Wypożyczalnia łódek Obsługiwana przez małżeństwo Tromphet wypożyczalnia łódek od lat nie może narzekać na brak chętnych do skorzystania z ich usług. Małe łódeczki idealne są do spokojnego zwiedzania wodnej części portu, albo odpłyniącia głębiej w ocean (w wyznaczonej przez ratowników strefie) wraz z wybranką serca. Stan łódki zależy często od łutu szczęścia, ale pomimo odrobiny rdzy i odłamanych drzag z ławek, nikt nie powinien narzekać na bezpieczeństwo sprzętu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
marzec 11, 1985 W twarz uderza mnie zasrany, jebany, śmierdzący rybą wiatr. Wiatr jest dobry, gdy dmie w żagle, przesuwa statek po morzach i oceanach, daleko od odpowiedzialności, rzeczywistości i kłopotów. Wiatr jest zły, gdy szczypie w oczy. Na nos zsuwam okulary przeciwsłoneczne typu pilotki, gdy dostrzegam, jak jasne promienie słońca odbijają się od ledwie ostałych w rynsztoku zasp śniegu. Dorobiłem się ich 2 lata temu, zupełnym przypadkiem zgarniając z lady barowej w The Drunken Liar, po tym, gdy zostawił je pijany klient. Do tej pory nikt nie odezwał się po odbiór, więc miałem przyzwolenie, by z nich korzystać, skoro pasowały rozmiarem i — chuj mi w dupę — wyglądały dobrze. Garść tytoniu, bletka, trzy ruchy palcami i jedno obrzydliwe liźnięcie — w moich ustach pojawia się pet, który odstrasza, dymiąc wokół. Skórzana kurtka na prawym rękawie ma ślad po rozcięciu, niepoprawnie zszyty grubą nicią przed beztalencie. Lilę zostawiam w domu. Maywater o tej porze dnia jest puste, a gdy patrzę na ogrom zniszczeń z końca lutego, nie muszę długo szukać odpowiedzi dlaczego. Dziura w chodniku, rozjebana rura, trochę wyrwanych drzew i wielkie stosy kostki brukowej. W oddali szumi morze, dzisiaj wyjątkowo wzburzone. Tęsknym wzrokiem podążam na horyzont, przed chwilę wpatrując się w niego jak bohater romantycznej komedii. Do Deckenów zawsze miałem dobry stosunek i to się nie zmienia, chociaż teraz pomagam im jedynie na zlecenie, realizując się w innym miejscu. Ambicje nigdy nie były moją mocną stroną, ale robota fizyczna tak. Zakasam więc rękawy i dopalam powoli kiepa, by następnie zgnieść go pod ciężkim butem, tak samo, jak sumienie. Robocze rękawice nasuwam na palce, podchodząc do kobiety, która wydawała się wszystkich rozstawiać po kątach. A może to tylko wrażenie, bo paniusiowaty wygląd przypominał bardziej urzędnika, niż robotnika? A może chodziło o to, że nie miała na twarzy krost? — Oi koleżanko, coś wam trzeba? — pytanie pada z ostatnią strużką dymu wylatującą z ust. — Mam dwie ręce i dwie godziny wolnego. Londyński akcent z każdym rokiem traci na sile, ale w porównaniu do tych jankeskich śmieci, dalej brzmi wyraźnie i rozpoznawalnie. Przyjąłem sobie za cel, by nikogo dzisiaj nie obrazić, ale nie powstrzymam soczystych kurw padających pod nosem, gdy kawałek gruzu spadnie na moje stopy. Nigdy nie byłem myślicielem, potrzebuję tylko jasnych i klarownych wskazówek: — Jack tam jest kostka, przerzuć ją. — Ay, kapitanie. Oi, ładna pani w ładnej kurteczce. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
— Nie możesz usiedzieć, co? — Nie. Nie mogę. — Zabrała swoje rzeczy i wyszła. Siedzenie przy biurku wyjątkowo dziś uwierało ją w… siedzenie. Zaś stojący pod budynkiem firmowy pojazd był lekarstwem — na pace czekały rzędy sadzonek i cały, potrzebny sprzęt. Kolejny dzień, kolejna rozmowa — zbyt podobna do poprzednich. Po drobnym incydencie z ałbastem, Wilson przestawał powoli wierzyć w poczytalność Anniki, choć ta wielokrotnie zapewniała go, że najgorsze minęło, powoli zaczyna się wysypiać i już wie, co robi. A dziś chciała dla Maywater zrobić coś więcej, niż przemierzać palcem zakurzone mapy. Podjechała na Portową. Rana na miasteczku jeszcze goiła się w bólach, zaszywana przez wszystkie pary rąk, które Deckeni na tę okoliczność dorwali, obiecując dobrą zapłatę za wykonaną pracę oraz tych, co zgłosili się z własnej woli i we własnym interesie. Sklepiki i inne drobne biznesy na ulicy portowej ledwo utrzymywały się na powierzchni — ile pod koniec miesiąca nie zniesie presji i upadnie? Ich zadaniem było sprawić, by jak najmniej. A właściciele walczyli o to najzacieklej. Jeszcze nim wysiadła, zgarnęła z siedzenia parę roboczych rękawic — mogła się tylko domyślać, kto je tutaj pozostawił wiedząc, że Annika zapomni. A czterdzieści pięć sekund później już zdążyła uwikłać się w dyskusję o tym, gdzie wyrzucać sprzątnięty z drogi gruz. — Ostatnio stała tutaj, po to ktoś ten brezent tutaj rozłożył! Nie chodzi o to, żeby wszystko zrzucić to gdziekolwiek, byle na jedną kupę! Ktoś to regularnie stąd wywozi! —Kierownik prac się zmył — być może na fajeczkę. Annika więc, w zastępstwie, naturalnie, nie opanowała potrzeby powymądrzania się. Zwłaszcza, że z pewnością miała rację. Wczoraj sprzątnięte zgliszcza składali dokładnie w tamtym miejscu. Słońce wyglądało zza chmur w rozsądnych interwałach, ogrzewając przyjemnie ciało, które w laboratoriach zdążyło od rana przemarznąć. Sięgnęła po łopatę — za chwilę wręczy ją wybranemu szczęśliwcowi. Ten, o dziwo, wyłonił się sam. Zmierzyła go od stóp, aż po czubek głowy. Nada się. — A owszem, kolego — odparła dziarsko, ignorując nutkę niesmaku na rzeczone koleżanko. Brytyjski akcent zrekompensuje niejedno, choć temu tutaj daleko do oksfordzkich salonów. Nieistotne. Pokazała dzielnemu ochotnikowi sadzonki hortensji. — To ostatni dzwonek na sadzenie krzewów, zaraz ruszy wegetacja. Potrzebuję kilku dziur tam— Obróciła się, wskazała palcem maleńki skwerek zieleni przy wypożyczalni łódek. I drugi, kawałek dalej — …i tam! W równych odstępach, za chwilę wszystko pokażę! Łopata wylądowała w rękach szczęśliwca, a pierwsza sadzonka w rękach Anniki. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
Krzycząca do kogoś kobieta to omen bólu głowy, przepowiednia bliska tej, którą wyznajemy na statkach wypływających z tego portu — nie zapalaj szluga od świeczki, bo na morzu zginie marynarz. Zacząłem palić, gdy miałem dwanaście lat i raz jeden zrobiłem ten błąd. Manto od ojca nie było wcale za fajki, a za gest. Od tamtej pory pamiętam o tym na każdym kroku, bijąc po łapach, gdy tylko czyjś łeb osmalony tytoniem zbliża się do płomienia świecy. Krzycząca kobieta może być kierowniczką albo przypadkowym przechodniem, a nie bym się nie zorientował, bo rozstawia ludzi po kątach, jakby miała to we krwi. Aż strach pytać, jaka była jej matka dla ojca. Lepiej nie wiedzieć. Spoglądam na chabazie, które mi pokazuje, a potem znowu na nią. Znów na chabazie, znów na nią i marszczę brwi, ale nim cokolwiek mówię, w moich dłoniach ląduje łopata. Nieznaczny ciężar. — Hę, no dobra — parskam śmiechem i kręcę głową z niedowierzaniem. Kopanie dziur, ja pierdole. Ostatni raz robiłem podkop jeszcze w Londynie, gdy zimna i bardzo mokra ziemia była jedyną przepustką na wolność. Tutaj? Tutaj jest tylko przypomnieniem, że jako niemal równy członek amerykańskiego i durnego społeczeństwa, mam swoje obowiązki i przyjemności. Sądzę, że moja pomoc bardziej przyda się przy kostkach, ale tam ewidentnie trwa jakieś lawirowanie i zamieszanie, gdy jedna z kup nagle dzieli się na dwa i panuje harmider, który koleżanka próbuje uporządkować. Nie jestem głupi, dobrze wiem, że każda załoga potrzebuje swojego kapitana. Ten powinien być najbardziej doświadczony i dokładnie przeszkolony. Ta tutaj może i potrafi wpychać sadzonki w doniczki, ale nie wygląda na taką, co ma jakieś pojęcie o ciężkiej pracy i delegowaniu roboli, co zresztą zamierzam jej wypomnieć, gdy wbijam w glebę łopatę: — Myślałem, że przyjdę tu, poprzerzucam trochę gruzu, a tu proszę. Sadzę kwiatki — grudki ziemi lądują z boku, niedaleko kopanej dziury. Nie narzekam, przynajmniej nie zmęczę się za bardzo, a niedoprany podkoszulek nie zaśmierdnie. Lili ewidentnie daleko do pralni, bo ten, który mam na sobie jest ostatnim w miarę czystym. Ściągam więc ramoneskę, rzucając ją na pobliską ławkę, a okulary przeciwsłoneczne pakuje sobie na czubek głowy. Nie po to, by chwalić się mięśniami, a zwyczajnie nie przegrzać. Marzec to zdradliwy miesiąc, najwyżej wypiję trochę więcej piwska i pójdę spać po robocie. — Co to za badyl? — wskazuję brodą na sadzonkę, którą trzyma kobieta. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Koledze jest wesoło. Dobrze. Ostatnio Annika zagląda tu, kiedy tylko może i choć czasu ma na to rzeczywiście niewiele, to wykorzystuje go maksymalnie. Niejednemu już pewnie łupnęło pod czaszką od jej komend, próśb i pytań — od niewinnych czy czegoś panom potrzeba? poprzez występy podobne dzisiejszemu, aż po wszelkie próby niesienia realnej pomocy. Nawet chwycenie za łopatę. Ostatnio to Wilsona zagoniła do tej roboty. Przez to wszystko prace w laboratorium szły powoli i nie zanosi się na to, by coś miało się w tej kwestii zmienić. Nawet dział rozwoju szeptał coś o przestojach. Dział rozwoju nigdy nie miał przestojów. Dla nich zjawisko obstrukcji zwyczajnie nie istniało, choćby świat się walił, a kryzys pukał do Piekła bram. Świat stanął na głowie, a z nim także Annika. Nerwowa, pełna niepokoju, ale chwilowo szczęśliwa, że szepty przestały wypełniać jej czaszkę. — Widzisz, kolego, jakim jesteś szczęściarzem? — Nie umknęła jej uwadze podprogowa sugestia. Ta nie zasługiwała na więcej atencji, niż krótkie— — Zamiast dokładać się siłą mięśni do tamtego bezhołowia, pomożesz damie — dla niektórych to argument całkiem przekonujący, a cała reszta Anniki nie obchodziła. Nawet córka van der Deckenów w otoczeniu marynarzy musiała nauczyć się odpowiadać na zaczepki. Zwłaszcza taka wszędobylska i przemądrzała. Ta nie zrobiła sobie wiele z prywatnego pokazu rzeźby urabianej na przerzucaniu gruzu, czy tam wiader z rybami. Ramoneski nie zaszczyciła spojrzeniem, zarysy ciała pod podkoszulkiem ledwie musnęła wzrokiem. A okulary rzeczywiście pasowały do całości. Pod tym względem lepsza była już tylko łopata. — To krzak hortensji. Kiedy zakwitnie, będzie tu wyglądał jak brokat na podbitym oku, jeśli nie ogarniemy tej ulicy. Ale to też trzeba zrobić — odstawiła badyla na ziemię. Ostrożnie, by nie uszkodzić korzeni. — Jeśli możesz, wierzchnią warstwę odgarnij w osobne miejsce. Lepiej, żeby poszła na sam wierzch, jako ta najżyźniejsza — nie dość że dała łopatę i zadanie, to jeszcze wymagała precyzji wykonania! |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
Śmieję się nieironicznie, spoglądając na nią jak na najlepszego komika undergroundowej londyńskiej sceny. Co prawda daleko jej do poczciwej Pam Ayres, ale ewidentnie nie traci poczucia humoru. — Widzę koleżanko, widzę. Tyle że z ciebie taka dama, jak ze mnie brytyjski lord — odpyskowuję, mrugając okiem w tej zaczepce. Brytyjski — owszem. Lord? Nigdy. — Koło damy to ty nawet nie siedziałaś — dodaję, aby zaraz potem znów wbić łopatę w ziemię i przerzucić ziemię zgodnie z jej życzeniem. Nie znam się na markach ubrań czy ich kolorach (są trzy — fajny, chujowy i pedalski), nie potrafię rozróżnić statusu człowieka po jego butach. Wiem, że kiedy ktoś babra się w ziemi, sadzi kwiatki na portowej ulicy, a w otoczeniu nie ma rzeszy fotoreporterów gotowych umieścić jego facjatę w jednym z popularniejszych periodyków, to ani damą, ani lordem nie jest. Może jednak ma coś z królowej, rozkazy idą jej widać doskonale, albo to ja jestem tak ugodowy? Praca na statkach, dla van der Deckenów, na transportowcach i w stoczni, wystarczająco nauczyła mnie, że czasem należy zamknąć mordę i robić swoje, a czasem postawić się i nie pozwalać sobie. Co do kobiet, nie jestem wybredny, aby nie chodziła po statku (bo to przynosi pecha), a jestem grzeczny i ułożony. Z ciekawością spoglądam na badyl, który trzyma w ręce, gdy objaśnia mi jego sens. — To potem ten krzak lepiej otoczyć ostrokołem, bo jak znam roboli z Latającego, to ktoś go zaraz zdepcze — podśmiechuje się, ale zgodnie z sugestią przerzucam wierzchnią warstwę gleby w wyznaczone przez nią miejsce. — Może jeszcze ci zamek z piasku do tego usypię, hę? — zaczepiam znów, bo sprawia mi to znacznie większą rozrywkę niż machanie łopatą, przy którym nawet szczególnie się nie męczę. — Jak głęboko chcesz ten dół? — pokazuję rękami na szerokości. — Pięć cali? Stopa? Tyle dobrze, że imperialny system miar obowiązuje i na statkach i w tym kurwidołku zwanym Wolnymi Stanami Ameryki. No i dały mi wolność, nie będę narzekać. Łopata przesuwa się od dołu do góry, a ja gotów jestem kopać nawet na jard w dół, jeśli tyle potrzebuje chwast odpoczywający teraz na ziemi. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Dobry humor to jedyne, co jej pozostało, gdy kolejne klepki odklejają się od wymęczonej szeptami głowy. Tymczasowa cisza w tym tłocznym wnętrzu jest jak zaproszenie do wypełnienia jej kontrastem — śmiechem, zabawą, czymkolwiek, co nie przypomina o mgle i nocach spędzonych na liczeniu stad owiec i szwędaniu się po pustym mieszkaniu. — Teraz to mnie ranisz, kolego. I moją matkę też — tak się starała… — Rzeczywiście, Guliana wręcz chodziła na rzęsach, by przejąć ciężar wychowania córki niemal wyłącznie na siebie. Nie wszystko poszło jak krew w piach, ale bądź grzeczna rzadko szło w parze z jak cię biją, nie bój się oddać i wszystkim, co mimochodem Annika wpoiła od chłopców. Czasem jedno musiało wyprzeć drugie. A bezczelność się opłaca — pozwala oszczędzić pęcherzy na dłoniach. Tym należącym do brytyjczyka z pewnością nic już nie zaszkodzi. Uśmiechnęła się złośliwie. Mogłaby od progu wrzeszczeć o powiązaniach rodzinnych, dać cynk prasie o swojej obecności tutaj i pozwolić się ująć od najlepszego profilu jak głaszcze dzielnych marynarzy po brodach i rozdaje im makaroniki. Tylko po co? Nie po to tutaj przyszła. Najlepszy jej profil już ujął Piekielnik na wiecu. Wystarczy. — A pomożesz mi zbudować ostrokół? — Poderwała łeb do góry, jakby rzeczywiście rozważała coś takiego, wreszcie podjęła, już na poważnie. — Maywater to mój dom i chcę, żeby był ładny. A w moich rękach badyle rosną bardzo szybko — urwała, jakby na ułamek sekundy przyszła refleksja, której nie dała po sobie poznać. I jak gdyby nigdy nic, kontynuowała. — …więc mam nadzieję, że jednak będą uważać, wypinając się na moje krzaki. Nikt nie lubi wyciągać pędów z tyłka, a tym może się to skończyć — bo nikt nie zabronił jej podbić efektów sadzenia magią. A to właśnie zamierza zrobić — jeśli nie dziś, to innym razem. Fachowiec kopie nie najgorzej, słucha też bezcennych rad. Annika jest zadowolona i chętnie żartuje sobie dalej. — Skoro już ustaliliśmy, że nie jestem damą, to nie należy mi się zamek. Wystarczy że wykopiesz dół i później ładnie go zasypiesz… Taki na stopę wystarczy. — Dodała po szybkim zerknięciu na badyl i jego korzenie. Za głęboki sprawiłby, że pędy przegniją i wtedy faktycznie nici z pięknego skwerku. — Dziękuję, wspaniały dołek — jeszcze tylko takich kilkanaście. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
Obserwuję złośliwy uśmiech, a ten nie wywołuje we mnie żadnej złości. Wręcz przeciwnie — rozbawienie. Nie pozostaję jej dłużny. — Ej, nie obrażałbym ci matki — mówię ze sztuczną powagą w tonie. — Obrażam tylko ciebie. Szczerzę się pokazując pokrzywione i pożółkłe zęby. Lili to nie przeszkadza, a bynajmniej nie mówi o tym. Albo mówi, a ja nie słucham? Chcę dodać, że tak właściwie to mógłbym zwyzywać jej szanowną mateczkę, jeśli tylko zaszłaby mi za skórę, ale się powstrzymuję, bo nie widzę w tym żadnego sensu. Swoją zostawiłem lata temu na bostońskiej ziemi, uciekając niczym tchórzliwy szczur pod pokład. Fala nie zalała nas tamtej nocy. Zwyczajnie ja złamałem obietnicę. No i chuj. Taki los. — Słuchaj, pomogę ci nawet postawić go wokół całego Maywater, jak kupisz mi flaszkę i fajki. Tam jest sklep — wskazuję palcem, natychmiast potem wyciągając z kieszeni bojówek paczkę Marlboro. Czerwone, stosunkowo niejebiące żulem. Nadrabiam za nie. — Dolar i trzydzieści pięć centów. Damę na pewno stać na godziwą zapłatę dla robola — mrugam okiem, odpalając papierosa. Zaciągam się nim, wypuszczając chmurę dymu w górę, gdy kobieta dalej mówi. — Jak ostro. Wszystkim tak grozisz? — znów uśmiecham się, coraz bardziej rozbawiony kierunkiem, w którym zmierza ta rozmowa. Nie wyobrażam sobie, by jej drobne dłonie były w stanie zagrozić przerośniętym byczkom, które życie spędzają na kutrach Latającego Holendra, ale jak to mówią — dla chcącego nic trudnego. Może gdyby odpowiednio się skupiła albo nie była niemagiczną pizdą, tak byłoby jej łatwiej. Nawet nie wnioskuję, że założona przeze mnie prawda może być ledwie farsą. Czarownicy, chociaż na całe szczęście i zdrowie Lilith, w Hellridge występują w znacznej ilości, dalej są ledwie mniejszością. Szanse, że spotkałbym czarownice ot tak przypadkiem, są nikłe. — Wiesz — na moment opieram się o łopatę, strzepując siwy popiół. — Tam skąd pochodzę, nikt nie patrzy czy jest ładnie, tylko czy jest tanio i stosunkowo mało śmierdząco. W Maywater masz Deckenów, a prawda jest taka, że gdyby nie oni, to cała ta wasza wieś byłaby tylko jebaną dziurą po... — spoglądam na wyrwę w ulicy. — Po chuj wie czym — znowu wzruszam ramionami. Biorę się za robotę, wiedząc, że przyroda nie lubi próżni. Tam, gdzie teraz jest dołek, ma znaleźć się badyl, więc zajmuję się kopaniem następnego. — Bardzo proszę. Widzisz, jak przyjemnie się zrobiło? Jeszcze trochę, a zostaniemy przyjaciółmi. Nie znam jej imienia i pytać nie zamierzam. Kopię dalej. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
— A więc cały czas próbujesz mnie obrazić — uśmiech z gatunku podłych zastępuje inny, mniej wystudiowany. Niezbyt uprzejma wymiana zdań niesie za sobą dużo mniejszy ładunek emocjonalny, niż nienachalne formy wsparcia niesione przez ekipę w laboratoriach. A chodzenie przy Annice na paluszkach stało się najgorszym możliwym wyjściem, odkąd dokładnie to samo robi Moriarty, gdy tylko ta wraca do domu. To przedłużenie najgorszego koszmaru nie ma tutaj racji bytu. I daje potrzebną ulgę, że ktoś jeszcze na tym świecie może ją traktować inaczej, niż jak bombę, którą wystarczy tylko szturchnąć, by wystrzeliła. Nie może mieć o to pretensji, od pewnego czasu wszystkich przekonuje, że tak właśnie jest. I może wcale tak bardzo się nie mylą. Przecież bliska jest samozapłonu — kwestią losową pozostaje, kto znajdzie się wtedy w pobliżu. Rzekomo. Bo Annika już dobrze wie, kto wylosuje ten przywilej. Jedna z brwi podskakuje do góry — zwiastun słabo ukrywanej satysfakcji. Długo nie czekała na okazję, by się odwdzięczyć za poprzednią pyskówkę. — Dolar i trzydzieści pięć centów? Stoi. Zwykle płacę po robocie i miało być to pięć dolarów, ale skoro jesteś tak tani… — I nawet nie zabrania mu robić przerw na papierosa — ludzka pani, zaznaczająca swoją obecność ostrokołem, karłowatym krzakiem i samą swoją inwazyjną obecnością. To ostatnie w szczególności — niewielka rozmiarem, ale zabierająca życiową przestrzeń w sposób, na który jakimś cudem godzą się obecni na miejscu robotnicy. — Nie lubię gróźb, wolę ostrzeżenia — i rzuca nimi swobodnie, jakby wprawiona w tym od dziecka. Ale wszyscy dobrze wiedzą, że przemoc Annikę obrzydza. A rzeczona farsa kusi, by ciągnąć ją dalej. Jest mało wyszukana, ale nieszkodliwa. Lecz przede wszystkim niewinna i dająca poczucie anonimowości. A że kosztem losowego robotnika? Przecież dostanie pięć dolarów i nikt mu nie batoży pleców. Pierwszy krzak wkrótce wyląduje w wykopanym otworze, a Annika wraca spojrzeniem do mężczyzny, co spoważniał jakby. Osobliwa zmiana tematu, osobliwa zmiana tonu. Żadne z powyższych nie mogło przejść niezauważenie. I nawet jeśli to tylko niewinna rozmowa, to słowa uznania brzmią na całkiem szczere — mogłoby kruszyć lód w sercach, że lojalność wobec Deckenów wymyka się nie tylko półsłówkami, ale i pełnoprawnym peanem. Uśmiech w odpowiedzi nie zadaje pytań o poczytalność, ani nie drwi. Nawet skłania Annikę, by pochylić się trochę, przybliżyć ciut. Niech zęby będą sobie żółte, a zapach godny menela. I tak nie zamierza całować się z marynarzem, jakkolwiek nie byłby rozkoszny w tej swojej lojalności. — Wiesz — jak echo; cichsze, nie mniej poważne. — A ja się z tobą absolutnie zgadzam. Czy każdy posadzony krzak nie był tego dowodem? Annika rozbija się po tym rumowisku, kiedy tylko może, niepokoi się o jego stan, niepokoi też pracowników. Ale robi, co może. I mężczyzna naprzeciwko również. W tym są jednakowi. Badyl ląduje w dziurze. — A było nieprzyjemnie? Przepraszam za moje maniery, mogłam podziękować przed rozpoczęciem pracy — oczywiście, że zostaną przyjaciółmi. Taka ilość wzajemnych uszczypliwości nie może się zmarnować. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
— Jak mi idzie? — reaguję z ironią, szczerząc się przy tym potwornie. To nie kwestia jej urody — jest odpowiednia. To nie kwestia zainteresowania — nawet jeśli bym chciał, Lila prawdopodobnie zabiłaby każdą kobietę, jaka znalazłaby się w moim pobliżu. A jeśli nie, to chociaż lubię myśleć, że tak właśnie by było. To kwestia tego, że bywam wrednym chujem i mam takie nieodparte wrażenie, że ona również. Ubrana dobrze, nos wystawiająca w górę, wydająca rozkazy jak rasowa matrona. Nie pytam, skąd pochodzi ani co tu robi. Zapewne jest ucieleśnieniem kobiecej energii zamkniętej w myciu garów. Zwracam uwagę na jej dłonie, przyglądając im się, ale nie dostrzegam tam śladów pracy — typowe. Dołki same się nie wykopią, przecież damulka (już ustaliliśmy, że nią nie jest, ale aspiruje) nie pokaleczyłaby sobie rączek drzazgami z łopaty. Mnie drzazgi nie obchodzą, ostatni raz krem miałem na sobie na wsadziłem twarz w ciasto, które upiekła Al-Khatib. — Plus flaszka. Za paczkę fajek i butelkę wódki wszystko tu załatwisz. Zresztą nie tylko tu. To ogólnoświatowa waluta — oprócz arabów. — Oprócz arabów. Wiesz, że oni nie piją? — parskam śmiechem pod nosem. Zapłata jest uczciwa, a ja i tak na nią nie liczę. Jestem tu z czystych wyrzutów sumienia, bo Deckeni zrobili dla mnie zbyt wiele, bym mógł ot tak zostawić ich w potrzebie z rozjebaną połową ulicy w Maywater. Pamiętam, że gdy jest ciepło, jest tu naprawdę sporo turystów. Okoliczne knajpki z czegoś muszą żyć. Ot taki za mnie dobry chłopak. — Mmm! A mnie? Przed czym ostrzeżesz? — brwi unoszę w górę, znów racząc ją wątpliwej jakości uśmiechem. Grudy ziemi twardnieją, gdy kolejny dołek zostaje wykopany zgodnie z życzeniem kobiety. Za łatwy jestem dla niej. Poddaję się woli i znów wbijam łopatę w kolejne miejsce, przyglądając się, jak ta obchodzi się z tym badylem (zupełnie zbędnym na moje oko). — Zawsze wiedziałem, że mądra z ciebie baba — zawsze. Od piętnastu minut. — Dlatego przyznasz mi rację, że te połamane drzewa dodają uroku temu miejscu. To jak dewiza — na chwilę opieram łopatę o własny brzuch, by rękami rozpościerać nieistniejący napis. — Nie przyjechaliście tu dla drzew, wypierdalać na plażę — doskonale zdaję sobie sprawę, że pozory są potrzebne. Ładnie przystrzyżona trawa, posadzone kwiatki i drzewka — to wszystko sprawi, że do Maywater wkrótce przybędą turyści. Turyści zostawią kasę. Proste jak budowa łopaty. Ta znów powędrowała w ziemię, przerzucając kolejne jej grudki na bok. Który to już dołek? Trzeci? Wart flaszki i fajek. To na pewno. Widzę, jak odrobinę się pochyla i patrzę z góry na małą istotę w ładnym płaszczyku. — Wystarczy mi uścisk dłoni i poklepanie po plecach, pani kierownik. Powinienem się cieszyć, załatwiłaś mi prostą robotę — patrzę na leżące w oddali cegły i gruz. — Jak się nazywasz? |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Szum oceanu i gwar generowany przez tych przekrzykujących się kawałek dalej, każda uszczypliwość pod jej adresem i słowa — może nie tyle kłamliwe, co zwyczajnie mijające się z prawdą — wypełniają przestrzeń i— Co niezwykłe — umilają pracę. Jej — z całą pewnością, wystarczy bowiem, że są czymś innym, niż szept. A mężczyźnie dotrzymującemu jej towarzystwa? On nie zgłasza sprzeciwów. Zmarszczyła nos i wykrzywiła usta w udawanej zadumie. — Starasz się, doceniam — stwierdza wreszcie. Wychowała się w specyficznych warunkach, gdzie delikatności przeciwstawiała domową dyscyplinę i wszystkie jej pochodne. Zrobiła wiele, by nie dać się skrzywdzić byle komu. A mężczyzna przed nią — jakkolwiek brutalnie to nie zabrzmi — jest byle kim. I Lilith jej świadkiem, jak trudno Annice patrzeć na mężczyzn inaczej, gdy żaden — na całym, plugawym świecie — nie spełnia jej oczekiwań. Nawet do własnego męża nie chce podchodzić za blisko. Tańczy z nim cza–czę, odkąd pamięta. Krok do przodu, dwa kroki w tył — zawsze w tym samym schemacie. W schemacie, w który sam ją wtłoczył i torturował tak oboje przez całych pięć lat, bo nie miał wcześniej jaj, by wyznać prawdę. A miał na to dużo czasu. I całą setkę listów. Złośliwość jest dziś łatwiejsza, daje kontrolę nad sytuacją i w krytycznym momencie pozwala obrócić wszystko w okrutny żart. Jak całe to spotkanie. — Dostaniesz i jedno i drugie — przeniosła ciężar z nogi na nogę, gapiąc się na adresata swoich zapewnień. No ładnie kopie te dołki, nie można odmówić mu posłuszeństwa i stosowania do nawet najbardziej absurdalnych wytycznych. Dostanie nagrodę, Annika ma u niego dług. A ona spłaca wszystkie. Tymczasem dzielny marynarz z brytyjskim akcentem daje się poznać jako człowiek wielu kultur. Aż kusi, by dopytać o więcej. Annika dopytuje więc. — I nie śmierdzą też? — Pytanie ważne z perspektywy damulki, wcale nie personalny przytyk. Wcale. Jeszcze kilka badyli więcej opuszcza bagażnik. Nie muszą dziś wkopać absolutnie wszystkich, ale Annice nigdzie się dziś nie spieszy, więc czeka. Rozpakowuje kolejne i Jack wie już że te na pewno wylądują w ziemi. A mnie? Przed czym ostrzeżesz? To proste. — Przed tym trzonkiem. Wyczułam w nim kilka drzazg — odpowiada mu uśmiech łagodniejszy i rzut oka na rzeczony przedmiot. Może się śmiać z delikatności jej dłoni, ile tylko sobie zażyczy. Faktem jest jednak, że niejedno te dłonie potrafią, niejedno wyczuwają. Niejedno już zrobiły. Niejedno jeszcze zrobią. I nie będą się wstydzić swojej delikatności. Najważniejsze, że nie mają problemu z wetknięciem badyla tam, gdzie badyl ma stać. A usta potrafią polecić jego wkopanie wedle swojego życzenia. Wszystko się zgadza, wszystko na swoim miejscu. Bo oczywiście — mądra z niej baba. — Rzeczywiście, urocze. Ozdobimy je papierem toaletowym i powiemy, że mamy tutaj kampus, a to efekt ich ostatniej dzikiej imprezy. — ...albo zachowamy je do Męczeństwa Aradii. Razem z tą wyrwą. Będą bezpośrednim symbolem męczeństwa, szczególnie mojego. Bo fizycznie mnie boli, jak na nie patrzę. Pozory to jedno, czym innym są nastroje społeczne. Ludzie się boją, a przeorana ulica ciągle im o tym strachu przypomina. Annika również się boi, zwłaszcza w nocy. A ten strach powoli przeżera jej mózg. — Da się załatwić — Uścisk dłoni, poklepanie po plecach, a nawet napiwek. Czy tam nawódnik. Wszystko jedno. Kolejny badyl, kolejna dziura. Prosta robota, wręcz spacerek po parku, a do tego jej bezcenne towarzystwo. No czy można trafić lepiej? Oczywiście, że można. A jej przemiły zleceniobiorca dość się już dziś nawybrzydzał. Kolejny uśmiech. I zawahanie. — Annika — pierwsze nazwisko zdemaskowałoby cały jej fortel. Drugie już przestaje ją bawić. Zaś inne opcje… Od moralnie wątpliwych po absolutne morderstwo na zdrowym rozsądku. Zatrzymuje się więc na imieniu — a ty? — i na odbiciu piłeczki. Wypada znać personalia tego, co tak tyra na jej korzyść. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
Kiwam głową jakby w ironicznym podziękowaniu. To jednak komplement, oszczerstwa prawie mi wychodzą. Nie chcę doprowadzić jej przecież do łez, ot zwykłe przekomarzanki w marcowe południe. Doceniam fakt, że zastanawia się nad tym i kontempluje co mi odpowiedzieć, tak jakbym znalazł w niej kompana do żarcików. Ciężko jest to określać inaczej, bo daleko mi do ludzi stroniących od towarzystwa, nawet jeśli w jakiś sposób ukochałem sobie samotność. Nigdy tak naprawdę samotny nie byłem. Poczynając od twardej ręki ojca na statku Deckenów, po The Drunken Liar. Nawet w pojedynczej zimnej celi londyńskiego pierdla nie byłem samotny, bo towarzyszył mi dobiegający z każdej strony krzyk. Ktoś kogoś bił, ktoś kogoś zabił — nauczyłem się tego i przywykłem. Tutaj jest inaczej, bo ciszej. Maywater w sezonie ma może 3 zadymy na miesiąc, gdy pijany turystyczny pies spuszczony ze smyczy żony, uderzy nieprzyjaciela w tawernie. Pech, że wrogiem okaże się marynarz Latającego Holendra. Ci, nawet trzymani krótko, potrafią dopierdolić. Wiem, bo od nich się uczyłem. — Królowo, jesteś dla mnie zbyt dobra! — wypalam na cały głos teatralnym tonem, śmiejąc się przy tym. Jeszcze szybciej wbijam łopatę w ziemię, jakbym chciał udowodnić jej, w tych naszych koleżeńskich żartach, że jestem wart swojej ceny. Tani jak dziwka z Sonk Road, ale obowiązkowy. Ot, autoreklama. Przestaję dopiero na zadane pytanie, przekręcając głowę w bok. Tłumaczę Al-Khatib od lat. To nie smród, to zapach mężczyzny. — Śmierdzą jak gówno wielbłąda — mówię z pełną powagą w głosie. — Wiesz co to wielbłąd? Taki koń z garbem — pozwalam sobie na prędkie wyjaśnienia, nim zdąży odpowiedzieć. To nie tak, że traktuję ją, jak głupią. Jest rozkapryszona — to widać w każdym jej poleceniu i wymyślnym sadzeniu badyli w centrum Maywater. Jest rozpuszczona — to widać w tym, jak perfekcyjny musi być dołek (albo to ja jestem tak doskonały w kopaniu, może powinienem zainteresować się robotą na cmentarzu?). Jest ładna — nie jestem ślepy. Spoglądam na trzonek łopaty, a potem na własne dłonie. — I takie to narzędzie dałaś mi do pracy? A co jeśli bym się zranił? — grube palce zaciskam na wystającym z kciuka lewej dłoni kawałku drewna, ale ten za nic nie chce wyjść. Co mogę zrobić? Wzruszyć ramionami. — Zdradzę ci sekret. Jakbyś nie kremowała rąk i pracowała trochę więcej, też byś miała drzazgi w dupie. Niedosłownie. Nie zamierzam udawać, że nie widzę, że nie ma włosów ubrudzonych sadzą albo fartucha mąką. Nie uważam, że praca w biurze ma sens, nawet jeśli coś przekonuje mnie, że takie zawody też są potrzebne. Domyślam się, że jest podrzędną księgową, być może u Deckenów. Nie prowadzi nawet sklepu, bo miałaby poobgryzane z nerwów paznokcie. — Kampus studentów? — nie jestem pewien, bo nikt nie zaznajamiał mnie z uniwersyteckim słownictwem. — Jak chcesz, to mogę załatwić papier toaletowy w bardzo korzystnej hurtowej cenie. Szary i drapiący — mrugam lewym okiem, jakbym sprzedawał jej właśnie kawior. Ręce wytrzepuje z brudu, znów patrząc na drzazgę w kciuki. Prawdopodobnie, gdyby o nich nie wspomniała, tak zupełnie bym ją zignorował, aż do czasu, gdy dociskając palce do kierownicy motoru, poczułbym faktyczny ból. Łopata stoi twardo wbita w ziemię, kilka wykopanych dołków aż świeci pustkami, czekając, aż damulka wepchnie w nie swoje badyle. — Jack — podaję jej bez oporów prawą dłoń, chociaż ta jest brudna od ziemi i łopaty. Nie wypada nie uścisnąć. — Czas mi się kończy, więc masz dwie opcje. Mogę ci wykopać jeszcze jeden dół albo przyjechać tutaj jutro, a po robocie zabrać cię na piwo. To jednorazowa oferta. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
No i pięknie. Ziomeczki. Kompani. Towarzysze. Tawerna w Maywater to nie miejsce dla Anniki — podobnie jak Sonk Road — jej dzisiejszy towarzysz zaś przystaje perfekcyjnie do obydwu— …a i tak bawi. W taki sam sposób, w jaki bawić może niedźwiedź na rowerze. W sposób prostacki i zaskakujący. Albo to tylko przemawiająca przez Annikę obłąkana desperacja i pogłębiający się kryzys zdrowia psychicznego, na jaki w tych czasach kobiecie zasugerowano by tylko jedną odpowiedź, za którą sugerującemu należałoby się wyrwanie przyrodzenia. Najlepiej razem z kręgosłupem. — To te same wielbłądy, które ponoć wymieniają na żony? — Mało przekonująco, ale zdecydowała się zgrywać głupią. Wspaniałego towarzysza znalazła, perełkę prawdziwą. Źródło bezcennej wiedzy o różnicach kulturowych i nutach zapachowych noszonych w dalekich krajach. Aż kusi przynieść którejś łajbie pecha, bez pardonu wtargnąwszy pomiędzy załogę, i wypłynąć. I może znaleźć pamiątkę równie paradną, co szlafrok Johana i obnosić się z nią, jak z największym klejnotem. Może kiedyś. Gdy nie będzie miała już nic do stracenia tutaj. Gdy Maywater nie będzie już przypominać powojennego krajobrazu i gdy Annika nie będzie obawiać się tak wielu rzeczy, co teraz. Nie przypuszczałaby jednak, że jej towarzysz tak bardzo zlęknie się trzonka. Aż wzięła się pod boki, ściskając w jednej dłoni parę rękawic, które w końcu ściągnęła na chwilę ze spoconych dłoni. — Takie mam, to takie daję. Twoi koledzy nie byli zbyt delikatni i trzeba było szybko podmienić trzonki. A gdybyś się zranił, to byłoby jak braterstwo krwi, bo ja już dziś wyciągałam drzazgę z palca. — Uniosła brew. I co? Nawet pokremowanych rączek zaszczyt nie ominął. — Rękawice się nosi do pracy, nie rozdają wam żadnych? — Co za okrutne niedopatrzenie. Litościwa natura kazałaby Annice oddać swoje, gdyby nie dwa, istotne fakty. Pierwszy, właśnie są potrzebne jej, a drugi— Wziąłby, rozciągnął i zniszczył. Bo dzieli ich dokładnie tyle rozmiarów, co liczba zer w stanie konta jego i Deckenów. Mniej więcej. — Kampus studentów — potwierdziła, wciągając rękawice z powrotem i ładując badyle do dziur. Szybko, dając porządnemu robotnikowi możliwość zasypania ich wreszcie — to tak jeszcze w ramach powrotu do drzazg w dupie? Mam nadzieję, że zanim zdążyłbyś ten papier dostarczyć, to zostanie już posprzątane — nie wątpi to, słucha sugestii, również po to znajduje czas, by się tędy włóczyć. By później szepnąć słówko, komu trzeba. Jak wydawać pieniądze to mądrze i na realne potrzeby. A nikt nie identyfikuje potrzeb lepiej, niż będący na miejscu i zapuszczający wici. A mężczyźni, wbrew obiegowej opinii, uwielbiają paplać. Jack jest tego najlepszym przykładem. — Jack, to zapamiętam. Miło mi — uśmiech. Odrobinę za szeroki i nieco asymetryczny. Ściągnięcie rękawiczki i śmiały uścisk. A bo to pierwszy raz ubrudziła sobie dłonie? I nie ostatni, ubrudzi się jeszcze więcej razy i na więcej sposobów, niż przypuszcza. Ale nie tym razem. Miłe przekomarzanki są granicą, za którą Annika wychodzić nie zamierza. A piwa nie pije — lubi swój brzuch takim, jakim jest. Czyli płaskim. — Możesz przyjechać jutro i pomóc kolegom z brukiem. Dziś miałeś dopust i nie sądzę, żeby to się powtórzyło, bo coś mi mówi, że kiedy pojawię się tu następnym razem, będę miała kolejkę chętnych do pomocy — nie dość, że rozpuszczona, to jeszcze pewna siebie. Wyciąga z kieszeni dziesięć dolarów i wsuwa w brudną łapę Jacka. Robota wykonana, można oddać łopatę i rozejść się w pokoju. /przekazuję 10 dolarów Jackowi |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Jack Remington
ANATOMICZNA : 13
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 227
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 32
WIEDZA : 9
TALENTY : 11
— Oi, wielbłąd jest wart więcej niż żona. Dla arabów — bo przecież nie dla mnie. Przez chwilę w moich myślach zjawia się Lila i jej mąż, któremu z największą przyjemnością bym wpierdolił. Mam taką zalotną teorię, że ten, kto bije baby, ma małego siura. Nie wliczam w ten poczet syren. Syrena nie jest człowiekiem, a ja jestem mięsożerny. Opieram się na trzonku łopaty, jakbym chciał wyjawić kolejny z sekretów. — Rozmawiałem kiedyś z jednym, który twierdził, że sprzeda mi swoją za beczkę spirytusu — brwi unoszą się wyżej w wyzwaniu. — Nie wziąłem, mam swoje wartości. To mogłaby być moja dewiza, moja największa duma, bo jak żyję, kobiety nie uderzyłem ani nie wymieniłem na alkohol. Smutna rzeczywistość tamtej strony świata rzadko kiedy dociera do Stanów Zjednoczonych, które wydają się mieć swój własny ekosystem. Jakby zamknięcie się na wszystko dookoła miało uczynić z tego miejsca kraj cudów. Większość z tych ludzi to idioci, a ja sam wykształceniem nie grzeszę. Takie słowa coś więc znaczą. Śmieję się na komentarz o rękawicach, kręcąc z niedowierzaniem głową. Żadna to ujma być wziętym za robola Deckenów, nie bez powodu przecież spędziłem u nich najlepsze lata życia. — Ty?! Drzazgę?! — oburzam się z wyraźnym zdziwieniem. Przyglądam się rance na paluszku damy. — Nie pomyliłaś jej z niczym? Może to była naklejka zdjęta z opakowania dobrej herbaty? — brytyjskiej. Wyobrażenie o niej z łopatą uderza jak bicz. Na pewno nie. — Koleżanko, mylisz mnie z kimś. Nie robię dla Latającego Holendra. Jestem tu przejazdem i ze zwykłego szacunku. W mojej pracy jedyne rękawice, jakie mogą się przydać to te bokserskie. Kiedyś ci opowiem, ale nie dzisiaj — brzmi jak obietnica. Muszę jej przyznać, że poczucie humoru odziedziczyła po reszcie roboli, ale dalej nie dopytuję, skąd się tu wzięła, zakładając, że moje teorie są słuszne. — To będziesz miała szansę znowu obrzucić skwerek. Widzisz, ile radości mogę ci dostarczyć z pomocą szarego papieru do dupy? — żeby nie powiedzieć gorzej. — A jak ładnie poprosisz, to załatwię też konfetti. Tylko nie wiem skąd. Ściskam jej dłoń pewnym ruchem, przypatrując się kobiecie chwilę dłużej, jakbym miał coś w niej znaleźć. Krótki uśmiech to ozdoba przybitej umowy i dobrze wykonanej pracy, którą przecież nie zarządza. Krótka robota to tylko forma spędzania wolnego czasu, którego południami i popołudniami mam zbyt dużo. Wiem, że zaraz trzeba wsiąść na motor, wrócić do Sonk Road i przestać wdychać jod w płuca, a zacząć truć się spalinami. Nie mogę powstrzymać wrażenia, że miasto, które miało być wyobrażeniem wolności czarowników, jest tak sponiewierane problemami pierwszego świata. 10 dolarów to symbol takowych, a ja przyjmuję je, zaraz potem wsuwając do kieszeni spodni. Kilka drobniaków radośnie podskakuje, witając Hamiltona. Brudna dłoń znów łapie za łopatę, uśmiechając się pod szorstkim wąsem. — Koleżanko, jestem od nich lepszy. Przecisnę się przez tę kolejkę. Dzięki drzazgom faktycznie czuć pracę, a tak? Machałbym tylko łopatką jak w piaskownicy. I znajdź mi rękawice — dwanaście uderzeń narzędzia w ziemię usypuje kolejną górkę, w której ląduje kolejny badyl. zt x2? <3 |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Sonk Road
Zawód : właściciel pubu "The Drunken Liar"
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 181
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 11
Arabskie noce w wyobraźni Anniki już śmierdzą wielbłądem i suchym pyskiem — czyli koszmarem szanującego się marynarza. Jak krąg życia, w którym opływasz cały świat i orientujesz się, że w swojej kulturze jednak najlepiej, wracasz więc, trafiasz do zapyziałego Maine— —by obudzić się z drzazgą w paluchu, kopiąc doły dla jakiejś samozwańczej księżniczki. Życie jest piękne. — Bo ty porządny facet jesteś, Jack. Poznałam od razu — wcale nie, ale ani nie ma to znaczenia, ani nie jest jednym z tych kłamstw, które wypalają dziurę w języku. Wręcz przeciwnie, to przechodzi gładko przez usta i łechce tam, gdzie marynarze lubią najbardziej. Oczywiście, że po serduszku. Rozmawia się jej naprawdę dobrze, gdy nie musi uważać na to, co mówi i czy aby nie uraża niczyich uczuć. Jack może pozwolić sobie na ten sam luksus nie wiedząc, z kim rozmawia. Czy wszystko nie może być takie proste? — Rzeczywiście, mogłam pomylić z wykałaczką. To prawie jak trzonek łopaty, bo też z drewna — wypowiedź podsumowała najbardziej niewinnym z uśmiechów. Nieważne, czy jej uwierzy, ani czy weźmie ją za idiotkę — ważne, by kopał ładne dziury. Obcałować paluszki może sobie sama. I miała już powiedzieć to i na głos, gdy padła informacja. Z szacunku nie handlowało się kobietami za alkohol z niepijącymi arabami, z szacunku tych samych kobiet się nie biło, z szacunku można też było urządzić sobie wycieczkę do Maywater i zrobić użytek z łopaty, kopiąc piękne dołki na głębokość stopy. Informacji o rękawicach bokserskich nie skomentowała, ignorując zarazem obietnicę. Wyglądał na takiego, co potrafi przywalić, akurat w tym nie znalazła niczego nadzwyczajnego. A równie dobrze mogli się już więcej nie spotkać. Nadzwyczajny był tylko szacunek, za którego sprawą przywiózł tu dziś swój tyłek. Dla Anniki brzmiało to jak przegrany zakład. Aż uśmiechnęła się do własnej, ulotnej myśli. To byłaby próżna złośliwość tuż po tym, jak dziesięcioma dolarami podwoiła wartość jego usługi. I ma wielką nadzieję, że na to konto wypije za nią choć jedną kolejkę. Z szacunku. — Wierzę. I zobaczę, co da się zrobić — tamten gęgający łysy chujek stojący na drugim końcu ulicy stoi jak widły w gnoju już dobrych pół godziny, trzymając się pod boki i oglądając robotę z bezpiecznej odległości. Widać, że kierownik. On nie będzie już potrzebował rękawic. /zt <3 |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy