceń, osładzanych uśmiechami, które spokojnie zaspokoiłyby wygórowany apetyt mrówek faraonek. Cyk—cyk—cyk siedemdziesięciu trzech zegarów potrafi na chwilę zdekoncentrować, mimo to Helen również się uśmiecha i uśmiech ten tężeje w kącikach warg na stałe, kiedy gospodyni rozdysponowuje swoimi gośćmi dość niespodziewanie. Herbata to akurat jedna z niewielu znanych van der Decken rzeczy, które Williamson potrafi zrobić w kuchni i robi to naprawdę dobrze; w przeciwieństwie do kawy i omletów, które zamordowały co najmniej jedną patelnię, obciążając sumienie Elsje—prowodyrki niedzielnego zamieszania. Niespodziewana zamiana ról zyskała na jasności szybciej niż wskazówki zegarów dobiły do kolejnego minutnika; zapadając się w kwiecistą kanapę, Helen przegrywała walkę między lojalnością, a chęcią zobaczenia jak życie uczuciowe kamienicy na Staromiejskiej zaczyna płonąć. — To właściwie bardzo świeża sprawa — dokładnie rzecz ujmując kilkudniowa; od najnowszego wydania Zwierciadła minęły zaledwie trzy dni, w trakcie których Benjamin był zaledwie małą rysą na samopoczuciu. Nie, Elsje, nie możesz wierzyć we wszystko, co przeczytasz w gazecie; kolejne tłumaczenie córce jak działa plotkarska prasa, dlaczego właściwie pisze o jej mamie, tacie i wujku Barnabym, kosztowało Helen nadprogramowo wypalone pół paczki papierosów i chęć na butelkę wina, której nie wypiła, zaraz mając odwieźć córkę na lekcje tańca. — Nie mam pojęcia, co z tego będzie. Jedyne kłamstwo wieczoru. Williamson od sześciu lat jest przecież stałą w jej życiu. I ciężko było się nie uśmiechnąć, kiedy wraca z kuchni, niosąc trzy filiżanki herbaty, na trzech różnych spodkach, kiedy zegary znowu robią cyk—cyk—cyk, a jej ciepła dłoń miękko opada na jego lewe kolano na te dwa mrugnięcia okiem, kiedy siada w fotelu, składając życzenia pani McIntosh. W porządku; niech będzie. Zainteresowanie wdowy McIntosh może nie wzięło się znikąd. Absurdalność tej sceny jest gwarancją na przynajmniej dwie historie dla Greków i niezliczoną ilość żartów z Barnaby'ego; przysługi właśnie przestała liczyć, choć za zrobienie z siebie konkurentki dla dziewięćdziesięcioletniej irlandzkiej wdowy powinna móc je mnożyć. Wyjątkowo pozwala Williamsonowi prowadzić tę rozmowę; to w końcu urodziny pani Mairead, a ona jest tu tylko w roli herbaty do whisky. Lepiej, żeby jej nie było, ale przed osiemnastą warto zachować pozory. kłamstwo: k97 + 5 + 9 = 111 |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej
Mairead McIntosh istniała od zawsze. Od zawsze w teorii zamykało się w pięknym wieku dziewięćdziesięciu—kilku lat (kto by liczył) i tak naprawdę dopiero po śmierci męża numer dwa nabrało odpowiedniego tempa. W praktyce od zawsze oznaczało znacznie więcej — całe stulecia staruszek podobnych do tej, która właśnie mościła się na kwiecistej kanapie, czujnie nasłuchując, czy potencjalny mąż numer pięć nie okrada jej z jednej—dwieście—siedemnastej części spadku. Ukryła zwitek banknotów w puszce po kawie, którą przestali sprzedawać w czterdziestym piątym; coś o skażeniu upraw wybuchem atomowym albo inne bzdury. Mairead McIntosh była więc od zawsze i będzie na zawsze — nawet, jeśli nie dożyje kolejnych urodzin, ktoś otrzyma spuściznę najstarszej lokatorki przy Staromiejskiej i będzie musiał czule dbać o ten tytuł; wiązał się z wieloma wyrzeczeniami, całą masą dziwactw oraz wyjątkowym rodzajem godności. Ta ostatnia jest kluczowa — zwłaszcza, gdy dowiadujesz się, że twój mąż numer pięć obecnie spotyka się ze zdecydowanie młodszą i (tylko trochę, gdyby zapytać wdowy) piękniejszą sąsiadką. — Och — dokładnie tyle zajęło irlandzkiej wdowie zaakceptowanie słów pani van der Decken; co prawda spojrzała na nią z ukosa i Helen mogłaby przysiąc, że na trzy sekundy zatrzymały się wszystkie zegarki w mieszkaniu, ale kiedy staruszka przemówiła ponownie, jej głos był rześki. — Rozumiem, złociutka, rozumiem. Naturalna kolej rzeczy, u mnie kolana już nie te — wesołe mrugnięcie było tylko wymówką do przysunięcia się bliżej Helen; mogła poczuć, że nie tylko Barnaby wcześniej zaczął sobotę. — Gdybym mogła ci coś doradzić, tak po sąsiedzku, mam już przecież swoje lata i doświadczenia trochę też— Tylko trochę, ździebko takie. — Zaczekaj z oficjalnym ogłoszeniem. Wydaje mi się, że ma kochankę — konspiracyjny szept miał woń whisky i nieznacznie poruszył dolną szczęką; iście hipnotyczna mieszanka. — Czasami wraca po nocach i to nie są patrole, nie, nie! Wiem, bo nie widuję mundu— Czego dokładnie irlandzka wdowa nie widuje i jakim cudem jest w stanie dostrzec to w nocy, musiało pozostać tajemnicą — klekot filiżanek i napełnionych whisky szklanek skutecznie przyciągnął uwagę Mairead. Staruszka wyprostowała się raźno — jak na swoje lata — i złożyła dłonie na kolanach w przejawie absolutnego zachwytu. — Dziękuję, kochanieńki, siadaj, siadaj! — już miała poklepać miejsce obok siebie, kiedy Williamson wybrał bezpieczniejszą opcję; wzrok pani McIntosh natychmiast powędrował za ręką Helen, przez co prawdopodobnie przeoczył kilka innych szczegółów. Choćby wyraz twarzy Barnaby’ego. — Właśnie rozmawiałyśmy o tym, jak szczęśliwą — słodki cukier i słodki ton — wdowa zaczęła wsypywać cukier do jednego z filiżanek. — Wierną sobie — przy trzeciej łyżeczce wymownie spojrzała na Helen — I piękną parą jesteście. Czy Elojza przyjmie nazwisko po nowym tacie? Elsje, poza nazwiskiem, najwyraźniej zyskała też nowe imię. Mairead zamieszała w filiżance — sześć łyżeczek cukru to po lucyferowemu — upiła łyk herbaty i najwyraźniej uznała, że Barnaby spisał się na medal; znad parującej filiżanki posłała mu wesołe mrugnięcie. — Pięćdziesiąte trzecie, mój drogi! Ale jeśli o dzieciach mowa, wiecie, że mam czwórkę? — wyjątkowo niesubtelne przejście skwitowała zamienieniem filiżanki na szklankę. — Niewdzięczne gnojki, tylko czekają, aż się przekręcę, każde jedno z nich! Po łyku whisky przypomniała sobie, że nie jest jedyną matką w towarzystwie; spojrzenie na Helen było na powrót słodkie, zupełnie jak herbatka. — Nie wątpię, że twoja jest kochana, złociutka. Do czasu, dodawało spojrzenie, które wróciło do jedynego mężczyzny w towarzystwie — Mairead cmoknęła cicho, wyraźnie próbując sobie przypomnieć istotny szczegół ze swojego pięćdziesięciotrzyletniego (razy dwa) życia. — Panie Williamson, świętej pamięci żona nie chciała dzieci? Niewygodne pytania najlepiej spożywać po irlandzku — z whisky. Urodzinowa herbatka trwa, a razem z nią trwać powinno przedstawienie — jeśli zamierzacie utrzymywać wdowę w przeświadczeniu, że związek jest szczery, wykonajcie rzuty na kłamstwo. Próg powodzenia wynosi 20, ponieważ pani McIntosh nie ma powodu, żeby nie wierzyć zręcznemu przedstawieniu Helen. Dodatkowo macie możliwość wypatrzyć w natłoku kwiatów oraz zegarów zdjęcia dzieci wody; w tym celu wykonajcie rzuty na percepcję z progiem powodzenia 40 — zdecydowanie pomogą Wam odwrócić uwagę Mairead od Was! |
Wiek : 666
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Myślę, że mimo wszystko brakuje mi pewnego atrybutu? Echo kroków odprowadzało ich po nieskazitelnie czystym korytarzu, którego najbrudniejszym elementem bywały wizyty Valerio; czasami pojemniki z jedzeniem przepuszczały sos, a drogę Paganiniego od drzwi do drzwi wyznaczały czerwone krople. W zwyczajnych warunkach byłaby to krew, w warunkach Staromiejskiej — najczęściej gęsta, ziołowa arrabbiata. Uroku osobistego? Zamierzał odpowiedzieć, gdyby zdążył przed pokonaniem piętra i odkryciem, że drzwi wdowy McIntosh znajdują się bliżej, niż chciało którekolwiek z nich. Daj spokój, Helen, masz go za nas dwoje. Najlepsze komplementy to te, które są prawdziwe; w przypadku pani van der Decken niewielu musiało silić się na kłamstwo. Urocza Mairead nawet nie próbowała — już od progu mogli wyczuć, że jej doskonały humor miał źródło w butelce etykietowanej Tullamore Dew. Zniknięcie Williamsona w kuchni wykupiło mu kilka cennych momentów względnego spokoju i napotkanie spojrzeniem puszki, co do której faktycznie miał kilka pytań; pierwsze z nich brzmiało to Ividere czy zwykle świeci sama z siebie? Po kilku krokach i odstawieniu na stół irlandzkiego zestawu do popołudniowej herbatki, zapomniał o tej kwestii, przy okazji prawdopodobnie narażając kamienicę na chorobę popromienną. Z ulgą opadł na kanapę obok Helen i sięgnął po filiżankę z herbatą — dla zachowania pozorów; na whisky przyjdzie czas w połowie filiżanki — kiedy niespieszny ruch przyciągnął jego uwagę. Spojrzenie podążyło — oczywiście, że podążyło — za ręką Helen muskającą kolano. Pierwszy, bezwarunkowy odruch nie zakładał odsunięcia się — była prawdopodobnie jedną z niewielu kobiet, którym pozwoliłby na podobną poufałość. Tym razem napędzane okolicznościami i poranną dawką Bourbona zaskoczenie wzięło górę; najpierw zamierzał złapać jej dłoń i oznajmić, że niezwykle mu pochlebia (pochlebiała), ale szacunek do Maxima jest silniejszy od afektu (był), poza tym wybrała bardzo dziwne okoliczności na rozmowę o uczuciach (jakich uczuciach?) — nie mogą pomówić o tym, kiedy wrócą do mieszkania (wtedy wyjaśni mu, co irlandzkie wdowy mówią, kiedy nikt inny nie słucha)? W wolnym tłumaczeniu oznaczało to: Helen, co się dzieje, do chuja? — My— Mocny początek; Williamson wyraźnie do czegoś zmierzał, ale już po pierwszym słowie zapomniał, do czego dokładnie. — To znaczy, ja— Zmiana narracji nieszczególnie pomogła — filiżanka na spodeczku wydała ostrzegawczy dźwięk, coś pomiędzy drgnięciem i pierwszym zwiastunem trzęsienia ziemi; kilka kropel ciemnego naparu wylało się na podstawkę, a dwie najbardziej uparte spłynęły po kciuku niżej, wzdłuż nadgarstka. Nie poczuł bólu — szok nieudolnością we własnych kłamstwach skutecznie go stłumił. — I Helen też nie— Trzecia osoba liczby pojedynczej siedziała obok na kanapie i doskonale wiedziała, o czym bredzi wdowa McIntosh — jedno spojrzenia na panią van der Decken wystarczyło, żeby Williamson wreszcie zrozumiał. To nie udar staruszki; to ta cholerna prasa. — —zgadłbym, że ma pani dzieci. To one? Tam, na zdjęciu? Liczę, że nie czytały Zwierciadła, zwłaszcza ostatniego artykułu o nas. Zamknij się, sugerowało spojrzenie Helen; zamknij się, zgodził się z nią jego własny umysł. Uniesiona do ust filiżanka spędziła przy nich kilka sekund dłużej niż wymagał tego łyk zbyt gorącej herbaty — najpierw powstrzymywał komentarz o Elsje, później o tym, że dzieci zwykle są odbiciem rodziców, na końcu serdecznie życzenie, żeby wdowa McIntosh wzięła swoją wścibskość, włożyła ją w puszkę po radioaktywnej kawie i wepchnęła ją sobie w— — Chciała. Gdyby za wylewność odpowiedzi przyznawano nagrody, nie dostałby nawet orderu pocieszenia — za to w kategorii zwięzłość konkurować mógłby jedynie z wszystkimi czteroma mężami wdowy McIntosh. Trupy — bez medium pod ręką — zwykle nie mają do powiedzenia wiele. kłamstwo: potężne 4 percepcja: 50 (k100) + 20 (bonus) = 70 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Helen van der Decken
Potrzebowała dłuższej chwili, żeby przyzwyczaić się do widoku kilkudziesięciu zegarów. Byłyby obiektem zazdrości zegarmistrza z Deadberry czy jego długoletnim sposobem na opłacanie czynszu? W pierwszym odruchu Helen chciała je policzyć — to niemożliwe, żeby miała ich aż siedemdziesiąt trzy, Barnaby — ale przy dwudziestym drugim straciła rachubę, zaskoczona nagłym zagrabieniem przestrzeni przez gospodynię. Uśmiechem przykryła własne zmieszanie. Nie powinna poprzestawać na tym jednym kieliszku wina, może gdyby wypiła dwa — nie wygłupiaj się, potrzeba by było co najmniej trzech — potrafiłaby łatwiej zignorować zapach dochodzący od uroczej staruszki. Zawsze mogło być gorzej — naftalina gryzła nozdrza znacznie dotkliwiej, a pani van der Decken wspinała się na łagodne szczyty wyrozumiałości, nawet nie drgnąwszy na kwiatowej kanapie. U mnie kolana już nie te. Wesołe mrugnięcie towarzyszące temu stwierdzeniu rozwiało chwilową nadzieję, że wcale nie myślą o tym samym i tylko opieszałość Williamsona uratowała godność Helen. Gdyby miała herbatę, niechybnie właśnie by się nią zadławiła. — Oh. Rozbawienie rozmyło się w zaskoczeniu, które rozgościło się w zieleni spojrzenia utkwionego w drobnej staruszce. Ani nocne życie — nie, tu przecież niekiedy odczuwała niepokój — ani tym bardziej pożycie Barnaby'ego nie spędzały Helen snu z powiek. Zdumieniem napawała jedynie świadomość, że sąsiadka tak szybko podzieliła się swoimi obserwacjami. Pani van der Decken przywykła raczej do kobiet pudrujących nieprzyjemności, szczególnie kiedy te dotykały spraw potencjalnie wrażliwych. Ciemne brwi zsunęły się nad nosem, kiedy pokręciła głową z uśmiechem, chwytając w delikatny, krótki uścisk palców papierowo—miękką dłoń Irlandki. Zapach whisky i charakterystyczne poruszenie dolną szczęką przywołało wspomnienie nieświętej pamięci ciotecznej babki Maxima. Pamiętaj, że po kilku głębszych czasami wypada jej proteza. Helen uważała to za wyjątkowo brzydką złośliwość męża, bo o ile było jej wiadomo, zdarzyło się to tylko raz. Ale musiała przyznać, że nie był to przyjemny widok, tym bardziej, że sztuczną szczękę udało się włożyć na miejsce dopiero po kilku próbach. Naprawdę nie chciałaby tego powtarzać. — Jest pani kochana — brzmiało zdecydowanie lepiej od nielojalnego: ten typ tak ma. Intrygująco przenikliwa kobieta. — Ale to naprawdę nic na tyle poważnego, żeby się z tym afiszować. W zamiłowanie Williamsona do nocnego joggingu sama by nie uwierzyła, a nie zamierzała przecież robić z pani McIntosh idiotki, którą to sędziwa sąsiadka z całą pewnością nie była. — Czasami pracuje w cywilu, wtedy nie nosi munduru. Dawno nie siedziała tak daleko od jakiegokolwiek kłamstwa; prawdomówność w najczystszej postaci, co nie oznaczało, że nie przyjęła z ulgą pojawienia się Williamsona, trzech porcelanowych filiżanek i bursztynowych szklanek, które nagle wydały się bardzo pożądane, kiedy jeszcze przed chwilą złotousty Barnaby postanowił zaprezentować im pełen wachlarz swoich możliwości. Trzy ostatnie lata w szkółce kościelnej zaowocowały. Zachowała powagę podczas tego oratorskiego blamażu i nawet się nie skrzywiła, kiedy postanowił sabotować jej starania o chwilę spokoju. — Elojza Williamson brzmi zbyt okrutnie dla dziewczynki — to zdecydowanie nie w nazwisku tkwił problem, ale tego nie dodała, wyłamując się z towarzystwa i sięgając po szklankę. Miała sporo do nadrobienia, a wdowa McIntosh nie pomagała, przerzucając uwagę na Barnaby'ego, który najprawdopodobniej doznał w kuchni seniorki mikro—udaru; pomieszczenie to często tak właśnie działało na mężczyzn. Skrzywiła się delikatnie, kiedy wraz z pierwszym łykiem whisky, powędrowała spojrzeniem po salonie upstrzonym bibelotami; głos Williamsona skierował jej uwagę na zdjęcia wiszące na ścianie. — Niewdzięczne gnojki? Czyli naprawdę nie ma szans, żeby z wiekiem się poprawiło? — westchnęła, nie odstawiając szklaneczki; chyba znalazła nową mentorkę. Pytanie o Daisy i dzieci było nagłe i niespodziewane, a odpowiedź Williamsona tak oschła, że Helen pierwszy raz tego wieczoru poczuła prawdziwe ukłucie dyskomfortu. Smukłe palce ciaśniej objęły szkło, kiedy poruszyła się na usianej kwiecistym wzorem kanapie. — A pani dzieci? — skinęła podbródkiem w stronę jednej z fotografii, mając nadzieję, że to jedna z tych właściwych. — Mają swoje pociechy? Zawsze zazdrościłam dużym rodzinom. Jeden Benjamin wystarczył jej w zupełności. kłamstwo: k83+9+5= 97 percepcja: k98+3+5- 106 |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej
Zadowolenie wdowy McIntosh działało na zasadach o wiele bardziej skomplikowanych od tych, które rządziły jej zegarami. Ciche, niestrudzone tykanie siedemdziesięciu trzech — można policzyć, ale trzeba uważać: niektóre z nich wydawały się szeptać przypadkowe ciągi cyfr w trakcie rachowania — zegarów było na dobrą sprawę jednym z najtrzeźwiejszych elementów rzeczywistości, w której zachowanie jasności umysłu było nie tyle trudne, co zwyczajnie: masochistyczne. Pewne prawy warto przemilczeć i wcale nie trzeba wypowiadać ich na głos, żeby po prostu wiedzieć — każdy z czterech mężów wdowy McIntosh uśmiechał się w trumnie. — Skoro tak mówisz, złociutka — pomarszczone usta staruszki, pociągnięte z okazji urodzin odcieniem szminki, którą ktoś ostrożny mógłby nazwać różową, a ktoś nieco wredniejszy — krwią niewinnych mężów, wdowców i kawalerów, których Mairead upolowała — rozchyliły się w pełnym zrozumienia uśmiechu. Wdowa rozumiała kwestię nieafiszowania się ze związkiem; kiedyś przez dwa miesiące ukrywała romans z włoskim mafiozo. — Korzystaj do woli, a ja dalej będę czekać, aż w cywilu ściągnie nie tylko mundur. Zgrabne nieco—kłamstwo pani van der Decken padło na podatny grunt; staruszka nie zamierzała kwestionować tajnych zadań stanowej policji, bowiem w głowie Mairead jedną z najnowszych misji mundurowego było odkrycie, co dokładnie skrzypi w sypialni. Łóżko czy jej kości? Wdowa McIntosh zdążyła wziąć łyk herbaty i posłać szklance whisky dwa zalotne spojrzenia, kiedy misterny domek z kart, nagięć prawdy oraz łatwych do zasiania kłamstw zaczął się sypać. Staruszka spojrzała na Williamsona, który próbował odnaleźć słowa, w zamian odnajdując jedynie dziury w podstawach odmiany czasowników. — Och, kochaniutki, mój trzeci mąż zmarł na wylew. Potrafię rozpoznać symptomy — kolejny łyk herbatki był przeciągły i wymowny — tak, jak spojrzenie, którym obdarzyła Helen. Ach, mężczyźni, zdawała się mówić, nie mówiąc nic. — Jeszcze trzy zająknięcia i dzwonię do szpitala. Zadziwiające: wcale nie wyglądała na kogoś, kto zamierza się z tym pospieszyć. Poczwórną wdową nie zostaje się tak po prostu; czasem trzeba poczekać. Teraz pani McIntosh czekała na płynną, alkoholową puentę — oszczędziła sobie nawet komentarza, że od zawsze uważała, że Williamson lepiej brzmi jedynie z chłopięcym przedrostkiem. — Będzie tylko gorzej — krótką salwą śmiechu podsumowała troski matki o przyszłość, jaka czeka ją z póki co jedyną córką — pani van der Decken nawet nie wyobrażała sobie, jaki los nosiła przez dziewięć miesięcy pod sercem. Rozmowa o (nie)pociechach i ich braku skutecznie odciągnęła uwagę wdowy od językowych zagwozdek Williamsona; wystarczył arktyczny powiew jego kolejnej odpowiedzi. — Szkoda, że chęci nie zawsze wystarczają. Bezpieczne stwierdzenie przerwało ciszę tylko na moment — akurat tyle, żeby wdowa McIntosh mogła dotrzeć do połowy filiżanki i głębokiego westchnięcia zgrozy na samą myśl o własnych latoroślach. — Moje dzieci to banda nierobów, które tylko czekają na spadek. Najstarszy syn, Frederick, ma już własne wnuki, ale zabronił im spotykać się— Machnęła ręką — tą samą, w której wciąż trzymała filiżankę — wchodząc na zupełnie nowy poziom staruszkowego gniewu. — Ach, mniejsza. Później jest Anna, nigdy nie wzięła ślubu. Wcale się nie dziwię, odziedziczyła szczękę po swoim ojcu, ładna to ona nie była. I na dodatek ruda! — rudość córki wzburzyła Mairead na tyle, że upiła łyk stygnącej herbaty — jej gościom zagwarantowało to sześć cennych sekund ciszy, którą przerwał ciąg dalszy potomkowych zawirowań. — Trzeci na świat przyszedł Andrew. Zmarł dwadzieścia lat temu w Wietnamie. Mam po nim jakieś odznaczenie, bzdura totalna. Gdyby Helen i Barnaby rozejrzeli się uważniej, dostrzegliby, że ta totalna bzdura zajmowała zaszczytne miejsce na regale; trudno przeoczyć Purpurowe Serce. — Najmłodsza to Patricia. Wykreśliłam ją z testamentu po tym, jak poślubiła czarn— Lekkie zakrztuszenie herbatą było całkowitym przypadkiem. — Afroamerykanina. Zanim którykolwiek z gości zdążył dodać coś jeszcze, wydarzyło się kilka rzeczy na raz — po pierwsze, wdowa McIntosh odstawiła filiżankę na spodek. — To co, kochanieńcy, po kolejeczce. Pod te pięćdziesiąte urodziny! — po drugie, zamieniła ją na szklankę whisky. — Panie Williamson, może po drugiej szklance obejrzymy zegary w mojej sypial— Po trzecie, była w połowie składania niemoralnie odważnej propozycji, kiedy filiżanka i spodek — oba postawione stanowczo zbyt blisko krawędzi stołu — postanowiły z niego spaść. Helen i Barnaby znajdowali się w bezpośrednim zasięgu ostatnich dwóch łyków herbaty; przed całkowitą katastrofą mogła uratować ich jedynie prędkość reakcji, okraszona barwnym: — Och, na kolczastą dupę protestanckiego klechy! Czymkolwiek ta nie była. Barnaby, Helen — wasze kłamstwo zostało utrzymane, a percepcja nakierowała uwagę wdowy na dzieci. Tak bardzo skupiła się na trudnych relacjach z nimi, że teraz sekundy dzielą was od odkrycia znikomych zalet herbaty plamiącej garderobę. Wykonajcie rzuty na sprawność, pamiętając o dodatnim modyfikatorze za szybkość, żeby odsunąć się od rozlewanej herbaty lub złapać filiżankę na czas. Próg powodzenia wynosi 50. |
Wiek : 666
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Każde tyknięcie wokół nich przypominały wystrzał ostrzegawczy; tik — ostrożnie, tak — ratunku. Podlewana herbatą wdowa McIntosh nie brała jeńców; niezbyt przejmowała się też tym, co pomyślą o niej sąsiedzi i akurat to było w pełni zrozumiałe — prawdopodobieństwo, że przetrwa ich wszystkich, rosło z każdą kolejką irlandzkiej whisky, którą prawdopodobnie co rano aplikowała w ramach śniadania. Ciemna brew drgnęła wyłącznie raz — i to niezauważalnie, o pół centymetra — kiedy Elojza Williamson faktycznie zabrzmiało okrutnie; to, co padło chwilę później, było wyłącznie siłą nawyku. — Williamson to szlachetne nazwisko. Mógłby założyć się o pięćdziesiąt dolarów, że w drzewie genealogicznym własnej rodziny natknąłby się na Elozję — prawdopodobnie nigdy nie wyszła za mąż, spędziła życie na rozwiązywaniu krzyżówek sprowadzanych z Waszyngtonu, a kiedy umarła, jej spadek przekazano na najbliższe schronisko dla bezdomnych fretek. Niektóre imiona dyktowały przebieg życia w chwili narodzin; Elojza musiało być jednym z nich. — Dziękuję za troskę, pani McIntosh — i czas reakcji, którego mogłyby się uczyć patrole wysyłane do Sonk Road; na każde zgłoszenie mieli od dwóch do dwunastu dni roboczych. Nagle śmierć czterech mężów z nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zaczęła przypominać szczęśliwy splot przypadków; prawdopodobnie mąż numer trzy miał uczulenie na pszczoły, więc Mairead zainwestowała w ul. Cisza przeciągnięta w długi, jednostajny rytm wymowności — milczenie było jak chęci, nie zawsze wystarczało. Kiedy wdowa rozpoczęła tyradę o niewdzięcznych dzieciach — każda z tych historii miała punkt wspólny i nie było to nazwisko; wyłącznie matka — Barnaby przeniósł spojrzenie na Helen; uśmiech był przelotny i wyłącznie dlatego szczery — dziękuję bez wypowiedzenia tego na głos posiadało większą wartość. Słowa zwykle kłamią, spojrzenie — nigdy. — Patricia jest do pani podobna. Na spacerze wziąłbym was za siostry — powrót komplementów był wielki, chociaż krótkotrwały — wyraz twarzy Williamsona wyraźnie wskazywał na to, co myśli o wyprawach do sypialni staruszek i o ile nie było to zgłoszenie do gnijącego od dwóch dni, zmarłego w samotności trupa, nie zamierzał zmieniać nawyku nieprzyjmowania ich zaproszeń. — Obawiam się, że po tej kolejce będziemy musieli wracać — drink w dłoni ciążył zdecydowanie przyjemniej od filiżanki — gdyby znów otarł się o wylew (i wylanie), pozbycie się plam po alkoholu będzie łatwiejsze od tych pozostawionych przez wrzątek. — Obiecałem Eloj— Elsje seans w kinie. Jedyne, co w tym tygodniu obiecał Elsje, to sprawdzenie definicji słowa tromtadracja; nie przekonała jej autorska analiza Williamsona, że musi chodzić o jednostkę administracyjną we Włoszech. Jedno zerknięcie na Helen wystarczyło — został przejrzany jak naświetlona klisza aparatu i właśnie podpisał na siebie wyrok; spłacanie długu rozpocznie się dzisiaj, prawdopodobnie seansem Pinokia, bo na Sokoła i Kokę nie wpuszczą go z Elsje. Szkoda; w tytule było zwierzątko, więc to połowicznie to film dla dzieci. — Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, Maire— Imię wdowy McIntosh zastygło na jego ustach w dokładnie taki sposób, jaki życzyła sobie tego staruszka — jedynie okoliczności i odległość od sypialni nie spełniały wymogów. Zdążył przysunąć szklankę do ust i wypić dokładnie pół łyka najlepszego, co opuściło irlandzką ziemię — i nie była to Mairead — kiedy spojrzenie natknęło się na drobne zakłócenie rzeczywistości. Zareagował mimowolnie; prędki ruch, napędzany przez doświadczenie wpojone przez mundur i to zdobyte bez ciężaru srebrnej odznaki na piersi, zmusił jedną dłoń do oderwania się od szklanki z whisky — palce uchwyciły przechylający się spodek zanim ten zdecydował, że podłoga jest wygodniejsza od blatu. Filiżanka drgnęła ostrzegawczo i gdyby była pełniejsza, herbata bryznęłaby za jej brzegi — zamiast letniej dawki naparu, otrzymali jedynie głuchy szczęk uderzającej o siebie porcelany. Cisza trwała cztery długie sekundy, w trakcie których Williamson próbował zwizualizować sobie obelgę wdowy; kolczaste dupy protestanckich klechów są trudniejsze do wyobrażenia niż można tego oczekiwać. — Całe szczęście, że to nie whisky — imitacja lekkiego tonu stłamsiła dosadniejsze podsumowanie — drgnięcie kącików ust miało w sobie mało z wesołości, za to sporo irytacji. Przysuwając szklankę do ust, zadbał o to, żeby kolejne słowa — tuż nad brzegiem szkła — dotarły do znacznie młodszej pary uszu; wolał nie pytać, ile kosztowała narażona na oblanie herbatą sukienka Helen. Znajomy krój mówił sam za siebie. — Jej już nie polewamy. Za to sobie powinni podwójnie. sprawność: 30 (k100) + 20 (bonus za szybkość) + 13 (sprawność) = 66 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Helen van der Decken
Williamson to szlachetne nazwisko, a Iwan Pawłow niebezpodstawnie osiemdziesiąt jeden lat temu otrzymał Nagrodę Nobla. Gdyby panią van der Decken bawiły dowcipy o psach, właśnie uśmiechałaby się do swoich myśli. Zamiast tego skierowała spojrzenie na dłonie Barnaby'ego prawie zaskoczona, że pomiędzy jego palcami nie znalazła ulotki wyborczej wuja. Wszystkiego najlepszego, pani McIntosh, proszę pamiętać, żeby wraz z koleżankami głosować na Ronalda Williamsona. Popołudniowa herbatka z dziewięćdziesięcioletnią erotomanką—oby—tylko—gawędziarką nagle nabrałaby większego sensu, ale chyba nawet Williamson nie posunąłby się tak daleko w tej agitacji. Przynajmniej taką miała nadzieję, bo póki co, to nie on wysłuchiwał rozbuchanych nadziei kobiety, która mogłaby być ich prababką. Tego nie zamaże żadna ilość whisky, którą Helen planowała — plan w międzyczasie uległ gwałtownemu rozszerzeniu — dzisiaj wypić; na Lucyfera, czy to była codzienność Williamsona, kiedy zbyt wolno pokonywał trasę między drzwiami wejściowymi, a swoim mieszkaniem? Śmiała się, dopóki sama nie skonfrontowała się z tymi pomarszczonymi usteczkami, które od dobrej dekady powinny już milczeć — widocznie irlandzka whisky konserwowała lepiej niż formalina; będzie musiała podzielić się tym prawie naukowym odkryciem z Anniką. Zanęta w postaci dzieci — nieistotne, ile miały lat — i tym razem zadziałała. Spora część matek miała tę samą wspólną cechę: jeśli dać im mówić o swoich pociechach, nie zaprzepaszczą szansy, żeby spróbować przekonać świat o wyjątkowości swoich diabełków. Nawet jeśli wyjątkowa była tylko ich niewdzięczność. Nietrudno było odgadnąć, która z kobiet na zdjęciu była Anną. Faktycznie wielkość jej szczęki była odwrotnie proporcjonalna do wielkości fotografii, na której ją uwieczniono, co oczywiście mogło być przypadkiem, prawdopodobnie podobnym temu, który towarzyszył doborowi zdjęć w gabinecie pana Verity. Biedna Anna i jeszcze biedniejsza Patricia, brak gustu i szacunku był zdecydowanie gorszy od rażącego braku urody. Spojrzenie Helen prześlizgnęło się po kolejnych fotografiach, zatrzymując się na dłużej na mężczyźnie, który musiał być młodszym z synów. Wychodziło na to, że jako jedyny wyszedł obronną ręką w kontaktach z matką — nic dziwnego, tragicznie zmarłych łatwo było gloryfikować, nawet jeśli za życia ich zachowanie cuchnęło jak skunks. Konkluzję zachowała dla siebie, przybliżając usta do odbicia szminki na szklance. Palący łyk whisky podrapał gardło w momencie, w którym pani McIntosh postanowiła znienacka, niczym Wietkong, zaatakować amerykańskie służby — chwilowo nie — mundurowe. Wilgotny ślad łez odbijający się w zielonych oczach niewiele miał wspólnego z mocnym alkoholem, a zdecydowanie więcej ze śmiechem, który zdusiła, zaciskając wargi na szkle. Wyraz twarzy Williamsona nie pomagał, a Helen zaczęła podejrzewać, że sama opowieść o tym popołudniu zaraz przestanie jej wystarczyć. Żeby oddać całą moc atrakcji będzie potrzebowała rytuału retrospekcji. — Faktycznie późno się już zrobiło — słowom towarzyszyło cyk—cyk—cyk dziesiątek zegarów. — Niedługo zamkną kasy biletowe. Nie szkodzi, było już za późno na dziecięce kino. Jutro za to Barnaby kupi dwa bilety — jeden dla siebie, drugi dla Elsje — i największy zestaw z popcornem i napojami, a Helen w tym czasie zadzwoni do Orestesa z pytaniem, czy nie ma może ochoty na dolmades — po których ona pozmywa, być może nawet nie tłukąc talerzy — i film na Staromiejskiej. Choć z uwagi na rozochocone, ale wciąż bardzo niezaspokojone staruszki, Archaios będzie bezpieczniejszą opcją, o czym również go poinformuje. Ostatnia kolejka i koniec flirtów woniejących nekrofilią, co za dużo to niezdrowo, a jubilatka robiła się coraz odważniejsza w swoich propozycjach, które chwilowo przerwało zamieszanie przy stole. Helen nawet nie zauważyła, kiedy filiżanka z herbatą niebezpiecznie zabalansowała na krawędzi, grożąc aksamitowi sukienki rychłą dewastacją. Barney zdążył już przezwyciężyć objawy udaru — wylewu? opinie były podzielone — ratując sytuację. Szkoda, miałaby wymówkę, żeby szybciej się pożegnać. — Pani McIntosh po prostu chciała sprawdzić zręczność twoich dłoni. I to jak!, dopowiedziało spojrzenie. Po tych słowach będzie potrzebowała jeszcze dwóch kolejek, ale już w mieszkaniu Williamsona — ona nie posiadała Bourbona. |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej
Rozochocona szklaneczką whisky i wizytą sąsiada — na ostatniej kawie z koleżankami z klubu książki nazwała go Bogartem plus dwadzieścia centymetrów i tylko Lucyfer zechce wiedzieć, czy naprawdę miała na myśli wzrost — wdowa nie zamierzała porzucać nadziei na szczęśliwe zakończenie tego wieczora. Licząc dziewięćdziesiąt—i—trochę lat, nie zostało jej wiele: poza zdrowiem, pieniędzmi, zegarami, mieszkaniem na Starym Mieście oraz wyjątkowym uporem. — Szlachetne, a na dodatek dobrze brzmi z Mairead — kwestia nazwiska Williamson została rozstrzygnięta raz na zawsze i skwitowana pomarszczonym uśmiechem irlandzkiej sąsiadki. Nic dziwnego, że pani van der Decken z utęsknieniem myślała o następnej kolejce whisky; w tych warunkach nawet butelka byłaby niewystarczająca. Czas płynął, a śmiech rozbrzmiewał — raz w odpowiedzi na sugestię, że zostałaby pomylona z własną córką (niemożliwe, nawet pomimo wieku nosiła się lepiej od Patricii), drugi raz z podziwu — refleks oficera policji stanowej nie rozczarował ani wdowy McIntosh, ani jej wyobrażenia co do tego, co jeszcze potrafią te dłonie. Jedynie wizja wyprawy do kina — z dzieckiem, nie nią — zmąciła wesołe ogniki w spojrzeniu staruszki. Kolejny łyk whisky odegnał chwilowe zasępienie; to przecież nic takiego, jutro znów zasadzi się przy drzwiach w oczekiwaniu na czyjś powrót z pracy. — Godzina wciąż młoda, ale rozumiem, że potrzebujecie — wesołe, porozumiewawcze mrugnięcie w kierunku Helen skwitowała jeszcze jednym łyczkiem ze szklanki. —Chwili dla siebie. Siedemdziesiąt trzy zegary wokół nich tykały, popołudnie powoli zamieniało się w wieczór, a Mairead McIntosh z gracją dźwigała z fotela — jeśli w trakcie tego manewru nie złamie biodra, będzie można oficjalnie uznać ten wieczór za sukces. — Dziękuję za wizytę, kochanieńcy. Takich sąsiadów ze świecą szukać! — gdzie dokładnie wdowa wsadziłaby tę świecę, lepiej nie wnikać — co do tego, komu by ją wsadzała, wnikać nie trzeba; odpowiedź właśnie wstawała z fotela i kierowała się w kierunku drzwi. Staruszka z zaskakująca werwą zrównała kroku z Barnabym, zniżając głos do porozumiewawczego szeptu — a przynajmniej mógłby taki być, gdyby ciszy nie zakłócało jedynie tykanie zegarów. — Gdybyś chciał wstąpić na szklaneczkę porto, wiesz, gdzie zapukać — dowcip o pukaniu nasuwał się sam, ale drzwi właśnie zostały otworzone, a Mairead uznała, że ta wścibska sąsiada spod trójki nie musi słyszeć ostatnich słów przeznaczonych dla uszu Williamsona. Poza tym miała jeszcze jedną, wyjatkowo cenną radę. — Ostrożnie na schodach, ostatnio ten młody Grek spadł z półpiętra. Byłam pewna, że coś złamał, ale kiedy próbowałam mu pomóc— —wstać, rzecz jasna— — Otrzepał się i oznajmił, że kolejnym razem spróbuje skoczyć z dwóch stopni wyżej. Grecka tożsamość przestała być sekretem — Helen i Barnaby mogli poczuć na twarzach powiew wolności ciągnący od korytarza kamienicy. — Powinniście zapraszać go częściej! Kto wie, może właśnie znalazła męża numer sześć? Ten piąty nie wyglądał na kogoś, kto dożyje przyszłego święta zmarłych. Interwencja Zjawy dobiega końca; dziękuję Wam za wspólną zabawę, wdowa McIntosh poleca się na przyszłość! |
Wiek : 666
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Zażegnane widmo rozlanej herbaty, powitane widmo bólu głowy o poranku — jak się okazuje, irlandzkie wdowy dożywały sędziwego wieku lat dziewięćdziesięciu nie dlatego, że wiodły skromne, pełne rezygnacji życie. Raczej dlatego, że nie odmawiały sobie niczego; szczególnie whisky, która znikała ze szklanki staruszki wprost proporcjonalnie do nadziei Williamsona na wymsknięcie się z mieszkania pani McIntosh niespostrzeżenie. Przez moment — kiedy Helen tłumiła śmiech, a on mamrotał do własnej szklanki, że jego dłoniom nie brakuje niczego; zwłaszcza umiejętności zręcznego otwierania słoików — był niemal pewien: Mairead zamienia swoich gości w zegary. Nikt o zdrowych — jakich? — zmysłach nie kupuje aż siedemdziesięciu trzech sztuk; to musi być kwestia magii wariacyjnej. Na szczęście obok niego siedziała specjalista w tej dziedzinie — jedno zerknięcie na panią van der Decken wystarczyło, żeby przekonać się, że jedynym wariacyjnym punktem w tym mieszaniu jest Williamson; obłęd zawsze rozpoczynał się od podejrzenia, że ktoś obserwuje cię z budki, z której zwykle wyskakuje kukułka. — Nawet dwóch chwil, sama pani rozumie. Roztargniona odpowiedź oderwała wyblakłą zieleń tęczówek od wyjątkowo brzydkiego okazu na najbliższej ze ścian — gdyby ten zegar był człowiekiem, byłby L'Orfevre; Barnaby musiał utopić to spostrzeżenie w kolejnym łyku whisky. Nic, absolutnie nic — przynajmniej cenzuralnego — nie działo się dopowiedzieć na temat tego, jak imię irlandzkiej wdowy komponuje się z nazwiskiem Williamson; prawda była taka, że całkiem ładnie. Inna prawda brzmiała tak, że jedyny Williamson w pomieszczeniu prędzej dałby zamienić się w zegar, niż przyznał to na głos. Rozmowa o dzieciach zamieniła się w kolejną bezpośrednią sugestię; następny łyk whisky przestał smakować alkoholem, a zaczął nocą, którą mógłby spędzić w barze — gdyby nie kasy biletowe, nieistniejący seans i nowy karnecik w teatrze długów wdzięczności wobec Helen, zaprosiłby Mairead McIntosh na tańce. — Cała przyjemność po naszej stronie — przyjemność miała kolor roztopionego bursztynu, ale smakowała zdecydowanie lepiej — wychylenie drinka do końca zbiegło się w czasie z dźwignięciem z kanapy; zaczekał, aż Helen zrobi to samo, by przepuścić ją w drodze do korytarza. Przejaw kurtuazji przypłacił towarzystwem wdowy, ale w drodze do wyjścia nie były mu straszne żadne, irlandzkie najazdy. — Dziękuję, pani McIntosh, ale w porto najlepsze jest wyłącznie jedna cecha — gdyby za najbardziej drewniany uśmiech przyznawano statuetki, Barnaby otrzymałby tę z plakietką dębowe trociny w nawiedzionym tartaku. — Nikt nie może zmusić nas do jego picia. Portwajn to nie wino — to bimber zmieszany z kompotem; odważna teoria Maxima skończyła się tam, gdzie rozległo pytanie Williamsona: ale wiśniowego? Prawdopodobnie tak; staruszka wyglądała na kogoś, kto nie stronił od dewiacji, nawet tych smakowych. Ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi były fanfarami odprowadzającymi ich na wolność, z kolei opowieść jubilatki — doskonałym podsumowaniem obłąkanego popołudnia. — Perseus to kawaler, na dodatek potrafi naprawiać zegary — czy właśnie wrzucał kogoś pod rozpędzony, irlandzki powóz pełen ziemniaków? Niezaprzeczalnie. Czy żałował? Ani trochę. — Kolejnym razem poproszę, żeby zerknął na pani mechanizm. W tym scenariuszu najgorsze — albo najlepsze — było to, że młody Zafeiriou naprawdę zjawiłby się u Mairead McIntosh ze śpiewnym pytaniem na ustach: podobno mam naoliwić pani wahadło? Całe szczęście, że Williamson zdążył wyjść na klatkę schodową; prychnięcie śmiechu było nagłe, ale z głową zwróconą w kierunku schodów i przy odrobinie szczęścia mogło ujść za nagły zryw alergii — to częsta przypadłość zimą, zwłaszcza w pobliżu irlandzkich wdów. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Helen van der Decken
Nie była przygotowana na to, czego stała się świadkiem — prawdę mówiąc, chyba nikt nie byłby na to gotowy. Krótkie spojrzenie na mamroczącego do wnętrza swojej szklanki Williamsona wystarczyło, żeby Helen wydała jednoznaczny osąd na temat tego przyjęcia; poprzeczka zawisła wysoko, Paganini będzie musiał postarać się, żeby to jego urodziny uznano za najbardziej niezapomniane w tej połowie roku. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, trafił na godnego przeciwnika. Szkoda, że póki co chyba niedosłownie; słysząc mieszaninę włoskiego i irlandzkiego akcentu pani van der Decken na pewno przypomniałaby sobie, że nie odebrała poczty ze skrzynki wiszącej na wspólnej części klatki schodowej. — Prawda — przytaknęła kolekcjonerce zegarów, nazwisk i mężów — swoich, cudzych, nieistotne. Wdowa McIntosh niczym meksykański emigrant nie uznawała żadnych granic, ale lepiej było to przemilczeć, coś — raczej ktoś, w osobie zięcia starszej kobiety — podpowiadało Helen, że ta nie byłaby zachwycona porównaniem; a kto by był? — Niektóre imiona posiadają ten urok. Komplement doprawiła uśmiechem, który w niczym nie przypominał swojego odpowiednika w wersji prezentowanej przez Williamsona; cierpliwość była jak whisky w szklance, powoli się kończyła. Nie sądziła, żeby jubilatka to dostrzegła. Musiałaby najpierw oderwać spojrzenie od jego zręcznych dłoni, które faktycznie potrafiły wiele, o czym Helen przekonała się niejednokrotnie, kiedy wyłuskiwał z miski ostatnie nieprzypalone, a ładnie uprażone ziarna kukurydzy, jej pozostawiając smętne węgielki leżące na dnie naczynia. — Było bardzo miło, pani Mairead. Bo to nie ona była werbalnie molestowana przez staruszkę składającą się głównie z irlandzkiej whisky, zmarszczek i niemoralnych propozycji; Helen wolała nie domyślać się do czego by doszło, gdyby nie siedziała pomiędzy tą dwójką. — Musimy to niedługo powtórzyć. Chyba wciąż żywiła urazę o to brownie sprzed pięciu dniu — data ważności wygasała po tygodniu. Dopiła palącą przełyk whisky i spłukała jej smak dwoma łykami ledwie letniej już herbaty, zanim podniosła się z objęć kwiecistej kanapy. Chłodne dłonie poddały się sile nawyku; przygładziła zagięcie na materiale granatowej sukienki, która ocalała w starciu z chybotliwym stolikiem i porcelanowymi filiżankami. Może dlatego przegapiła zaproszenie na porto, kierując na starszą panią spojrzenie dopiero przy słowie—klucz. Trudno było się nie roześmiać, kiedy grecka tożsamość rozbłysnęła na klatce schodowej z siłą supernowy. Biedny, niczego nieświadomy Perseus właśnie został rzucony na pożarcie irlandzkiej wdowie. Mairead Zafeiriou. Już niedługo, jeśli Barnaby za chwilę nie zamilknie. Mięsień w policzku znajomo drgnął, a pani van der Decken ogłosiła kapitulację; śmiech równie dobrze mógł być reakcją na słowa sąsiadki, wcale nie na wizję Perseusa zjawiającego się na jej progu. Zaprosimy, jeszcze raz wszystkie najlepszego, rozmyło się w chłodnym powietrzu klatki schodowej. Odczekała, aż usłyszy szczęknięcie zamka w drzwiach i głośne kroki za nimi, dopiero wtedy szturchnęła śmiejącego się Williamsona w ramię. — Stręczycielstwo jest nielegalne, Barnaby — nie musiała mieć dyplomu z prawa; jeden, dwa i trzy schodki dalej, a ona wciąż nie mogła zapanować nad uśmiechem. — Jeden drink i udam, że tego wszystkiego nie słyszałam. Czasami cena nie była wysoka. wszyscy zt |
Wiek : 30
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : siewczyni magii wariacyjnej