PUB „EMPIRE” Pod zachęcającą nazwą ukrywa się raczej średniej jakości pub, który nie odstręcza turystów i jednocześnie zapewnił sobie wierne grono lokalnych pijaczków. Jeszcze kilka dekad temu Empire świeciło blichtrem oraz wystawną kuchnią — dziś nie było po niej śladu, w menu pubu zostały jedynie burgery, frytki i krążki cebulowe. Serwowane tu alkohole nie są najwyższej jakości, ale i nie odstręczają kilkukrotnym rozwodnieniem; najlepiej sprzedaje się piwo, zawsze odpowiednio schłodzone i z odpowiednią ilością pianki. Pod ścianami pubu znajduje się kilka budek, w których mogą usiąść liczniejsze grupy znajomych — na środku ustawiono niewielkie, okrągłe stoliki z krzesłami, a przy barze zadbano o wysokie stołki barowe z oparciami, gdzie najłatwiej o jedną z licznych historii, które chętnie opowiada wiekowy właściciel. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Yadriel Venoir
ODPYCHANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 2
TALENTY : 14
3 luty 1985 Po przeprowadzonym przesłuchaniu w zawilgoconej dziurze potoczne zwanej klubem w piwnicy w Sonk Road oficer Venoir i Williamson zamiast pożegnania rzucili sobie mimochodem, że muszą wyskoczyć gdzieś i wspólnie się napić. Dopiero na przestrzeni następnych dni zostało to opakowane w datę, godzinę i miejsce, które wybrał ten pierwszy, co by to drugi mógł rozruszać swoje kości ze Starego Miasta i spalić zjedzone pączki. Nic więc dziwnego, że padło na mający za sobą lata świetności Pub Empire. Venoir celowo usunął z wizualizacji mapy Saint Fall w swoim umyśle Pub pod Chyżym Ghoulem, który stanowił dumę dla Cavanaghów, jednakże Yadrielowi wystarczało, że przedstawiciel tej rodziny sam przyłaził do nich na komisariat w nadmiernej częstotliwości. Zmniejszenie ryzyka natrafienia na męczybułę Mallory’ego, który wpadał co trzy, góra pięć dni na nowe tropy, które obrywały się szybko jak materiał od starego prześcieradła przy mocniejszym pociągnięciu. Venoir zawsze pomijał pewną niedogodność zawisłą między nim a młodym Cavanaghem, biorąc pod uwagę, że owy kapryśnik z burzą ciemnych włosów zawdzięczał mu uratowanie swojego życia, ale obaj zachowywali w sobie na tyle profesjonalizmu, by owe zajście uważać za niebyłe i nie wspominać o nim zbyt głośno. Jeżeli Yadriel od swojego służbowego spotkania z Williamsonem miałby ocenić względnie obiektywnie swoje samopoczucie jako co najmniej przeciętne, żeby nie powiedzieć, że w porywach dobre, to po niedawnym zatrzymaniu tuż po nabożeństwie przez swojego byłego partnera, domagającego się nagle wyjaśnień w sprawie venoirowego, dziesięcioletniego zniknięcia zyskało ono status gwałtownie pikującego w dół. Po powrocie do niedużego mieszkania na Little Poppy Crest opróżnił amerykańską whisky, a którą dostał jako prezent za ponowne pojawienie się w Saint Fall, w ramach wyregulowania emocjonalnego i odcięcia od nieprzyjemnych odczuć, a także kotłujących się w umyśle myśli po konfrontacji z niejakim Terence’em Forgerem. Yadrielowi starczyło na tyle ostatków rozsądku, że nie poprawił tego czystą, na całe szczęście i czuwanie Lilith. To był pierwszy raz, kiedy od swojego powrotu nie stawił się w pracy, wymuszając na starszej pani i zarazem przemiłej sąsiadce z mieszkania obok użyczenia dostępu do telefonu stacjonarnego, by dodzwonić się na komendę i wiszącego na linii Gallaghera, by przekazał jego przełożonemu, że w drodze niefortunnego wyjątku nie będzie mógł przyjść, ponieważ się zatruł. Pominął fakt, że nie jedzeniem, a alkoholem ze świeżo otrzymanym pakietem aktualizacji w postaci światłowstrętu i pulsującego bólu głowy, chcącego rozsadzić mu czaszkę przy najmniejszym ruchu. Nawet starsza pani sąsiadka uprzejmie nie skomentowała jego stanu przejściowego, a zapewne przy rozkładającym się w organizmie alkoholu, bliżej było mu do pobliskiego przedstawiciela menelarni niż dumnego gwardzisty. Gdzieś w międzyczasie doszedł to bardzo mglistego wniosku, że wypadałoby w końcu doprowadzić to nowe lokum do pełnej używalności, a nie traktować go jedynie jako hotel. Następnego dnia Yadriel Venoir poskładać się do porządku i otrzepać ze skutków ubocznym spotkania ze swoim eks, jednakże głupie i zbyt wymowne spojrzenie Williamsona dało mu jasno do zrozumienia, że rzekome zatrucie zostało powiązane ze skutkami zbyt dużego spożycia alkoholowego. Tak też od słowa do słowa nakreśliło się więcej szczegółów w sprawie ich dzisiejszego wyjścia. Samo Empire nie wyróżniało się na Little Poppy Crest niczym szczególnym poza stałym gronem w postaci pijaczków, zabijających swój czas na sączeniu piwka w towarzystwie kolegów. Nie przeszkodziło to Yadrielowi, aby kupić całą — irlandzką dla odmiany — whishy i przenieść ją do jednego z boksów. Nie omieszkał rzucić całkowicie umyślnie na blat odznakę policyjną, która miała zniechęcić potencjalnych natrętów od zawracania dupy jemu i Williamsonowi. Zaczęło się niewinnie od rzuconego w udawanym toaście: za jeden dzień bez marudzenia Cavanagha i jego wiszenia nam na szyi, bo dobre rzeczy nigdy nie trwają wiecznie, choć tak naprawdę obecność Mallory’ego wcale aż tak go nie irytowała, to po prawdzie odczuwał pewne zmęczenie tematem, gdy ekscytacja Malla nie przekładała się na realne efekty. Venoir stracił poczucie czasu, tak jakby ten przemknął mu między palcami i to kiedy obaj gwardziści znaleźli się już po kilku głębszych, przechodząc płynnie z lekkich tematów na te poważniejsze, mimo że te drugie nie miały w pierwotnym zamyśle negocjatorowi policyjnemu przejść gardło. Nie do końca to, na miłość Lucyfera, zaplanował, jednak ilość spożywanego alkoholu najwyraźniej przekładała się na jego silną wolę i stawianie samemu sobie granic, robiąc tym samym z Barnaby’ego swojego osobistego terapeutę: — Nie umknęła ci moja alkoholowa wpadka — zaczął z rozbawieniem Venoir, chociaż w normalnych, trzeźwych ma się rozumieć, warunkach zapewne zachowałby chociażby zdawkową powagę. Opróżnił do dna polaną wcześniej irlandzką whisky do szklanek. — Zrujnowałem się, przyznaję. Zupełnie szczerze wynikało to z tego, że w końcu ściąłem się z osobą, z którą byłem kilka lat w szczęśliwym związku, a przez przerzucenie mnie do oddziału wywiadowczego po prostu wyszedłem z domu bez pożegnania i zniknąłem bez słowa. Chyba mi się trochę należało, ale nie reaguję pozytywnie, gdy ktoś usilnie do mnie skacze. — Yadriel Venoir zręcznie pomijał znaczące fakty w postaci tego, że jego osoba partnerska to owy współlokator, o którego istnieniu Williamson notabene wiedział, jednak nie podejrzewał zapewne nawet w najśmielszych snach, że łączyło ich uczucie romantyczne. Negocjator policyjny nie zamierzał wyprowadzać niedomyślności Barnaby’ego z błędu – ot, jego niewiedza była mu tu na rękę, biorąc pod uwagę, że nie musiał tego umysłowo rozkładać na czynniki pierwsze i nie zadawał durnych pytań, choć tak naprawdę Yadriel wcale się ze swoją tożsamością seksualną nigdy nie ukrywał. — Wiesz, Barnaby, wydawało mi się, że się z tej osoby wyleczyłem, to takim czasie chyba by wypadało, ale to były tylko naiwne ostatki rytuału pani Smith i chyba wszystko się znowu epicko spierdoliło. — Gwardzista wyłowił z kieszeni kurtki paczkę papierosów, z której wyłowił jedną fajkę, wsuwając ją między zęby i odpalając jej końcówkę. Venoir zaciągnął się tą cholerną używką, która zawsze przypominała mu o równie cholernym Forgerze, nawet podczas picia alkoholu w dobrym towarzystwie nie mógł mieć wolnej myśli od jasnowłosego. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : negocjator policyjny
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Najpierw odezwał się ból. Naciągnięty mięsień to kara, skurcz w łydce to pokuta, niechlujnie poskręcane kosmyki włosów — prysznic był szybki, skończył się szampon, łokieć uderzył o kafelki i wyprodukował dźgnięcie prądu zdolne zasilić całą dzielnicę — to zaburzenie wizualnego efektu tej z zasady zaburzonej speluny. Ból był nieślubnym dzieckiem treningu; poranny obłęd rozpoczął się w drzwiach siłowni i skończył pięć sekund później, po przekroczeniu jej progu. To, co nastąpiło później, straciło prawo do nazywania się obłąkanym; nawet szaleństwo miało swoje granice. Godzinę — i jeden naciągnięty mięsień — później, Barnaby zaciekle wbijał spojrzenie w szare, zbrukane nadtopionym śniegiem płyty chodnika, wygodnie ignorując istnienie Cardio Praise po drugiej stronie ulicy i dziewczyny w witrynie. Willy — chyba nazywała się Willy; wyjątkowo adekwatne imię dla pracownicy cukierni, brakowało jej tylko kapelusza — zaciekle wskazywała na trzymany w dłoni kunszt sztuki cukierniczej, ale jedyną odpowiedzią było przyspieszenie przez Williamsona kroku. Dzień spod znaku wyrzeczeń miał zakończyć się nagrodą innego kalibru — tą skroploną w zmaltretowanych szklankach pubu, o dymnym zapachu i gorzkim posmaku wiekowych beczułek. Najpierw odezwał się ból — później przemówiło miasto. W drodze do Little Poppy Crest nie patrzył na chodniki; ulotka w jego dłoni była zgnieciona, bordowa i pozbawiona lewego górnego rogu. Białe litery układały się w krzykliwą zachętę — najnowsza wypożyczalnia filmów, tylko największe hity! Poniżej adres, numer telefonu, krótka adnotacja, że karta rodzinna kosztuje mniej. Williamson pomyślał o Grekach, Helen, nawet Yadrielu — chłopaków wykreślił już na początku; Valerio używałby tej karty tylko w jednym celu i nie było to wypożyczanie westernów — dopiero później o własnej rodzinie. Zmięta ulotka zniknęła w kieszeni płaszcza, ból w mięśniu ukarał go za zbyt szybki krok, papieros w ustach rozżarzył się na nowo. Zawsze może zapytać wdowę McIntosh. Miasto w drodze do Empire oddychało ciężko; Saint Fall podjęło pierwszą próbę odkaszlnięcia zimy, która utknęła w jego gardle jak zastygła flegma. Oddech wydobywał się z kanałów, topniejących zasp i zamarzających kałuży — Little Poppy Crest witało zapadający szybko mrok ciężkim łomotem serca i nadgniłym uśmiechem wczesnolutowego wieczora. W pierwszych oknach zapłonęły światła, w pierwszych barach pękały upuszczone kufle; już za godzinę po dzielnicy rozsypią się szerokie uśmiechy, pijackie sprzeczki i przemykające w cieniu sylwetki. Tej jednej nocy ani Williamson, ani Venoir nie będą sunąć ich śladem. Empire powitało ich zatęchłym od papierosowego dymu powietrzem, przyciemnionym światłem i garstką stałych bywalców, od których — jeszcze — nie bił odór alkoholu. Policyjny nawyk był silniejszy od wizji wolnego wieczoru; w drodze do opustoszałej budki, Barnaby liczył. Kroki, obecnych, obsługę. Dwanaście, pięciu, trzech. Dwanaście kroków do drzwi. Pięć ewentualnych problemów. Trzech postronnych. Godzinę później liczenie nie ustało; tym razem wzrok śledził bursztynowe kropelki na brzegu obracanej między palcami szklanki. Drinków liczyć nie zamierzali — to jedna z niewielu zasad, które Venoir i Williamson obdarzają jednakowym szacunkiem. Yadriel ostatnio wziął ją sobie do serca; smród przetrawionego alkoholu otulał go jak puchowa pierzynka niespełna dwanaście godzin po tajemniczym zatruciu, które pokonało nawet niezmordowanego negocjatora. — Nikomu nie umknęła, Venoir. Ktoś — przez kogoś można rozumieć rozpartego w kącie budki gwardzistę, który minutę temu cierpliwie wyskubywał drzazgi z niewielkiego pęknięcia na blacie — jeśli zacznie widzieć je podwójnie, pora odstawić szklankę. — Zainicjował zakład. Kiedy Yadriel zatruje się po raz kolejny i co będzie przyczyną? Uśmiech zadrżał w posadach i wytrzymał napór; alkohol smakował zmęczeniem i łagodził obyczaje, nawet te, które przekuwają twarze w zimne maski. — Chwilowo prowadzi środa i bimber z Wallow. Na drugim miejscu tkwił piątek i wiśniówka posterunkowej Jagielsky. Opustoszała szklanka — co najmniej czwarta; nie liczył, ale alkohol przestał szczypać w gardło kolejkę temu, co oznaczało, że trzecią mieli już za sobą — zastygła w bezruchu. Williamson słuchał całym sobą; znieruchomiałymi dłońmi, odchyloną swobodnie głową, wyblakłym spojrzeniem pod zmrużonymi powiekami. — Wywiadowcy cię zmiękczyli, Venoir. Przypomnij sobie, co powtarzano na szkoleniu Czyścicieli — zanim magiczny zestaw słów opuścił usta, Barnaby zniżył głos; te słowa w narastającym gwarze pubu z trudem usłyszał nawet Yadriel. — Puste serce i strach wroga, oto czysta jest załoga. Zmyślał paskudnie; humor w Czarnej Gwardii był niebezpieczny. Pamięta, że sześć lat temu zaczynał trening z niewiele młodszym od siebie chłopakiem; imienia nigdy nie poznał, twarz zatarło pół dekady krwawych wspomnień, ale jego słowa — puste łby i trupów wanny, nie pójdziemy już na panny — były pierwszymi, które nadały Czyścicielom pierwiastek człowieczeństwa. Dwa miesiące później chłopak nie żył. Przytknięta do ust szklanka była cichym toastem; słowa parujące na chłodnym szkle — kontynuacją porannego obłędu. — Są na tym świecie rany, których nie uleczy czas i ból, którego nie zasklepi zapomnienie — kto to powiedział? Uniesiony do warg alkohol przypominał małe słońce; złota supernowa zamknięta w wypalcowanym szkle. — Przeczytałem to... W jednej z książek pani J. B. Cook. — Gdzieś. Nagły przypływ szczerości Venoira poddał w wątpliwość leniwe rachunki; to mogła być szósta kolejka. Yadriel wypluwał na sfatygowane drewno skażone gwardią — oczywiście, oczywiście; ich kochana, zazdrosna suka — serce, a Barnaby szukał słów. Jakichkolwiek słów. Przecież też mógłby zdobyć się na szczerość, chociaż zawsze odkładał ją w czasie. Za chwilę, Daisy, za chwilę opowiem. Tylko jeszcze jeden drink, jeden papieros, jedna zdrada i opowiem ci wszystko. — Mogę udzielić ci dwóch rad i obie zawierają słowa na r. Jedno to ruchanie, drugie to rozmowa. Może też wyznać prawdę; Venoir, zazdroszczę ci. Pijesz, bo wciąż coś czujesz. — Którą bramkę pan wybiera? Wbrew obiegowej opinii, mam doświadczenie w obu. Pijesz, bo utopienie uczuć w alkoholu jest łatwiejsze od przyznania, że istnieją. Jeszcze istnieją; od sześciu lat dla obu z nich życie składa się z dwóch sylab. Jeszcze. Żyją, oddychają. Czują? Dla jednego z nich jeszcze mogło niepostrzeżenie zamienić się w już nie. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Yadriel Venoir
ODPYCHANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 2
TALENTY : 14
Zatęchłe powietrze od nadmiaru papierosowego dymu, które wgryzało się na trwałe w powierzchnie płaskie, odbarwiając przy okazji pierwotny koloryt ścian i porozmieszczanych w lokalu mebli. Yadriel Venoir trzymał się myśli, że przyciemnione światło, mające chyba w zamyśle nadawać klimatu Empire, nie sprzyja poświęcaniu uwagi na liczenie przechylanych z łatwością drinków i opróżniania ich zawartości w postaci bursztynowego płynu. Czemu nie opadło na niego zaskoczenie, że anomalia w charakterze tego, że gwardzista nie pojawił się w pracy, nie została przeoczona. Od swojego powrotu spędzał u mundurowych nadgodziny, które służyły jako element zabijania czasu przed powrotem do niewielkiego mieszkania mieszczącego się w dzielnicy Little Poppy Crest, które traktował i tak jak hotel niż miejsce, w którym odgradza się od świata po zamknięciu drzwi. Informacja o jego nieobecności była równie nieprzewidziana, co zalanie się do tego stopnia, że musiał ratować się uprzejmością starszej sąsiadki w stanie największego upodlenia. Doleczanie kaca w całym anturażu nieprzyjemnych wrażeń, smagnięć bodźcowych i objawów fizycznych — nie zakończyło się sukcesem niezauważalnym dla otoczenia. Nie zmieniło również faktu, że okrojone skutki tego były widoczne jeszcze następnego dnia i tak czarno na białym. Alkohol jednak spełnił swoją rolę — odciął go skutecznie od niemile widzianych myśli i emocji związanych wirujących wokół Terence’a Forgera, a także kotłujących się wyrzutów sumienia wobec odpłacenia blondynowi pięknym za nadobne. Te ostatnie nie zniknęły, wręcz przeciwnie, przypominały chmarę rozwścieczonych os, nie pozwalających o sobie tak łatwo zapomnieć. Za każdym odepchnięciem i złudną chwilą spokoju, wracały niczym bumerang w najmniej przewidywalnych okolicznościach: między łykami gorzkiej, czarnej kawy, przy minięciu miejskiego kina, a nawet w trakcie spisywania policyjnego raportu. Organizacje zakładów, przyjął z rozbawieniem wypisanym na twarzy, ale zaciśnięciem ust na tyle, żeby zbyt szeroko się wobec tej nowiny nie uśmiechnąć: — Ach tak? Jakie padły w takim razie propozycje? — z lekkością w głosie pociągnął dalej temat Venoir, siląc się na udawaną powagę, spoglądając z zaciekawieniem na swojego kompana. Z kręgu podejrzanych żartownisiów wykluczył na wejściu swojego własnego ojca, angażujących pracowników komisariatu do uczestnictwa w tej hermetycznej zabawie o następnym tajemniczym zatruciu Yadriela. Był służbistą do bólu, który robił tyle, ile od niego wymagano – z rzadka ponad to i nie szedł zwykle nikomu na rękę. Wyjątkiem od tej reguły okazywał się nie kto inny, jak Mallory Cavanagh, który na komisariat przychodził z nowymi tropami i pomysłami, jednak nie były one jakimkolwiek realnym dowodem w sprawie, która go interesowała. Wprawdzie obaj zręcznie udawali, że wcale się nie kojarzą i nie mieli już wcześniej ze sobą styczności poza obrębem obiektu, a także Yadrielem pod odznaką stanu Maine. Venoir dał się jednak nakłonić na przejrzenie pewnych akt przez tego namolnego studencinę i to chyba bardziej dla świętego spokoju. Negocjator policyjny zmarszczył nieco brwi. — Jak doszło do tego, że na podium znalazła się środa? Na litość Lucyfera, przecież to środek tygodnia. Bimber z Wallow jestem jeszcze w stanie zrozumieć. — Venoir uniósł ręce w akcie kapitulacji, bo z tym alkoholem niewiadomego pochodzenia nie było żartów i mógł przepalić przełyk, obdarowując pijącego napadem niekontrolowanego kaszlu. Za młodu oglądał takie nieszczęśliwe przypadki zbyt pewnego picia i wykręconej twarzy z łzawiącymi oczyma. Rzekome historie i zdania padające podczas szkolenia na gwardzistę, Yadriel Venoir skwitował odruchowym śmiechem. Podarował sobie komentarz o tym, że ciekawe musiał mieć to szkolenie Williamson. Rozbawienie jednak bardzo łatwo przez spożyty alkohol utorowała sobie drogę w odbiciu się w wyrazie twarzy i uniesionych kącikach ust, składających się na pełnowymiarowy uśmiech. Nigdy nie zwierzali się sobie wzajemnie na takim pułapie bardzo osobistym. Nie wspomniał zatem o tym, że na szkolenie do Czarnej Gwardii wkraczał już, będąc w nieheteronormatywnym związku, w którym trwał nieprzerwanie aż do przerzucenia do oddziału wywiadowczego, co wywróciło jego poukładane dotąd życie do góry nogami, wręczając scenariusz, który zawsze jakoś brał pod uwagę, ale nie miał wypracowanego sposobu działania na ten wypadek. Negocjator policyjny nie raczył wprawdzie uświadomić Barnaby’ego, że jego wieloletni współlokator wcale nie dzielił z nim jedynie przestrzeni w mieszkaniu w dzielnicy Eaglecrest. Czasami zaskakiwało go to, że jego towarzyszowi nigdy nie zapaliła się w umyśle odpowiednia lampka. Venoir nie zamierzał jednak burzyć williamsonowego światopoglądu, pozwalając żyć mu w przekonaniu, że wcale nie interesowali go wyłącznie mężczyźni, a Forger przyczynił się do stworzenia mu pewnego zestawienia cech, które uznawał subiektywnie za atrakcyjny. Negocjator policyjny nie czuł z jednej strony potrzeby wyprowadzania z błędnego założenia, a z drugiej nie miał zamiaru się z tego faktu tłumaczyć. Nie dało się zaprzeczyć temu, że ta sytuacja była w ostatecznym rozrachunku wygodna zarówno dla niego, jak i Williamsona — niekiedy im mniej się wie, tym lepiej się śpi. Dlatego w swojej wypowiedzi nie zdradzał płci swojego byłego ukochanego, pozwalając rozmówcy na dowolne nadinterpretacje bez owijania w bawełnę. — Po prawdzie wywiadowcy dali mi zdecydowanie za dużo swobody w działaniu, oczekując zadowalających rezultatów. Sposób dojścia do celu nie odgrywał większej roli, nawet jeśli zostałby wyścielony trupami. Doceniam to doświadczenie życiowe i wyrzucenie najpierw do Cincinnati, a później do Detroit. — Venoir niby zostawiał ogólnikowe informacje w tych trzech zdaniach, zawieszonych nad nimi w zajętym przez nich boksie, jednak były one umyślnie ogołocone z detali. Szczegóły minionych dziesięciu lat pozostawiał wyłącznie dla siebie, wyrwany z wielu żyć i nierozpoznający za bardzo ludzi, których twarze zdawały się znajome, a zarazem okazywały się obce. Powrót do Hellridge wiązał się nieodłącznie z rozliczaniem z porzuconą, hen daleko, przeszłością, która łypała na niego wrogim spojrzeniem, nagradzając go za wykonanie irish goodbye na swoim eks. Po prawdzie o wyjeździe poinformował jedynie własną rodzinę, a formalności związane z przeniesieniem do innej jednostki były rozwiązywane na osobności z przełożonym. Odnawianie kontaktów Venoir zredukował do zbędnego minimum, zwłaszcza po takim czasie, traktują wiele z nich za przedawnione. Pierwszą, subtelną rysą na tafli jego wewnętrznej równowagi było zejście na temat jego byłego podczas rodzinnej kolacji, która zaowocowała ograniczeniem kontaktu (głównie z Sarą — matką Yadriela). Kolejna rysa rozeszła się pajęczyną pęknięć, jakoby na podobieństwo blizny w wewnętrznej części dłoni negocjatora policyjnego, tuż po starciu z Forgerem, przekierowując jego uwagę i myśli w kierunku niepożądanym. — Williamson jeszcze okaże się, że jesteś na tyle oczytany, że masz takie cytaty na każdą okazję — rzucił z krótkim śmiechem Venoir, ponownie wynurzając się do tu i teraz. Następnie wypił duszkiem trunek bursztynową zawartością, pozostawiając znajome ciepło sunące po gardle. Yadriel pokręcił lekko głową, tak jakby od razu rozliczył dwie możliwości zasugerowane przez Williamsona i wycenił ich szanse powodzenia. — Pierwsza z twoich propozycji nie wchodził w grę ze względów zgoła oczywistych. Drugą mogę zwieńczyć może, bo tak na dobrą sprawę wcale nie jestem do końca przekonany, czy znowu chcę rozgrzebywać coś po dziesięciu latach. Może lepiej byłoby to zostawić tak jak jest pod stosem nieprzyjemnych zdań, żeby obumarło śmiercią naturalną. — Gdyby to było takie proste, to nie siedziałby tu dzisiaj naprzeciwko Williamsona i nie zagłuszałby alkoholem wyrzutów sumienia, które miały się bardzo dobrze ani tym bardziej nieprzyjemnych, wijących się wewnątrz jego głowy jak węże. A skoro tak? To dlaczego nawet pod wpływem czuł się na swój sposób skołowany? — Nie wydaje mi się, żeby rozmowa cokolwiek zmieniła poza oczyszczeniem atmosfery, a mnie nie interesują półśrodki. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : negocjator policyjny
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Siedem i pół drzazgi — tutejsze stoły nie są najbezpieczniejszymi elementami wyposażenia; tutejsza klientela była o tylko dwa stopnie mniej groźna — później nadszedł moment konfrontacji. Czas, spleciony w ciasne supełki powiązanych z sobą konsekwencji, poluźnił uścisk; przez wąskie pęknięcie zaczęły wypływać dawno zapomniane strumyki wspomnień. Pierwszy dzień na komisariacie, pierwszy uścisk dłoni, pierwsze Williamson, kawa, pierwsze rozgryzione między zębami na koszulę czy łeb? Pierwsze potknięcia i rozczarowania policyjnymi realiami; kiedyś Venoir był jedynie ulepkiem munduru, zabawnie przylizanych włosów, spokojnego spojrzenia i niedorzecznej liczby krewnych pracujących w policji. Dziś zmieniło się prawie wszystko — może poza włosami, bywały dni, kiedy nadal nosił je w niedorzeczny sposób. Tego wieczora w przesiąkniętym dymem wnętrzu Empire powstawała nowa historia — jutro będzie tylko kolejnym wspomnieniem utkanym ze słów o bimbrze, środach i zakładach, których cichy prowodyr właśnie zastanawiał się, co padnie ofiarą kolejnego hazardowego urozmaicenia w życiu funkcjonariuszy. Po ilu dowcipach o psie w mokasynach Venoir w końcu karze im się zamknąć? Williamson typował dwa; ten żart był po prostu słaby. — Zmianowy tryb pracy, obciążające realia służby, dla odważnych funkcjonariuszy policji stanowej środa to równie dobry dzień tygodnia, co piątek — czas odmierzany patrolami, zmęczeniem i wypalonymi papierosami; nawet dzień i noc nie były dobrym wyznacznikiem dla zachowania rozsądnego trybu życia. — Poza tym wszyscy wiemy, z czym się rymuje. Ten argument zwykle przeważa. W środy na komisariacie ktoś zawsze opróżniał pojemnik z fusami, ktoś uzupełniał pojemnik z kawą, ktoś otwierał nowe opakowanie cukru, ktoś o nich dbał. W środy czas płynął szybciej — natłok obowiązków działał na korzyść paczki papierosów, z której zamiast dziesięciu znikała o połowa mniej. W środy istniało największe prawdopodobieństwo katastrof; statystyki mówiły same za siebie — najwięcej stłuczek, drobnych kradzieży i domowych awantur, zupełnie jakby w środku tygodnia kumulował się nagromadzony przez dwa poprzednie dni stres i rozczarowanie, że do weekendu nadal pozostawały dwie kolejne doby. Środa dzień smroda; zasłużenie wygrała w tym zakładzie. Miniona dekada dla Venoira musiała być długą falą nawracających śród; zniknęły inne dni tygodnia, odległość od pozostawionego w Hellridge życia rozmyła liniowy upływ czasu — była tylko środa, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, aż te zaczęły zamieniać się w lata, w trakcie których — poza czasem — rozmywały się też wspomnienia. W Saint Fall o Yadrielu zapominało coraz więcej osób; gdzieś pomiędzy — środą i środą? — pokrył się kurzem w pamięci Williamsona i wyłonił spod warstwy roztoczy lata później. Tego wieczora po prostu przemywali zapomnianą przeszłość alkoholem, próbując przywrócić jej dawny, matowy blask. — Nawet jeśli zostałby wyścielony trupami? To istnieje inny sposób? — uśmiech przypieczętowany płytkimi pęknięciami — z kącików zmrużonych oczu rozbiegła się siateczka kurzych łapek, geograficzne zakłócenie na połaci skóry. Venoir zachował ostrożność — żadnych szczegółów, żadnych detali, żadnych nazwisk i turystycznych wskazówek na przyszłość; gdyby Williamson zechciał odwiedzić Detroit (nie zechce; za blisko Kanady), nie wiedziałby nawet, gdzie wypić najlepszą kawę. Dobrze; właśnie tego nauczyła ich Gwardia. — Kawał drogi od domu — ostrożna odpowiedź zasłużyła na ostrożne podsumowanie; sekrety zwiadowczej misji miały utonąć w szklance Yadriela i jego wspomnieniach, a jedyna prawda, którą mógł wysnuć Williamson, brzmiała brutalnie. Czarna Gwardia nie oczekiwała, że Venoir przeżyje dość długo, żeby po dekadzie wrócić do domu. Życie w Hellridge nie zatrzymało się w pół kroku — nikt nie zanurzył czasu w bursztynie, nie zakonserwował bliskich Yadriela w niebycie; powrót do Saint Fall był powrotem do tego samego miejsca i zupełnie innych realiów. Tego sekretu Venoir nie musiał wyjawiać na głos — Barnaby rozumiał. Jego obecne życie też nie przypominało tego sprzed dziesięciu lat — nie musiał w tym celu znikać z miasta; wystarczyło pochować parę bliskich osób, stracić kilka nadziei na przyszłość i przekreślić własny los jednym podpisem. Yadriel po przeciwnej stronie stołu nie był tym, który odkrywał przed Williamsonem sekrety komisariatu; Williamson nie był tym, który bez słowa sprzeciwu wykonywał jego najdurniejsze polecenia. Ciekawy wniosek po trzeciej kolejce — tak naprawdę byli sobie zupełnie obcy i jednocześnie połączeni; nic nie buduje solidarności tak skutecznie, co wizja rychłej śmierci. — Zdradzę ci sekret, Venoir — pusta szklanka stuknęła o stół, dłoń Williamsona w odpowiedzi bezwiednie sięgnęła po butelkę — do połowy pełną, dziś czuł się niepoprawnym optymistą. — Wystarczy zmyślać. Wrzuć do zdania kilka górnolotnych słów, pobaw się szykiem, a kiedy powiesz, że cytujesz Cycerona… Strzeliła zakrętka — do wypełnionego papierosowym dymem powietrza dołączyła świeża dawka subtelnej woni whisky. — Wszyscy uwierzą. Nie dlatego, że jesteś przekonującym kłamcą — bursztynowy alkohol grzecznie napełniał naczynia — najpierw szklanka Venoira, później Williamsona. Barnaby nie uronił nawet kropli; stabilne dłonie to gwarant nie mniej stabilnego planu urżnięcia w trupa. — Ludzie boją się przyznania do niewiedzy, ich fabryczne ustawienia to kiwanie głową, góra—dół. Wolą przytaknąć bzdurze niż dociekać prawdy. Na dodatek żaden dorosły nie zapyta w bibliotece o dzieła Cycerona bez oczywistej konotacji; Valerio na sam dźwięk zaczynał śmiać się w głos. — Droga do poznania jest ścieżką poświęceń. Plato. Oczywiście, że to zmyślił. Za brzegiem przytkniętej do ust szklanki trudno ukryć przelotny grymas; ten, który wyłowiły słowa Yadriela, zaczynał się w lewym kąciku i nie docierał do prawego — zupełnie, jakby Barnaby w połowie drogi zmienił plany i zdecydował się na dosadniejsze podsumowanie. — Zostawić i zaczekać, aż obumrze śmiercią naturalną? To uczucie czy liść pelargonii, Venoir? — ciche stuknięcie odstawianej na stół szklanki przypominało wystrzał ostrzegawczy. — Czas nie rozwiąże za ciebie niczego. Możesz zająć tylne rzędy w teatrze życia— Dłoń — właśnie sięgająca po odłożoną na bok paczkę — wykonała niesprecyzowany gest; jakby odganiał muchówkę znad arbuza. — Ani słowa, spędziłem pół dnia z Overtonem. To wyjaśniało wszystko — Williamson bez zająknięcia, za to z papierosem między palcami, wrócił na nabierającą rozpędu, życiową wskazówkę. — I obserwować, jak jedna z głównych ról pozostaje nieobsadzona. Możesz też być mężczyzną i stawić czoła wyzwaniu — kilka sekund przerwy było koniecznością — wsunięty do ust papieros, strzelająca zapalniczka, płomień, rozżarzone oczko tytoniu; dawał Yadrielowi czas na obronę i szybko stracił zainteresowanie kontrargumentami. Był psem; strach wyczuwał na kilka mil. — Rozmowa oczyści atmosferę? Tym lepiej, nie ma nic nieprzyjemniejszego od rozbierania się w strefie skażonej — na czym innym miały polegać kłótnie z kobietami? Prędzej czy później kończyły się bez ubrań; a jeśli nie, Venoir robił coś źle. — Nie wiesz, co się stanie. Nikt tego nie wie. Czy nie na tym polega piękno ich skazanego na brutalny koniec życia? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Yadriel Venoir
ODPYCHANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 2
TALENTY : 14
By sprowokować Yadriela Venoira potrzeba było czegoś, czym nie dysponowali kiepscy żartownisie najwyraźniej widzący mokasyny pierwszy raz w swoim skromnym życiu, czekając na wykrojony dla siebie skrawek jego uwagi. To było zdecydowanie za mało, by naruszyć jego nerwy i pchnąć go do działania. Dowodem tego miał być wkrótce jeden z krewnych Terence’a Forgera, który zaliczy bliskie i bolesne spotkanie o pobliskie powierzchnie płaskie, mogąc poszczycić się nie tylko złamaniem nosa, ale i przełamaną na pół godnością. Pierwsze odejście od niepisanej zasady, by nie walnąć w nich paskudnym zaklęciem i pozostawić z dziurą w pamięci, jednak takie działanie (w osobistym odczuciu Venoira, coby to nie utrudniać sobie roboty) wymagało braku świadków zdarzenia. Przy wytraceniu cierpliwości u Williamsona podczas przesłuchań czy pracy w terenie, a także zestawianiu pewnych oskarżeń pod jego niezbyt skromnym adresem o nadużycia czy przemoc — Yadriel każdorazowo wzruszał ramionami, poddając owe zajścia w śmiałą wątpliwość lub zrzucając to na karb niepamięci. Gwardzista doceniał wówczas cały asortyment przekonującego kłamania jak z nut, który zagwarantowało mu działanie wywiadowcze dla Kościoła Piekieł, niewymagające od niego szczególnie wiele zaangażowania, biorąc pod uwagę, że operował na poszczególnych kłamstwach przez blisko dziesięć lat. Negocjator policyjny skinął jedynie głową, tym samym przyjmując argumentację zakładów postawionych na rzeczone środy — jako czasu przejściowego, do którego zmierzali wraz z niemrawym początkiem poniedziałku skropionym poranną kawą, a zjazdem ze szczytu kolejki górskiej, wbijającym w fotel z jednoczesnym wyrzutem adrenaliny do krwioobiegu, jeśli rzeczony środek tygodnia miał pociągnąć za sobą mniejsze lub większe katastrofy, zdając się przyspieszać nieuchronnie czas. Yadriel Venoir kierował się w swoim życiu zawodowym (niezależnie, czy dotyczyło to pracy pod policyjną blachą, czy tych związanych z Czarną Gwardią) dwoma zasadami: stawianiem na sprawiedliwość mierzoną poniekąd jego własną miarą, a także tym, że o tym prywatnym mówił zgoła niewiele i poza byciem dobrym kolegą z pracy, rzadko kiedy przenosił te znajomości na grunt przyjacielski, który wiązałby się z odkrywaniem swoich sekretów. Obecnie nie odnawiał wielu kontaktów, które obumarły śmiercią naturalną przy jego wypadzie wywiadowczym w Cincinnati, a później w Detroit — nie były mu one do niczego potrzebne. Sam Venoir nie uchylał rąbka tajemnicy, co tak właściwie tam robił. W tym przypadku wystarczyło użycie karty Czarna Gwardia, by temat pozostał opieczętowany i pozbawiony znamion drążenia. Zresztą sam Williamson nie bywał ciekawski w dociekaniu na tym polu, jego węch tropiący zasadzał się bardziej na przestępstwa, za którymi mógł podjąć trop. — Zasłużony kawał drogi, jeśli w ramach działań wywiadowczych nikt na przestrzeni tak dużego kraju usianego przestępczością, ma nie połączyć kropek, czy nie przeszkadzać nam w powziętych działaniach. — Gdy gwardzista konfrontował gładką krawędź szklanki wypełnionej alkoholem, upijając znaczący łyk. Nie każdy gwardzista mógł poszczycić się zatrudnieniem w policji, by dowolnie przeglądać tamtejsze akta dotyczące zawężonego pola, które znajdowało się w granicach jego ówczesnych zainteresowań. Na tym jednak musiał polegać urok zdobywanych informacji dla oddziału wywiadowczego, gdy raporty wychodziły z różnych zawodów, a także poddawane filtrowaniu przez odmienne perspektyw. Jeśli Venoirowi się poświęci, to może doczeka się pracy za biurkiem dla Czarnej Gwardii, a jednak bycie gwardzistą wiązało się z niebotycznym narażaniem, niemalże samobójczym, swojego zdrowia i życia. Dotyczyło to również pracowania w policji, co oznaczało jedynie, że Yadriel musiał się w takich niepewnych środowiskach czuć całkiem dobrze, jeżeli nigdy nie próbował zmian. Awans na negocjatora policyjnego umożliwiał mu właściwie lekkie zmniejszenie godzin w pracy, tyle że po powrocie do Hellridge Venoira zupełnie to nie interesowało. W gruncie rzeczy, gdyby Yadriel Venoir się nie dość, że dostatecznie uparł, to i postarał, to równie dobrze jego noga mogła w Saint Fall już więcej nie postanąć. Zdecydował jednak o powrocie, a kontury przeszłości były nadpisywane przez nadmiar informacji i bodźców — niby tych samych twarzy, a jednak z odciśniętym znakiem czasu, to samo dotyczyło lokali zastąpionych nowymi tworami. Można, by pokusić się o stwierdzenie, że to obcy ludzie z pozoru znanymi rysami, jak i całościowymi twarzami, tyle że niekoniecznie wiązało się to z chęcią odnawiania tegoż kontaktu. Nie po tak długim czasie. To samo dotyczyło wszelkich nierozwiązanych spraw, o których zdecydował w głównej mierze rytuał pani Smith — wielokrotnie odnawiany, coby to praca oficera Venoira nie była skażona niepotrzebnym oderwaniem myśli od bieżącego zadania. Dziesięcioletnia nieobecność zrobiła swoje, choćby w kwestii tego, że ominęło go małżeństwo Williamsona, a także ślub, na który być może w innych okolicznościach mógłby zostać zaproszony. Negocjator policyjny nie zamierzał jednak dotykać tego tematu, nie do końca wiedząc, czego się właściwie spodziewać. Nigdy z Barnabym Williamsonem nie byli na tyle blisko, by pokusić się o górnolotne stwierdzenie, że się przyjaźnią, ot, byli dobrymi kumplami ze służby, którym dobrze się ze sobą współpracowało. — No zobacz, Williamson, Overtone ma na ciebie całkiem niezły wpływ, skoro poszerza twój zasób słów i daje ci tyle inspiracji. Zawsze fascynują mnie twoje porady, zwłaszcza gdy chcesz przytłoczyć potencjalnego rozmówcę, torując mu drogę do tego, że jest mieszanką idioty i hipokryty. Na mnie wprawdzie nie działa to tak znamienicie, jak na pozostałych, nie do końca uświadomionych w twoich urokach, Barnaby — zaśmiał się perliście Venoir, choć nie było w tym ani grama ironii – dzielił się tym zupełnie szczerze. Poza tym już niejednokrotnie słyszał złote myśli Barnaby’ego i ich brak uznałby wręcz za swoistą anomalię, mogąc podejrzewać, że ktoś go podmienił na gorszy model. Czasami bywało to żartobliwe do tego stopnia, że rozładowywało napiętą atmosferę. Tak naprawdę rozcieńczona samokontrola Yadriela Venoira skupiła się w swoich ostatkach na tym, by zyskać dla siebie chybotliwą przestrzeń w posmaku alkoholu na języku i zapachu dymu tytoniowego roznoszącego się kręgami po wnętrzu, które wymagałoby lekkiego odświeżenia. — Mówisz z własnego doświadczenia, żeby stawiać takim niekoniecznie przyjemnym rzeczom czoła? To był sposób radzenia sobie w twoim małżeństwie? Czy to po prostu zasłona dymna, Barnaby? — W jasnym oku Yadriela pojawił się pewien zdradliwy błysk, gdy kierował te słowa przeciwko swojemu policyjnemu i gwardyjnemu koledze po obu fachach, choć dysponującym nieco krótszym doświadczeniem. Następnie, jakby w ramach podsumowania wychylił połowę zawartości szklanki, co jednocześnie wskazywało na pewne venoirowe zwolnienie tempa. — Kieruję się w swoim życiu konkretnym podejściem: nie lubię podejmować rzeczy niepotrzebnych, które niczego nie wnoszą albo nie zmieniają. Szanuję swój czas. Nie przepadam za marnowaniem go, a już tym bardziej brudzić go jakimś sentymentalnym odgrzebywaniem przeszłości, by ta pokrywała niepotrzebną rdzą aktualną rzeczywistość. Dlatego próba rozwiązywania rzeczy sprzed dziesięciu lat, wydaje mi się wyjątkowo idiotyczna i zbędna, mimo że naruszanie tego przez osoby trzecie wyciąga pewne wspomnienia i rzeczy na wierzch. Nie mam oporów przed wyjaśnianiem tych problematycznych kwestii, nie tu jest pies pogrzebany, a w tym, że to niepotrzebne bicie piany i marnowanie mojej energii. — Tak, to zdecydowanie prezentowało w pełnej krasie podejście Venoira do zabawy z ludźmi mającymi wobec niego gorzkie żale rodem z zamierzchłej przeszłości, która w stanie tegoż zawieszenia powinna pozostać jak zmumifikowane mumie. Yadriel nie wiedział jeszcze, że zostanie to uwypuklone jeszcze bardziej przy jego kolejnym spotkaniu z Terence’em Forgerem, którego nie przewidywał zupełnie. Ten oczekując od niego przejrzenia, należących do niego rzeczy, wciąż z niewiadomych przyczyn tkwiących na Eaglecrest. Ich wymiana zdań zobrazuje ich absolutne różnice w spostrzeganiu rzeczywistości i rozwiązywaniu takich spraw. Yadriel nie chciał i nie zamierzał się nad tym pochylać, a Terence poniekąd tego by od niego oczekiwał, nie będąc zdolnym do samodzielnego pozbycia się rzeczy należących do swojego eks partnera, mimo że w odczuciu policjanta miał na to wystarczająco dużo czasu, bo aż dziesięć lat i te obiekty po takim upływie czasu nie miały prawa zostać potraktowane jako jego własność. |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : negocjator policyjny
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Do celi z policyjnymi żartami i zakładami, które próbowały nadać wnętrzu skąpanego w trupim świetle komisariatu ludzkiego wymiaru; do kicia z dowcipami, które nie bawiły nikogo poza nimi samymi i próbą wytrącenia z równowagi najspokojniejszych mundurowych w zasięgu wzroku. W coraz bardziej zatłoczonym wnętrzu Empire nie było miejsca na pracę — dokładnie to próbowali sobie wmówić, z chorobliwym uporem zataczając coraz węższe kręgi, które każde rozpoczęte zdanie sprowadzały do poziomu posadzki na posterunku. Albo kościelnych ławek nad Kazamatą. — Podsumowując — brzydki, policyjny nawyk — nawet nad szklanką whisky wszystko sprowadzało się do snucia wniosków. — Oddania misji nie sposób obliczyć w milach. Dziesięć, sto albo tysiąc; nieistotne, ile z nich Venoir przejechał samochodem, ile pokonał w powietrzu, jak wiele przepłynął i czy nabawił się choroby lokomocyjnej — Gwardia rozkazuje, Gwardia wymaga, z Gwardią się nie dyskutuje. Bardziej od miejsca, w którym Yadriel spędził ostatnią dekadę, Williamsona interesowało to, ile czasu dano mu na spakowanie; dobę? Dwie, jeśli akurat była niedziela i oddział banku zamknięty? Sekrety Wywiadowców oznaczano odpowiednią pieczątką stawianą na samym środku papierowej teczki; dwa słowa, żadnych wątpliwości co do natury misji. Ściśle tajne. Tej samej pieczątki mogliby użyć, żeby opisać własne życia od momentu wstąpienia w szeregi kościelnej jednostki; ściśle tajne. Żadnych pytań. Jaka Gwardia, kto — niby ja? Na palcach jednej dłoni mógłby policzyć osoby, które rozumiały; ludzi, z którymi ten rodzaj otwartości — nad butelką i bez strachu, że dwie kolejki za daleko rozwiążą język — był możliwy. Venoir, Carter. Dwie. Dwie dusze piekielne, które patrzą na niego i wiedzą, że cienie pod oczami to nie tymczasowy dodatek; to permanentny tusz zaprzedanego życia. — Znasz mnie zbyt dobrze, Venoir. Kiedy inni ulegają niewątpliwemu urokowi osobistemu, ty myślisz wyłącznie o jednym — nie musiał kłamać, chociaż historia, która wybrzmi za moment, to najwyższy rodzaj fikcji. — Patrzcie na niego, posterunkowego złodzieja kanapek. Pół dnia myślałem o tej z indykiem tylko po to, żeby odkryć ugryzienie na samym środku najdelikatniejsze części chleba. Nie każdy lubił skórki; niektórzy woleli to specyficzne miejsce na cudzej kanapce, gdzie mięso i sos są spójną, doskonale wyważoną całością. — W wyniku zaawansowanego śledztwa udało się dopasować ślady z miejsca zbrodni do kogoś, kto ubrudził mundur sosem żurawinowym z rzeczonej kanapki — prawdę mówiąc, ubrudził się tylko raz; Venoir potrzebował trzech minut i jednego Williamson, oglądasz się czasem w lustrze? (nieszczególnie, Yadriel, nie lubię tego, jak wyglądam po tygodniu nocnych patroli) na zamknięcie sprawy. — Wyrok? Stawiam następną butelkę. Równia pochyła wieczoru pochyliła się jeszcze mocniej — Barnaby spojrzał w kierunku baru, pełniejszego niż jeszcze dwa kwadranse temu, i niepokojąco szybko nawiązał kontakt wzrokowy z barmanem. To chyba ukryty talent; sprawianie, by ta konkretna grupa zawodowa zawsze zachowywała w jego obecności czujność. Pozbawiona słów konwersacja zamknęła się w kilku gestach — wskazanie na opustoszałą butelkę na środku ich stolika, uniesienie jednego palca, zmarszczenie brwi na widok wiaderka z lodem i aprobujące skinięcie głową, kiedy barman zrezygnował z niedorzecznego pomysłu psucia alkoholu mrożoną wodą. O dwie sekundy za długo zajęło mu zrozumienie, co właściwie próbuje powiedzieć Yadriel; kolejne cztery spędził na tłumieniu nieodpartej potrzeby pstryknięcia go w ucho. Ktoś kiedyś powinien; może to jedyny sposób na przerwanie letargu przekonania o własnej racji, w który popadł dawny wywiadowca? — Nie tego uczy nas służba, Venoir? Każdego dnia, w mundurze albo bez, stawiasz czoła nieprzyjemnym rzeczom — zamiast kontrolowanej przemocy, Williamson wybrał niekontrolowane drgnięcie kącików ust. Stłumiony uśmiech nagrodził ostatnim łykiem whisky; ogień w przełyku urozmaicił ton kolejnych słów. — Zasadnicza różnica polega na tym, że za jedno ci płacą — ledwie — a drugie jest gestem dobrej woli. Jedno może wywlec ci flaki w bezimiennym zaułku Sonk Road — prawie się zdarzyło, dwa miesiące temu; rana przez tydzień zasklepiała się i otwierała na nowo, bo nóż był zardzewiały, a leczenie prowizoryczne — Z kolei drugie wywlecze ciebie. Ze skorupy, z której głębin brzęczysz, że boisz się konfrontacji. O blat stuknęła butelka; świeżutka, wciąż pełna, o barwie budzącej nagłe, niechciane i wyjątkowo trafne skojarzenie z czyimś — czyim, Williamson? Po połowie butelki nie myślał imionami, jedynie zapachem; teraz czuł ocean — spojrzeniem. — To twoja wymówka? Bicie piany, marnowane czasu i energii? — trzask odkręcanej zakrętki zlał się z cichym ha! triumfu. Pies właśnie zwęszył trop czyjejś pomyłki. — Gdybyś naprawdę nie lubił podejmować niepotrzebnych akcji, szanował swój czas, oszczędzał energię i nie przepadał za sentymentami— Ze świeżo otworzonej butelki popłynął bursztynowy strumień whisky; najpierw szklanka Yadriela, później jego, dopiero na końcu kontynuowanie przerwanej myśli. — Nie siedziałbyś tu teraz. Jestem uosobieniem każdej z tych rzeczy, Venoir. Niepotrzebna akcja? Stateczne upijanie się w barze. Szacunek do czasu? Od dwudziestu minut ględzimy o uczuciach jak żony czekające, aż mąż wróci z wojny — zakręcona butelka stuknęła o stół — kropka na końcu zdania, ale nie wykładu; ten płynął spokojnym strumieniem. — Marnowanie energii? Powodzenia z tym jutro, kiedy obudzisz się i odkryjesz, że nie masz już dwudziestu lat. Sentymenty? Sentymenty to mój ulubiony fragment, bo widzisz— Ujęta w dłoń szklanka była czysta, whisky chłodna, gardło spragnione; upijając łyk, nie powstrzymał spojrzenia, które lustrowało twarz Yadriela, jakby ten był kryminalną zagadką do rozwikłania. Być może był; dla kogoś, o kim mówił przez cały ten czas. — Odkąd wróciłeś, właśnie to sprawiło, że rozmawiamy. Sentyment. Nie wiem, kogo próbujesz okłamać. Mnie, siebie, świat; nie wiem i nieszczególnie mnie to obchodzi — subtelnie, Williamson, wyjątkowo wyrozumiale — ponieważ nie działa. Prawda jest taka, że podjąłeś decyzję i jest dokładnym przeciwieństwem tego, do czego chcesz mnie przekonać. Venoir mógł wierzyć w jedno, ale Williamson słyszał coś zupełnie innego; granica pomiędzy rzeczywistością i faktami była — wbrew pozorom — wyjątkowo płynną kreską na wilgotnym piasku. Wystarczył jeden przypływ uczuć, żeby przesunąć linię demarkacyjną; a w słowach Yadriela słychać nadchodzącą falę. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Yadriel Venoir
ODPYCHANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 2
TALENTY : 14
Gdyby przyjrzeć się jego wyprawie w skali dyktowanej przez odległości, to między stanem Maine, a pierwszym miejscem docelowym, którym było Cincinnati — mile przekroczały 1000. Wspomniane miasto słynęło ponoć z drugiego najstarszego w kraju ogrodu zoologicznego otwartego w 1875, co Yadriel Venoir dowiedział się od Radleya, z którym został przydzielony do policyjnej służby. Cechą ów mężczyzny poza nieokiełznaną blond czupryną, sprawiającą, że gwardzista częściej niż powinien zawieszał na nim wzrok (o swój typ obwiniał bowiem Terence’a Forgera, a uszczuplenie emocjonalne zawdzięczał rytuałowi pani Smith), było sypanie ciekawostkami jak z rękawa w najmniej przewidywalnym momencie. Z kolei między Cinacinnati, a Detroit przy pięcioletniej zmianie miejsca, które przyjął ochoczo — rzeczona odległość wynosiła 262 mile. To, co Venoir doceniał w obu wskazanych miastach, choć rozsianych w dwóch różnych stanach, to położenie blisko zbiorników wodnych i tak, wliczał w nie bliskość rzek, przecinających swoim biegiem miasto. Lubił przebywać nad tymi drugimi, to było jedną z niewielu form relaksu, gdyż na wyjazd do East Fork State Park Beach czy nad Anchor Bay mógł sobie pozwolić dopiero w luźniejsze dni, a te zdarzały się bądź co bądź rzadko, gdyż już na wygnaniu zaczął uciekać w obie prace. W przypadku zatrudnienia w policji odpłaciło mu się to awansem na negocjatora policyjnego, choć po prawdzie nie miał z kim świętować tego zawodowego sukcesu, zwłaszcza gdy zbiegł się on z słabnącym rytuałem pani Smith, psując mu doszczętnie humor. I te mrugnięcia z przeszłości zaklęte w bursztynowym płynie, który przełknął Venoir w ramach utopienia ich w zanurzonym w dymie papierosowym i stale wchodzących do wnętrza nowych gości. — Wciąż opowiadałbym się za tym, że najłatwiej podsumować to w postaci dziesięciu lat, kto kłopotałby się tym, aby liczyć odległość. — Tak jak Yadriel Venoir pomijał zazwyczaj nazwy miast, tak nigdy nie nawiązywał do tego, czym się na miejscu zajmował. No dobrze, o działaniach policyjnych mógłby jeszcze napomknąć, jednak tajemnice pozyskiwane dla oddziału wywiadowczego pozostawały zabetonowane przed dostępem do świata. — Brałem pod uwagę, że mogę zostać przetransferowany. Nie odbiegało to wcale od prawdy, ponieważ to coś, co zawsze może czyhać na osoby, które podpisały cyrograf z Czarną Gwardią, oddając się pod jej pieczę. Yadriel Venoir miał wrażenie, że to charakterystyczne dyszenie w kark, a nawet wrażenie, że jego stosunek czy oddanie służbowym obowiązkom może zaowocować. Próbował nawet wielokrotnie podjąć ten temat ze swoim byłym partnerem, jednak Forger odbijał to tekstem o hipotetycznych scenariuszach, nie przyjmując do wiadomości, że to naprawdę może mieć miejsce. Dostał wystarczająco dużo czasu, by cisnąć w eter wiadomością o tym, że został wezwany i to ich wspólne życie zyskało status wygasającego w trybie ekspresowym. Łatwiej stwierdzić niż zrobić, biorąc pod uwagę, że Venoirowi nie przeszłoby to przez gardło. W ostatecznym rozrachunku poinformował jedynie swoją rodzinę. Po włączeniu rytuału pani Smith do swojej nowej rutyny, nie miał jednak oporów, aby wyjść z mieszkania z walizką i nawet nie obejrzeć się za siebie. Z kolei proces płynnego przejścia z Saint Fall do Cincinnati, odwlekł się jedynie w czasie przez formalności okołopolicyjne i przeniesienie z jednej jednostki do drugiej, co zaskakujące przepływ poczty okazał się znacznie sprawniejszy między miastem w Ohio, a Michigan. Być może usługi pocztowe uległy poprawie na przestrzeni pięciu lat, w to Yadriel już nie wnikał. — To nie byłoby zbyt trudne śledztwo. Istniał tylko jeden podejrzany zębacz kanapkowy na tym komisariacie, ale jeśli byśmy się postarali, Williamson, to może posłużybyś jako przykład poglądowy dla stawiających swoje pierwsze kroki w odontologii i jeszcze, by ci za ten wkład zapłacili — skwitował ze śmiechem Venoir, przypomniawszy sobie o tym nadgryzaniu kanapek, tak jakby pokusa była zbyt duża i jednej wyjątkowej wpadce wizerunkowej Barnaby’ego. Prezentowało się to równie zabawnie, zestawiwszy Forgera, który żył w błędnym przekonaniu, że partner Yadriela w policji to kobieta i odciśnięte w mimice, jak za sprawą pieczątki, zwątpienie przełamane zazdrością, kiedy okazało się, że Terence wysnuł nieprawidłowe wnioski w ocenie płci. Nie tego uczy nas służba, Venoir? negocjator policyjny nawet, gdyby dysponował nadprogramową ilością chęci, by temu zaprzeczyć, to i tak, by tego nie zrobił. Oddanie się w ręce Czarnej Gwardii wymagało nie tylko poświęceń, lecz również pewnej skuteczności i oddania. Zgadzał się z tym, co nakreślał rozochocony alkoholem Barnaby, lecz do pewnego momentu. Dziesięcioletnie doświadczenia wywiadowcze, manipulacyjne kreowanie obrazu, granie na emocjach i wyrywanie z sercem podarowanego mu zaufania razem z korzeniami — tej strony Williamson nigdy nie miał okazji u niego wyłapać i zaobserwować. Yadriel nie podsuwał mu tropu, by kopał, przecież nie o wszystkim jego policyjny i teraz gwardyjny partner musiał wiedzieć. Może przy odgrywaniu roli dobrego policjanta, by uzyskać jak najbardziej zadowalające ich obojga zeznania, przyjdzie Willaimsonowi wyłapać tę różnicę. Obaj wychwycili u siebie pewien zgrzyt, jednak przejście do rzeczy zakłócił barman, który potrzebował chwili, aby pojąć gestykulację Williamsona. Ich spotkanie zostało podbite nową, świeżo otworzoną butelką trunku wysokoprocentowego. Niech Lucyfer ma ich w swojej opiece, gdyż obaj będą jej potrzebować. — Barnaby. — Wraz z postawieniem nacisku na imię policjanta, uśmiech Venoira uniósł kąciki ust i trudno ocenić, na ile prowodyrem tego był wtłoczony alkohol. Wyprostował się i lekko pochylił, oparłszy na wyżartego po bokach blacie stołu. — Muszę cię wyprowadzić z błędu. Ty jesteś wyjątkowym przypadkiem, który wychodzi poza nawias tych obliczeń. Widzisz, kiedy opuszczałem to miasto na dziesięć lat, nie przypuszczałem, że władujesz się do Czarnej Gwardii. Od tego momentu jesteś jak guma do żucia, którą złośliwie przykleiłbyś komuś do włosów i żeby się jej pozbyć, zainteresowany musiałby skrócić ich długość. Nie masz podstaw, by mieć mi coś za złe, biorąc pod uwagę, że jesteśmy utopieni po uszy w dwóch profesjach i obaj możemy być sobie potrzebni, do tego nie ma między nami złej krwi. Niekoniecznie nazwałbym sympatię do ciebie i twojego filozofowania nadgniłym sentymentem. Venoir opróżnił całą szklankę polanego alkoholu, jednak nie wyciągnął ręki, by uzupełnić ją. Następnie z paczki papierosów jedną z fajek, zanim nie odpalił jej końca i nie zaciągnął się używką, wypełniając nikotynowym dymem płuca. Nie stawiał Barnaby Williamsona na linii prostej z większością osób, z którą nie odnowił kontaktu, lecz nie dlatego, że był częścią jego przeszłości, a z tego względu, że pracowali w jednym miejscu i wyszło to naturalnie. Subtelne mrugnięcie z przeszłości, rozmyte przez ciężar minionych dziesięciu lat, które osiadły ciężko na ich barkach, nawet jeśli teraz zapijali je alkoholem. — Szukasz luki w tym, co mówię, ale pomijasz jedną istotną kwestię, Williamson. Siedzę tu z tobą, a nie moją dawną miłostką, którą zostawiłem za sobą dziesięć lat temu. Nie pożegnałem się. Nie zostawiłem listu. Wyparowałem. Zapijam emocje, o których rozmawiamy, by uznać je za odhaczone i przyklepać sobie to, co już postanowiłem. — Yadriel strzepał popiół do pobliskiej zapalniczki, która uwalona była szarym pyłem, gdyż najwyraźniej nikomu z pracowników nie chciało się jej umyć. Spożyte procenty rozwiązywały Venoirowi język na tyle, by otwarciej prezentował swój punkt widzenia i nie spodziewał się, żeby Williamson musiał go rozumieć. Gwardzista nie był w wieku, w którym oczekiwał społecznej akceptacji tego, czego się podejmował. Misja wywiadowcza wydarła z niego dużo, na tyle by zyskał pragmatyzm i podkręcił mu jego wrodzony cynizm. — Życie poza Saint Fall okazuje się nieco łatwiejsze i niweluje zupełnie ryzyko, że natraficie na siebie w Kościele Piekła. To nie strach motywuje mnie do unikania konfrontacji, a postawienie na tamtej znajomości krzyżyka. To nie ma najmniejszego sensu. Nie chcę odgrzebywać starych, zbutwiałych spraw. Nie jestem osobą sprzed misji wywiadowczej, mam dużo win na sumieniu i emocjonalne przepoławianie innych. Jest jak jest. Chcę, by ta osoba dalej układała sobie życie tylko beze mnie. Czy nie tego powinna nauczyć nas służba Czarnej Gwardii? Emocjonalnego odcinania i udawania, że problemy uczuciowe wcale nas nie dotyczą? |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : negocjator policyjny
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Kto kłopotałby się tym, aby liczyć odległość? Pojedyncza kropla na ściance szklanki przebywała właśnie drugi centymetr mozolnej ścieżki po chłodnym szkle; od pięciu sekund obliczał każdy milimetr pokonanej przez nią drogi, jeden, drugi, trzeci — gdyby dodał kolejną kroplę, mógłby zorganizować cichy wyścig pod nosem Yadriela. Dycha na tę po lewej; balansowała bliżej oplatających szklankę palców. Dwa kolejne centymetry i wreszcie dotrze do zgięcia kciuka — wtedy, podobnie jak Venoir, znajdzie się dokładnie tam, gdzie jej miejsce. Geograficznie w Saint Fall, fizycznie — w Empire, mentalnie— Być może tysiąc mil stąd, nad błyszczącymi nitkami rzek Cincinnati albo cieniu (drugiego) najstarszego ogrodu zoologicznego. — Za pasję nie przyjmuję pensji, Venoir — opłata w uniwersalnej walucie kanapek — Williamson, jak na Williamsona przystało, po prostu demonstrował na żywym organizmie sposób działania podatków; pech chciał, że żywym organizmem był czyjś lunch — nie zasługiwała na poniżające miano pensji. Była raczej transakcją jednokierunkową; z ust do żołądka, a stąd niebezpiecznie blisko do serca. — Poza tym to dość odważna hipoteza. Nigdy nie zostawiam jednoznacznych śladów na miejscu zbrodni. Te pozostawione przez zęby były najwyraźniej śladem wieloznacznym; słowa nad brzegiem szklanki — już bez kropli na ściance — pozostawiały po sobie śmietankowy osad oddechu. — Powiedzmy, że to przez sympatię do czystości. Istnieją rodzaje hermetycznego dowcipu, które nie nudzą się nigdy — nawet, jeśli czyścicielskie zamiłowanie do czystości zatacza czwarty maraton w murach Kazamaty i nawet najbardziej cierpliwi Sumienni (a więc nie Carter) zaczynają tracić rezon. Tym razem Czyścicieli jest dwóch, dowcip jeden, butelki pół — Williamson napełnił szklanki po raz kolejny, ignorując napierające na skronie zmęczenie. Coraz gęstszy tłum w pubie generował dźwięki; pojedyncze szczęknięcia szkliwa, wybuchy śmiechu, szmer rozmów, gwar życia zamkniętego na kilkudziesięciu metrach kwadratowych, które natlenia tylko jedno uchylone okno, napędzają za to litry alkoholu i perspektywa dopiero rozpoczynającej się nocy. Płytką zmarszczkę między brwiami — wpatrywał się w kogoś przy barze; męskie ramię o kilka centymetrów za blisko samotnej kobiety, głowa zbyt chętnie nurkująca w jej kierunku, przypadkowe szturchnięcia, które po drugim razie przestają być przypadkowe i awansują na tendencyjnie natarczywe — wygładził dopiero dźwięk imienia. Barnaby, obracana między palcami szklanka zastygła gwałtownie; nieznajomy zaczął opuszczać dłoń, do kobiety przy barze wróciła znajoma — napięcie spłynęło w dół kręgosłupa; Barnaby, siad, za widmowym głosem podążył fantomowy dotyk palców na nadgarstku. Barnaby, tym razem to ton Yadriela — w odpowiedzi wyblakła zieleń oczu przylgnęła do policzka Czyściciela. — Jeszcze nikt nigdy nie porównał mnie do przeżutego kawałka kauczuka, Venoir. W imieniu trzech dekad niewymyślnych obelg — dziękuję — Williamson jak guma do żucia we włosach; ciekawe, czy owocowa? — Powinienem podziękować też za sympatię, ale nie oszukujmy się. Jedno dziękuję na miesiąc; Barnaby uważnie pilnował statystyk i właśnie zużył limit — a był dopiero trzeci lutego. Nie oszukujmy się było istotniejsze w wydźwięku — pod nie oszukujmy się przycupnęła implikacja, że Venoir w momencie decydowania, czy sentyment napędzi sympatię do Williamsona, nie dysponował wolną wolą. Niektórzy nazywają to aurą gwardzistów — inni obłędem w drugim stadium rozwoju. — Nie miałeś wyboru. Niewiele osób jest w stanie oprzeć się temu— Uniesiona w geście pozdrowienia szklanka nie uroniła nawet kropki alkoholu — to prawda; kto oparłby się stawianemu przez członka Kręgu alkoholowi? — I temu. Tym razem gest dłoni Williamsona wymierzony był w niego samego — zestawienie ciemnego swetra z bursztynową zawartością szklanki doskonale odzwierciedlał jego dualizm; był dualistycznie zawieszony między wyborem, czy poturbować kogoś z pomocą słów, czy pięści. — O tym nie wspominając. Chłodny spód szklanki dotknął nosa — Venoir jako jeden z nielicznych pamiętał czasy, kiedy ten złamany był tylko trzy razy. Po trzech podobno się zeruje; jeśli to prawda, Barnaby właśnie rozpoczynał czwarte okrążenie. Próba wygładzenia zagięć na zmiętej karcie przeszłości wymagała znacznie więcej niż pojedynczego spotkania w Empire — serce to skomplikowana sprawa, wystarczy zapytać kardiochirurga. Jeszcze bardziej skomplikowane są próby zrozumienia, czy nadal tkwi na miejscu; Yadriel mógł w to wątpić, ale tu i teraz — pochylony nad szklanką, skupiony na słowach znikających w gwarze — Williamson nie miał żadnych wątpliwości co do prawidłowej liczby serc w piersi Venoira; jedno, ale pęknięte w pół. Inwentaryzacja była zbędna. — W porządku, Venoir. Nie znam cię na tyle dobrze— Nie znam cię wcale. — Żeby silić się na kontrargument. Idea drugich szans ma sens tylko, kiedy ktoś na nie zasługuje. Skoro uważasz, że przeszłość powinna zostać tam, gdzie jej miejsce — zagrzebana; pod kurhanem zaśniedziałych wspomnień najłatwiej zapomnieć o tym, że człowieczeństwo każdego miesiąca służby murszeje — niedługo nie będą mieli niczego poza wrażeniem, że utracili coś istotnego. — Niech tam zostanie, razem z dawnym uczuciem. Powiem tylko jedno. Ostatnia rzecz, ostatnia rada, ostatni łyk w szklance, na której zostawił zbyt wiele odcisków; zapomniane serwetki w stojaku niedługo otrzymają czyścicielską misję. Teraz sięgał po jedną z nich — tę z samego brzegu, najbardziej udręczoną; wyglądała na samotną — połowę uwagi poświęcając równym okręgom wilgoci na sfatygowanym blacie. Druga połowa rozciągała się nad wnętrzem coraz tłoczniejszego Empire; Williamson niespiesznie wycierał blat, przeprowadzał nieudaną, sercową analizę Venoira i próbował wyczuć tłum — kto dziś przyszedł pić, kto się bić i dlaczego w obu wypadkach odpowiedź brzmi: ja? — Jak na kogoś, kto posiłkuje się emocjonalnym odcięciem, zadziwiająco wiele czasu poświęcasz na dbanie o przyszłość tej osoby. To dobry moment, żeby podnieść wzrok, uśmiechnąć się samymi kącikami ust i unieść brwi wyzywająco — co ty na to, Yadriel? Trafiony—zatopiony. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy; zamieniona w wilgotną, rozmiękłą kulkę serwetka zatrzymała się na samym brzegu blatu, cierpliwie czekając, aż obsługa ześle ją na wieczną banicję w koszu na śmieci. — Ostatnia kolejka. Jestem dwa Burbony od zaproponowania, żebyśmy przerzucili się na tequilę. Stąd prosta droga do przekonana się, czy dziesięć lat poza Saint Fall, dziesięć ton nagromadzonych przez te lata sekretów i dziesięciokrotność wrażenia, że — chociaż zmieniło się wszystko — nie zmieniło się nic, wystarczy, żeby uznać kogoś za godnego zaufania. Czarna Gwardia uczyła ich emocjonalnego odcięcia i ignorowania uczuć, to prawda; uczyła też, że życie łatwo wycenić. Czasem najskuteczniejszym kosztorysem bywała czyjaś bezwzględność — w niewłaściwym miejscu i nieodpowiednim czasie to jedyna, słuszna waluta. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Yadriel Venoir
ODPYCHANIA : 20
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 12
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 2
TALENTY : 14
Trudno ocenić, czy niekontrolowany śmiech zamaskowany częściowo przez osłonięcie ust prawą ręką, której wnętrze spowijały blizny przypominające pajęczynę (pamiątka pomiędzy Cinncinati a Detroit z jednej z cięższych do przetrwania nocy; często nie odnotowywana przez potencjalnych rozmówców), czy bardziej narastającą stopniowo żywotność w Empire, to skutek rozluźnienia spożytym alkoholem bądź odruchowego rozbawienia przy typowo czyścicielskich żartach. Lokal dopiero teraz zaczynał tętnić życiem w oparach alkoholu i jednego spośród wielu papierosów, gdy jeden z nich należał do Yadriela Venoira, dokładając cegiełkę do zadymiania przestrzeni. Negocjator policyjny wiedział, że zapach nikotyny wgryzie się nie tylko w ubranie, ale również ze wszystko, do momentu aż nie spłynie z wodą i spieniona substancją do mycia wprost do odpływu. Wbrew pozorom to wcale nie była obelga, jednak Venoir postanowił nie wyprowadzać Barnaby Williamsona z tego osądu; rekompensowało mu to podziękowanie. Docelowo przyrównanie do gumy o smaku bliżej nieokreślonym (a przynajmniej Yadriel nie chciał przypisywać go koledze po fachu), wcale nie miało go obrazić. Tym bardziej nie wypadało tego demontować. Po dziesięciu latach nie spodziewał się, że zastanie Williamsona wcielonego do Czarnej Gwardii i było to pewnym zaskoczeniem, jednak stanowiło to pewną zaletę — wyższy poziom wtajemniczenia. Nie żeby niegdyś ich znajomość wykraczała poza stopę koleżeństwa ograniczoną do obszaru pracy (Venoir rzadko kiedy wychodził poza ten schemat i nie udzielał obszerniejszych informacji na temat swojego życia osobistego; na ogół bywały to rzeczy, co do których nie przywiązano by szczególnej wagi), dzielenia informacjami, podejrzeniami czy opracowywaniem stylu przesłuchiwania w oparciu o dany przypadek, ale do sektora policja dosiadło się pełnienie roli czyścicela, choć rezultat z Midnight Mirage i działanie Czarnej Gwardii Yadriel kwitował wymownym zmilczeniem i zmianą tematu. — Oby to określenie zostało pobite przez coś o wiele ciekawszego, co wydusi z ciebie kolejne podziękowania pod czyimś adresem — skwitował to z rozbawieniem Yadriel, strzepawszy popiół do stolikowej popielniczki. Sympatii i potencjalnych podziękowań, które zwieńczone byłyby zapewne zacięciem williamsonowego systemu i wyrzuceniem błędu, bo co za dużo to niezdrowo. Negocjator pokręcił jedynie głową; nawet on nie łudził się, że pozytywny odbiór Barnaby’ego nie przenosił się dalej, ułatwiając mu nakierowany w tę stronę odbiór nawet po czasie. Tyle że… Venoirowi nieszczególnie ten zastany stan rzeczy przeszkadzał. Nie musiał za wszelką cenę, według siebie samego, neutralizować wszystkich znajomości i oceniać współpracowników przez pryzmat zwątpienia, tak jak miał w zwyczaju wobec podejrzanych lub innych wątpliwych elementów. Spotkanie w miejscu publicznym, w którym coraz bardziej robiło się tłoczno, może nieco duszno od poziomu wydychanego powietrza, jednak to pozwalało Yadrielowi podtrzymywać pewną granicę przyzwoitości i przede wszystkim — wyczuć moment, kiedy powiedzieć sobie dość w kategorii: spożycie. Ekspozycja na obecność obcych była dość skutecznym zimnym prysznicem, przekładało się to na nieco wolniejsze upijanie alkoholu ze szklanki, na której odcisnęły się palce. Venoir zgasił papierosa, choć nawet nie zbliżył się do jego końca. Głowa stawała się coraz lżejsza, jednak łącznie nikotyny i alkoholu zawsze wiązało się ze wzmożeniem zmęczenia po całym dniu, a dodatkowo podbijał to niewygodny temat, który zdawał się uwierać niemal tak mocno, jak gryzący sweter w konfrontacją z gołą skórą, nie pozwalając o sobie zapomnieć ani na moment. To było pewnym wykroczeniem ze strefy komfortu i nie mógł mieć za złe, że Barnaby wiedziony zawodowym doświadczeniem, będzie szukał słabych stron jego wypowiedzi rozcieńczanej nieco przez procenty ukryte zdradliwie w bursztynowym płynie, czy tego chciał czy też nie. Na twarzy Venoira zamajaczył grymas niezadowolenia, gdy palcami trzymał szklankę, prowadząc nabierający na sile wewnętrzny dialog, że raz — nie powinien wchodzić w tę stronę rozmowy, a dwa — granica jego tolerancji na takie tempo mogło mieć niepożądane konsekwencje. — Nie mam za złe, że drążysz. Powiedzmy, że to zawodowy nawyk, żeby deptać w luki — sprostował Venoir po chwili, ostrożnie dobierając słowa, tak jakby trochę mu ich brakowało i nie zamierzał przez to spoglądać na kolegę z podwójnej pracy przez szkło negatywu. Można, by polemizować, czy pierwsze było już widocznym efektem alkoholu, czy jednak prym wiodło nagromadzenie różnych myśli, bijących się ze sobą i próbujących dojść do głosu. Negocjator pokiwał powoli głową z zaklętym w spojrzeniu jasnych oczu uznaniem. — Tu masz rację w zupełności, Barnaby. Przyznaję to otwarcie. Dbam o tę, powiedzmy, przyszłość tej osoby, nawet jeśli podtrzymuję pozory i dystans. Minęło za dużo czasu i wiem zbyt dobrze, jak duży efekt miałoby zrobienie kroku z mojej strony. Wiem, że miałbym tę osobę w garści, gdybym tylko chciał, ale nie mam takiej potrzeby. Nikt nie potrzebuje chaosu w pozornie poukładanym życiu, zwłaszcza po dziesięciu latach. — Darował sobie wzmiankowanie o tym, że nie miał aż tak nasilonego egoizmu, bo w gruncie rzeczy to nie miałoby większego związku. Specjalizowanie się w prowadzeniu negocjacji wymagało od niego zawodowego przewidywania konsekwencji działań czy przebiegu konwersacji. Yadriel Venoir wiedział ile i kiedy mógł ugrać najwięcej, jedynym co ginęło w tle, to jego chęci i nastawienie do działania, a w przypadku odnawiania kontaktu ze swoją dawną miłostką, te znajdowały się za nisko, by stanowiły motywator. — Ostatnia kolejka, Williamson — przystanął na tę propozycję Venoir, unosząc szklankę i drugą ręką, wsadzając odznakę policyjną do kieszeni swojego płaszcza. — Od tequili zaczniemy może innym razem. Nie wiem, jak ty, ale ja mam jutro obowiązki. Czas wolny czasem wolnym, ale jestem zobowiązany wstać do pracy w stopniu dostatecznym, coby to wytrącić wam z rąk wszystkie zakłady. No, przynajmniej na pewien czas… Twoje zdrowie, Barnaby. — Kąciki ust Yadriela unosiły się stopniowo z eksponowanym w głosie rozbawieniem, a także podnoszeniem w geście toastu szklanki, którą następnie opróżnił duszkiem i odstawił z lekkim dźwiękowym akcentem na drewniany blat, nawet jeśli ten zanikł, wchłonięty przez inne odgłosy roznoszące się po wnętrzu. Venoir podniósł się powoli, poprawiając przy okazji płaszcz. Do kieszeni jakby w ślad za policyjną odznaką dołączyła paczka papierosów. — Do następnego, a jeśli chcesz zająć się nachalnym panem przy barze, to nie krępuj się. Jakoś się to przykryje w razie zadymy. — Po skinięciu Williamsonowi głową na pożegnanie, wkroczył w tłum, zniknąwszy w gąszczu rozgrzanych ciał, kierując się do wyjścia, a następnie do wynajmowanego mieszkania. z tematu |
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : negocjator policyjny
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Ten ostatni papieros — z paczki do ust, z ust w dym, z dymu w popiół. Kwintesencja przemijania zatrzaśnięta w miękkiej bibułce; paradoks życia — żeby oddychać, potrzebny jest tlen; żeby oddychać, napełnia płuca powietrzem; żeby oddychać, zatruwa się dymem — o posmaku wypalanego tytoniu i barwie rozżarzonego oczka papierosa. Tajemnica blizn Venoira miała pozostać sekretem; każda z nich była opowieścią na inną parę uszu, inny czas, inne miejsca. Te na dłoniach Williamsona kiedyś też były historiami — o tych na dłoniach Williamsona ktoś kiedyś słuchał. Dziś przeszłość była milczeniem, teraźniejszość jednostajnym sygnałem bólu, przyszłość — niewiadomą. Nieistnieniem. Niechcianą konsekwencją kolejnego wdechu; skutkiem ubocznym cichego wydechu. — Każdy potrzebuje chaosu, Venoir. Jeszcze o tym nie wie — złoty kolor whisky budził tylko mgliste skojarzenie; żadnych niespodzianek, tylko słowa zwinięte na kablu telefonu — ale nie wszystko da się zaplanować. Filozofia Williamsona to filozofia nadzoru; nawet chaos można zamknąć w podręczniku i nazwać wszechświatem. — Ważne, by był kontrolowany. Słowa kontra chłodny brzeg szklanki — siwa mgiełka oddechu usiadła na szkle i przypominała o wszystkich chłodnych, zimowych popołudniach, kiedy cisza w Blossomfall stawała się nieznośna, mrok za oknem zapadł za szybko, a napięcie przeciągało leniwie w szpiku kostnym. Każdy przebłysk za oknem mógł być światłami wracającego samochodu; każdy wydech oczekiwania zostawiał na szybie mleczny opar, w którym dziecięcy palec kreślił koślawe litery i do niczego niepodobne zwierzęta. Najbardziej wierny anatomicznie prawidłowemu oryginałowi bywał tylko wąż. Sekrety gwardzistów były sekretami ludźmi; nieistotne, jak głęboko zagrzebywali własne człowieczeństwo i ile ton cementu wylewali na prowizoryczne miejsce pochówku, wskrzeszeńcy wspomnień znali podziemne tunele i drogi na skróty. Najczęściej wypełzali nocą; nigdy nie szukali zrozumienia, rzadko podejmowali dialog, zawsze przypominali, że pomiędzy brakiem kontroli i bezsilnością rozciąga się cienka, niebezpieczna, gotowa pęknąć w każdym momencie tama. Fale i powodzie słów; oceany i morza bólu. Lata i szklanki whisky później. — Oferta nie do odrzucenia i wybrzmi tylko raz — o dawnych, niespełnionych, zaprzeszłych związkach — o miłościach pogrzebanych pod cokołem obowiązku i zdławionych przez całun złożonej przysięgi; zabrakłoby nocy i alkoholu w butelce, żeby wiarygodnie zmierzyć odsetek wypowiedzianych nad tym stołem kłamstw. — Z okazji kolejnego zjawienia się na komisariacie w stanie niedysponowanym, zadzwoń wcześniej. Zgarniemy całą pulę, podzielimy się zyskami sześćdziesiąt—czterdzieści — manipulacja zakładami, sztuczne podbijanie stawki, ustawienie wyniku? Demokratyczne wybory w wersji posterunkowej; zamieszany na dnie szklanki alkohol zatańczył w tylko sobie znanym rytmie — nie wyglądało na tango, zdecydowanie nie cha—cha; raczej walc bez melodii, partnerki, początku i końca. Tequila na inny dzień, Venoir na inny czas; widmo obowiązków wisiało nad ich głowami z ponurą niesłownością zimowych chmur. Dla niektórych noc dopiero się zaczynała — dla innych dobiegała końca. Dla gwardzistów była stanem płynnym — zmieniało się tylko oświetlenie i ułożenie wskazówek zegara. — Nie mogę niczego obiecać, Yadriel — spokój i miękkość — razem z ostatnim łykiem whisky i pożegnaniem zniknęły nazwiska; człowiek, którego znał lata temu, już nie istniał — wersja Williamsona sprzed dekady też zniknęła bez śladu. Podobieństwo do dawnych siebie zupełnie przypadkowe. Nawet złota kropla na dnie — po whisky nie zostało śladu, po długich zdaniach wspomnienia; wszystko zapomniane. To, co padło tej nocy, miało zatonąć razem z pierwszym tchnieniem nocy za drzwiami — krótkie skinięcie głową skwitowało pożegnanie; do dokonania zostały tylko dwie drobnostki. Ta priorytetowa to: — Spokojnej nocy na do widzenia — Yadriel już znikał w tłumie. Ta druga nastąpiła, kiedy niedopałek obumarł w popielniczce; bombę zegarową konsekwencji odpaliło krótkie dobry wieczór — po dobry wieczór gęstniejąca atmosfera spowalniała słowa; ze spowolnionych słów powstała propozycja nie do odrzucenia — mogli załatwić to w środku albo na zewnątrz. Padło na zewnątrz; szkoda. Chodnik był oblodzony — łatwo na nim o amnezję dla lokalnych amatorów kobiecych wdzięków. z tematu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
12 maja 1985 Noc była ciepła, niebo pełne migoczących gwiazd, ulice Little Poppy Crest zatłoczone jak zawsze od tej porze, w niedzielny, leniwy wieczór, gdzie można było sobie pozwolić na ostatnie ochłapy złudzeń i szukać ucieczki przed zbliżającym się przypieczętowanym rutyną tygodniem. Dwa buchy później Havilllard rozpiął zamek kurtki. Znajomy budynek wynurzył się pośród podobnych dziesięć kroków potem. Nie wszedł do środka, nie od razu. Zerknął na zegarek. Możesz spóźnić się kwadrans i ani minuty dłużej, powiedział do słuchawki kilka godzin temu. Sam był trzy minuty po czasie. River weszła już do środka, a może wzięła sobie jego słowa do serca i postanowiła sprawdzić, ile były warte? - Arlo! - głos na granicy szeptu wypełnił przestrzeń jego ucha, zanim zdecydował, co dalej. Przez linie kręgosłupa przeszedł dreszcz, a mięśnie spięły się w napięciu, gdy obca dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku; kto zdecydował się naruszyć jego przestrzeń osobistą? Właścicielką głosu z pewnością nie była pani doktor, ona najpewniej nigdy nie pozwoli sobie na przełamanie granic. Wsunął do ust papierosa i wzrokiem zabłądził w bok, by zdiagnozować do kogoś należała znajoma barwa głosu; jej imię uleciało mu z pamięci. Nie była to długoterminowa amnezja, bo niesforne kosmyki rudych włosów opadające na pergamin jasnej karnacji, w chwili, w której delikatna dłoń wyciągnęła ku niemu zapalniczkę, jakby chciała mu zaprezentować pierścionek z brylantem błyszczący na smukłym palcu i zakomunikować patrz, co straciłeś, przyniósł odpowiedzi - Carmen Wilson. Sześć lata temu wyjechała z miasta i zapewniała, że już nigdy tu nie wróci. Wróciła - dlaczego? - Carmen - wykrzywił usta w imitacji uśmiechu, końcówkę papierosa zbliżając do tańczącego na wietrze ognia. – Kopę lat. - Kiedyś, dawno temu być może jej obecność powitałby z większym zapałem i radością, dzisiaj, obecnie, nie miał ochoty na jej towarzystwo, wiec, chwilowo bezgłośnie, pozwolił, by nałóg wypełnił płuca. - Carm! - usłyszał krzyk zza pleców, ale nie obejrzał się przez ramię, by napotkać wzrokiem właściciela basowego tembru głosu; wydobywał się z wnętrza pubu, a wiec Carmen, jak to miała zwyczaju, wyślizgnęła się z czyiś, zapewne czułych, rąk. - Mam ci tyle do opowiedzenia! - Nie wątpił. - Chodź z nami, wspominamy dawne czasy, nie daj się prosić. - Czekam na kogoś, zdzwonimy się – zbył ją lakoniczne, a odpowiedziane w myślach najlepiej nigdy, sugerowało, że ani jej znajomy, ani tym bardziej sama Carmen nie znajdowali się w kręgu jego zainteresowań; beztroska, która towarzyszyła tamtym dniom zakopał gruzem zapomnienia. - Zadzwonię – nie mogę się doczekać, chciał odpowiedzieć, ale zaniemówił, gdy usta muśnięte czerwoną szminką dotknęły jego policzka. W ramach komentarza ściągnął brwi, bo nie dała mu przestrzeni na inny komentarz, ani nawet na reakcję, przez co podwójna zmarszczka przecięła taflę jego czoła. – Do usłyszenia! – pięć sekund później zniknęła w drzwiach, które zamknęła za sobą z trzaskiem, a Arlo postanowił zaryzykować i poczekać na River na zewnątrz, w blasku latarni, z dala od zgiełku, jaki panował w barze, z tlącym się między wargami papierosem. Ryzyko się opłaciło; Silverthon nie wystawiła jego cierpliwości na próbę i niespełna trzy minuty później zameldowała się przed „Empire”. Pomachał do niej, by zwrócić na siebie jej uwagę, a rzucony na bruk niedopałek zgniótł ciężką podeszwą buta. - Zgadnij, jakie jest prawdopodobieństwo, że trafisz tu na kogoś, kogo nie widziałaś od sześciu lat? - Uśmiech, który zabłąkał się na jego wargi, był równie szczerzy, co słowa, jakie wypowiedział do telefonu. Podejrzewał, ze River rozwiązała już supeł tej zagadki, bo odpowiedź była oczywista, a Saint Fall nie zajmowało zbyt dużą powierzchnie, jednak nie trzymał jej długo w napięciu niepewności. – Otóż okazało się, że całkiem spore. - Otworzył drzwi do pubu i puścił ją przodem, mając nadzieje, że Carmen nie zajmie mu więcej czasu. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
River Silverthorn
ANATOMICZNA : 21
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 167
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Wyjście do pubu wydawało jej się myślą tak odległą, że kiedy rzeczywiście zdarzenie to zbliżyło się do rzeczywistości, stała na środku domu i nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Miała w pamięci głos Havillarda, choć zniekształcony w słuchawce, to jakby uśmiechnięty, miała nazwę lokalu i adres, zapisany na skrawku serwetki, przystawionej kryształową popielnicą na lakierowanej na wysoki połysk komódce w holu. Czego nie miała, to najbardziej prozaiczny z możliwych problemów. Mianowicie — nie miała się w co ubrać. Koncepcja wychodzenia na spotkania ze znajomymi była tak daleka, że jej garderoba zdążyła pochłonąć i zdezintegrować jakiekolwiek ciuchy, które mogłyby pretendować do miana tych szałowych czy wyjściowych. Wygrzebała z szuflady jedną z rzadziej noszonych koszul, ze śliskiego atłasu, z którego pod szyją zawiązać można było wymyślny węzeł, a bufiaste rękawy miały rozcięcie, które miało być efektowne, a w rzeczywistości obdarzało jej blade łokcie, nadając ramionom wygląd zwichniętych skrzydeł. To jedyne, co miała, a co nie było wygodnym do założenia pod lekarski fartuch t-shirtem i w związku z brakiem konkurencji, było najlepszym wyborem. Stojąc w przedpokoju, czując się jak ostatnia idiotka, stara baba podekscytowana piciem whisky z kolegą, patrzyła w lustro na swoją zmęczoną twarz, włosy, którym trzeba było dać w końcu uświadczyć profesjonalnej opieki, a nie siekania końcówek kuchennymi nożyczkami w zaciszu domowej łazienki. Westchnęła, z myślą, że może w Empire jest wystarczająco ciemno, a whisky zawsze była wystarczająco mocna, by ludzie nie poświęcali uwagi szczegółom. Zarzuciła płaszcz na ramiona, zakluczyła drzwi i wyszła, niemal natychmiast szukając po kieszeniach papierosów. Wysiadając w Little Poppy Crest walczyły w niej dwa wilki. Żaden nie był tym dobrym. Jeden mówił, że to idiotyczny pomysł, a drugi, że i tak się spóźniła. Wychodząc między kamienice, już z daleka widziała neon pubu, oświetlający bruk chodnika i ulice. Z daleka dostrzegła kuriozalną scenę, odbywająca się pod jedną latarni, a wzrok, choć wybiórczy, miała sokoli. Zwolniła kroku, do tempa, którego prędkość zakrawała już raczej o stanie, rozważając swoją reakcję na rozgrywający się scenariusz. Ukryta w półmroku jak bezdomny kot odprowadziła znajomych Arlo wzrokiem do drzwi i niby ten gotycki gargulec, dalej tkwiła chwilę przyrośnięta do miejsca, w którym stała. Pójście do Empire teraz zakrawało o ryzyko spotkania znajomych detektywa, a spędzanie czasu w większym gronie było dla niej na chwilę obecną bardziej paraliżujące, niż przystąpienie do niezapowiedzianej operacji na otwartym pacjencie. Wpatrywała się w jego samotną postać, oblaną niemal filmowo ciepłym, brzęczącym z oddali światłem latarni, jeden, drugi, piąty oddech. Kiedy drgnęła, reflektując się, co robi, była jeszcze bardziej spóźniona. Idiotka. Pospiesznie dotuptała do bruneta i uśmiechnęła się słabo. - Arlo. - przywitała się, kiedy tylko znalazł się już w zasięgu głosu. Przechyliła głowę, a więc dawno niewidziany znajomi. Łączyła ściegi gobelinu tej historii jak niewprawna tkaczka, uzupełniając dziury własnymi niepokojami. - To miłe trafienie? Czy jedno z tych trafień, których później się szczerze żałuje. - zapytała, kiwając lekko głową, w podzięce za przytrzymanie drzwi. Wnętrze lokalu nie należało do tych luksusowych, co przyjęła z pewną ulgą, bo wbrew pozorom bliżej jej było do krążków cebulowych i Murphys'a, niż wysokich kryształowych kieliszków do szampana i mule. Nie było tłoczno, wystarczająco jednak gęsto, by nie udało się jej od razu dostrzec ludzi, których widziała z Havillardem przed lokalem. Wślizgnęli się do jednej z drewnianych budek, gdzie River pozwoliła sobie postawić popielnicę, uprzednio zupełnie bez mrugnięcia okiem podprowadzoną z mijanego stolika niczym rasowy kieszonkowiec. - A więc tu świętują detektywi. - rozejrzała się po twarzach. Wyglądały bardzo lokalnie. I nietrzeźwo. |
Wiek : 36
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Saint Fall, Hellridge
Zawód : ratowniczka w szpitalu im. Sary Madigan
Arlo Havillard
ODPYCHANIA : 5
POWSTANIA : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 6
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 4
TALENTY : 24
Nie wiedział, że była świadkiem konfrontacji z Wilson. Nie dostrzegł jej przyczajonej w mroku. Wzrok miał stępiony przez zmęczenie; kilka dni temu gorączka trawiła jego ciało; kilka dni temu miał często niekontrolowane napady migreny i nawet aspiranta czasem nie była w stanie sprostać wyzwaniu i uśmierzyć bólu; być może, by się go pozbyć, potrzebował czegoś mocniejszego, dostępnego wyłączenie na receptę, być może powinien o tym z River porozmawiać, znała jego organizm, wielokrotnie był jej pacjentem; z tyłu głowy tliła się myśl, że kiedyś zwyczajne „Weź się w garść, Arlo” i zimny prysznic może okazać się niewystarczające. Nie wiedział, jakie towarzyszyły jej obawy, gdy w końcu stanęła przed nim; nie skazałby ją na ten rodzaj tortur, daleko było mu do sadysty czerpiącego przyjemność z czyjegoś cierpienia i nawet sam nie chciał marnować czasu na Carmen. Powitała go tym samym zapleczem uprzejmości co zawsze – bladym, oszczędnym uśmiechem zastygłym na wargach i cichym Arlo rzuconym w ramach powitania; przywykł do jej braku entuzjazmu i ponurej otoczki, która ją otaczała. Chciał uleczyć jej obawy uśmiechem, który zjawił się na jego wargach. Nie żałował żadnego słowa wypowiedzianego do słuchawki telefonu. Wpadła w ciąg - dyżur za dyżurem praca, praca i tylko praca, bez przestrzeni na zaczerpnięciu tchu; ile godzin poświęcasz na sen, River? Znal ten stan aż za dobrze; podążanie utartą ścieżką rutyny; spanie po cztery-pięć godzin, odczuwanie chronicznego zmęczenia; zabijanie senności kolejnymi kubkami kawy; zbyt głęboka irytacja, gdy w paczce brakuje papierosów i obawy, coraz więcej obaw kłębiących się pod kopulą czaszki. - Najgorszy z możliwych - odpowiedź była rozbrajająco szczera, zupełnie jak uśmiech, który zafalował w kącikach ust i wesołe iskry płonące w spojrzeniu, gdy złapał kontakt wzrokowy z River. – Jest jak rozczarowujący los na loterii, który pod żadnym pozorem nie jest tym szczęśliwym. Obecność Carmen wywietrzała mu z głowy równie szybko, jak jej sylwetka pojawiła się na horyzoncie; kiedyś była jak drzazga wbita głęboko pod płytką paznokcia, obecnie nie mógł nazywać jej istotnym elementem swojego życia; obecnie była rysą na szkle przezroczystych, zabrudzonych przez smugi upływu czasu wspomnień, znajomością, której pozwolił zgnić w oparach zapomnienia, równie duszących i trujących, co papierosowy, bardziej przez niego przyswajalny dym - ostatecznie zerwał z nią kontakt, gdy nadesłała mu pocztówkę z Missouri z zaproszeniem, na które nigdy nie odpowiedział. Pogłębił grymas zadowolenia na ustach, gdy w River uchwyciła w zgrabne palce popielnice z gracją tytułowanego kieszonkowca, co nie uszło jego uwadze. - Jeszcze chwila i uwierzę, że to ty jesteś tym nieuchwytnym kieszonkowcem z dworca autobusowego – podsunął, między słowa wkładając nutę rozbawienia. Właśnie tak spłacasz długi, które zostały po twoim mężu, chciał zapytać równie żartobliwie, ale nie czul się na tyle swobodnie w jej towarzystwie, by werbalizować tę refleksje; nie chciał, by potraktowała to jak czystą, pozbawioną taktu złośliwość. Szybko przystosował wzrok do panującego w pomieszczeniu oświetlenia. Oswojenie się z natężeniem hałasu wypełniającego skrawki przestrzeni przyszło mu z tą samą łatwością. Empire był pubem skromnym, o średnim standardzie, skrojonym na kieszeń detektywa. Nie mógł równać się z prestiżem lokali przyległych do starego miasta, ale równie daleko było mu również do brudnych spelun Sonk Road. - Tak, tu - omiótł spojrzeniem lokal, omijając tę część, w której przebywała Carmen i podchmieleni znajomi; odnotował jej obecność ledwie kątem oka i wydawało mu się, że do niego pomachała, co zignorował, kontynuując wzrokową podróż. Uchwycił w zasięgu spojrzenia wiele znajomych, pijanych twarzy; niektórym stałym bywalcom wystarczyło podsunąć pod nos dwa dodatkowe kieliszki, by rozwiązać ich związane supłem milczenia języki, jakby na dnie kieliszka znajdowali odpowiedzi na wszystkie pytanie; niektóre były wyssanym z palca pijackim bełkotem. Paczka papierosów poszła w ruch; gdy wsunął sobie do ust cygaretkę, nieco zdezelowany, zgnieciony w kieszeni kartonik mieszczący się w dłoni zostawił na blacie stolika, by River mogła swobodnie korzystać z jego zawartości. - Rozgość cię. Czego się napijesz? Jakimi trunkami ratownicy świętują sukcesy? – ich profesje łączył jeden cel – służba społeczeństwu, więc różnic w alkoholowych upodobaniach nie powinno być zbyt wiele. |
Wiek : 31
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : detektyw policyjny, zaklinacz
River Silverthorn
ANATOMICZNA : 21
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 167
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 16
TALENTY : 17
Może to lepiej, że nie wiedziała o jego przemilczanych dolegliwościach? Trudno powiedzieć, czy by jej ulżyło, że jej nie zawracał dupy, czy byłoby jej z tego powodu raczej przykro. Jasne, w duchu często stękała sama do siebie, jak to ma wiele na głowie, jak jej ze wszystkim ciężko samej, ale kiedy przychodziło odciążenie, albo ktoś nie daj boże, wychodził z inicjatywą wsparcia, czy pomocy, jeżyła się jak wściekła jaszczurka, sycząc i rozkładając kołnierz. Uśmiech, jaki zakwitł na jego, ustach sprawił, że i ona nabrała trochę więcej śmiałości. Zepchnęła gdzieś w głąb myśli te wątpliwości i skierowane do samej siebie pretensje o próby posiadania życia i odwzajemniła jego uśmiech. Pokiwała głową, bo uczucie wcale nie było jej obce. Ile to razy stawała przed sytuacjami, które pozornie normalne, dla niej wydawały się całkowitą przegraną w życie. Bardziej nacechowane to wszystko było problemami natury wewnętrznej, surowością i brakiem przestrzeni na uznanie własnych niedoskonałości, niż rzeczywistymi porażkami. Ale tym stała zbudowana Silverthorn i bez tego trudno powiedzieć, kim by była w rzeczywistości. - Może jestem? - zerknęła na niego, ale zaraz pokręciła głową. Trudno było jej znaleźć wystarczająco dużo wolnego czasu, żeby czytać bieżące nowinki w gazetach, a co dopiero mieć drugą, krypto osobowość kieszonkowca snującego się nocami po zakamarkach Saint Fall. Parsknęła, sama do siebie. To by był plot twist. Śledziła patronów lokalu podobnym spojrzeniem co Arlo. Te pierwsze kilka chwil niezobowiązującego spotkania, do którego w swoim towarzystwie żadne z nich jeszcze nie miało czasu przywyknąć. Tych kilka momentów, kiedy wzajemnie badali, na ile mogą sobie pozwolić w tym otoczeniu, w takich okolicznościach. Znali się, ale nie z tej strony. Co można powiedzieć, jak się można zachować? - Spirytusem. - odpowiedziała automatycznie. Po trochu żartem, w końcu spirytus był zawsze dostępny w szpitalu, ale po trochu zgodnie z prawdą. Wódka była tania, a oni nie mieli dużo czasu na świętowanie wymyślnymi drinkami, czy rozsmakowywanie się w subtelnych niuansach aromatów różnych koniaków - Ale nie pijmy dziś spirytusu, błagam. - zerknęła na niego z jakimś rozbawieniem w oku. Sięgnęła po oferowane przez niego papierosy, wyciągając jednego z paczki i odpalając, obejrzała obrazek, zdobiący powierzchnię wymiętoszonej paczki. Była przyzwyczajona do mentoli, ale czy całe to przedsięwzięcie, całe to wyjście nie było po części odstąpieniem od przyzwyczajeń. - Ten wieczór brzmi jak tequila. - stwierdziła w końcu, strzepując nikłą odrobinę popiołu, który ledwie zdążył się spalić na końcu papierosa i podniosła rękę, by zwrócić uwagę obsługi na ich stolik. W tych starych lokalach nigdy nie było wiadomo, czy to samoobsługa, czy ktoś jednak podchodzi, a w takim tłoku trudno było spodziewać się, że ktokolwiek ich zauważył. Wróciła uważnym spojrzeniem do detektywa i uśmiechnęła się, trochę inaczej, łagodnie, jakby jej ulżyło, a to spięcie spowodowane niezręcznym wyjściem z domu powoli gdzieś bladło z tyłu głowy. - Na studiach piliśmy tequilę, bo wchodziła niezależnie od tego, czy było zimno, czy ciepło, czy była schłodzona, czy stała na słońcu. - zaciągnęła się - I jest tania. - same profity, żadnych minusów. No, może poza jednym, ale tego wolała mu chyba nie opowiadać przy pierwszej okazji wyjścia na celebracyjnego drinka. |
Wiek : 36
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Saint Fall, Hellridge
Zawód : ratowniczka w szpitalu im. Sary Madigan