Sala chorych To tylko jedna z wielu sal chorych w szpitalu im. Sary Madigan. Tak samo, jak w bliźniaczych jej pomieszczeniach, znaleźć tutaj można niezbyt wygodne łóżka, ale nie to jest najważniejsze. Chociaż szpital ostatnimi czasy bardzo dba o rozwój lekarzy, a także inwestuje w zakup nowego sprzętu, dalej można tu odczuć braki w wyposażeniu. Chorzy jednak nie narzekają, w końcu liczy się tylko zdrowie. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
15 stycznia 1985 Starość nie radość, jak mówi porzekadło. Co prawda Roche Faust nie był jeszcze aż tak stary, aby codziennie odczuwać ból w nowym miejscu, a wstawanie z łóżka wiązało się z chrupiącym dźwiękiem przy każdym zgięciu stawów, ale coraz mocniej odczuwał upływ czasu. Nie tylko jego wygląd odznaczający się postępującą siwizną i pogłębiającymi się zmarszczkami na twarzy wyostrzającymi jeszcze bardziej rysy twarzy, ale także siewcy zdrowie zdecydowanie uległo pogorszeniu. Wahania ciśnienia nie były końcem świata – owszem, utrudniały mu codzienność, często w najmniej oczekiwanych momentach, ale dawało się to ignorować. Przynajmniej do czasu. Jego obecność w szpitalu na obserwacji była najlepszym przykładem na to, że miało to swoje limity, gdy w momencie słabości zbierało się kilku niepotrzebnych świadków wyciągających pochopne wnioski z każdego zblednięcia czy kropel potu wykwitających na czole. Nim się obejrzał któryś z jego uczniów poinformował innego dorosłego, a Roche z salki w Kościele, gdzie przerabiali teorię czarów wyższego stopnia znalazł się na izbie przyjęć. Nie rozumiał, dlaczego uznano, że konieczna jest obserwacja. Najwyraźniej szczerość nie zawsze popłaca, ale nie mógł przewidzieć, że zostanie tutaj zatrzymany na dłużej. Spróbował przekazać jakoś informację Byalowi, aby zajrzał do Wargina, który z pewnością był zdezorientowany nieobecnością pana domu, a na dodatek brakiem dokładki w miseczce. Wolał nawet nie zastanawiać się nad tym, ile listów zastanie po powrocie w skrzynce pocztowej, a do których będzie musiał usiąść gdy tylko usiądzie przy swoim ulubionym biurku. Najbliższe zajęcia również musiał odwołać, co było mu mocno nie w smak, a jedyną powieścią jaką miał przy sobie w celu zabicia nudy byli “Nędznicy” w oryginale, których znał już praktycznie na pamięć, ale lepszy rydz niż nic – coś robić musiał. Nie był przyzwyczajony do bezczynności, była dla niego bardziej szkodliwa niż spadki ciśnienia. Nie spodziewał się żadnych odwiedzin z prostej przyczyny – ktokolwiek zasugerował mu, że jest w stanie potowarzyszyć mu, przynieść ciasto, bebeczki czy domowej roboty jajecznicę, zbywał go prędko. Nie potrzebował robienia z siebie wielkiego widowiska ani słów pocieszenia. Na Lucyfera, przecież to jedynie drobny incydent. Nic czemu należałoby poświęcać więcej czasu. Dlatego w samotności oczekiwał na wypis, ale mimo że trafił tutaj przedwczoraj nie zapowiadało się, by któryś z tych lekarzy o pociągłych, smutnych twarzach, zamierzał mu go dać. Był już przygotowany na przyjście jednego, mając na poczekaniu ułożoną wiązankę, zamierzając ją wyrecytować, by zmusić kardiologa do odpuszczenia. Jednak zamiast niego, w progu drzwi do sali chorych ujrzał niespodziewaną osobę. Uniósł brwi, gdy jego spojrzenie skrzyżowało się z kuzynem. — Dobrze cię widzieć, Morty. Chociaż jedna przyjazna twarz na horyzoncie — westchnął, zamykając książkę i odkładając na szorstką pościel. W niczym nie przypominała miękkiego obleczenia w którym spał w swoim domu na Broken Alley – biała, bez wyrazu, pachnąca sterylnością. Co za okropieństwo. — Musisz mnie stąd wyciągnąć, bo nie wytrzymam tutaj dłużej. Tłumaczę im, że jestem zajęty, że czuję się dobrze, a oni nalegają na trzymanie mnie tutaj i zajmowanie łóżka. — Zabrzmiało to niemal błagalnie, ale chwytał się wszystkiego. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Moriarty Faust
15/01/1895 Można pokusić się o stwierdzenie, że pod względem zdrowotnym Moriarty od zawsze był stary. To cud, że dożył do czterdziestych urodzin i pomału zbliżał się do pięćdziesiątych. Od dziecka był chudym chłopaczkiem o bardzo wątłej posturze. Do tego genetyczna choroba spędzała mu sen z powiek. Regularnie żegnał okres remisji, ponownie godząc się z tym, że jego kończyny odmawiały posłuszeństwa, a klatka piersiowa paliła niczym żywym ogniem. Ból był niesamowity, czasami wydawało mu się, że mocniejszy niż wcześniej. Może właśnie z wiekiem nabierał na sile? Gdyby nie określone sposoby, czyli zioła oraz rytuały to nie byłby w stanie funkcjonować. Dodatkowo za wszelką cenę próbował maskować chorobę przed obecną żoną, sam nie wiedział dlaczego. Zachciało mu się zgrywać bohatera? A może podświadomie próbował być dla niej wystarczający? Nie rozmyślał na ten temat, po prostu przechodził do czynów. Jeśli chodzi o kwestie zdrowotne to był równie uparty, co Roche. Mogłoby mu urwać kończynę, a on i tak stwierdziłby, że ma zbyt wiele na głowie, żeby się tym przejąć. To u nich po prostu rodzinne. Kiedy dowiedział się o incydencie krewnego to praktycznie od razu zdecydował się na odwiedziny w szpitalu. Nie miał zamiaru mu o tym wspominać, ponieważ podejrzewał, że mają podobne zdanie również w temacie wizyt. Mężczyzna był dla niego niczym starszy brat, a prawdziwego rodzeństwa niestety nie uświadczył. Trzymali się razem praktycznie od dzieciaka, a podobne tragedie jeszcze bardziej wzmocniły ich więź. Dlatego zebrał ze swojej mini szklarni w pracowni kilka roślin, które powinny poprzed odpowiednie podanie pomóc bratu. Zgarnął czarny płaszcz oraz szal w tym samym kolorze i wyszedł z mieszkania, kierując się do szpitala. Po drodze opatulił się szczelnie, jeszcze nie musiał sięgać po laskę, ponieważ jako tako chodził. Czuł, że zbliża się kolejny atak jego choroby i starał się zapobiegać, jak tylko mogł. Jednak jedynie odraczał termin "wyroku". NIeco utykał na prawą nogę, ale nadal się poruszał bez wspomagania. -Ciebie również Roche. - uśmiechnął się lekko, przechodząc przez próg sali szpitalnej. - Dla Ciebie, wszelakie zalecenia masz spisane w torbie. - podał mu małą papierową torbę, gdzie mógł znaleźć ziołowe mieszanki. Powinno to lepiej postawić Fausta na nogi niż wszelakie medykamenty. Cóż, rodzinnych genów się nie wydłubie... Oni zawsze wiedzą lepiej niż pozostali. -"Nędznicy"? Widzę, że wracasz do klasyków. - zauważył, wskazując podbródkiem na książkę leżącą obok pacjenta. Przysunął sobie jeszcze taboret, aby móc usiąść obok łóżka i zdjąć szalik, wciskając go automatycznie do kieszeni płaszcza. -Zaczniesz stosować moje mieszanki to Cię wypuszczą raz dwa i stwierdzą cudowne ozdrowienie. - zaśmiał się pod nosem. -Niemniej...NIe wierzę, że to mówię, ale musisz zadbać o siebie. Napędziłeś mi mimo wszystko stracha i to gorszego niż ałbast w dzieciństwie. - pokiwał głową, nie spuszczając wzroku z kuzyna. Nadmierne przejmowanie się losem najbliższych odziedziczył po matce, była znacznie bardziej empatyczna niż ojciec. Dlatego ciągle rozmyślał o chorobie obecnej żony, szukając lekarstwa praktycznie dzień w dzień. |
Wiek : 42
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : profesor/badacz
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Los sprawił, że Roche Faust pozostał jedynakiem, przynajmniej czysto teoretycznie. Ostatecznie na towarzystwo innych dzieci jeszcze przed pójściem do szkoły narzekać nie mógł. Z rozległym kuzynostwem czy rodzeństwem ciotecznym łączyły go różne relacje; to proste, ciężko lubić każdego tak samo. Jedni stawali się tylko znajomymi, mniej lub bardziej mile widzianymi. Z tymi drugimi interakcje wykraczały poza kolacje rodzinne i nie musiały być dłużej inspirowane matczynymi “Idźcie się pobawić” w czasie, gdy same potrzebowały nieco odpoczynku od małych rączek chwytających się kurczowo spódnicy. Moriarty był synem wuja Marcellusa i chociaż aktualnie różnica kilku lat nie robiła różnicy, pamiętał jak początkowo ciężko przyjmowało mu się towarzystwo młodszego Morty’ego. Do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć, nawet jeśli jest się nastolatkiem o wyjątkowo dużym mniemaniu o sobie. Mimo że rodzeństwa teoretycznie nie miał, starał się być dla Moriarty’ego. Rozmawiając na tematy nauk ścisłych, bo chociaż ich główne obszary zainteresowań z czasem rozminęły się, to czerpał z tych dyskusji jak najwięcej dla siebie. Również w tych szczęśliwych momentach, niezależnie od dzielącej ich odległości; specjalnie na jego pierwszy ślub pędził z Bordeaux razem z Cecilią. Później wymieniając dziesiątki listów, gdy wydarzyła się tragedia w jego życiu. Tragedia, którą przewrotnie doświadczył na własnej skórze. Życie niejednokrotnie udawadniało mu, że to właśnie te najcięższe zdarzenia są najtrwalszym spoiwem i największym testem relacji. — Nie musiałeś się tutaj fatygować, naprawdę. — Nie potrafił się powstrzymać przed tą uwagą. Pozornie Moriarty wyglądał jakby nic mu nie dolegało, ale choroba bywa podstępna. Wycofuje się na kilka kroków, aby zaraz uderzyć na nowo znienacka, gdy najmniej się tego spodziewamy. Ocenił badawczyn spojrzeniem sylwetkę mężczyzny, który zbliżył się do niego. Zauważył charakterystyczne utykanie na prawą nogę, ale też brak laski, która w gorszych momentach pomagała w poruszaniu się. Lwia zmarszczka pojawiła się na moment, jednak po chwili czoło na nowo wygładziło się. Pozostały jedynie bruzdy, które już na stałe osadziły się na twarzy pięćdziesięcioletniego siewcy. — Wspaniale, na ciebie zawsze można liczyć — ucieszył się na widok papierowej torby. Prawdopodobnie będzie to dość niezrozumiały fenomen dla niemagicznych lekarzy, gdy osłabienie z dnia na dzień minie, ale czego nie robiło się dla szybkiego powrotu do domu? Miał pełno pracy, musiał nadrobić zaległości z uczniami Szkółki Kościelnej, czekała na niego Charlotte Williamson, a po przybytku samotnie kręcił się Wargin. Kto wie, co jeszcze poza ciastem ukradnie mu Byal Faradyne. Kluczyk do barku był w zamku, dlatego spodziewał się wszystkiego. Nawet widoku opóżnionych do cna butelek wina. — To tak stary wydruk. Zobacz, jeszcze są tutaj notatki Sissy, gdy nie była pewna jakichś słówek. — Przekartkował tomik pokazując mu zapełnione w wielu miejscach drobnym pismem marginesy. — Pięć lat temu miał premierę musical na podstawie “Nędzików”. Zabiłaby za jakąkolwiek rolę — wspomniał o tym z rozbawieniem, znów rzucając książkę na szafkę obok jego łóżka. Wspominanie zmarłej żony nie wiązało się już z tym nieprzyjemnym uciskiem i wilgotnieniem spojrzenia. Teraz miał w głowie tylko te przyjemne wydarzenia, które wyparły skutecznie całokształt dziwaczności tego małżeństwa. — Nic mi nie jest — powiedział z naciskiem i odetchnął ciężko, wyciągając się na łóżku szpitalnym. Omal nie uderzył potylicą w metalową rurkę w miejscu zagłówka, ale w porę zatrzymał się, przypominając o tym, że nie jest to jego własne, dębowe łoże. — Jestem w stanie podarować im tę satysfakcję z natychmiastowego wyleczenia mnie, ale naprawdę, nie powinieneś się przejmować mną. Powiedz lepiej jak ty się miewasz — zapytał Moriarty’ego, próbując odwrócić jego uwagę od swojej osoby. |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji
Moriarty Faust
To aż cud, że udało im się znaleźć wspólny język tak szybko., Matka ciągle zachęcała go do zabawy z innymi dziećmi, widząc, jak bardzo jej syn bywa nieporadny społecznie. Moriarty poniekąd czuł się wtedy, jak zwierzę rzucone na pożarcie lwom... Jednak okazało się, że ktoś potrafi się z nim zaprzyjaźnić na dłużej, pomimo różnicy wieku oraz dziwności młodego Fausta. Teraz docierało do niego, że Roche na początku mógł się czuć, jak jego niańka. Lata mijały, a różnica kilku wiosen między nimi zwyczajnie zanikała, przeradzając się w jeszcze mocniejszą przyjaźń, a nawet braterstwo. Podobne tragedie zbliżyły ich jeszcze bardziej do siebie, tylko Roche potrafił zrozumieć, co czuł Moriarty po śmierci żony oraz ich nienarodzonego dziecka. Nie musiał nic mówić, a to Moriemu odpowiadało najbardziej... Tak, do pewnych rzeczy należy dorosnąć. A młodszy Faust przekonał się, że nie ważne, co przyniesie los - zawsze będzie mógł liczyć na kuzyna. Zresztą ze wzajemnością, ponieważ z wiekiem Moriarty o wiele bardziej zaangażował się w relację z bliskimi, których miał naprawdę niewiele w swoim życiu. -Ależ oczywiście, że musiałem. - spojrzał na niego wymownie, bo chyba oszalał, myśląc, że Mori go nie odwiedzi. O swoim stanie zdrowia wolał nie wspominać, wszystko zjadało go od środka, ale zawodowo udawał pełną kontrolę nad sytuacją. Gdyby nie odpowiednie mieszanki ziół, rytuały oraz zaklęcia to by pewnie znowu był przykuty do łóżka. Nie mógł sobie na to pozwolić, nie tym razem. -Ktoś musi dbać o Twoją siwą głowę. - zaśmiał się pod nosem, zerkając na chorego. Nie ma nic lepszego niż sprawdzone metody, przynajmniej będzie mógł szybciej wyjść. Niemagicznym trudno będzie to pojąć, ale liczy się efekt. A mieszanki Moriartego potrafiły niejednego czarownika na nogi postawić. Nie ważne ile miał zaległości, zdrowie powinien stawiać na pierwszym miejscu. Jednak nazwisko zobowiązuje, a Moriarty nie chciał mu prawić morałów do których sam się przecież nie stosował. Jeżeli jakkolwiek mógłby Roche'a odciążyć to najpewniej bez wahania by to zrobił, tylko najpierw musiałby o tym kuzyn wspomnieć. -Cóż, razem z Arabellą lubowały się w podobnych dziełach. Pewnie wykupiłaby miejsca w pierwszym rzędzie, gdyby Sissy dostałaby którąś z ról. - wymawianie imienia zmarłej żony bolało jeszcze bardziej niż jego schorzenie. -Czy... - zaczął, marszcząc brwi i wpatrując się w porzuconą książkę. -Ten ból kiedykolwiek mija? Tęsknota? - z jednej strony był żonaty ponownie, ale ciągle miał w sobie pustkę. Jego obecny związek nie przypominał pierwszego małżeństwa, nie wiedział, jak mógłby się bardziej zbliżyć do obecnej ukochanej. Może powinien zapytać? Porozmawiać z kuzynem otwarcie? Chyba nadal się wstydził. -Nic Ci nie będzie, jak zaczniesz stosować moje zioła. - kolejne wymowne spojrzenie, ponieważ coś jednak sprawiło, że wylądował na łóżku szpitalnym. -U mnie? Cóż... Nic czym mógłbym się pochwalić. - westchnął, nie chciał wspominać o własnych dolegliwościach. |
Wiek : 42
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : profesor/badacz
Roche Faust
ILUZJI : 20
POWSTANIA : 10
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 161
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 15
TALENTY : 13
Być może to ta nieporadność społeczna sprawiła, że nawet mimo różnicy wieku odnaleźli wspólny język, co stało się zalążkiem przyjaźni. Roche jak na tak młodego człowieka był ociupinkę zbyt zarozumiały, zbyt zadzierający nosa i rozgadany nie zawsze, gdy było to potrzebne. Dwóch chłopców od Faustów, nieco niedopasowanych, trochę początkowo zmuszonych do rozmawiania ze sobą i taki oto rezultat – kilkadziesiąt lat później siedzą i rozmawiają w szpitalnej sali, bo jeden z nich okazał się za mało roztropny w kwestii własnego zdrowia. — Zapamiętam to sobie i powiem ci podobnie jak zaczniesz siwieć — stwierdził żartobliwie, otwierając torbę. Nieco wyprostował się na łóżku, zerkając zza ramienia Moriarty’ego. Nie widział lekarza w pobliżu, więc może uda mu się jeszcze podczas wizyty kuzyna zaparzyć zioła? Zmarszczył przerzedzone brwi, spoglądając na szklankę stojącą na metalowej szafce obok jego łóżka, którą wział do dłoni. — Zdołasz podejść na moment do umywalki i nalać tutaj wody? — spytał go po chwili, pokazując na znajdujący się w rogu zlew razem z lusterkiem. Nie spodziewał się, że przywołanie tematu Cecilii sprawi, że i Moriarty powróci w myślach do swojej pierwszej żony. Na pewno nie w tej chwili. — Och, oczywiście. Sissy doceniłaby niezwykle takie wsparcie — powiedział cicho i zadumał na dłuższą chwilę, zastanawiając się, co właściwie powinien powiedzieć, by nie zabrzmieć nieodpowiednio. Arabella była przecież tak młoda, a ze świata odeszła razem z ledwo narodzonym dzieckiem. Pamiętał szok jaki odczuł, gdy otrzymał list z tymi koszmarnymi wieściami. Przecież jeszcze niedawno cieszył się razem z nim informacją o ciąży, planował wrócić do Stanów Zjednoczonych, by powitać nowego członka rodziny. Będąc daleko, w Europie, nie mógł nawet właściwie go wesprzeć. — Tęsknota — powtórzył za nim, uśmiechając się blado. Żył sam, tęsknota za towarzystwem innym niż to kocie, niezależnie jak przyjemnym to dalej milczącym, towarzyszyła mu codziennie. Wargin mógł go słuchać, towarzyszyć mu przy jego badaniach, ale to nie było w stanie zastąpić kroków drugiej osoby roznoszących się po korytarzu ani głosu, który prosi go usilnie, by wreszcie zszedł na obiad. — Wiesz, Morty. Chciałbym powiedzieć ci, że to mija, naprawdę. Że któregoś dnia się obudzisz i zniknie całkowicie, ale nie lubię okłamywać ludzi. Nie lubił i pewnie dlatego chowanie pewnych faktów przed światem ciążyło mu. Powinien być jednak na to przygotowany od momentu, gdy zdecydował się na pewne rozwiązania i w nich trwał. Ale to nie było o nim. Teraz skupił się, by powiedzieć cokolwiek, co mogłoby pomóc odnaleźć rozwiązanie. — Dlatego trzeba się otaczać ludźmi, rozumiesz? I dlatego dobrze, że szukasz odpowiednich osób w swoim otoczeniu, żeby nie czuć się samotnym. Samotność i tęsknota razem to najgorsze połączenie — stwierdził. Może dlatego tak często wracał ostatnio w myślach do żony, zabranej z tego świata brutalnie i nieoczekiwanie? Może stąd zastanawiał się ostatnimi dniami, gdzie właściwie mógł być teraz Théophile? Pokiwał głową czy to do własnych słów, czy rozważań skręcających w nieodpowiednią stronę. Dobrze więc, że Moriarty drugi raz się ożenił. Z porządną i inteligentną kobietą, jaką była Annika. — Nie zamierzam narzekać, nie powinienem — odetchnął, przeciągając dłonią po twarzy. Potarł nasadę nosa, ale nie zamierzał drążyć tematu związanego ze zdrowiem mężczyzny. Pewien upór na tym poziomie był również ich cechą wspólną. — Nic złego na pewno nie ma miejsca? A jakieś plany na rocznicę? wątek nie będzie kontynuowany, temat można uznać za zwolniony! |
Wiek : 50
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : broken alley, saint fall
Zawód : siewca magii iluzji