First topic message reminder : Sala numer dwa Największa sala na oddziale magicznym jest podłużna i dość wąska. W rzędzie mieści się tutaj dziesięć łóżek, ale korytarz pod oknem, którym przemieszczają się pacjenci, medycy oraz wizytujący jest stosunkowo ciasny. Być może właśnie z tego powodu w sali numer dwa umieszcza się przede wszystkim pacjentów, którym nie grozi nagła zapaść albo inny wypadek, zmuszający do szybkiej reakcji. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Arthur O'Ridley
Arthur patrzył uważnie, jak lekarz mazał po kartkach, w czasie gdy pacjent gadał swoje nonsensy. Najwidoczniej zbierał dodatkowy wywiad o nim, aby przypadkiem nie wyszło, że wysłał totalnego świra ze szpitala. Możliwe, że też była to po prostu tutejsza biurokracja, która wymagała od niego zebrania wszystkich informacji. Od numeru buta, po rozstaw palców u dłoni. Nie podważał sensowności zbierania jakiegoś większego wywiadu o swojej osoby, szczególnie w momencie, gdy i tak nie spieszyło mu się. Kilka słów, kilka ruchów długopisu później, dostał do ręki kawałek papieru, który stanowił jego przepustkę z tego miejsca. O’Ridley długo wpatrywał się w kartkę, obracając dokument czy przypadkiem nie został podrobiony. Dalej nie mógł uwierzyć, że tak po prostu puszczą go po tym czasie. Jednak zwolnienie wyglądało na tyle prawdziwe, że może wypuszczą go na nie - nieważne czy prawdziwe, czy nie. W głębi serca spodziewał się poczuć radość, że w końcu wróci do domu, lecz zamiast tego nastała pustka. Swoista próżnia powstała po całym stresie i rozmyśleniach, czy puszczą go. Nie do końca rozumiał to uczucie, bo nie było złe czy dobre, po prostu było i przepływało całe ciało zielarza. Był ceramiczną lalką, w pozycji siedzącej, gdzie pomiędzy jej ścianami, nie było nic poza ciemną pustką. Długo wpatrywał się w kartkę, bez większego celu, po prostu ginąć w trwającej chwili, aż w końcu Pan Doktor, zaczął mówić do niego o dodatkowych krokach, jakie może podjąć w celu leczenia. -Eeee…-przez chwilę Arthur wracał do rzeczywistości-Jasne, nie ma problemu. Może nawet mam rzeczy na kadzidła w domu.-rzucił krótko, po czym położył dokument na stole. Lista zaleceń brzmiała klasycznie dla jego problemu (niczym leżenie w łóżku i picie ciepłej herbaty na przeziębienie), choć najpewniej tym razem weźmie sobie je do serca, a nie otworzy piwo zaraz po wyjściu. Zresztą sam zapach alkoholu, sprawiał, że treść jego żołądka podnosiła się do góry. Gdy doktor przygotowywał się do zabiegu ściągania mchu, Arthur zawinął nogawki, aby nie spadły w czasie zabiegu. Jego nogi, były już niemałym ekosystemem, który byłby idealnym siedliskiem dla owadów czy nawet niektórych grzybów. Bardzo kusząca wizja, ale trudno takie cuda schować przed oczami niemagicznych osób. -Jeśli coś jeszcze mogę brać z przeciwbóli, to śmiało. Choć myślałem, że już tyle mam rzeczy w krwi, że nawet picie wody jest niebezpieczne.-rzucił słaby żart, aby trochę rozluźnić sytuację, przed delikatną procedurą wyrywania bolesnej narośli-W sumie nie wiem jak masz na imię.-zagadał. Znał kilka tutejszych postaci, nie tylko ze swoich peryferii z udziałem różnych substancji, ale też, gdy sprzedawał rośliny niektórym doktorom oraz pielęgniarką. Warto poznawać nowych ludzi, zwłaszcza tych, co wypisywali zwolnienia, trzymają skalpel czy też tak na przyszłość. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Oscar Nox
ANATOMICZNA : 28
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 18
TALENTY : 7
-Nox, jestem tutejszym genetykiem. Padło melodyjnie i rzeczowo, po tym jak lekarz poruszył się z cichym trzaskiem zastałych kości. Sądząc po cichym „pyknięciu” musiał mieć problem ze stawem łokciowym. Co miałoby sens jeśli tej nocy odprawiał rytuały a jego skuteczność była niska, więc powtarzał je wielokrotnie. Wyjaśniało to też niejako ów zmęczenie, ucieleśnieniem którego się stawał. Wyszedł z niewielkiej sali, zostawiając po sobie zapach piżma, który przebijał ostry odór chloru. Jednak nie kazał na siebie czekać, pojawił się niosąc tacę z przyrządami już po 10 minutach od swojego nieoczekiwanego odejścia. Ułożył ją na łóżku tuż przy pacjencie sprawiając, że obrzęd metalu rozszedł się chichym zgrzytnięciem po przestrzeni. Jeśli Arthur zdecydował się spojrzeć na to co znajduje się na tacy, poza standardowymi rzeczami które dobrze znał, były przedmioty który nie mógł zobaczyć nigdzie indziej. Oscar choć odsunął się od rodzin nie mógł wydłubać z siebie genu i zapału do przetwarzania metalu albo projektowania nowych przyrządów. A może była to kwestia jego prawdziwej kruczej natury, która zmuszała go do poszukiwania nowych wyzwań i rozwiązań? Trudno było to ocenić, jednak efektem jego pracoholizmu był zestaw do usuwania mchu, ze skóry, składający się z nietypowo zakrzywionych skalpeli przypominających małe sierpy, wyprofilowane skrobaczki i kopytka. Na gazie leżała też strzykawka z przygotowanym płynem i jednorazową sterylną igłą. Lekarz nie czekając na nic nasunął na twarz maskę i wciągnął rękawiczki. Najpierw dłuższą chwilę przyglądał się postępującemu porostowi, nim zaczął ostrzykiwanie pacjenta. Wbijał igłę w kilka miejsc, w których runo zdawało się być najrzadsze. Naciskał strzykawkę i proces powtarzał kilka razy w różnych rejonach łydki, zupełnie jakby wyobrażał sobie rozlanie znieczulenia i drętwienie. Żadnym grymasem nie zdradził się z tym, że oceniał stan swojego pacjenta lub jego „przyrost”, wiedział jak ów temat potrafi być dla wielu osób krępujący. Nagle nacisnął palcem mocno w miejsce pierwszego zastrzyku i zerknął na relację chłopaka. Czy czujesz coś poza drętwieniem?- Padło grzeczne i empatyczne pytanie. Po którym sięgnął po zwykły skalpel, który poziomo wsunął pomiędzy tkankę skórna a mech ją obrastający by potwarzyć je i oderwać w miejscu styku. Zrobił to szybko i niezwykle precyzyjnie, co zdradzało że musiał spędzić całe godziny na tym zajęciu i wiedział w jaki sposób poprowadzić swoją dłoń. Zbiorę Ci go do pojemnika, dobrze? Zapytał nim oderwał pierwszy około 2 centymetrowy kawałek, ciała obcego od nogi chłopaka. Wiedział, że jest to cenny produkt i nie zamierzał postąpić inaczej. |
Wiek : 35
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Internista/genetyk
Arthur O'Ridley
Całe zajście wydawało się dziwne dla zielarza. Jeśli chodzi o ściąganie mchu z nóg czy innych części ciała, to O’Ridley był przyzwyczajony do domowych metod. Zazwyczaj brał drewnianą łyżkę, brzytwę oraz trochę alkoholu czy czegoś innego do odkażenia. Łyżkę wkładał w szczękę, zagryzając ją porządnie, a później brzytwą “golił” fragmenty nogi z nienaturalnego runa leśnego. Robił to partiami, czasem nawet po pół centymetra. Wykonywał szybkie cięcie, gdzie za każdym razem pojawiał się potężny ból. W takich chwilach wył we wniebogłosy, nawet pozwalał sobie na urojenie łzy. Mógłby go porównać do wyrywania tysięcy włosów wraz z zakończeniami nerwowymi (co może faktycznie miało miejsce). Po takim zabiegu oczyszczał nogi i przez kilka godzin wracał do życia, leżąc na ziemi. Sprzęt Noxa, w porównaniu do standardowego sprzętu Arthura był co najmniej profesjonalny. Każdy przyrząd błyszczał, jakby dopiero co wyszedł z fabryki i tylko dla niego czekał. Patrzył się tak przez chwilę na medyczne cudeńka, wręcz zahipnotyzowany, dopóki lekarz nie zaczął wbijać igły w jego nogi. Pierwsze ukucie było najbardziej odczuwalne, ale kolejne już ledwie, aż w końcu nawet już nie wiedział, kiedy dochodziło do aplikacji specyfiku. Najwidoczniej znieczulenie działało. -Jest git.-rzucił krótko na pytanie doktora, gdy ten zapytał o drętwienie-Nie czuje nic.-”nawet chęci do życia”, chciał dodać, lecz uznał, że było to niepotrzebne w przeprowadzeniu zabiegu. Leżał spokojnie na plecach, gdy genetyk zdzierał pojedyncze płaty mchu z jego kończyn. Wyjątkowo nic nie czuł, co najwyżej uczucie podobne do tego, gdy zszywali go po wypadku na rowerze. Mógł wyczuć jedynie ruch przy nogach, ale bez bólu czy jakiegoś nacisku. Gdyby wiedział wcześniej, to wpadałby do szpitala regularnie, prawie jak na wizytę u fryzjera. Nawet podobnie przyjemnie był ten zabieg, gdy pozbywał się zbędnych kilogramów na nogach. -Jasne, możesz zabrać ile chcesz.-powiedział, machając dłonią na stracony mech-Za jakiś czas odrośnie mi. Potem nastała po tym chwila ciszy, która przeszywała uszy O’Ridleya. Budziła w nim rodzaj niepokoju. Musiał ją przerwać, więc w końcu zapytał: -Tak z ciekawości - jak działa entacja ?-po chwili zdał sobie sprawę, jak kretyńsko zabrzmiało pytanie, więc dodał-W sensie czy to jest tak, że moja skóra to idealne siedlisko dla tej odmiany mchu czy raczej to jakiś rodzaj manifestacji energii magicznej. Ciekawi mnie to, ale szczerze - gówno się znam, więc może tutaj się czegoś dowiem o tym.- w sumie był to ciekawy temat dla niego do rozmowy, ale pytanie, czy dla jego towarzysza również. Ta choroba prześladowała go całe życie, ale nigdy nie zadawał sobie za dużo pytań odnośnie do jej genezy oraz przebiegu. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Oscar Nox
ANATOMICZNA : 28
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 18
TALENTY : 7
Lekarz nie odrywał wzroku od swojej pracy, na szczęście porost odchodził płatami, zgodnie z jego doświadczeniem i przewidywaniami. Miał wprawne ruchy i szybko zmieniał narzędzia, które pomagały mu pozbyć się mchu z każdej krzywizny ciała tak by nie uszkodzić skóry pacjenta. A zdarzało się to za czasów studenckich, gdy jeszcze nie potrafił ocenić grubości wyrośliny i jej odległości od skóry. Z czasem wszystko stawało się łatwiejsze. Znał jednego genetyka, który nie przepadał za wykonywaniem tego typu zabiegu. W jakiś sposób to rozumiał, bo dla wielu była to zwyczajna pomoc bardziej w zakresie estetycznym niźli zdrowotnym. Duży kawałek mchu odpadł niemal plastrem gdy skończył go zdejmować i od razu wrzucił go do pudełka. Słysząc pytanie chłopaka uniósł na chwilę czarne oczy i przyjrzał się mu z blaskiem. Lubił swój zawód, kochał też opowiadać o chorobach choć nie często było to możliwe. Bo niby kto w szpitalu podejmuje ten temat na codzień? Lekarze są nim znudzeni a pacjenci zwykle ignorują pewne rzeczy. Nie wiem jak daleko sięga Twoja wiedza, ale najpewniej jesteś świadomy, że entacja jest spowodowana mutacją w obrębie jednego genu.- Mówił wracając do swojej pracy, zupełnie jakby nie przeszkadzało mu zdobywanie czegoś z pamięci, gdy zajmuje się tak drobiazgową pracą. Jego twarz chowała maseczka jednak widać było jak zaczerpnął oddech sprawiając że materiał wciągnął się bardziej. Po chwili zaś popłynęły słowa. Wiesz jest teoria, która mówi o tym, że wszystkie choroby genetyczne biorą się z pierwotnego uszkodzenia danego genu właśnie przez magię, a potem zostały przekazywane z pokolenia na pokolenie. Kolejny płat został wrzucony do pojemnika a Oscar odsunął się delikatnie i zaczął psykać roztworem alkoholu czystą skórę pacjenta, przechodząc do drugiej łydki. Ani to ani to. Zarówno manifestacja magii jak i sprzyjające środowisko sprawiłby, że nie tylko wyrastał by ci mech ale również byłby to bardziej nieobliczalne mutacje np różne rodzaje grzybni. Jako że nasza skóra jest ich pełna. Zamyślił się na chwilę starając się pozbierać wszystko co wiedział i ująć to w proste słowa, które były w jego przekonaniu centrum tezy. W swoim ciele nosisz gen, który sprawia, że dochodzi do hiperplazji naskórka i zamiast włosów wyrasta ci mech. Dokończył i uśmiechnął się choć po chwili zdał sobie sprawę, że być może nie wyraził się precyzyjnie i zrozumiale. Innowiercy też borykają się z tym problemem ale w innej formie: włókniaki, tłuszczaki, brodawki … o! Jak chociażby te łuszczące zwane dysplazją Lewandowskiego są o wiele gorsze od enacji. Wówczas wyrastają im struktury podobne do kory drzewnej uniemożliwiając normalne funkcjonowanie. Jest to bardzo podobna rodzina choroby spowodowana genem, który sprawia, że naskórek źle się namnaża. A skoro jesteśmy narażeni na zatrucia magiczne i otaczamy się magią, mech wyrastający jest częścią ciebie i ma osobliwe właściwości.- Zakończył swój wywód w chwili w której skończył zabieg na drugi nodze. Odłożył narzędzia i pozbierał cały mech do pojemnika zamykając go szczenie. Chwilę przypatrywał się też nogom chłopaka. Masz blizny po uszkodzeniu skóry, nie chcę cię zmuszać do ściągania go w szpitalu, ale pozwól że przynajmniej wypiszę ci środek przeciwbólowy byś nie tracił panowania nad narzędziami gdy poddajesz się zabiegowi… |
Wiek : 35
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Internista/genetyk
Arthur O'Ridley
Zielarz leżał spokojnie, słuchając wyjaśnienia Nox’a na jego przypadłość. Patrzył w sufit, gdy lekarz zajmował się jego naroślami. Mógłby z tego słuchowiska sporządzić porządną notatkę na zajęcia z anatomii czy innej gałęzi wiedzy obejmująca schorzenia magiczne. Przekazane informacje były rzeczowe, wręcz można było się pokusić, że zmęczony umysł O’Ridleya zrozumiał przytoczone analogię oraz umiał poukładać to sobie w myślach, lecz na swój sposób było to również rozczarowujące. Jak wiedza, że prezenty z Czary nie pochodziły od Lucyfera, ale od członków Kręgu. Swoiste zabicie zabawy z różnego rodzaju przesądów i błędnych koncepcji. -He, zabawne. Już myślałem, że to jednak mam na swoich nogach kawałek lasu.-powiedział żartobliwie Arthur po mini wykładzie z genetyki-Kiedyś uważano, że entacja jest wynikiem wysiewu specyficznego rodzaju mchu, który ogólnie lata w powietrzu, jak drożdże czy inne ustrojstwa. Następnie, "wybiera" osobę, która ma specyficzną kombinację cech dermatologicznych. Potliwość, popękana skóra - cokolwiek byś uznał, że sprzyja rozwojowi tego typu organizmów.-żywo streszczał kartki z jednej z książek w kolekcji ojca, która była dziewiętnastowiecznym podręcznikiem do magicznej botaniki-Nazywali tę roślinę Polytrichus corpus. Wierzono, że zapuszcza swoje chwytniki w głębsze warstwy skóry, aby móc splątać się z naczyniami krwionośnymi, które niosły życiodajne składniki. To też miało wyjaśniać ból przy jego usuwaniu. Swoisty chwast żywiący się ludzkimi sokami.- tymi słowami zakończył główną część swojej wypowiedzi. Kiedyś nawet myślał nad zajęciem się botaniką, ale jak to bywa w życiu - często plan z młodości, wcale nie szły w parze z realnym życiem. Dziś chyba nie nadawałby się na studia, no i nie miał na tyle pieniędzy, aby móc codziennie chodzić na zajęcia jak niektórzy jego rówieśnicy. Nie mówiąc, żeby umiał sklecić jakiś sensowny artykuł czy zdanie, przy którym ciało naukowe nie wyśmiałoby go. Nie uważał siebie, za typowego badacz lub inną postać środowiska akademickiego. Po prostu był ciekawym gościem, który lubił wiedzieć trochę więcej o otaczającym go świecie. -Nawet próbowali używać Różanecznika Wąsowatego do leczenia, ale doszukiwanie się jakichś efektów było trudne. Jedynie czarodziej po takim zabiegu przez 2 tygodnie, mógł co najwyżej nosić pentakl ozdobnie- na szybko dodał ostatnią ciekawostkę. Przypomniał sobie, że tak samo przy Euredice gadał o roślinach, ale tam już w którymś momencie chciał złapać się za język, aby skończyć mielenie nim. Tylko zalewał ludzi niepotrzebnym potokiem rzeczach o faunie i florze, które pewnie znali lub po prostu mieli gdzieś. Dziś chyba Arthur miał gdzieś, że może gada głupoty. Rzadko kiedy ma okazje zabłysnąć czymś więcej niż dziwnymi historiami oraz byciem przedmiotem żartów innych, bardziej rozgarniętych osób. Może w gruncie rzeczy jest taki, gdy odstawi od siebie używki i prowadzi dyskursy na tematy naukowe, filozoficzne czy kulinarne. Może z tego całego potoku informacji, Oscar wykorzysta ciekawostki kiedyś, a może oleje je - wszystko zależało od życia. Gdy genetyk zaczął pakować swój sprzęt, wtedy O’Ridley odważył się spojrzeć na swoje nogi. Gołe jak w dniu narodzin, ale pełne różnego rodzaju blizn, zadrapań czy punktów nakłuć. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem mógł się tak dobrze przyjrzeć nim, gdy nie miał na sobie całego runa leśnego. -Latami moi rodzice usuwali mi entacje, więc też można im przypisać kilka znamion, ale jeśli masz coś co mogę brać i dodatkowo sprawi, że nie stracę kompletnie czucia to dawaj.- powiedział lekarzowi. Był ciekawy, czy jest jeszcze coś toksykologia pozwoli mu przyjąć, bez strachu, że zaraz znajdzie 1000 sposobów na użycie tego rekreacyjnie. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : sprzedawca i hodowca roślin
Oscar Nox
ANATOMICZNA : 28
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 164
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 18
TALENTY : 7
Nox słuchał chłopaka z uwagą, traktując go jak równoprawnego partnera do rozmowy. Co ciekawe nawet na chwilę nie odwrócił spojrzenia od jego nóg, nie ustając w oględzinach, probliźnionych miejsc. Potakiwał jednak głową a bliki w jego czarnych oczach wskazywały jasno na to, że temat nie jest mu obcy. Wreszcie odsunął się i rzucił narzędzie do nerki z cichym brzękiem metalu. Zdjął swoją bawełnianą maskę i ściągnął lateksowe rękawiczki, które strzeliły cicho. ”O magicznej botanice słów kilka” Franco! Rzucił nagle podekscytowany zupełnie jakby bawili się w jakieś kalambury, w którym Arthur streszcza mu teorię a on korzystając że swojej kruczej pamięci mówi mu, gdzie ów ciekawostka się znajduje. Jestem pewny, że za kilka lub kilkanaście lat, wiedzą jaką dysponujemy teraz najpewniej również będzie nieaktualna. Wraz z rozwojem nauki wiele rzeczy można łatwiej zbadać i zrozumieć. Powiedział z uśmiechem wyjmując z kieszeni swojego fartucha bloczek na recepty i długopisy którym zaczął coś zapisywać. Przepiszę Ci „oxy”, jedna tabletka na godzinę przed zabiegiem i … Zawahał się, spojrzał na chłopaka to na jego nogi. Jesteś młody i uważam, że nie ma potrzeby byś musiał zmagać się z tymi bliznami. Istnieje coś takiego jak żółty mech, który usuwa wszelkie ślady po bliznach, lub z tańszych wariantów są kremy z matrycą perłową. Nie jest to produkt co prawda magiczny a jego codziennie stosowanie bywa uciążliwe, ale uwierz mi pozwala wybielić i ujednolicić kolor blizn. Po chwili lekarz podał mu receptę, układając ją przy dokumentach wpisowych ze szpitala i magicznym mchu, który zamknął w pojemniku i przekazał dla chłopaka. Wyciągnął w jego stronę dłoń i uśmiechnął się empatycznie, po czym zabrał swoje narzędzia i wyszedł. Przeglądając papiery wprawne oko chłopaka z łatwością mogło wychwycić, że na odwrocie recepty Nox napisał swój adres i godziny przyjmowania prywatnych pacjentów. Reklama źródłem handlu, nikt mu przecież nie zabronił nagłośniania swojej prywatnej praktyki w szpitalu. //zamknięcie tematu |
Wiek : 35
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : Internista/genetyk
Wendy Paterson
ILUZJI : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 167
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 9
TALENTY : 16
Przejście stąd. Chciałam cofnąć czas, wcale nie wychodzić na zakupy, pilnować jej bardziej. Skąd miałam wiedzieć, że przez chwilę mojej nieobecności stanie się taka tragedia? Widok Winnifred w kałuży krwi z pewnością będzie mnie nawiedzać w snach do końca życia. Jedyne co mogło mnie zastanawiać, to co chciała osiągnąć tym nagłym rytuałem? Miałam przeczucie, że czegoś nie wiem, czegoś fundamentalnego, ale odłożyłam to na drugi plan. Nie było to teraz wcale ważne. Czar cudem zadziałał, a krew nie ulatywała już z Winnie tak szybko. Wyszeptała parę słów. Żyła, ale na jak długo. Próbowałam ją podnieść, ale byłam za słaba. Obsmarkana z oczami pandy przez rozmazany tusz i cienie oraz umazana we krwi wybiegłam na klatkę schodową, żeby z całej siły zacząć walić w drzwi sąsiada, który miał na tyle werwy w rękach, że bez problemu powinien podnieść młodszą Marwoodównę. Lucyfer miał nas w opiece, bo mężczyzna otworzył mi drzwi i po krótkim moim jęczeniu cudem zrozumiał, z czym miałam problem. Pomógł mi przenieść jej ciało do mojego samochodu, a ja usiadłam za kółko i z nieprzepisową prędkością pojechałam w stronę Eaglecrest. Zdążyłam na czas - ratownicy wyjęli jej ciało leżące na tylnych siedzeniach, a ja w poczekalni musiałam zająć się papierkową robotą, gdy ręce trzęsły mi się ze stresu. W biegu zobaczyłam się jeszcze z moim mężem, ale chwilę po dwudziestej trzeciej miał jakieś pilne wezwanie w terenie i znowu zostałam sama. - Pani Paterson? - Usłyszałam głos pielęgniarki za plecami, która właśnie wyszła z sali, na której położona została Winnie. - Stan Pani siostry jest stabilny. Może się Pani z nią zobaczyć. Zajęliśmy się jej ranami, ale słuch... - Będzie głucha? - Przerwałam jej. Nie mogła zostać teraz kaleką. Jak ma zostać wymarzonym lekarzem, jeśli nie będzie mogła porozumiewać się z pacjentami? Mam się uczyć teraz migowego, żeby móc z nią porozmawiać? - Nie - słuch jest tylko uszkodzony. Uszkodzona błona bębenkowa powinna się zregenerować, ale nie możemy być pewni kiedy i czy w ogóle to nastąpi - Odetchnęłam z ulgą i dziękując jej, skierowałam się prosto do wyznaczonej sali. - Winnie? - Zaczęłam, zastanawiając się, czy nie śpi. Musi być wykończona po tym wszystkim, ale najwidoczniej jeszcze nie spała. - Jak się czujesz? - Mówiłam teraz głośniej, żeby z pewnością mnie usłyszała, siadając na stołku obok. Rozejrzałam się tym samym po pomieszczeniu i aż poczułam się nieswojo. W drodze widziałam puste sale na maksymalnie dwie osoby, a ułożyli ją oni właśnie tutaj. W ciasnej klatce z obcymi ludźmi. Gdyby miała inne nazwisko, to z pewnością zostałaby w niej ułożona, a nawet w jeszcze lepszym standardzie. W czym niby moja siostra była gorsza od Williamsonówny? szczególnie gdy w głowie miała więcej niż cała młodzież Kręgu razem wzięta. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Dziennikarka w Piekielniku Codziennym
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Słyszała pisk. Świat — wyciszony, wygłuszony, zapomniany — jedyny dźwięk, jaki posiadał, to pisk. Przez świadomość przebijały się obrazy. Wnętrze mieszkania Wendy z wnętrzem jej samochodu. Ostre żarówki szpitalnego światła i obce twarze, które patrzyły na nią chłodnym, analitycznym spojrzeniem. Znała to spojrzenie; pamiętała to spojrzenie. Miała takie samo, gdy na praktykach— Kolejne ocknięcie nastąpiło lata świetlne później. Świat wciąż był wyciszony. Zupełnie jak wtedy, gdy Junior bawił się pilotem i przez tydzień ich telewizor pokazywał jedynie obraz. Zrobiły sobie wtedy zabawę — ona, Wendy i Aurora — i same wymyślały, co mówią postaci. Winnie nie była w nią najlepsza. Brakowało jej kreatywności, więc gdy przychodziła jej kolej, postaci głównie rozmawiały o żukach. O czym Wendy rozmawiała teraz? Winnie pokręciła głową; delikatnie i spokojnie, bo każdy mocniejszy ruch sprawiał, że robiło jej się niedobrze. — N—nie słyszę cię. Siebie również nie słyszała, nie musiała jednak, by domyślać się, że jej głos łamał się na krawędziach. Potrzebowała faktów — jakichkolwiek faktów, któe pomogą jej ułożyć plan działania, metodę leczenia, cokolwiek, byle nie słyszeć tej piszczącej ciszy. Dostrzegła na krańcu łóżka kartę szpitalną i dłonią próbowała zakomunikować Wendy, by ją jej podała. Jeśli tego nie zrobiła, to sama się po nią podniosła. Przeleciała wzrokiem drobne, niewyraźne pismo lekarza. Była już nauczona, jak odczytywać medyczne bazgroły. Rany kłute były płytkie, żadne organy wewnętrzne nie zostały uszkodzone, oprócz— — Perforacja błony bębenkowej — wymamrotała pod nosem, nieświadomie. Podpis na dole karty sugerował, że znajdowali się na magicznym oddziale. Bardzo dobrze, będzie potrzebowała środków odtruwających po rytuałach, które próbowała rzucać. — Co z ojcem? — podniosła zmarszczone spojrzenie na siostrę. Widząc, że ta pewnie otwiera usta, by coś powiedzieć, dodała: — Nie słyszę cię, musisz... musisz znaleźć coś do pisania. Winnifred nie mogła tego wiedzieć, ale brzmiała inaczej, niż zwykle — asertywniej. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
witam, wpadłem na chwilę Druga w nocy? Nie. Trzecia. Trzecia w nocy? Nieważne. Nie patrzył już na zegarek, gdy samochód z piskiem opon zatrzymał się przed szpitalem im. Sary Madigan. Nie był nawet pewien czy zdążył go zamknąć. Zdążył ruszyć wprzód przed siebie, czując, jak słania się na nogach, jak resztki energii, jaka mu została, osadzają się na miękkim i nieco przetartym fotelu kierowcy. Zostały tam, za szybą, w smrodzie benzyny, która z jakiegoś powodu upodobała sobie wnętrze starego forda. Oddział magiczny o tej porze bywał pusty — nie wiedział. Nie bywał tu często, korzystając z dobrobytu medyka w domu. Medyka-prawie rezydenta. Zaraz koniec studiów, zaraz egzaminy. Zaraz będzie musiał pogodzić się z wizją, że Winnifred ruszyła w przód. Zaraz musi się upewnić, że nic jej nie jest. Krótki kaszel wymagał zatrzymania się, oparcia o ścianę, gdy resztki czarnej flegmy spłynęły po niej ku nieucieszeni jednej z pielęgniarek. Już niemal otwierała usta, by coś powiedzieć, ale był pierwszy: — Winnifred Marwood? Jestem ojcem? — błagalny ton musiał przekonać kobietę, która wskazała salę. Widział przecież krew, widział jej ból, nawet jeśli nienamacalny. Zdążyła go uzdrowić, ale nie resztę — coś musiało się stać, bo Winnie nigdy nie zostawiłaby ich na pastwę losu, nigdy nie odeszłaby od powierzonego zadania — nie jeśli w grę wchodziło ludzkie życie. Wujków, cioć, pani Carter, pana Verity'ego. Przydomki nie miały teraz znaczenia, bo serce w piersi zabiło gwałtownie, a on sam nie drgnął nawet na centymetr. Strach — to wszystko, co się stało w tunelu, nie było strachem, gdy nagle dzieliło go kilka cali od niepewności. Żyje? W jakim jest stanie? Zdążył tylko wpaść do domu, dostrzec, że jej tam nie ma. Wendy nie otworzyła drzwi. Może gdyby był mądrzejszy pojechałby prosto do Archaios, ale nie. Nie był. Nikt w tym wieku nie pamięta o telefonie, nikt w tym wieku nie pamięta o zdrowym rozsądku. Wczoraj było rok temu, dzisiejsza noc trwała już wieczność, a na horyzoncie dalej nie było słońca. Potrzebował zapalić — nałóg wrócił nieświadomy stanu rzeczy i niepewny czy zostać na dłużej. W końcu krok. Najpierw jeden, potem drugi. Na chwiejnych nogach spokojnie podszedł do drzwi sali, bojąc się je uchylić. Pisk w uszach i szum w głowie nie dopuszczał do siebie innych dźwięków, tylko to kołatanie serca, które zaraz miało wybuchnąć. Resztki czarnej krwi zaschły przy uszach, kilka kropel na nosie — jakby ktoś oblał go smołą. Podkrążone oczy, podrapana twarz, dziurawa i zakrwawiona koszulka — tak nie wygląda szanujący się siewca, nie o 3 w nocy (może jednak 2? Może 1? Już rano?) w szpitalu w Eaglecrest. W końcu krok. Trzeci, czwarty w przód. Rozchylił drzwi, które cicho skrzypnęły — usłyszał to skrzypnięcie pomiędzy własnym pulsem i krzykiem tamtej kobiety, pomiędzy wizją ognia, wspomnieniem słaniającej się na nogach Judith, krwawiącego Sebastiana, mdlejącej niemal Imani, Astarotha, który po prostu zapadł się pod ziemię. Gorsou — Gorsou, który jeszcze chwilę temu (pięć minut? Dziesięć? Czterdzieści? Może to było wczoraj?) umarł. Zaraz po nim umarł Frank Marwood. — Winnie... — wyszeptał, dostrzegając córkę na łóżku. Wargi się zatrzęsły, powieki zadygotały, lecz nie pojawiła się w nich łza — nie