Huśtawka Postawiona na środku jednej z łąk Padmorów wpisała się już w stały element krajobrazu. Huśtawka cieszy dzieci i zakochanych, którzy uwielbiają spędzać na niej słoneczne letnie wieczory. Chociaż mechanizm odrobinę skrzypi przy mocniejszym odepchnięciu się, wydaje się, że tak solidnej konstrukcji nie ruszy nawet najpotężniejsza wichura. Z huśtawki rozciąga się widok na Wallow, co dodatkowo czyni to miejsce wyjątkowo romantycznym. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
23 stycznia 1985 — I pamiętasz, wtedy przewróciłaś się na nos i rozdrapałaś sobie kolana — ze spokojem skończył historię tamtego wrześniowego poranka, gdy wspólnie z resztą familii wybrali się na grzyby do pobliskiego zagajnika. Było wietrznie, zawiewało wtedy od południa, to Frank pamiętał doskonale, bo, młodszy o nieco mniej niż dwadzieścia lat udał się w pogoń za serwetką, którą wyłożony był wiklinowy koszyk. Pamiętał też dokładnie, że Winnie miała wtedy na sobie sukienkę w kwiatki, a Joy na coś się obraziła i za żadne skarby nie planowała się uśmiechać, dopóki jej młodsza siostra nie przewróciła o wystający z ziemi konar. Nie pamiętał, ile miały wtedy lat ani jak wielkie zbiory udało im się poczynić. Zapewne pani Marwood ususzyła wtedy grzyby, a część z nich usmażyła z cebulką i podała z chlebem na kolacje. — Nic ci się nie stało, ot parę zadrapań, jak to dziecko — wzruszył ramionami. Winnie już dawno przestała być dzieckiem, a stała się kobietą, nawet jeśli w oczach spracowanego ojca wciąż miała sześć lat i sukienkę w kwiatki. Wychowywanie się z kilkoma siostrami oznaczało tyle, że jeśli któraś z nich wyrosła z ubranka, dostawała je kolejne — w spadku — w końcu w domu państwa Marwood nigdy przesadnie się nie przelewało. Chociaż obydwoje z Esther pracowali, tak tygodniówka ze szkółki kościelnej czy łapanie się pokątnych zleceń na naprawę wymagało ściskania budżetu na miarę możliwości. Odmawiali dzieciom drogich lalek i wyszukanych przysmaków, ale na stole zawsze była ciepła szarlotka, a tata brał je na kolana i bujał, dopóki nie zakręciło się młodzieży w głowie. I tak płynęły lata w Gniazdku. — Dają wam wycisk na studiach? — zagadał jeszcze, w trakcie spaceru. Wybrali się chyba bez celu, ot tak, żeby odgonić stłamszone myśli i w płuca wtoczyć trochę świeżego powietrza, bo jak zwykła mawiać córka Franka — to dobrze działało na organizm. — Zaraz egzaminy? — a może już była po? Nie raz Frank łapał się na tym, że nie pamiętał wszystkiego o swoich dzieciach. Kiwał głową z uwagą i uśmiechał się, gdy opowiadały o swoich sukcesach, smucił, gdy troskały się, ale jak często pozwalał sobie odpływać, ugrzęznąć głową w chmurze — to sam jeden wiedział. — Spójrz, huśtawka. Chodziliśmy tu, jak byłaś mała. Aż dziw, że to jeszcze stoi — oparł dłoń o drewnianą konstrukcję, ruszając ją nieco na boki, aby upewnić się co do stabilności tego urządzenia. Sam nie potrafił zliczyć, ile miało lat, choć wyglądało na solidne. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Nie potrafiła nigdy odmówić tacie — nawet tego ostatniego kawałka ciasta po północy, na którym przyłapała go idąc do toalety, chociaż wiedziała, że jest to niezdrowe. Tylko nie mów mamie, mówił z resztkami kruszynki na brodzie, a Winnie wzdychała, siadając bez słowa obok i wyciągając czystą łyżkę z szuflady, aby odebrać należyty podatek za swoje milczenie. — Pamiętam, mama pozwoliła mi samej zdezynfekować kolano — dodała z niepokojącą dozą ekscytacji w głosie. — Myślałam, że widać mi kość, ale był to zwykły kamyk. Tamten dzień wyraźnie malował się w jej głowie, jak wiele innych mu podobnych. Pamiętała zapach kwitnących kwiatów i żółte ślady po mniszku pospolitym, którym bawiła się w dłoniach. Joyce była strasznie o coś zła i powiedziała, że nie będzie słuchać kolejnej opowieści o tym, jak usprawnić życie żuczków w jej domowej kolonii (bo wynalazku w postaci dziurek na powietrze przyszła kolejna ciężka lekcja — zostawianie ich na parapecie kończyło się tragicznie). Winnie uznała, że Joyce zachowuje się absurdalnie (kto nie chce słuchać o żuczkach). Oznajmiła głośno, że Joy najprawdopodobniej przechodzi właśnie menstruację — Odezwij się jak twoja nabłonka macicy przestanie się złuszczać i będzie można z tobą normalnie porozmawiać — oznajmiła, wstając z kocyka i niemal od razu potykając się o bezczelny konar. Wszyscy zaczęli się tak głośno śmiać, że mama chyba zapomniała zapytać, skąd Winnie wie już czym jest menstruacja (z podręcznika, a skąd). Wzruszyła ramionami, dłońmi skubiąc odstające skórki wokół paznokci, nie zwracając uwagi, jeśli z jakiejś zaczęła lecieć krew. — Nie, mogliby bardziej — skłamała, bardziej jednak przed samą sobą, niż tatą. Pokiwała następnie głową. — Na początku lutego. — Powinnam się uczyć, dodała w myślach, ale trzymała język za zębami, bo nigdy nie odmówiłaby czasu spędzonego z ojcem. Gdy dorośnie, chciałaby być taka jak on. Jak on i mama — patrząc na nich, na to jak się kochali i szanowali, uparcie w swojej głowie powtarzała wzorce, że tak właśnie powinna wyglądać miłość. Bez drogich klejnotów, nowych ubrań czy plastikowych kwiatków w kryształowych wazonach. Miłość była waniliowym aromatem do ciasta, zarzucaniem koca na ramiona, gdy któreś zasnęło nad książką czy zmarszczonymi spojrzeniem, gdy matka ostatecznie przyłapywała ich na nocnym pałaszowaniu lodówki. Przystanęła, patrząc na starą, lekko już zardzewiałą huśtawkę. Była bardzo mała, gdy tu przychodzili — Aurora była chyba jeszcze w wózku lub na ramionach mamy, a jej starsze siostry biegały gdzieś po parku dookoła. Nie ona, ona zawsze chciała z tatą; za rękę, na huśtawkę, do warsztatu, patrzeć jak myszkuje śrubokrętem. — Siedzieliśmy na niej i czytałeś mi książki — powiedziała uśmiechnięta. Bardzo lubiła, gdy udawał głosy. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Winnifred Marwood dnia Czw Cze 15 2023, 13:03, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Kiedy Esther piekła szarlotkę, jej dłonie przybierały postać artystycznej duszy, która malowała smakami i zapachami. To było tak, jakby kawałek jej serca znalazł sobie ujście w kuchni, a pachnące jabłka kupione na targu zamieniły się w kolorowe pigmenty na płótnie. Wszystko, co potrzebne, zawsze było w szafce — mąka, cukier, masło — jak paleta podstawowych barw gotowych do wykorzystania. Frank nigdy nie był dobrym malarzem. Część płotu przy wschodniej części ogrodu dalej była niedomalowana, od 12 lat już. Nigdy nie był też dobrym kucharzem. Prawdopodobnie nie był też dobrym mężem. Nie był też dobrym ojcem. Nawet jeśli jego dzieci twierdziły ku uciesze starego siewcy inaczej, głębiny swojej własnej nienawiści do tego, co przegrał i tego, za czym tęsknił, wywoływały w nim odruch wymiotny na samą myśl o swoich rozważaniach. Jak mógł im to robić? Szklisty złocisty wierzch i chrupiące krawędzie szarlotki były ciepłem ich domu, na które Frank patrzył z tęsknotą i rozpaczą, ponad głowami swoich dzieci. Uśmiechnął się lewym kącikiem ust na tamto wspomnienie. Winnie zawsze miała swoje dziwne pasje. Do krwi i kości, do dezynfekcji ran i przeszywania grubą nicią rozerwanej nogi pluszowego misia, którego dostała na piąte urodziny, gdy na wyprzedaży garażowej w Broken Alley, ktoś wystawił zupełnie nowy cud natury. Była podobna do matki. Tak widział ją Marwood, głaszcząc po głowie i całując w czoło, gdy układał siedmioletnią już dziewczynkę do snu. Właściwie przychodził późnym wieczorem, gdy już spała, przypatrywał się przez szparę w drzwiach jeszcze chwilę na jej spokój, przeklinając w duszy, że zajęty pracą, nie widział, jak stawia pierwsze kroki wiele lat wcześniej. Dowiedział się o tym wieczorem, dwa dni później, gdy wcześniej wrócił z pracy, a Esther jeszcze kręciła się w kuchni, przygotowując zupę na następny dzień. — Nie bierz na siebie zbyt dużo — z ogromną wyrozumiałością, spojrzał jeszcze na córkę. Mogła zatracić się w tej ambicji. Ambicja zabija, kochana Winnie. Wykończy cię w końcu. Zamkniesz ją w sercu, zamiast szczęścia. To głupota, Winnie. Wiem, bo popełniłem ten błąd. — Już prawie koniec nauki. Jesteś mądra i zaradna. Poradzisz sobie jak nikt inny. Huśtawka skrzypnęła radośnie, gdy Frank usadowił się po lewej stronie, jakby nie chciał zwracać uwagi na zimno. Odwrócił się jeszcze w lewo, potem w prawo i za siebie, wypatrując czy są tu sami. — Caldium — wypowiedział, mrużąc oczy, a przyjemne ciepło niemal natychmiast rozproszyło się w okolicy. Śnieg na oparciu huśtawki zaczął topnieć, łagodnie podgrzany czarem. — Jeszcze raz. Caldium. O teraz lepiej — uśmiechnął się szerzej, zadowolony z efektu. — Pamiętam. Lubiłaś Czarnoksiężnika z Oz. Wiesz? Twoja babcia mi to czytała — ile to już lat? rzuty na Caldium: 1 2 |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Winnie w swojej obecności nie pozwoliłaby, aby padło choć jedno złe słowo w stronę jej ojca — nawet jeśli padłoby z jego własnych ust. Oczywiście, miała wiele wspomnień (bezpiecznie magazynowanych w głowie obok faktów na temat żuków), gdy Frank pośpiesznym gestem przeganiał ją z warsztatu lub nawet znikał w nim na całe dnie. Pamiętała również bardzo wyraźnie pewien nietypowy ścisk w klatce piersiowej — była przekonana, że to zawał serca, choć nie czuła palonych tostów — gdy po raz pierwszy przyprowadził Percy'ego do domu. Poczuła wtedy bardzo wyraźnie fakt, że nie jest synem i nieważne jak bardzo będzie się starała, nigdy nim nie zostanie. Nawet pamiętając to wszystko, każdego dnia i o każdej porze decydowała na nowo, że Frank jest najlepszym ojcem, o jakiego mogłaby Lucyfera poprosić; bo na każde ukucie w sercu przypadało spojrzenie pełne dumny, gdy przynosiła kolejną wzorową ocenę do domu. Kolejne słowa, że przypomina mu jego, gdy był w jej wieku (najlepszy komplement, jak mogła sobie wyobrazić). Winnifred kochała swojego ojca bardziej niż cokolwiek na świecie — bardziej od żuków, bardziej od studiów, bardziej od "zepsutego" radia w jej pokoju (które puszczało jedynie nocną audycję pewnego greka) czy nawet bardziej od Lufycera, chociaż tego ostatniego nigdy nie powiedziałaby na głos. Uśmiechnęła się do ojca, chociaż oboje wiedzieli, że było to życzenie wypowiedziane w próżni. Oboje mieli bardzo podobne wady, jeśli o tym pomyśleć. Winnie zdecydowanie nie wiedziała, kiedy należy przestać; przyznać się, że coś ją przerastało. Wolała podkrążać swoje oczy coraz mocniej z niewyspana, kręcić głową, że łączenie nauki z dorywczą pracą jako kelnerka oraz udzielaniem korepetycji wcale nie jest ciężkie. Przecież Winnie jest taka zdolna. Potrafi wszystko, jeśli tylko się odpowiednio postara. — Spokojnie, tato, nie biorę — powiedziała, patrząc ze spokojem, jak siada na huśtawce. Jej skrzypienie brzmiało niemal identycznie, jak lata temu; jakby czas tu nie upływał, a ona na nowo była małą dziewczynką, wpatrzoną w swojego tatę jak w obrazek, zastanawiając się, jaką postać będzie udawał tym razem. Usiadła obok, gdy zaklęciem roztopił śnieg. Uwielbiała Czarnoksiężnika z Oz. Strach na Wróble był jej ulubioną postacią, bo już wtedy zdecydowała, że gdyby ona mogła poprosić potężnego czarnoksiężnika o cokolwiek, to byłby to właśnie umysł. Pomyślała jednak później, że może chciałaby być też trochę odważniejsza; może wtedy mniej by skubała skórki wokół paznokci, może ręka by jej mniej dygotała, gdy odstawiała kubek gorącej herbaty. — Oglądałam ostatnio film — powiedziała, nogą odpychając ich lekko od ziemi, wprawiając huśtawkę w delikatny ruch. — Nadal wolę książkę. Dalej, gdy ją czytam, to słyszę twój głos w głowie. Czy też tak masz? Ze swoją mamą? — Czasami zapominała, że rodzice mieli swoich rodziców, a ci rodzicie swoich i tak w kółko. Łatwo było myśleć o ludziach z przeszłości jako starych i pomarszczonych, jak w dniu, w którym umarli, prawda jednak była zdecydowanie odwrotna. Nawet jej ojciec przecież, kiedyś był w jej wieku, miał te same marzenia, może te same plany; podobną iskrę w oku, gdy znał prawidłową odpowiedź na pytanie. Podobną irytację, gdy ktoś go w niej uprzedził. — Jaka ona była? — spytała cicho, patrząc na granicę między roztopionym śniegiem a tym, który znalazł się poza zasięgiem zaklęcia. Winnie lubiła się zastanawiać nad tym, czy były podobne. Może miała jej nos, może trochę piegów na twarzy pożyczyła od niej (przecież odda, gdy będzie już po wszystkim). Lubiła myśleć o swoich korzeniach, zarówno od mamy, jak i od taty. Lubiła, że nie istniała w próżni. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Winnie udowadniała tylko, jak bardzo jej ojciec się nie mylił, gdy przypominał sobie, że przecież podejście do nauki dziedziczyły po swoich rodzicach. Spojrzał więc w oczy latorośli ze spokojem i westchnął ciężko. Obydwoje wiedzieli przecież, że to nieprawda. — Skoro tak mówisz... — uśmiechnął się miło, dłoń kładąc na potylicy własnej córki, aby pocałować ją w czubek głowy z czułością. Różnice w mężczyźnie i kobiecie były widoczne już na pierwszy rzut oka, nawet dla największych ignorantów biologii. Frank jako chowany na małej wsi w zamierzchłych już latach, w starej wojskowej rodzinie, twardo podchodzącej do określania sobie ról, nie mógł tak po prostu nie zwracać na nie uwagi. Rodzice powtarzali, że mężczyzna jest jak dzień — silny, pełen energii i zdecydowany. Jak słońce wznosi się na niebie, tak mężczyzna zaczynać działać, ma podejmować decyzje i realizować cele. Noc miała być jak kobieta — tajemnicza, subtelna, pełna emocji, odsłaniająca swoje piękno, dopiero gdy ten pierwszy odejdzie. A jednak to w towarzystwie ciemności człowiek się wyciszał. Chodziło przecież też o różnice czysto fizyczne, ale Marwood za żadne skarby nie mógł powiedzieć, że kobieta miałaby mniejszy potencjał intelektualny niż mężczyzna, co czasem zaznaczał jego zmarły ojciec, a dziadek Winnie. Udowadniały mu to każdego dnia. Najpierw Esther, inteligentna i ambitna, której pozbawił przyszłości własną głupotą, choć to ta mistyczna nieopowiedziana przyszłość złączyła dwójkę razem. Potem każda z pięciu córek, jedna sprytniejsza od drugiej, z głowami pełnymi pomysłów nie tylko na to, jak przeżyć własne życie, ale też jak zburzyć spokój rodzicom, zawsze jednak z uśmiechem, nigdy nadto lub przesadnie. Kochał je wszystkie jednako, żadnej nie zamieniłby na drugą. Każda była miłością i spełnieniem marzeń coraz starszych rodzicieli, wyjątkowa na swój własny sposób, ale nie można było dziwić się Marwoodowi, że gdy tylko jedyny i najmłodszy syn odrósł od ziemi lub w warsztacie zaczął zjawiać się ten młody chłopiec Perseus, złapał z nimi kontakt inny niż z każdą z córek. Zawsze był zdania, że Esther lepiej rozumie dzieci i ma do nich rękę. — To bardzo ładny film. Pamiętam, jak puszczali go w kinie w Saint Fall. Teraz już stoi tam jakaś kręgielnia albo sam nie wiem co. Nie miałem wtedy pieniążków na bilet, wiesz... Po śmierci twojego dziadka nie przelewało nam się, ale... — ściszył głos jakby zamierzał wprowadzić Winnie w konspirację — ...pomogłem staremu Morrisowi nosić kilka rolek taśmy i wpuścił mnie na tył sali, jak kierownik kina nie widział — uśmiechnął się na wspomnienie o tym, ile miał wtedy lat? Dziesięć? Może... Lucyferze, był przecież w wieku Juniora. Czas przepływał przez palce jakby woda, nie sposób było chwycić go w dłonie. Zawiesił się, gdy córka wspomniała o swojej babci, jakby nie wiedział, co właściwie odpowiedzieć. Jak wybrnąć z tego, żeby nie zranić jej pełnego nadziei serca. Zdecydował się jednak na potworną szczerość. — Po tylu latach nie pamiętam już jej głosu... Tak już jest, ty też kiedyś zapomnisz mój głos — nawet jeśli teraz wydawało jej się, że doskonale wie, jak brzmiał jej ojciec, gdy czytali Czarnoksiężnika z Krainy Oz, a on udawał głosy robota. Frank posmutniał nieznacznie, ale w jakby melancholii, nie bólu. Żałobę po śmierci rodziców przebył już dawno, pozostały ledwo wspomnienia. — Ale pamiętam dobrze, jak wyglądała, gdy była w twoim wieku! Pokazywała mi zdjęcia ze ślubu, kiedyś stały w ramkach na komodzie. Nie wiem, gdzie są teraz... No nic, nieważne. Jesteś do niej bardzo podobna. Zwłaszcza jak marszczysz nos — palcem trącił czubek nosa Winnie, po czym oparł się mocniej o oparcie huśtawki, nogą starając się ją nieznacznie rozbujać. — Robiła pyszne placki z borówkami. Ach, jak sobie przypomnę ten smak... Nie mów mamie. Ona też robi wspaniałe, ale tamte smakowały jakoś inaczej. Wiesz kochanie, ona nie była taka jak my — w dłoń chwycił swój pentakl, zaciskając na nim palce. — Nie znała prawdy i nie rozumiała jej, żyła w kłamstwie... — nikt jej nie ocalił. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Uciekła kiedyś z domu, a przynajmniej próbowała. Spakowała wszystko, co konieczne do swojego szkolnego tornistra: pięć podręczników oraz encyklopedię, aby mieć co czytać przed snem; dwie koszulki oraz bieliznę na zmianę; apteczkę ze Scooby-Doo oraz kanapkę, której nie zjadła tego dnia w szkole. Swojego misia (biedak, był pozszywany przez nią mniej lub bardziej udolnie w kilku miejscach), wzięła pod pachę i ubrana w tyle warstw, że cebula lub ogr mógł na nią spojrzeć z zazdrością, wyruszyła na wielką wyprawę. Wielka wyprawa została przerwana w kuchni, gdzie znalazł ją równie zaskoczony Frank, przyłapany właśnie na wyjadaniu potraw, które Esther przygotowała na święta i biła po palcach każdego, kto próbował skosztować ich wcześniej. Winnie westchnęła ciężko, dorośle, jak na ośmiolatkę i oznajmiła, że skazała ich rodzinę na hańbę. Najlepszym tokiem postępowania będzie, jeśli usunie się z niej — nie obrazi się, nawet jeśli usuną ją ze wszystkich zdjęć. Ojcze, na pewno znasz na to zaklęcie. Tego dnia Winnie dostała pierwszą w życiu ocenę B ze sprawdzianu. Również wtedy pocałował ją delikatnie w czoło. Robił to tyle razy, że nawet Winnie nie była w stanie zapamiętać każdego. Kiedyś próbowała je zapisywać w zeszycie, tak, aby żaden akt czułości ze strony rodziców jej nie uciekł. Aby mogła kiedyś, gdy już ich zabraknie, usiąść w starym, bujanym krześle i wspominać to równie żywo, jakby właśnie przed nią stali. Słuchała ojca tak, jak zawsze go słucha — z zapartym tchem, dużymi oczami i ciekawością, nawet jeśli słyszała już kiedyś tę historię. — Tato! — oburzyła się, szturchając go lekko ramieniem. Nie mogła uwierzyć, że jej własny ojciec mógłby się dopuścić takiego nielegalnego czynu, jak wejście na gapę do sali kinowej. Ona z pewnością cały film spędziłaby z tak dużymi wyrzutami sumienia, że nic by z niego nie zapamiętała. Kiedyś zgodziła się wziąć udział w kawale na nauczycielu w szkole tylko dlatego, by dyskretnie wszystko posprzątać, gdy wszyscy już pójdą. Pokręciła głową. — Nie zapomnę, przecież wiesz, że ja nie zapominam rzeczy — zaprzeczyła. Skoro pamiętała dalej listę zakupów sprzed roku, zamówienie każdego stałego klienta w kawiarni czy numer strony w podręczniku, którą mieli przeczytać na poprzednią wejściówkę, to nie zapomni również jego głosu. Po co jej dobra pamięć, jeśli nie po to, aby przechowywać to, co się najbardziej liczy? Lubiła to, że była do niej podobna. Dawało jej to jakieś poczucie sensu, przynależności do czegoś większego. Lubiła też to, jak dużą miała rodzinę; że zawsze był ktoś, do kogo mogła się zwrócić. Kiedyś nie rozumiała, dlaczego tato przygarnął Perseusza. Denerwowało ją to, ile czasu spędzali razem, zamknięci w warsztacie jak w jakimś tajnym klubie. Zrozumiała, dopiero gdy dowiedziała się, że Percy nie miał swojego ojca; nie miał za bardzo rodziny. Stwierdziła wtedy, że podzielenie się jej własną nie jest najgorszą rzeczą na świecie. Usiadła po turecku na huśtawce, odwracając się przodem do ojca. Obserwowała uważnie smutek na jego twarzy, gdy mówił o babci, w szczególności wtedy, gdy mówił o jej... niewiedzy. Chciała zapytać, czy nie mógł jej powiedzieć, ale bała się, że go to rozzłości. Więc nie mówiła nic, pozwalając smutkowi opaść między nimi; na ziemię, obok roztopionego śniegu. Może on też zniknie. — Mama robi bardzo dobre placki — zaczęła ostrożnie. — Najlepsze, nawet, ale to dlatego, że jest moją mamą. Wszystko, co robi, jest najlepsze. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Na brzegu stumilowego lasu zakopać chciał w grobie wspomnień, zmarnowane dni opijając je słoną zawodu łzą. Tam, gdzie słońce wstaje z ochotą, chciał przechodzić maj, lipiec, grudzień i nie dać się zabić swoim własnym ideałom wyznawanym w obrębie czterokątnej poduszki z utraconą rzęsą wbitą w materiał gdzieś w rogu. Każda z córek, będąc nowym szczęściem i tchnieniem, stawała się jakby groźbą, postępującym zdaniem, że wszystko przepadło i należy dać ponieść się wiatru gdzieś przez obsadzone kukurydzą pola. Każda z nich była inna, gorączkowo różna od poprzedniej, niepasująca do następnej, a Frank gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi damskimi głosami próbował się schować. Najczęściej w warsztacie w szopie z talerzem szarlotki kruszącej się na pokaźnym wąsie. Każda z nich była inna, ale Winnie była nierzadko zwyczajnie dziwaczna. Marwood pamiętał dobrze dzień, w którym chciała uciec z domu. Nie dla własnej przyjemności czy potrzeby wolności, nie ubzdurała sobie, że teraz zwojuje bez rodziców świat ani że lepiej jej będzie daleko od gniazda w Gniazdku. Prozaicznie błahy powód, jakim była ocena wysoka, choć nie najlepsza był wystarczającym, ale dziecina potraktowała B niczym bardzo bolesną, brzydką, bezprecedensową i bezkompromisową porażkę. Napychał sobie wtedy usta ciastem, próbując umknąć przed wzrokiem śpiącej w sypialni Esther, która dzień wcześniej piekła je na podwieczorek, z myślą, że zostanie na nieco dłużej. Z tej myśli Frank wyprowadzał ją niemalże co trzy dni, będąc znanym w całym domu specjalistą od pożerania wszystkich możliwych resztek, aby tylko nie poszło na zmarnowanie. Tak czując gdzieś na podniebieniu brzoskwiniową kruszonkę, obserwował tobołek zawieszony na ramieniu córki, gdy oznajmiała wszem wobec, że oto w ramach skruchy i okazanej rodzinie hańby, ucieka. Winnie zawsze była nieco dziwna, nawet jak na Marwooda. Kilka słodkich słów, drobne ciało niesione po schodach z powrotem do spania wraz z przyrzeczeniem, że „nic mamie nie powie” i „ocenę na pewno pani w szkole zgodzi się poprawić”. Wszystko to aby na dziecięcej buźce z powrotem zagościł pełen radości i beztroski uśmiech. Zmartwienia winny leżeć na karku Ambicje wykończą wszystkich Marwoodów po kolei. To zdanie mogłoby zaczynać obszerne tomy biografii każdego z członków rodziny, gdyby tylko którykolwiek osiągnął sukces godny spisania na kartkach. Tego jej życzył, uśmiechając się, gdy krótkim szturchnięciem oberwał w ramię. — Co tato, co tato?! Trzeba sobie jakoś radzić — zaśmiał się nieco głośniej, zaraz potem wzdychając głęboko na myśl o zamierzchłych czasach. Kiedyś każdy czas zostanie zapomniany. Każda głoska wypowiedziana przed laty, każda notatka na spalonej w kominku z braku lepszej podpałki kartce, każdy uśmiech i zapyziała fotografia, pokryta grubą warstwą kurzu na opuszczonym domu. Frank tak często myślał o przyszłości, jak często po obietnicy Esther, że „na pewno wyniesie te wszystkie bibeloty z salonu na śmieci” faktycznie to robił, a nie tylko przesuwał z miejsca na miejsce. Przeszłość wydawała się w mniemaniu starego siewcy znacznie bardziej intrygująca. Możliwość rozważania każdego scenariusza, który zmarnował lub ocalił ludzkie życie, dawała masochistyczny ból w całej swojej sentymentalnej radości. Patrzył więc na dziecię swoje niczym w obrazek. Jedno wspomnienie wypychało drugie, każdy mózg miał swoją gotową do obliczenia wzorem pojemność. Mógłby uświadomić ją w tym, ale na pewno wiedziała. — Jesteś mądra. Bardzo mądra, mogę nawet powiedzieć — po mamie, mógłby nawet dodać. — Ale jesteś jeszcze młoda. Masz czas by zapomnieć, na razie ciesz się, że masz w sobie pierwiastek prawdziwego Marwooda! — teraz będziesz chciała poznać świat, potem go znienawidzisz. Tego już Winnie nie powiedział. — Zaufaj staremu ojcu, zawsze się w końcu zapomina... Sam nie pamiętał już nawet, jak wiele zapomniał. Czy kiedyś na tych okularach była ta rysa po prawej? Czy szesnasta deska od lewej w płocie zawsze była wyszczerbiona u góry? Jaki był świat, zanim Lucyfer otworzył mu oczy? Czy kiedyś kochał Esther mocniej? Czy da się kogoś kochać mocniej? Zapomniał. — Twoja mama jest najzaradniejszą, najmądrzejszą i najpiękniejszą kobietą na całym świecie — odpowiedział mocno akcentując każde naj. Była naj. — W końcu to ona cię urodziła. No, opowiadaj, co tam szykujesz na urodziny? Które to już? Dwudzieste drugie? |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Winnie ceniła fakty ponad niemal wszystko, a fakty były takie: Frank Marwood najbardziej na świecie kochał swoją żonę, córki, syna i Lucyfera (niekoniecznie w tej kolejności). Frank Marwood był człowiekiem wielkim, ale mógłby być większym, gdyby nie jego żona, córki i syn (Lucyfera w to nie mieszamy). Winnifred Marwood chciała, najbardziej na świecie, udowodnić, że może być człowiekiem tak wielkim jak jej ojciec. Pod skórą czuła jednak wyraźny lęk, że aby to osiągnąć, determinacja do celu musi być niezrównana z niczym innym. W przeciwieństwie, do większości kolegów i koleżanek z roku, nie miała wcale dobrego nazwiska (w jej mniemaniu miała najlepsze!), które mogłoby zagwarantować jej bezproblemowe otwarcie wielu drzwi. Posiadała naturalny talent, dobrą pamięć, jednak to ciężka praca zaprowadziła ją tak blisko mety. Tak blisko. Prawie się udało, jeszcze tylko trochę, nim pozwoli sobie na rozproszenie uwagi. Nikt nie mówił tego na głos w Gniazdku, ale pewne prawdy ukryte były w matematycznych równaniach. Data rocznicy ślubu jej rodziców na czerwono zakreślona w kalendarzu przez mamę, tak, aby tato nigdy nie zapomniał. Data urodzin Joyce, której nie dzieliło wystarczająco miesięcy od poprzedniej. Porzucone studia taty, o których słyszała w strzępkach opowieści. Pełen obrazek zrozumiała, gdy miała dwanaście lat i sześć miesięcy — obiecała sobie samej wtedy, że pewne rzeczy mogą poczekać; że pewne marzenia są ważniejsze od innych. Że na pewnych błędach należało się uczyć. Winnie zawsze była nieco dziwna, to kolejny fakt. Miała jednak wrażenie, że Frank dziwny był razem z nią, chociaż nierzadko na zupełnie inny rodzaj dziwności cierpiał. Każdy Marwood, tak jak każda grecka przybłęda, nadrabiała swoim specjalnym rodzajem dziwności. Dziwność można było znaleźć w kolekcji żuków; w kruszące rozsypanej na kuchennym blacie; usłyszeć w stukaniu młotkiem w warsztacie; znaleźć w wykopanej dziurze na podwórku. Na dziwności i miłości położony był ich dom, czasami trzymając się jedynie na słowo i zaskakująco magiczne działanie szarlotki. Kiedyś było jednocześnie obietnicą, której nie mogła się doczekać, jak i groźbą, o której niespełnienie się modliła. Kiedyś zostanie prawdziwym lekarzem. Kiedyś przeprowadzi się do miasta. Kiedyś będzie w stanie zarabiać tyle, by jej rodzice mieli wszystko, czego tylko zapragną. Kiedyś ich zabraknie, a jej wspomnienia o nich będą blaknąć z każdym dniem, aż jedyne co zostanie, to kruszonka na dnie blaszanego naczynia. Uśmiechnęła się na komplement z ust ojca. Już od bardzo młodego wieku, wolała komplementy z tej natury, niż twierdzenie, że jest "bardzo ładną dziewczynką". Pamięta dumę z oczu taty, pamięta ciepły dotyk matki, gdy wykazywała się intelektem. Rozum zawsze był w ich domu ceniony, wręcz zachęcany. Mogłaby stracić niemal wszystko; tylko nie swój rozum. — Jest — przyznała mu najświętszą rację. — Pamiętaj, że obiecałeś do końca tygodnia sprzątnąć złom — słowa mamy, nie jej. — spod szopy. Ach tak, urodziny. Poważny moment w życiu każdej panny, która stoi przed perspektywą rozpoczęcia bardzo—poważnej—kariery, podczas której nie będzie miała czasu na tak dziecinne zajęcia, jak ognisko urodzinowe. Było to, swego rodzaju, pożegnanie dziecinności, którą miejscami mogła się jeszcze zasłaniać. — Dwudzieste trzecie — poprawiła go, delikatnie i bez focha. Tato zapominał. Ona pamiętała, żeby on nie musiał. — Właśnie miałam cię zapytać, bo... Myślałam, żeby zrobić... — wpatrywała się przez chwilę w swoje zaciśnięte kolana. Bardzo nie lubiła prosić rodziców o cokolwiek i dokładać im pracy, ale tym razem nie miała chyba wyboru. — Chciałabym zrobić ognisko i zaprosić kilka osób. Nie za dużo! Wszystko sama przygotuję, tylko... jest trochę zimno. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Czasem miał ochotę usiąść i złożyć twarz w dłoniach w pragnieniu i tęsknocie za latami minionymi. Rozpłakać się niczym beksa na wspomnienie młodości, gdy jeszcze sieć pajęcza pod oczami była tylko cieniem nieprzespanej nocy, którą to poświęcił na czytanie ksiąg w Starej Bibliotece. Na wspomnienie młodości, gdy brązowe włosy były czyste, ani grama popiołu nie znalazłby na nich nawet kot. Zawsze nosił okulary, ale teraz szkła były grubsze, a ramki porządniejsze — żeby nie zgubić, żeby nie potłuc. Kiedyś pamiętał wszystko — tak mu się zdawało. Każdy skomplikowany wzór na różniczki i tabliczki i każde inne -iczki, jakie tylko mogły przyjść profesorowi na matematyce do głowy. Big Pine pachniało kiedyś świeżą farbą, bo Andrew McDonald, mąż dyrektorki i złoty człowiek o złotej rączce, postanowił w letni poranek pomalować wschodnią ścianę. Kiedyś koszule pachniały krochmalem, a skóra werwą i utęsknieniem za przyszłością. Dziś, gdy patrzył w lustro, była szara i strudzona. Popękana skóra na palcach i żal w oczach. Żal do samego siebie, bo jak tu winić kobietę swoich snów, że ledwie jedną nocą, tą spędzoną na miękkim żółtym sianie, gdy za stodołą na Dożynkach grała donośnie muzyka, całe życie wywróciła do góry nogami. Gdyby uciekł — znalazłby miejsce na którymś z uniwersytetów na zachód od Hellridge, a może nawet w Kanadzie. Mógłby bez problemu, najpierw przymierać głodem jedząc kawałki chleba na raty, a potem cieszyć się reputacją znamienitego wykładowcy — Alfy i Omegi — przecież tak niewiele mu brakło. W portfelu nosił ich zdjęcia, wszystkich po kolei. To Esther było najbardziej wygięte, najczęściej oglądane, gdy pomiędzy palcami ściskał je w miłości i... Przed Lucyferem samym ani przed sobą nie śmiałby tego uczucia nazwać czymkolwiek innym, ale mądre książki twierdziły, że nienawiść nie jest przeciwieństwem miłości, a jedynie jej pochodną. I gdyby usiadł tak i rzeczywiście rzewne łzy przelał za tamte lata, to co byt to dało? Teraz przed oczami miał kroplę krwi swojej żony i swoją, zmieszaną w cudowną córkę. Przecież chciała dobrze, Joy też, Wendy, Aurora, Emma, Junior. Wszyscy chcieli dobrze. Tylko Frank, gdy w pyle ciętego drewna i iskrach piłowanego metalu siedział w ciszy we własnym warsztacie w szopie, nie potrafił docenić tego, tak bardzo jakby pragnął. Nienawiść musiała być przeciwieństwem miłości, bo Frank Marwood nie kochał już siebie samego. Pogrążał się w tym, jakby był kamieniem rzuconym na taflę jeziora, który po odbiciu się od jego powierzchni dobre 4 razy (a dla wprawnych nawet 5), opadał głucho na dno. Takiego kamienia nikt potem nie znajdował. Miał tam leżeć do końca świata — gdy w końcu jakiś nastąpi. Siłę czerpał ze słów Lucyfera. Nienawiść musiała być przeciwnością miłości, bo nienawidził Gabriela niczym gwoździa w stopie, niczym drzazgi pod paznokciem. Obwiniał go o każdy ból tego świata, o to, że normy ustawione przez samozwańczego Pana Niebios pod przykrywką dawno zgubionego Boga, zaważyły na jego losie, na losie jego ojca i na losie jego dzieci. Naplułby mu w twarz, butem złamał nos — nawet jeśli na co dzień brzydził się podobną przemocą. Lucyfer jeden mógł ocalić ludzkość — wobec tego nikt nie mógł mieć wątpliwości, nawet jeśli dopiero niewielu poprzysięgło mu wierność. Lucyfer wiedział, co zrobić, żeby ta nienawiść do samego siebie, być może przerodziła się w miłość. A Frank? Frank ufał swojemu Panu. — A tak, tak... Posprzątać — zamyślał się zbyt często, wzrokiem uciekając gdzieś dalej. Kiedyś tak nie było — był bardziej skupiony. Winnie musiała to zauważyć, jak jaźń powoli wraca, jak starość promienieje nieco doklejonym do ogolonych policzków uśmiechem. — Ognisko w lutym? — niczym alarm dzwoniący na szafce nocnej, niczym piejący donośnie kogut — Frank wrócił do świata żywych i umarłych, tym jednym prostym zdaniem. Ognisko w lutym?! — No wiesz, Winnifred, będzie trochę zimno... Jak byłaś mała, to goście przychodzili i piliście kakao, może... — Wykręty, wykręty, wykręty — zganił samego siebie. — Oczywiście, córeczko. Jak posprzątasz w szklarni, to ocieplimy ją i ozdobimy, zrobi się wylot dla dymu. Obiecuje — była dobrym dzieckiem. Grzecznym, ułożonym, ambitnym i mądrym. Dziewczynką miłą, pomocną i uczciwą. Miała szacunek do starszych i dużo entuzjazmu. Miała siedemnaście piegów na nosie. Albo więcej. Frank w tym wieku nie widział już tak dobrze, nawet w okularach. Miała całe życie przed sobą i drogę do obrania, miała talent i głowę na karku. Miała być szczęśliwa. Miała siebie kochać i nienawidzić. Nienawiść chyba jednak jest pochodną miłości. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Jej tato czasami wychodził. Niekoniecznie z pomieszczenia, co ze swojej głowy — wędrował długo poza nią, aż wreszcie wracał. Widać było to po jego brwiach; po jego oczach i zmarszczkach na czole. Lubiła, gdy wracał, bo zawsze martwiła się, gdzie odchodził, jeśli chwilę go nie było. Miała nadzieję, że w jakieś miłe miejsce — może na łąkę, gdzie siedział na miękkim kocu wraz z mamą, gdy oboje jeszcze mieli młodą skórę i mniejsze prawdopodobieństwo zawału. A może gdzieś, gdzie nie było nikogo z Marwoodów; tylko on. Gdziekolwiek nie poszedł, wrócił teraz do niej, więc chwyciła jego rękę pod swoją własną, głowę lekko kładąc na jego ramieniu. Jak była młodsza, to lubiła brać swoją rączkę w jego potężną dłoń i śmiać się, jak się w niej zatapia. Teraz ta różnica nie wydawała jej się taka duża, a ręce jej taty były szorstkie od nieustannej pracy, byle było co do garnka włożyć. Miał już pięćdziesiąt pięć lat. Pięćdziesiąt pięć lat, siódemkę dzieci i jedną, ukochaną żonę. — Wiem, ale to będą moje os— ugryzła się w porę w język. Nie rozmawiali jeszcze o przeprowadzce. Zdecydowanie nie był to ani czas, ani miejsce, by ten temat poruszyć. Winnie nie lubiła mieć tajemnic, jednak tłumaczyła sobie, że dopóki jest to tylko jej jakaś myśl; niewinny pomysł, który nie przedarł się do świata rzeczywistego, to nie było to kłamstwem. — Posprzątam ją całą, przysięgam! I dom też, wszystko przygotuje sama, naprawdę — zapewniała, nawet nie próbując ukrywać ekscytacji w swoim głosie. Zacisnęła mocniej ramię ojca, następnie całując go szybko w policzek. — Nie będziemy wam w ogóle przeszkadzać, będziecie mogli z mamą trochę posiedzieć sami, może wypożyczycie sobie film? Może Czarnoksiężnika z Krainy Oz? Bardzo by chciała usunąć wszystkie zmarszczki z czoła taty. Aby istniał jakiś sposób, by pamiętał wszystko to, co pamiętał w jej wieku. Aby nadal miał siłę tańczyć z mamą w kuchni, gdy w radiu leciała piosenka z ich młodości. Coś mówili czasami o Dożynkach — bardzo miłe święto, Winnie lubiła pleść wianki dla sióstr, nim wychodzili wspólnie je świętować. Lubiła, gdy wszyscy wystrojeni w najpiękniejsze sukienki, tańczyli i śmiali się, a jedzenie na stołach smakowało jakoś lepiej, niż zazwyczaj. — Naprawdę, nie musicie nic pomagać, tylko tę szklarnię, wiesz, że ja z magią powstania nie jestem... — wyraźny wstyd słychać było w jej głosie. Nienawidziła przyznawać się do błędów. Była jeszcze w tym wieku, gdy każda drzazga zdawała się być końcem świata. — Mogę poprosić Percy'ego, żeby przyjechał trochę wcześniej i ci pomógł. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Strach zaszemrze gdzieś w przedsionku z rana. Człowiek na starość łatwiej się rozprasza. Teoria naukowa, potwierdzająca ten stan rzeczy była dość zawiła, ale przy odpowiednim tłumaczeniu każde dziecko było w stanie ją pojąć. Mózg to komputer — posłuchaj mnie, Perseusie, nie ma mowy, że komputery i te całe wasze liczydła będą ważniejsze niż porządne papierowe zapiski, nawet za 50 lat! - a komputer ma swoją pamięć, która przepełniona prowadzi do awarii. To tak jak szuflada albo nawet i cała szafa, albo — co było porównaniem jakby lepszym — stara szopa przerobiona wieki temu na przydomowy warsztat. Im więcej baterii, żarówek, kabli, śrubokrętów (Pozidriv, Torx, XZN), pił, kosiarek, wiertarek, imadeł, lup, ściągaczy do sprężyn i pras hydraulicznych się tam wstawi, tym mniej miejsca zostaje. Pozostałą przestrzeń można wypełnić okruchami z szarlotki, torebkami wypitych herbat i oczywiście książkami z zakresów przeróżnych. Gdy jest jeszcze trochę powietrza, starcza miejsca na jednego starego siewcę, jednego młodego Perseusa i jednego czorta, który poprzez zachowanie w warsztacie względnego spokoju rozumiał bieganie w kółko i przeskakiwanie z kanapy na parapet dwoma susami, kręcąc się wokół własnej osi. Dopiero gdy do szopy wepchnęło się to wszystko, nadchodziła pora na wrzucenie tam wszystkiego tego, co Esther nazywała śmieciem albo bibelotem. Kilka opon, zwinięta w ciasny rulon siatka, kawałek blachy falistej na nowy dach do kurnika, siedemnaście złamanych gwoździ, sześć kapsli od piwa, dwa zepsute destylatory do bimbru, które kupił za bezcen od starego Presswooda, kilkanaście książek z instrukcją naprawy ciągnika i dwieście siedemnaście kartek z bzdurnymi i pokreślonymi notatkami. W takim rozgardiaszu nie sposób było znaleźć schemat, chociaż Frank dumnie twierdził, że ma wszystko pod kontrolą — absolutnie nie miał. Podobnie było z komputerem właśnie, znaczy z głową. Tyle że z głowy nie dało się wyrzucić rozklekotanego roweru, na którym 20 lat temu uczyła się jeździć Winnie. Dzisiaj była już dorosła, rower stał się podstawowym środkiem transportu pomiędzy wsią a miastem, gdzie niczym ambitna młoda dama i córka swojej matki — studiowała nie lada wyzwanie. Medycynę. Dumny był z niej jak cholera. — No już dobrze, dobrze. Jak posprzątasz, to może być w szklarni — kim byłby, gdyby odmówił? Wyrodnym ojcem spędzającym 15 godzin dziennie w szopie, 6 w szkółce kościelnej, a 3 w łóżku? Sypiał więcej, kanapa w warsztacie miała swoje zalety pod postacią względnej ciszy, gdy Junior był zajęty czymś pożytecznym, jak na przykład kopanie kolejnej dziury, albo kopanie Emmy w kostki. — Może wypożyczymy — uśmiechnął się szerzej — a może pójdziemy po prostu spać — i odpoczniemy od krzyków dzieci, od najmłodszej latorośli, której im się zachciało na starość. Nie zachciało — Lucyfer im go dał i winni mu dziękować. — A jak Perseus znajdzie czas i będzie mieć chęci — Perseus zawsze miał czas i zawsze miał chęci. Był niczym syn — czego Frank nigdy nie powiedział wprost, jakby zmartwiony, że odebrane to może zostać źle, spodziewając się, że młodego greka może to urazić — to z przyjemnością przyjmę jego pomoc. Wracajmy już, dobrze? Zimno się robi — czerwony nos i policzki nie z przepicia, a chłodu. Chociaż magia okalała ten teren, wprawiona drganiami pojedynczych wariacyjnych inkantacji, to dalej była zima. A jak się przeziębi to Winnie nie da mu spokoju. A jak nie da mu spokoju, to będzie jeszcze bardziej chory. A jak będzie jeszcze bardziej chory, to Winnie nie da mu spokoju. I koło się zamyka. zt x2 |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii