MAŁA KSIĘGARNIA Mała księgarnia nigdy nie zyskała nazwy własnej. Zresztą, niewiele by to pomogło. Tę przestrzeń jest dość trudno zauważyć w gąszczu innych sklepików i restauracyjek. W środku można znaleźć istny labirynt półek złożony z książek. Można tam znaleźć (najczęściej przypadkiem) zabytkowe folianty warte małe fortuny albo nieaktualne i dawno wysłużone poradniki i podręczniki, z których przed latami korzystały roczniki Tajnych Kompletów. Chociaż miejsce nie cieszy się przesadną popularnością, właściciele ani myślą je zamykać (choćby przynosiło starty). |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
William Harris
ILUZJI : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 159
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
|
Wiek : 35
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Redaktor/ publicysta/ pisarz
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
11 — V — 1985 Wszystko, co dobre, zaczyna się od papierosa. Wystrzał zapalniczki potknął się o wybrzuszenie na chodniku; wystająca nad poziom morza płyta — niespodzianka po lutym — czyhała na nieuważnych przechodniów i kolana, które po zderzeniu z ziemią przypomną sobie wszystkie upadki dzieciństwa. Williamson w przeciągu kwadransa naliczył sześć potknięć; kobiety obracały głowy, ewidentnie gotowe na obłożenie chodnikowego uszczerbku torebką — mężczyźni przyspieszali kroku, potknięcie zamieniając w dziwaczny, kaczy trucht. Dowód w sprawie przeciwko rzeczywistości: prawdziwą treść miasta można zobaczyć tylko kątem oka. Po dwudziestu minutach trwania w bezruchu — ramię nabawiło się pionowego odcisku i przemarszu mrówek; dreptały w kierunku nadgarstka, mozolnie przywracając czucie w ręce — obserwowanie Eaglestone straciło sens. Kogokolwiek nie szukał dziś Williamson (banał; podejrzanego), oczekiwanie dobiegło końca; nad Deadberry zaczął zapadać wieczór, pierwsze smugi czerwieni rozlały się po dachówkach, a dopalony w połowie papieros stuknął o cegłę kamienicy. Pięć sekund później rozległ się suchy huk — w starciu Barnaby kontra nierówny chodnik, zwycięzca był tylko jeden i właśnie uginał się pod naporem buta; płyta wskoczyła w równy kwadracik jak brakujący element układanki — a zaraz po nim trzask. Był głośny, brzmiał kosztownie i — warte podkreślenia — tym razem na miejscu zbrodni nie było Williamsona. Coś uderzyło o bruk w charakterystycznym chrzęście rozsypywanego szkła; przez sekundę cała okolica składała się z mozaiki chrobotania, roztrzaskiwania i rozpadania na tysiąc sto dwanaście maleńkich kawałeczków, z których ambitny artysta mógłby ułożyć napis: przejebane. Dosłownie, w przenośni i zdecydowanie finansowo. Przejebane to synonim do nie mój problem; źródło dźwięku znajdowało się tuż za zakrętem i Williamson nie zamierzał wyglądać zza rogu, kto zrobił komu co — dopóki nikt nie krzyczał, jakby kawałkiem rozbitego szkła obdzierano go ze skóry, interwencja była zbędna. Gwardia odpowiada za wiele, ale serwis szklarski (jeszcze) nie trafił na listę obowiązków. Geografia mówiła — masz nie po drodze. Rozsądek mówił — nie twoja sprawa. Opustoszała uliczka mówiła — idź, nie będzie korków. Zegarek na nadgarstku nie mówił nic; Williamson był popierdolony, ale bez przesady — przyjmowanie wskazówek od wskazówek to przekroczenie nieprzekraczalnej granicy. — Ty mała gówniaro! Nie twoja sprawa; krok w lewo — w kierunku, gdzie zaparkował na pograniczu dzielnicy samochód — zmienił się w krok w prawo. Echo awantury bez trudu pokonało zakręt; Williamson nie widział, czy gówniara była mała i czy naprawdę była gówniarą — czerwona cegła nadal zasłaniała mu widok na źródło afery. — Chciałaś nawiać, hę? Szkód narobić i spierdolić, hę? Niedoczekanie! Jeszcze krok i właściciel hę został zidentyfikowany; kilka jardów po skosie była witryna — czas przeszły nieprzypadkowy — która kiedyś zapraszała do wnętrza małej, zakurzonej księgarni. Scenka obyczajowa przed wejściem miała dwóch aktorów i układ ciał, który nie twoja sprawa, Williamson zmienił w nie podobasz mi się, panie właściciel — wysoki mężczyzna zaciskał rękę na przedramieniu niższej i zdecydowanie młodszej dziewczyny. Wyglądało boleśnie. Wyglądało niedżentelmeńsko. Wyglądało na moja sprawa. — Jakie: to nie moja wina? Złapałem ciebie, więc to, kurwa, twoja wina! O właścicielach księgarni można powiedzieć wiele, ale o prawie karnym — Williamson zna dobrze jednego antykwariusza i mógłby potwierdzić — chuja wiedzą. — A teraz na kolana i zbieraj w łapska szkło, ty mała kur— — Tu jesteś. Dwie minuty temu planował drogę na Stare Miasto i liczył ilość piwa w lodówce; teraz płuca znów wypełniał dym — świeży papieros między ustami przerwał etap ograniczania nikotyny; rekordowe siedemset dwadzieścia sekund życia — a wzrok ostrzeżenie. — Ma pan problem z— Teraz ostrożnie, Williamson. Krótkie zerknięcie na (wszystko ma znaczenie; wzrost, karnacja, wiek) dziewczynę przekreślił jeden z dwóch możliwych scenariuszy; narzeczona odpadała, zostawiając go z— — —moją siostrą? Charlotte za próbę nazwania jej kurwą wbiłaby jeden z dłuższych odłamków witryny w lewe oko księgarza; udawana wersja prawdopodobnie nie zdążyła się schylić po szkło. Mężczyzna poruszył ustami i pewnie zaraz powie coś mądrego, ale spojrzenie — skupione i ewidentnie niezainteresowane właścicielem — zatrzymało się na twarzy domniemanej winowajczyni. — Co tu się stało? Piłka w grze; byleby bez samobója. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Kayla Rossi
ANATOMICZNA : 8
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 144
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 3
TALENTY : 15
Nie była tu w żadnym konkretnym celu. Błąkała się po głównej ulicy Deadberry chyba tylko po to, by nie wracać do domu. Po to, by nie ryzykować, że znów gdzieś za rogiem będzie czekać na nią czarny mustang i włoski akcent, które wracają w koszmarach, jakby jeszcze miała ich mało. Zaczynała panikować. Wiedziała, że musi zrobić coś, ale nie wiedziała, co. Nie chciała sięgać po niczyją pomoc — naraziłaby każdego, komu powiedziałaby, co się dzieje. Nie zamierzała mieć nikogo na sumieniu. Intensywnie rozważała ucieczkę, ale coś w niej mocno protestowało przeciwko takiemu rozwiązaniu. Wiedziała przecież, że to nie była kwestia jednego człowieka, ten facet reprezentował całą ich chmarę. Nawet jeśli miałaby czekać choćby i czterdzieści lat, aż ten, który ją zaczepił, sczeźnie i przestanie być zagrożeniem, ktoś inny ją dorwie. Zakładając, że wcześniej nie znajdą jej choćby i na drugim krańcu świata. Może przesadzała, a może nie, przecież widziała jak paskudnie bogaty był ten mężczyzna. Pewnie mieli swoje sposoby na takich uciekających ludzi. Zaczynała mieć wręcz paranoję, sądząc, że cały czas ktoś ją obserwuje. Chodziła rozkojarzona, zlękniona, nie umiała się na niczym skupić. I dalej nie miała ani pieniędzy, ani planu. Na głównej ulicy czuła się bezpieczniej niż w swoich rejonach. Wierzyła, że tutaj nikt nie miałby odwagi zgarnąć jej z ulicy, że gdyby mocno krzyczała, może nawet ktoś by zareagował. Dlatego zwlekała, starała się nie chodzić w tych samych godzinach tymi samymi miejscami, coraz rzadziej bywała w domu państwa Newbert, coraz mniej ufała ludziom, coraz bardziej gubiła się w tym, jak ma wyglądać teraz jej życie. Nie czuła się jak szesnastolatka. Co gorsza, życie zsyłało na nią coraz więcej. Jak teraz. Ona tylko szła, nikomu nie szkodziła, nie zwracała niczyjej uwagi. Ubrana w czerń, jakby urwała się z pogrzebu, zakopana w zbyt luźne ciuchy, z włosami wychodzącymi uparcie spod spinek, którymi próbowała przytrzymać je w miejscu, aby zakryły odrastającą część, próbowała wierzyć, że jest niewidzialna. Nie była. Rozległ się trzask, który natychmiast sprawił, że serce podeszło jej do gardła, a oczy w panice powłóczyły po okolicy, jakby obawiała się ataku. Tyle wystarczyło, by drobne kropelki wstąpiły na jej czoło, a ona zaczęła czuć zbliżającą się panikę, tracąc powoli poczucie rzeczywistości. Dźwięk, który dawno rozmył się w przestrzeni, jej wciąż obijał się o głowę, a pod powiekami stanęły znajome obrazy. Deszcz, jezdnia, pękająca szyba, zapach metalu, krwi i spalenizny. Zrobiła krok zupełnie na ślepo, chcąc stąd uciec, tak jakby bieg miał jej pomóc w przywróceniu stabilnego oddechu, w odrzuceniu od siebie tego wszystkiego, w zachowaniu kontroli. Kiedy coś ją złapało za przedramię, wzdrygnęła się i chciała odruchowo je wyszarpnąć. Uścisk się wzmocnił a krzyk rozległ się tuż przy jej uchu, przez co zacisnęła oczy. Serce tłukło się po jej piersi, a ona zaczynała wierzyć, że zaraz pęknie. Nie orientowała się w sytuacji, wszystko o czym była wstanie myśleć, to zbyt szybki puls i oddech, który łapało jej się coraz ciężej. Próbowała znaleźć oczyma źródło bólu i krzyku, ale obraz zaczynał powoli rozmywać się przed jej oczyma. Rzeczywistość dochodziła do niej tylko w jakiejś części. Krzyk nie ustawał, a czyjaś dłoń szarpała nią z każdym słowem. — To nie ja — udało jej się wyszeptać przez zaciśnięte gardło. — To nie moja wina — mówiąc, łapała się rzeczywistości, choć słyszała swój głos jak przez mgłę, jakby nie należał do niej. Panika zaciskała się na jej gardle, choć jej źródłem z początku nie był agresywny mężczyzna. On tylko ją pogłębiał, sprawiał, że nie mogła odnaleźć gruntu, a brzuch zacisnął się w końcu w spazmie bólu, gdy zaczynało się robić coraz gorzej, kiedy jego ręka naprawdę zaczęła popychać ją ku ziemi. Nie była nawet w stanie krzyczeć, chciała tylko… Tylko… Obcy głos przebił się przez kurtynę paniki, a niebieskie oczy wypełnione lękiem uniosły się na kolejną postać w tej niecodziennej, niespodziewanej scenerii. Nie była pewna, czy mówi do niej, potrzebowała kilku chwil, by zorientować się w sytuacji, a całą energię wkładała w to, by spróbować uspokoić oddech. Głębokie wdechy nosem, wydechy buzią. Próbowała robić tak, jak ją nauczono, choć w tej sytuacji czuła się na przegranej pozycji. Ledwo trzymała się na nogach, czując, jakby ktoś wyrwał grunt spod jej stóp. Mężczyzna mówił do niej, tak, nie było co do tego wątpliwości. Chciał jej pomóc — sama ta świadomość, jego głos i jego słowa sprawiły, że trochę łatwiej było jej się zakotwiczyć w teraźniejszości, choć wciąż czuła się jak więzień w swoim ciele, jakby coś spalało ją od środka, a ona nie mogła od tego uciec. — Dzieci rzucały piłką i… — próbowała wyjaśnić, choć jej głos brzmiał dość niewyraźnie, a na koniec urwał się niekontrolowanym syknięciem bólu, bo obcy mężczyzna znów się podburzył i szarpnął nią w irytacji. — Łga w żywe oczy! Patrz pan, jakich szkód narobiła! Jak pańska siostra, to płać mi tera za szkody, albo na policję dzwonię! — Mężczyzna przez chwilę może i zwątpił, widząc, że nie ma już za przeciwnika tylko bezbronnej nastolatki, ale najwidoczniej fakt, że znajdowali się wśród ludzi, a on tak święcie był przekonany o swojej racji, dodawał mu animuszu. Nawet jeśli wiedział, że to nie była Kayla, to wiedział też, że dzieci już dawno zniknęły i mu nie zapłacą. A tego najwidoczniej nie miał zamiaru ot tak popuścić. Kayla odruchowo uniosła dłoń do bolącego ramienia, w które wciąż mocno wpijały się paluchy faceta. Nie wygoiły się na nim jeszcze ślady po palcach człowieka, który grał teraz główną rolę we wszystkich jej snach i nie była to wcale romantyczna historia godna umysłu nastolatki. Dlaczego to wszystko przydarzało się jej? — Proszę mnie puścić. — Choć jej głos był słaby, a ona z trudem trzymała się w kupie, moc w głosie nie zawiodła i gdy tylko palce mężczyzny odrobinę się poluźniły, ona wyszarpała się i sekundę później była już obok nieznajomego mężczyzny, który w ciągu ostatnich kilku minut został jej bratem. Stanęła obok, trochę za nim, trzymając się za ramię i dopiero teraz udało jej się zaczerpnąć głębszego wdechu. Lament 60-79: 65+12=77 | udany |
Wiek : 17
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : Uczennica | Modelka
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Powoli — zbyt powoli, ale zmęczenie rozmywało kontury i spowalniało wskazówki sekundnika — katastrofizm rozbitego szkła przeistaczał się w tragedię brutalnych gestów. Poklatkowy dowód w sprawie: ręka na ramieniu dziewczyny, lekki grymas bólu, podniesiony głos właściciela, chrzęst szkła pod nogami, kilku przechodniów wcielających się w rolę widzów. Pośród tego wszystkiego — na własne życzenie — Williamson—bohater; Williamson—po—chuj—się—wtrącasz; Williamson—niezłe—kłamstwo; właściciel księgarni uwierzył w wersję o rodzeństwie i wyczuł subtelny odorek łatwego zarobku. Jeszcze nie wiedział — może się dowie, może nie? Przyszłość to niewiadoma i zależy tylko od nich — że zarobić może co najwyżej w ryj. — Dzwoń pan nawet po Gwardię — nie ma potrzeby, Gwardia już tu jest — i nieszczególnie przypada jej do gustu scena zbrodni. Akt drugi nowoczesnej tragedii; właściciel księgarni nadal szczekał, dziewczyna łapała się za ramię, Williamson na moment wyciszał litanię roszczeń. Ci, którzy podnoszą rękę na bezbronne nastolatki — ile lat mogła mieć? Siedemnaście? Osiemnaście? Wystarczająco, żeby w biały dzień nie wybijać przypadkowych witryn — z zasady tracą prawo głosu. — Dobre sobie, ha! Bardzo dobre, bardzo sobie — właściciel właśnie sięgnął po dramatyzm gestów, jakby próbował udowodnić przypadkowemu gapiowi, że był główną ofiarą; wybita szyba wyglądała groteskowo, ale nie uzasadniała przemocy. Zanosiło się na argument siły — Barnaby zdążył postawić w kierunku mężczyzny osamotniony krok, kiedy— Proszę mnie puścić. Coś przerwało nić gniewu — palce właściciela rozprostowały się odruchowo, a dłoń zaczęła cofać po trajektorii własnego chwytu. Dziewczyna nie traciła czasu; wyswobodzona z uścisku, zniknęła za plecami Williamsona — nadal wpatrywał się w rękę księgarza, tracąc sekundę na analizę i drugą — na wiosek. Zaskakujące, ile można zyskać uprzejmością; wystarczyło proszę. — Szarpnął cię zbyt mocno? — właściciel — chwilowo wytrącony z równowagi utratą łatwego łupu — znów zaczynał rozchylać usta; zanim nowa salwa zarzutów zapaskudziła powietrze, Barnaby obracał się w kierunku nowego nabytku w rodzinie Williamson: przyszywana siostra nadal trzymała się za ramię, a każdy centymetr kwadratowy przestraszonej twarzy opowiadał o bólu. — Pokaż. Powinien zaczekać, aż sama wyciągnie rękę — w innych okolicznościach wybór należałby do niej — ale właściciel zaczynał dyszeć mu w kark; dosłownie, w przenośni i ku wielkiemu zadowoleniu narastającego w piersi wkurwienia. Palce odruchowo nakryły dłoń, którą dziewczyna przyciskała do ramienia; sekunda współdzielonego dotyku dobiegła końca razem z mżawką zaklęcia — magia anatomiczna była biała, czar udany, a ulga natychmiastowa. — Breviter. Nie widział krwi i nie podejrzewał poważnych uszkodzeń; nieszczególnie mocne szarpnięcie właściciela na innych pewnie nie wywarłoby wrażenia, ale dziewczyna wyglądała na kogoś, kto musi trzymać się barierki, kiedy dmucha silniejszy wiatr. Cofnięte palce zostawiły po sobie wyłącznie fantomowe wrażenie ciepła; powinno zniknąć pod wpływem zimna kolejnych słów. — Porozmawiamy w środku. Wzrok wrócił do właściciela księgarni — mężczyzna właśnie podnosił kawałek szkła z ziemi i tym samym awansował z ofiary na potencjalnego, uzbrojonego sprawcę. — Jakie środku, panie! Witryna wybita, wiater hula— Na chodniku zatrzymało się dwóch świeżych gapiów; ostatnie, czego potrzebował Williamson, to rozpoznania i świeżego gówno—artykułu w Zwierciadle. — W środku. Wzrok mężczyzny przeskoczył między twarzami i zastygł na dziewczynie; coś w jego spojrzeniu zaczęło przypominać rozsypane na chodniku odłamki — chwilę później zmienił taktykę. — Obyś pan zdążył wyciągnąć portfel, zanim dojdziemy do lady. Krok w stronę drzwi księgarni wyglądał na akt dobrej woli — Williamson zerknął przez ramię na dziewczynę; mogła wykorzystać moment i zwiać, tym samym podpisując na siebie wyrok winy. Zbrodnia nie była drastyczna; naprawienie szkód magią było kwestią zaklęcia, którego właściciel nie umiał, nie chciał albo nie zamierzał rzucać, dopóki nie wyleje frustracji na niewinnych. — Zabawna zbieżność nadziei — pięćdziesiąt dolarów załatwiłoby sprawę i każdy odszedłby w swoją stronę; dziewczyna nie wyglądała na kogoś, kto miał tyle na zbyciu, a Williamson nie trzymał tak niskiego nominału — poza tym nagle przestało chodzić o pieniądze. Teraz chodzi o zasadę. — Ja liczę, że zdąży pan przeprosić. Właściciel zatrzymał się tuż za progiem księgarni; dla szoku na pomarszczonej twarzy warto było stracić kilka minut życia. — Co też pan pierdolisz, za co mam przepraszać? — Za całokształt, ale zaczniemy od niej — dwie pary spojrzeń wróciły do domniemanej sprawczyni; tym razem Williamson mówił do niej i tylko do niej — delikatnie uniesiona brew wyglądała na zachętę. — Za co powinien przeprosić? breviter | 83 (k100) + 5 = 88 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Kayla Rossi
ANATOMICZNA : 8
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 144
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 3
TALENTY : 15
Jej życie było pasmem nieszczęść i może właśnie dlatego bardzo wyraźnie dostrzegała te szczęśliwe momenty i tych ludzi, których warto przy sobie zachować. Może również dlatego przyjmowała dobroć z niezmienną krępacją — ta kojarzyła jej się zawsze z czymś wyjątkowym, ale też z czymś, na co nie zasługiwała. Uczono jej, że ma być dobrym dzieckiem, wyczulano ją na uczucia i emocje innych, a w tym wszystkim jej własne stały gdzieś z boku. A więc nie zasługiwała na troskę i pomoc, bo otrzymując je, natychmiast stawiano ją w nowej roli. Zaczynała być kłopotem. Tak właśnie się teraz czuła, jak problem, który powinien zniknąć. I chciała zniknąć. Choć przecież nie miała najmniejszego udziału w tym, co się właśnie działo, miała wrażenie, że to wszystko jest jej winą. Teraz już nie było ważne, kto rozbił szybę, ważne było to, że ona stanęła w centrum zainteresowania, wokół chodzili gapie, a zupełnie obcy mężczyzna specjalnie dla niej narażał siebie i było jej z tym okrutnie źle. A jeszcze gorzej, gdy uświadomiła sobie, że chowa się za jego plecami. Nie wiedziała, czym zasłużyła sobie na jego troskę. Niektórzy ludzie tacy po prostu byli — nieśli pomoc tam, gdzie mogli, nie zastanawiając się nad tym. To był ich odruch. A niektórzy tylko sprawiali takie wrażenie, doszukując się w swoim pozornie bezinteresownym geście własnych korzyści. Nie mogła wiedzieć, z kim ma do czynienia, ale to nie było ważne, bo za to, że stanął w jej obronie sama była mu winna co najmniej wdzięczność. — Nie. — Oderwała dłoń od ramienia jak na zawołanie, może w ramach dowodu, że nic jej się nie stało. Bo rzeczywiście nic poważnego się nie wydarzyło, ręka delikatnie bolała, ale na pewno niedługo przejdzie. Nie zdążyła odsunąć dłoni, nim mężczyzna przykrył ją swoją własną, wywołując na twarzy Kayli moment dezorientacji, która minęła wraz z pierwszymi głoskami zaklęcia. — Dziękuję — zdążyła szepnąć na moment przed tym, jak przed chwilą tak miękki głos nieznajomego nagle przykrył się szronem, skierowany do właściciela księgarni. Kayla również powiodła ku niemu wzrokiem i lekko zastygła, widząc w dłoni mężczyzny szkło. Może zaczął je zbierać odruchowo, może to wcale nic nie znaczyło. A może sądził, że nieznajomy chce mu zrobić krzywdę i prowizoryczna broń miała być zabezpieczeniem? Kayla nie mogła go nawet winić, twarde „w środku” brzmiało trochę jak groźba. Nieznajomy przedstawił się jako jej brat i chyba sama nad wyraz wczuła się w rolę, bo miała wrażenie, że jest zagubionym dzieckiem, które nie powinno odzywać się za dużo, kiedy dorośli załatwiają swoje sprawy. Może i rzeczywiście była dzieckiem, jednak sytuacji, w których się tak czuła było… Nie przypomina sobie żadnej takiej na przestrzeni ostatnich wielu lat. Pomimo swojego wieku to ona musiała być tą dorosłą. Teraz więc była zwyczajnie zagubiona i skrępowana. Podłapała spojrzenie przyszywanego brata i grzecznie poszła za nim — nie tylko dlatego, że nie mogła tak po prostu sobie teraz odejść, ale także dlatego, że bała się, co może wyniknąć dalej pomiędzy mężczyznami. Nie zamierzała pozwolić, by sprawy przyjęły nieciekawy obrót. W ten oto sposób wszyscy znaleźli się w środku, choć niewiele się przy tym zmieniło — wiatr wciąż targał włosy Kayli, tylko bardziej było go słychać, gdy odbijał się od ścian i przeciskał między regałami. Miała nadzieję, że „rozmowa” polegać będzie na wyjaśnieniu, że to wcale nie ona narobiła szkód i może nawet mogliby pomóc ustalić, kto tak naprawdę zawinił. Ale atmosfera wcale nie rzedła i pan brat również nie wydawał się zmierzać do tego, by cokolwiek załagodzić. Domagał się przeprosin, a gdy zwrócił się do Kayli, ona natychmiast uniosła dłonie i pokręciła krótko głową. — Nie trzeba. Pan wyszedł, już jak dzieci uciekły, rzeczywiście mogło to wyglądać myląco. — Nie była pewna, czemu po tym wszystkim go usprawiedliwia, choć mogła się domyślać. Ona po prostu nie chciała eskalacji konfliktu. Wolałaby to załatwić polubownie i jak najszybciej, a tych przeprosin naprawdę nie potrzebowała. W jej środowisku wyjątkowo rzadko słyszało się przeprosiny. — Ale może będziemy w stanie pomóc? Zna pa — zacięła się i przeczyściła krótko gardło, maskując swój błąd w najoczywistszy ze sposobów — znasz jakieś zaklęcie, które mogłoby naprawić witrynę? — zapytała swojego świeżo upieczonego brata, czując się zupełnie nie swojo, przechodząc tak na „ty”. |
Wiek : 17
Odmienność : Syrena
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : Uczennica | Modelka