potrafił już płakać, po tym, gdy przed Wrotami Piekła wylał wszystkie łzy. Była tu — przytomna. Przytomna. Wendy — przytomna — tuż obok. Żyły obydwie, a to wszystko, co widział w lusterku, było koszmarem, senną marą, brzydką okolicznością, brzydkim wspomnieniem, którego nie potrafił wyrzucić z głowy, razem z poczuciem winy. Z odpowiedzialnością za jej los. Machinalnie, bez chwili opamiętania, rzucił się w przód, tak lekko, jak tylko mógł, aby przypadkiem nie skrzywdzić jej wiotkiego ciała, przytulić ją do piersi i pocałować w czubek głowy. Natychmiast potem to samo zrobił z czołem Wendy. Nie było czasu, pytać co się stało, nie było czasu znać szczegółów. Żyła. Nic więcej się nie liczyło i nic więcej nie miało dzisiaj znaczenia. — Byłem pewien, że ty... — ostatnie słowo nawet nie przeszło mu przez gardło, zaciskając się na nim, jakby jakaś niewidzialna siła próbowała powstrzymać najgorszy scenariusz. Znów chłodne usta docisnął do głowy młodszej córki, chwytając w tym czasie za dłoń tą starszą, ściskając ją nie nader mocno, wszak siły miał niewiele. Spierzchnięte gardło domagało się wody, dym papierosów, od którego były przecież odzwyczajone, uwydatniał się z koszuli. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Wendy Paterson
ILUZJI : 1
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 7
PŻ : 167
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 9
TALENTY : 16
Ścisnęłam jedynie żuchwę, widząc jej bezradną reakcje na fakt, że nie słyszała mojego wyższego tonu. Nie chciałam płakać, choć ewidentnie byłam na skraju. Podałam jej kartę, w ciszy patrząc, jak ją czyta. Znała się na tym, a oczywiście ja nie mogłam nawet w tym jej pomóc. Gdy ta ją jeszcze analizowała, wyjęłam z kieszeni swój roboczy notes z miniaturowym długopisem. Kilka zamaszystych ruchów, żeby wiadomość w mgnieniu oka pojawiła się na kartce: Bardzo Cię boli? Co się stało? i czemu pytasz o ojca? Trzy pytania, ułożone w tej kolejności nie bez powodu. Byłam nadal bardzo zmieszana i śmiertelnie przerażona tym, co się stało. Dzwoniąc do gniazdka, usłyszałam jedynie głuchy telefon. Ojciec też pojechał z matką? Czy ze wszystkimi Marwoodami jest wszystko w porządku? Co robiła Winnie, gdy nie było mnie w mieszkaniu? Pytania mieszały mi się głowie, choć jedno przebijało się najmocniej ze wszystkich - czemu, patrząc na jej stan, bardziej martwi się o tatę? Z rozmyśleń i oczekiwań wyrwał mnie znajomy, niski głos. O wilku mowa. Patrzyłam z obawą, gdy się na nią rzucił, żeby ją przytulić. - Tato... - Odezwałam się, choć słowa trudno przechodziły mi przez gardło. - To na nic... ona nie słyszy - Pokręciłam głową, kładąc dłoń na jego ramieniu, żeby ten zaraz złożył podobny pocałunek na moim czole. Nie protestowałam na początku, gdy złapał mnie za dłoń, lecz jego słowa sprawiły, że wyrwałam ją niemalże momentalnie, gdy tylko do mnie doszły bardziej, niż powinny: - Byłeś pewien, że co..? - Wstałam nagle z krzesła, odsuwając się krok do tyłu i patrząc teraz na nich z góry. Skąd mógł być pewien czegokolwiek? W głowie sama dokończyłam jego pytanie. - Co tu się dzieje..? - Przeszklone oczy, błądziły teraz pomiędzy ich twarzami, a łamiący głos rozbrzmiał po sali. Działo się coś poważnego i czułam, że byłam jedyną nieuświadomioną osobą w tym towarzystwie. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Saint Fall
Zawód : Dziennikarka w Piekielniku Codziennym
Winnifred Marwood
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 161
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 14
Skupiła wzrok na drżącej dłoni siostry, gdy ta skrobała długopisem po kartce odpowiedź. Nie mogła sobie przypomnieć, jaki to był dźwięk. Przez myśl przeszła jej perspektywa, że być może już nigdy się nie dowie. Ile czasu by minęło, nim zapomniałaby, jak brzmi głos Wendy? Jej ulubiona piosenka w radiu? Percy, gdy— — Nie boli — skłamała, z pewnością bardzo nieudolnie, biorąc pod uwagę, że nie miała żadnej kontroli nad swoim głosem. Ciężko jest go moderować, gdy jedyną pewnością wydawanego dźwięku, są drgania krtani przy poruszaniu. — Robiłam rytuał i coś poszło nie— Nie musiała kończyć. Ich ojciec wparował przez drzwi sali i pognał prosto do łóżka. Radość, że był cały oraz że uratował ją przed kolejną próbą nieudolnego kłamstwa wobec siostry, szybko się ulotniła. Pamięć — tym razem — jednak nie zawodziła. Odsunęła się — nieznacznie, delikatnie i można by zrzucić to na obolałe mięśnie, gdyby nie wzrok spuszczony w dół. Chociaż nie słyszała nic, to w głowie słyszała słowa ojca. Pan Verity wie, co robi. Jego również próbowała leczyć. Jego, ojca i Imani, nawet jeśli żadne z nich nie protestowało, gdy kowen uznał się za radę decydującą o tym, kto ma żyć a kto umrzeć. Słyszała o chirurgach, którzy nabywali się takiego kompleksu; zawsze bała się, że skończy jako jeden z nich. Teraz już nie musiała. Mogła być głucha, ale nie była ślepa, rozróżniała kolory — czarne jest czarne, a białe jest białe. Nie była pewna, o czym rozmawiają. Potrafiła rozróżnić tylko bardziej charakterystyczne słowa, ale i co do nich nie mogła być pewna. Winnie nie lubiła zgadywania, lubiła fakty, więc uderzyła trzy razy palcem w kartkę, którą podała jej wcześniej Wendy. — Która jest godzina? — zapytała, wciąż nie patrząc w stronę ojca. Nie potrafiła spojrzeć na niego tak samo. |
Wiek : 23
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy (tymczasowo)
Zawód : studentka medycyny i magicyny
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Był im winien więcej niż wyjaśnienia i ten durnowaty, pokryty czarną mazią wyraz twarzy. Para okularów, przesunięta gdzieś na nosie, tak, że krzywizny tego świata były niemal niewidoczne. Gdyby je poprawił dostrzegłby ten zawód w oczach Winnie i niezrozumienie w oczach Wendy. Dostrzegłby własne błędy, własne ucieczki i — w końcu — własny ból. Ale żeby zobaczyć ranę, trzeba najpierw zdjąć opatrunek. Tym była nauka, szopa w ogrodzie, butelka bimbru schowana w stodole, którą dzieciaki z okolicznych domów uwielbiały wykradać, na co tylko machał ręką. Plaster stanowiło przeświadczenie, że dobrze zrobił, kiedy blisko trzydzieści lat wcześniej rzucił własną przyszłość dla rodziny. Żałował każdego dnia i wciąż zadręczał się pytaniami, co by było, gdyby, ale każdy rozsądny fizyk powiedziałby, że gdzieś tam istnieje alternatywna rzeczywistość, w której porzucił Esther. To w niej istniałaby tylko Joyce, wypatrująca własnego ojca, który nigdy nie wróci. Czar młodszych córek, najmłodszego syna, prysnąłby niczym bańka mydlana, które tak bardzo uwielbiały puszczać, gdy były jeszcze dziećmi. Jeden — tylko jeden raz — mała Aurora niemal ją połknęła, ziewając, ale na szczęście ta rozbryzgnęła się na nosie i nie doleciała nawet do zamkniętych oczu. A teraz? Teraz nie było ani baniek mydlanych, ani tamtego czerwcowego wiatru, który tak lubił nadchodzić ze wschodu, zrywając pranie ze sznurków. Nie było ustawionej pod jabłonką starej porcelanowej wanny, w której każde dziecko mogło się schłodzić w sierpniowe popołudnie. Nie było grudniowych skromnych prezentów ani zapiekanki z ziemniakami, którą Esther przyrządzała zawsze w październiku. Czekał na nią cały rok, a teraz jej nie było. Po kolacji sadzał je dwie na kolanach, kołysząc góra-dół, góra-dół, góra-dół aż w końcu świat wirował tak mocno, że niemal spadały. Opowiadał bajki. Był sobie król, był sobie paź i była też królewna. Słyszysz Winnie? Nie słyszy. Nierozumiejący i zamglony wzrok opadł na twarz Wendy, gdy wypowiedziała magiczne słowa. — Jak to nie słyszy? — krótkie pytanie. Jak to nie, skoro przed chwilą słyszała? Znaczy wczoraj? Wczoraj po południu na pewno słyszała, przecież na pukanie do drzwi łazienki odpowiedziała „Już kończę!”. A skoro słyszała, to jakim prawem dzisiaj nie? I dopiero wtedy odkrył, że zamiast twarzy ojca wpatrywała się w białą i zbyt sztywną szpitalną pościel. — Co się stało? Dlaczego nie słyszy? — Frank, przecież wiesz. Przecież podejrzewasz. Przecież lusterko zalało się krwią i nikt nie starł jej ściereczką. Był tylko szkarłat, przerażenie, potem cios. Drugi cios. Tamta pijawka — na łydce wciąż czuł jej zębiska próbujące wyssać całą energię — potem ciemność. Potem ktoś krzyczał, potem ogień i tamta dziewczyna, potem krzyk, a potem... Potem już tylko gorączkowo się śmiał, opierając plecy o drzewo na zimnej trawie mglistej polany daleko od tuneli. — Pójdę-. Pójdę porozmawiać z lekarzem — kolejny raz ucałował czoło najpierw tej bardziej obolałej, potem tej, która patrzyła na niego w absolutnym szoku. Jej łzy bolały bardziej niż tamto uderzenie pnącza, bardziej niż wykręcające się wnętrzności, gdy Piekło postanawiało odsłonić swoje tajemnice. — Wendy, obiecuję, że o tym porozmawiamy, ale nie teraz. Muszę znaleźć lekarza. Tak. Lekarza. Zajmij się siostrą — więc dlaczego nie potrafił odjąć dłoni z ramienia starszej córki, jakby kurczowo trzymał się go, żeby nie zemdleć i nie umrzeć na ich oczach? przepraszam za zwłokę, lecę szukać lekarza, Frank zt |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii