ŁAWKA NA SKWERKU Niedaleko ratusza znajduje się mały skwerek. Drzewa, które tu rosną, policzyć można na palcach dwóch rąk, a ławki, którymi są poprzetykane - na palcach jednej. Jest to dość częste miejsce spotkań zwłaszcza starszej populacji miasta, która lubi obserwować toczące się dookoła nowoczesne życie, głośno narzekając na dzisiejszą młodzież. Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Czw Lip 20, 2023 9:07 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Na krętych aortach ścieżek — cienka warstwa świeżego śniegu. Nad ukrytą pod grubą, wełnianą (i, jeśli wierzyć słowom dziewczyny z kawiarni, nader urokliwą) głową — niebo o barwie i konsystencji rozlanego mleka. Zimowe popołudnie zastygło nad miastem, strasząc mieszkańców zatrważającą — przynajmniej dla kogoś, w kogo żyłach nadal tliło się słońce hellenistycznych archipelagów — temperaturą czterech stopni poniżej zera. Wizja prawdopodobnej śnieżycy musiała zniechęcić nawet najodważniejszych spacerowiczów; w drodze na skwer Orestes wyminął tylko jednego nieszczęśnika z owczarkiem na smyczy — wystarczyło krótkie zerknięcie w ich kierunku, by greckie myśli zaprzątnął dylemat bez mała filozoficzny. Kto wyglądał na mniej zadowolonego z wizji spaceru — właściciel czy pies? I jeśli obaj byli analogią spotkania, które za niespełna dwieście metrów dojdzie do skutku, kto będzie pełnił rolę pana, a kto — czworonoga? Jedno spojrzenie w kierunku ławki, na której już trwała nieruchoma sylwetka, rozwiało rozterki, przegnało wątpliwości i przypomniało Zafeiriou o kluczowej części tego równania: z ich dwójki tylko jeden był policjantem. Pozycja psa została zarezerwowana. Ubrany w czarny płaszcz, bez czapki, za to w rękawiczkach; na przyjście tutaj wybrał nijakie, nierzucające się w oczy rzeczy. Zestaw przypadkowego przechodnia — coś, w czym nawet on mógł wydawać się niepozorny; tak, by ci, którzy nie oczekiwali jego obecności, nie zwrócili na niego uwagi. Może i pies — za to zna kilka sztuczek. Sześć kolejnych kroków, odległość zniwelowana do ostrożnego minimum; w cieniu ogołoconego z liści drzewa świat dookoła ucichł, zupełnie jakby ktoś przekręcił gałkę w radiu. Byli tylko oni – ulepione ze śniegu figurki w zimne, pozbawione słońca popołudnie. Obłoczki siwej mgiełki dolatującej z ich ust łączyły się i spajały w jedność z parą wymykającą spod tandetnych, plastikowych pokrywek; kubki w dłoniach Orestesa miały cienkie, papierowe ścianki i parzyły palce nawet przez materiał rękawiczek. Rodzaj poświęcenia, którego on – nieruchomy jak kolumna dźwigająca ciężar Partenonu – nawet nie doceni. — Cudowny dowcip dziś słyszałem — i z cudowną wprawą przemilczał źródło jego pochodzenia — niewypowiedziane imię zastygło w rześkim powietrzu zimowego popołudnia; nadchodzącą katastrofę zwiastował jedynie cień uśmiechu pełgający między kącikami ust. — Kto to jest: z pączkiem w ręce i zakrętką na głowie? Trzy sekundy absolutnej ciszy były niezbędne; to w ich trakcie Orestes przypomniał sobie jak Percy wybuchnął śmiechem w połowie tego dowcipu i, co gorsza, zrobił to z ustami pełnymi zupy. Dotarcie do puenty zajęło Perseusowi kolejne pół minuty oraz kilka klusków na brodzie — wtedy Ores uznał to za obrzydliwe, teraz prawie podzielił los kuzyna; i tylko świadomość, że za oplucie Williamsona kawą mógłby stracić przednie zęby, pomogła mu zachować resztkę godności. Ale tylko resztkę. — Policjant pod przykrywką! Uśmiech spłynął na usta Zafeiriou zanim Barnaby zdążył podjąć decyzję co do adekwatnej reakcji — złamać grecki nos czy rękę? Przez ulotny moment jego twarz wykonywała skomplikowany taniec — jakby Williamson nie potrafił zdecydować pomiędzy wyrazem bezgranicznej awersji, bezprecedensowej pogardy albo bezapelacyjnej potrzeby przeciągnięcia Orestesa po kilku pobliskich zaspach — by w końcu wybrać najpopularniejszą opcję z wąskiego repertuaru. Obojętność. Cztery lata to dość czasu, żeby zrozumieć — lepiej żartować z zarazą niż Barnabym — ale bywały sytuacje, w których zwykle przenikliwy do szpiku kości Ores decydował się na wygodną ignorancję i jeszcze wygodniejsze zapominalstwo; niestrudzone próby rozbawienia oficera były jedną z nich. — Dla ciebie też wziąłem — papierowy kubek stuknął w zetknięciu z przemarzniętym drewnem ławki; wokół pojemnika natychmiast wykwitł równy okrąg topniejącego pod wpływem ciepła szronu. Dopiero teraz — kiedy pojemnik na wynos zatarł granicę ziemi niczyjej pomiędzy Zafeiriou i Williamsonem — Orestes to dostrzegł; ten rozniecający pierwotną obawę brak podobnych śladów nadtopienia w miejscu, w którym wciąż nieruchomo trwał Barnaby. Pierwsza — niedorzeczna myśl — to naturalne u kogoś, kto jest zimniejszy od śmierci. Druga — znacznie rozsądniejsza. — Jak długo czekasz? Ostatnio zmieniony przez Orestes Zafeiriou dnia Czw Lut 09, 2023 6:22 pm, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Minęła chwila, minęła cała wieczność, minęło dość czasu, żeby papieros między palcami obumarł; jego skurczony do kiepa trup pofrunął w zaspę, dogorywając w śniegu z cichym sykiem protestu. Zaraz po nim zapłonął jego brat — ostatni w paczce, której zgniecione ścianki utknęły w więzieniu zaciśniętych palców. Ostry brzeg kartonika wżynał się w dłoń tuż obok magicznego znamienia — gdyby szeroka pięść nasiliła uścisk, papier zdołałby przebić skórę, aż kropla krwi zakłóciłaby monotonię zimowego krajobrazu. Horyzont był syntezą bieli, brązu i czerni; biały był śnieg, brązowe błoto, czerń należała do myśli nielicznych przechodniów. Pochylone pod ciężarem trosk głowy chroniły twarz przed siarczystymi pocałunkami mrozu — rzadko kto dobrowolnie decydował się na wątpliwą przyjemność tych czułości. Barnaby nie zamierzał wybrzydzać; jeśli wierzyć idei Czarnej Gwardii, był to jedyny rodzaj pieszczot, na jaki mógł sobie pozwolić. Lodowaty wiatr poruszył ciemnymi włosami, dzisiaj znowu odsłoniętymi, bez czapki. Powietrze opuszczało jego usta w kłębuszkach pary zespolonej z papierosowym dymem; kolejny obłok wzbił się w kierunku ospałego nieba, kiedy — nareszcie — na horyzoncie wykwitła rosnąca z każdy krokiem sylwetka. Najpierw kilkadziesiąt, potem kilka metrów; Orestes nie przyspieszył i nie zwolnił kroku, nie popędzał i nie zwlekał. Był tylko kolejnym bezbożnikiem w świecie pełnym diabłów — a jego niezaprzeczalną domeną tortur było spóźnialstwo. I wyjątkowo nieudane dowcipy; kiedy Barnaby decydował, co teraz — wysoki sądzie, działałem w afekcie; gdyby wysoki sąd usłyszał ten dowcip, sam zacisnąłby szalik wokół szyi denata mocniej — przestrzeń wokół nich zdawała się zmieniać w wielki, przezroczysty słoik. A potem Orestes uśmiechnął się spokojnie — tym uśmiechem greckiego bożka, który pogłębiał zmarszczki w kącikach ust i łagodził te między brwiami — i kruche szkło pękło, odsłaniając ostrą, zimną rzeczywistość. — Co stało się ze starym, niezawodnym dzień dobry, Williamson? — para z ust dołączyła do papierosowego dymu — białe i siwe obłoki wykonały w powietrzu ulotny taniec, połączyły w jedność, zniknęły bez śladu; zupełnie jak pierwotne zażenowanie usłyszanym dowcipem. — Wyglądasz olśniewająco, Williamson? Rozżarzone do czerwoności oczko papierosa mrugnęło wyzywająco do wszechobecnego zimna — jedno z niewielu źródeł ciepła podda się dopiero, kiedy ostatni liść tytoniu spłonie. — Ależ dziękuję, Zafeiriou, to zasługa szronu, który mnie pokrył, ponieważ pewien nieuznający koncepcji czasu Grek spóźnił się... — przelotne spojrzenie na zegarek obnażyło prawdę — nieistotne, w jak imponującym bezruchu znajdowało się ciało; czas wymijał je i płynął przed siebie nieubłaganie. — Dokładnie dwadzieścia cztery minuty. Szybka kalkulacja, proste równanie; wciąż miał kwadrans, żeby wrócić na komisariat (zdąży w dziewięć minut), zjeść obiad (zajmie mu dwie; dowcipy o pączkach nie wzięły się znikąd) i podjąć skazaną na odgórną klęskę próbę rozgrzania zgrabiałych dłoni (plus—minut nieskończoność). Na koniuszku języka Williamson zabalansował ciężar kolejnych słów — coś o przodkach odmierzających czas z pomocą zegarów słonecznych i wątpliwej skuteczności tego sposobu zimą, zwłaszcza w Maine — ale balast ciszy finalnie przerwało tylko jedno słowo. Jak zwykle — oszczędne, krótkie, pozbawione niedomówień. — Siadaj. Rozkaz jako akceptowalna forma komunikacji; wyniesionych z domu nawyków nie mógł zmiażdżyć nawet ciężki but upływającego czasu. Gorzkiego posmaku rozczarowania — samym sobą, wspomnieniami sprzed lat? — nie mogła zmyć nawet kawa; równie gorzka, rozczarowująco pozbawiona subtelnego akcentu whisky. Alkoholizm Orestesa miał tylko jedną wadę — mówili o nim w czasie przeszłym. — Byłeś w stanie odsłuchać tamtą uliczkę? Tamta uliczka; łagodny, bezpieczny synonim na znacznie dosadniejsze określenie — nawet w opustoszałym parku nie warto podejmować ryzyka i żonglować oślizgłymi terminami. Miejsce zbrodni, nieuchwytny podejrzany, przeszłość odczytywana z zimnych płyt chodnika, na których pewnie wciąż widniały rdzawe plamy krwi, nawet jeśli przez ostatnie dni litościwie przykrył je śnieg; takie słowa lubiły przyciągać uwagę, a Williamson nie przepadał za jej otrzymywaniem. Puenta tego równania była prosta i przypominała dowcip — grecki alkoholik oraz policyjny paranoik siedzą na parkowej ławce. Kogo nos pęknie pierwszy? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
W takie dnie jak te, wyjątkowo mroźne, gdzie temperatura spada głęboko poniżej zera, a rtęć na termometrach wskazuje minus piętnaście stopni, wydawać się mieszkańcom miasta mogło, że zimna rozgościła się w Saint Fall na dobre. Z tej okazji skwer był dzisiaj wyjątkowo wyludniony, pozbawiony stałych bywalców. Odnotować można było obecność zaledwie kilka emerytów. Dwie starsze panie wdały się w dyskusje zniżonymi do szeptu głosami. Nie pozostawiały suchej nitki na nikim, kto choćby zbliżył się do ratusza na odległość dziesięciu kroków. Para mężczyzn w podeszłym wieku rozgrywała partię szachów. - Szach - powiedział jeden z nich, zbijając białą figurę, która stała mu na drodze do zwycięstwa. - Mniej odrobinę litości dla starego przyjaciela - zażartował drugi, choć w ton głosu zaplątało się rozżalenie wynikające z perspektywy kolejnej porażki, jaką doznać mógł jednego dnia. Jego kolejny ruch był pochopny, w gestach dało się wyczuć nerwowość, a nawet napięcie. - Nigdy - powaga wybrzmiewała ze słów jego długoletniego przyjaciela i przeciwka w jednym - jakby to była kwestia życia i śmierci. Niewykluczone, że dla tych dwóch staruszków, z którymi upływ czasu nie obszedł się zbyt łaskawie, była to i jedyna rozrywka w ich życiu, a także metoda, by zabić nudę dosiewającą w ścianach pustych mieszkań. – Mat - niemal bezbłędny triumfalny uśmiech zagościł na pomarszczonej przez zmarszczki twarzy, kiedy strącił kolejnego pionka z pola gry. - Jest tak okropnie zimno - poskarżył się jego towarzyszysz marudnie. – Znajdź sobie innego partnera do gry. Może ci tam... - wskazał na dwójkę, w oczach starca, młodzieńców. - Myślisz, że dzisiejsza młodzież docenia grę w szachy? - prychnął tamten. - Przekonaj się, ja wracam do domu. Zmarzłem okropnie i w krzyżu znowu mnie łupie. - Wracaj, wracaj... Stary wyjadacz, który już nie jedną partię szachów rozegrał w swoim życiu, skupił wzrok na dwójce młodych mężczyzn. Przyglądał się im przez chwilę w milczeniu, w palcach obracał czarną wieżę. Barnaby pożałować mógł braku czapki, uszy szczypały go od mrozu, a czas oczekiwania na Orestesa przedłużył się skandalicznie - do dwudziestu czterech minut. Czekał jednak wytrwale, jakby dobrze wiedział, że Grek i poczucie czasu nie chodziły w sobie w parze, a gdy tak siedział i marzł na ławce, a Zafeiriou w końcu zaszczycił go swoją obecnością, poczuć mógł na sobie obce spojrzenie. Jego właściciel przemógł się w końcu - znalazł w sobie odrobinę młodzieńczej brawury - i podszedł ku swym dwóm ofiarom. - Panowie wybaczą, że przerywam, ale - błysk w zdrowym oku starego człowieka pojawił się tylko na ułamek sekundy, drugie, pokryte bielmem, sprawiało wrażenie martwego, ale zarejestrować go mógł czujny wzrok policjanta – może mieliby panowie ochotę rozegrać ze mną partyjkę szachów? Dwóch na jednego - co wy na to? - złożył im propozycje, która mu osobiście wydała się propozycją nie odrzucenia. –] Jeżeli panowie wygrają, oferuję informacje, która może okazać się pomocna, szczególnie dla pana. - Greka omiótł krótkim spojrzeniem, ale ostatecznie wzrok jego spoczął na sylwetce Williamsona. Toć to on marznął tu tyle czasu! Notka od MG: Każdy potrzebuje dreszczyku adrenaliny w swoim życiu, ale to tylko od was zależy, czy zdecydujecie się podjąć wyzwania, jakie rzucił wam głodny zwycięstw starszy pan. Rozgracie z nim partię szachów, a może się wycofacie? Przy tej okazji pamiętajcie, że jest taki rodzaj ludzi, co cały dzień siedzą i monitorują otoczenie, dzięki temu ich wiedza o innych obywatelach miasta jest rozległa. Jeśli zdecydujecie się zagrać, rzucacie k100 na talent z bonusem na percepcje. Po przekroczeniu progu 250 oczek mężczyzna zasmakuje pierwszy raz tego dnia goryczy porażki. Rzucacie kością aż skutku, w oddzielnych postach, w których opisujecie przebieg gry, do osiągniecia wyznaczonego progu. Gdy go już osiągnięcie, koniecznie mnie o tym poinformujcie. W ramach nagrody otrzymacie informacje, która może okazać się przydatna dla was obu. Przypominam, że zgodnie z rozpiska zdolności - poziom II percepcji zapewnia Orestesowi i Barnaby'emu +20. W razie pytań, kierujcie je, proszę, do Cecila Fogarty'ego. Miłej zabawy! MG nie kontynuuje rozgrywki. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Zmarznięte koniuszki uszu miały barwę przejrzałych czereśni — spostrzeżenie zasługujące na uhonorowanie uśmiechem; nawet brzeg papierowego kubka nie mógł go ukryć w pełni. Skuty lodem krajobraz i zarumieniona od mrozu twarz — legenda policyjnej cierpliwości opuściła azyl mitów, zstępując na stwardniałą od chłodu ziemię; kiedy śnieg pękał pod nogami z chrzęstem, a spóźnienie z akceptowalnego przeobraziło się w skandaliczne, Barnaby robił dokładnie to, w czym był niepodważalnym mistrzem. Trwał. Jak chwast albo fantomowy ból; jak blizna na złamanym sercu. — Mógłbym powiedzieć to wszystko — usta porzuciły bezpieczną kryjówkę, wychylając się zza brzegu kubka i formując słowa — kofeinę na języku osłodziło rozbawienie. — Niestety obaj wiemy, że podrzędny ze mnie kłamca. Inaczej; kłamca znośny, lecz łgarstwo zbyt wielkiego kalibru. Gniew w spranej zieleni spojrzenia Williamsona nie był furią piekielnego ognia — przypominał raczej lawę, powolną i pełną stagnacji, znacznie bardziej destruktywną w skutkach niż gwałtowny wybuch złości. Gdzieś nad nią snuła się chmura trującego — papierosowego — dymu; gdzieś pod jej skorupą płynęła gęsta — zazwyczaj brutalna w skutkach — niechęć, której błędne ogniki wygasały na długo przed dotarciem do Orestesa. Ich małe plemię miało swoje narzecze — uniwersalny język uszczypliwości, nieszkodliwych, ale usłużnie przypominających — o tym, że mimo magii, umiejętności i grzechów, w naturze każdego z nich nadal tkwiła najbardziej ludzka cecha spośród wszystkich: niedoskonałość. — Cztery lata znajomości, trzy i pół roku objadania z zawartości lodówki — ukryty pod materiałem rękawiczki palec uniósł się ostrzegawczo — uniwersalne ostrzeżenie, uprzejma prośba ani słowa, Williamson, klnę się na wszystkie moce Piekieł! — pozwalając słowom na rozmycie w powietrzu wraz z siwą mgiełką. — A wciąż zachowujesz się, jakbyś poznał mnie wczoraj. Nie wczoraj i nie przed miesiącem; upływ czasu nie zatarł wspomnienia tamtej nocy, metalicznego posmaku krwi w ustach oraz mętnego, narastającego przeświadczenia, które przebiło się przez kurtynę bólu. Zanim Barnaby stał się ciałem, najpierw był przeczuciem — jak gdyby w oddali, na horyzoncie, zamajaczyła groźba jakiejś katastrofy, która jeszcze nie dotarła na miejsce bójki, jeszcze ich nie dotyczyła, ale już przerażała i mroziła krew w żyłach; jak wielki pożar ogarniający szczyty dalekich wzgórz dookoła. — Kiedy mówię, że przyjdę o czasie, dokładnie to mam na myśli — nadtopiony okrąg śniegu na zmarzniętym drewnie ławki mrugnął wesoło, kiedy Williamson wreszcie podniósł kubek. Duma przegrała bitwę z chłodem; łyk ciepłej kawy pomoże wkupić się w łaski, a Zafeiriou bezkarnie wyjawi tajemnicę greckiego spóźnialstwa. — Przyjdę o czasie, który uznam za stosowny. Tym razem nie próbował ukryć uśmiechu za brzegiem kubka — niech uparty osioł zapamięta, raz na zawsze, na wieki wieków Kiedy Orestes mówi piętnasta, ma na myśli szesnasta; kiedy zgodzi się na dwunastą, być może objawi się o pierwszej. Kiedy powie czwarta — z dużą dozą prawdopodobieństwa nie przyjdzie nigdy; o czwartej nad ranem z mieszkań łby wychylają tylko piekarze i dilerzy. Karierę jednego z nich miał już w życiorysie — w zupełności wystarczy mu aż po kres dni. To samo był gotów powiedzieć o karierze policyjnego konsultanta — nomenklatura była kluczowa; informator brzmiał niebezpiecznie podobnie do konfidenta, a nie musiał spędzać ponad dwóch lat w więzieniu, żeby wiedzieć, jaki los ich spotyka. Williamson nie podzielał jego obiekcji; raz zaciśniętych na Słuchaczu palców nie zamierzał poluźnić polubownie. — Nie zdołałem niczego wychwycić. Wiesz, że miejsca są... Przerażające. Podchwytliwe. Trudne do nagięcia woli Słuchacza. Obślizgłe i gniewne; nie lubią, nie chcą, nie zamierzają ujawniać swoich sekretów. — Podstępne. Zbyt wiele historii w zbyt krótkim czasie — miejsca były mrowiem dźwięków, historii i wspomnień; kiedy Orestes próbował usłyszeć ich opowieść, jego umysł przypominał mrowisko, w które jakiś idiota wbił patyk. — Poza tym bezustannie myślałem o tym, że mordercy wracają na miejsce zbrodni. Myślał też o tym, że Barnaby nigdy nie wyjawia mu szczegółów; coś o potrzebie zachowania bezstronnego oglądu na sytuację i policyjnej klasyfikacji danych — dużo zbędnych słów w zbyt wielu mundurowych frazesach. — A dorosły mężczyzna obłapujący chodnik w ślepym zaułku nie jest personifikacją niewinn... Milczenie opadło na nich jak gilotyna — niedokończone zdanie było Marią Antoniną, zbliżający się w ich kierunku staruszek — katem. Wysunięta na pierwszy plan podejrzliwość przeobraziła się w popiół, kiedy nieznajomy przemówił — i chociaż Orestes zwątpił w jego poczytalność, nie mógł odmówić mu imponującej dozy teatralności. — Sekret za grę? Historia za wygraną; przynajmniej ten jeden rodzaj uzależnienia nie był dla niego destruktywny. Zanim Williamson zdążył odmówić — a odmówiłby na pewno; coś w jego oczach, twarzy i charakterze uroczym jak gówno na podeszwie pozwalało przypuszczać, że nie byłaby to odmowa opływająca uprzejmością — Zafeiriou postawił krok w kierunku, z którego przybył parkowy gawędziarz. Jeden z wielu, jak się okazuje. — Proszę prowadzić na pole bitwy! Chrzęst pierwszego kroku nie zdążył przebrzmieć, uśmiech na ustach staruszka rozkwitnąć i gniewny mars na czole Williamsona objawić — a Orestes już szeptał gorączkowo. — Baby, mamy drobny problem — drobny w ustach Zafeiriou nigdy nie brzmiał obiecująco; jego drobne problemy obejmowały całą skalę przewinień — od przypadkowego odkrycia antycznego rytuału przyzwania wyjątkowo paskudnego demona, przez wyczytanie w fusach Perseusa, że potrąci go rower (potrącił), aż po najstraszniejsze pięć minut jego życia; kiedy zatrzasnął Williamsona w piwnicy — klamka została w dłoni, a Barnaby po drugiej stronie drzwi. — Nie znam nazw figur. Wuj zawsze używał greckich określeń. Staruszek zasiadł za parkową planszą, zamaszystym ruchem wskazując, żeby jeden z nich usiadł po drugiej stronie — litościwie zignorował przy tym spojrzenie, jakim Barnaby obdarzył Oresa. Zimnym, precyzyjnym i z pogranicza ludobójstwa. — Poradzimy sobie, nie taki bełkot odgadywałeś! Trzydzieści sekund i pierwszy ruch staruszka później rzeczywistość zweryfikowała przypuszczenia; Barnaby usiadł naprzeciwko nieznajomego, Orestes pochylił się nad Barnabym i wsunął między usta papierosa, co jeszcze bardziej zmodulowało szept, którym przemówił: — Pomiotło na de—cztery, a później szybcik na ef—trzy. Może się przeliczyli — takiego bełkotu Williamson mógł nie doświadczyć nigdy. percepcja: 80 (k100) + 20 (bonus) +14 (talent) I tura: 114 |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Pół papierosa i siedem łyków kawy później wystarczyło — dokładnie tyle trzeba, żeby świat skurczył się do parkowej ławki, zmęczonych oczu, zmarszczek w kącikach ust, cichych porozumień. Pod ociężałym od groźby śniegu niebem łatwo dostrzec upływ czasu; kiedyś obaj byli zupełnie innymi ludźmi. Obcymi sobie nawzajem — i sobie samym. Później nadeszła feralna interwencja i krew; ta kapiąca z nosa Zafeiriou, ta wypełniająca usta Williamsona, ta, którą zachlapał chodnik trzeci — nieistotny z perspektywy czasu — aktor tamtej letniej sceny. Cztery lata później nastała zima, ciepła kawa w dłoni i gorzkie rozczarowanie; Orestes był tylko kolejną osobą, którą Barnaby zaciągnął w szlam i śmieci. — Są takie dni, Zafeiriou — szorstki opuszek palca wystukał nierówny rytm o ciepłą ściankę kubka. — Kiedy zastanawiam się, gdzie zakopałbym twoje ciało. Już dwa lata temu znalazł doskonałe miejsce — ale o tym Ores wiedzieć nie musiał. Może wkrótce przekona się na własnej skórze; niech tylko nazwie Williamsona Baby po raz kolejny. — Nawet, gdybym znał cię od czterech dekad, różnica byłaby niewielka — drgnięcie w kąciku ust niebezpiecznie przypomina stłamszony w zarodku uśmiech; jakby Barnaby rozmyślił się w ostatniej chwili i wybrał okrucieństwo słów. — Drogą do poznania jest słuchanie. A kiedy widzę, że greckie usta zaczynają się poruszać... Tak nie powinno być; jego usilne odtrącanie ludzi zbyt mocno weszło w skażoną magią krew. — Mój instynkt samozachowawczy zaczyna stosować wybiórczą głuchotę. Gdyby działało to w drugą stronę, Barnaby mógłby powiedzieć: Ores, ja cię bardzo przepraszam, ale jestem zmęczony. Mam dość tego dnia i zimy, i tych ciągłych przepychanek. Bardzo cię przepraszam, ale mam za sobą gówniany tydzień, dwie migreny, jedno splunięcie w twarz na patrolu i muszę się napić. Tak po prostu, po ludzku. Problem polega na tym, że Orestes nie powinien słuchać o alkoholu; dlatego Williamson nie opowie mu o paru piwkach, które trzyma w lodówce i że dziś ma zamiar wypić jedno — chociaż wszystkie wyglądają miło, mają chłodne brązowe szkło i uśmiechnięte kapsle — i jeśli nie zaśnie w momencie, w którym obolały łeb dotknie poduszki, może nawet przejrzy jeden ze świerszczyków Perseusa. Zamiast szczerości po raz kolejny wybierze oschłość; tak było bezpieczniej. Dla nich obu. — Jestem rozczarowany — krótka przerwa na przysunięcie do ust papierosa i obdarzenie Zafeiriou wymownym spojrzeniem. — Choć nieszczególnie zaskoczony. Gdyby choć raz coś poszło po jego myśli, nie byłby pewien, co zrobić z tą sakiewką nagle nabytego szczęścia. — Spróbujemy za tydzień z narzędziem. Tyle zdążył powiedzieć zanim ich ławkowy azyl padł ofiarą nagłej obecności; Williamson obserwował staruszka przez pierwsze dwie minuty wyczekiwania na ławce — wstępna analiza wykazała znikome zagrożenie, zainteresowanie stopniało jak nagły, kwietniowy śnieg, a skupienie na kubku gorącej kawy zamiast okolicy właśnie odbiło mu się czkawką. Gdyby tylko dostrzegł mężczyznę wcześniej, zdążyłby zasugerować spojrzeniem, że podchodzenie do nich — do niego; Orestes nosił w sobie ciepło, do którego ludzie lgnęli mimowolnie, zwłaszcza kiedy niebo odgrażało się kolejną śnieżycą — nie było dobrym pomysłem. Gdyby tylko. — Nie jes... — eśmy zainteresowani. Decyzja zapadła bez udziału jego woli — musiał w milczeniu przełknąć sopel konsternacji, rozgryźć gorzką pigułkę niechęci i rozprowadzić po języku lepki popiół bezradności. — Liczę, że jest pan słownym człowiekiem. Gdyby nie był, poza stratą czasu i odkurzeniem zasad szachowej rozgrywki, Williamson nie zaprzepaściłby wiele; może poza kolejnymi minutami na mrozie i perspektywą zjedzenia pączka w ludzkich warunkach. Praca w policji uczyła zaciskania zębów i akceptowania niedorzecznych rozkazów; służba w gwardii dokładała umiejętność znoszenia ich w absolutnej ciszy. Wstał, dogasił papierosa o szczebelek łatwy — teraz do pozostawionego na szronie okręgu po kubku kawy dołączyło oczko wypalone przez peta — i skończył kawę jednym, dosadnym łykiem. W całej tej beznadziejności mógłby wybuchnąć śmiechem — tyle, że w dźwięku, który opuściłby jego gardło, utknęłoby za wiele histerii i zbyt mało rozbawienia. — Orestes, posłuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać — śnieg chrzęścił pod butami, a w jego głowie kolejny raz następowało przetasowanie: to, co kiedyś uważał za słuszne, schodziło na dół. To, co było nie do pomyślenia, dźwigało się w górę razem z przestrogą, w której tkwiło więcej obietnicy niż faktycznego ostrzeżenia. — Jeśli przegramy — zziębnięta dłoń zacisnęła się na nie mniej chłodnej figurze — pierwszy pionek poruszył się zgodnie z sugestią Orestesa. Klasyczne otwarcie tkwiło w pamięci mięśniowej ramion; nigdy nie grał dla przyjemności. Za to zwykle pod groźbą vera natura. — Pomiotło wepchnę ci do gardła — staruszek wykonał analogiczny kontr—ruch — jego pionek zatrzymał się na e—6. — Szybcika w nos — ich skoczek na f—3, skoczek staruszka na f—6; kolejny pionek na c—4, pionek parkowego amatora szachów na d—5. Kolejny ze skoczków powędrował na c—3; wtedy goniec starca wykonał pierwszy ruch, przesuwając się na e—7. Barnaby zastygł; najpierw w bezruchu, później — olśnieniu. — A gońca, jakkolwiek go nazywasz — rzeczona figura wykonała między palcami Williamsona krótki taniec; zakończyło go postawienie figury na g—5. — Prawdopodobnie w dupę, bo kończą się otwory. Staruszek odpowiedział pionkiem na h—6; dopiero wtedy, po dwudziestu czterech minutach oczekiwania i trzech kolejnych straconych na bezowocne, słowne szarże, usta Williamsona drgnęły w uśmiechu. Zawsze cenił drobne, szachowe samobójstwa — w szerszej perspektywie niezbędne do zwycięstwa. percepcja: 42 (k100) + 20 (bonus) + 14 (talent) = 76 I tura: 114 + 76 = 190 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Coraz cięższe niebo, coraz dłuższe cienie na skrzącym się od mrozu śniegu — tylko cierpliwość tląca się w wyblakłej zieleni oczu jakby krótsza. Dzielny policjant, odważny gwardzista, samotny mężczyzna, smutny człowiek; jedno spojrzenie mieściło wiele wariantów tej samej osoby i trudno było jednoznacznie stwierdzić, kto za moment podejmie dialog. Jaką wersję samego siebie przedstawi Barnaby, kiedy ciepła kofeina rozgrzeje wychłodzone ciało — jaki fantom zasnuje jego twarz, gdy Orestes przekroczy kolejną granicę i naciśnie kolejny, migoczący ostrzegawczo guzik na panelu sterowania, którym Williamson czasami wydawał się być? Nie człowiek, nie maszyna; coś pomiędzy. Hybryda, która może o czymś myśli, ale szybko nudzi się własnymi myślami i na końcu zawsze wybiera przemoc. — A więc myślisz o moim ciele, Williamson? — chciałby się zaśmiać, ale nie może — kawa w ustach i resztki instynktu samozachowawczego ograniczają reakcję do uniesienia kącika ust. Impas nie trwa długo; Zafeiriou wraz z łykiem ciepłej lury traci okruch zdrowego rozsądku, bo kolejne słowa — chociaż wypowiedziane cicho — brzmią jak siedemnasty sposób na głupią śmierć. — Ores i Barnaby nie potrzebują baby — przydałby im się za to terapeuta — uśmiech na jego ustach jest ciepły i zażegnujący konflikty w zarodku; jak babcine kakao. — To byłoby urocze, gdyby nie było przerażające. Bardzo trudno i bardzo zbędnie jest wyobrazić sobie Williamsona w zażyłości z kimkolwiek; emocjonalność zastygłego cementu połączona z sympatycznością zbuzowanego zakwasu na jednych działała ostrzegawczo, na innych prowokacyjnie — ale na nikogo nie powinna zachęcająco. Głęboko zakorzeniony, animalistyczny instynkt podpowiadał, żeby trzymać się od niego z dala, nie nawiązywać kontaktu wzrokowego, nie oddychać za głośno i już z całą pewnością nie recytować wątpliwej jakości rymowanek — bo akurat dowcip Ores opowiedział wybitny. Bywały jednak chwile i ludzie, dla których warto ryzykować, nawet permanentnym opustoszeniem lodówki. Altruizm płynący z doświadczenia; ponad dekadę temu nikt nie zaryzykował dla Orestesa — teraz on nie zamierzał biernie przypatrywać się, jak wypaczona wersja tej samej historii zatacza kolejny okrąg. — Obaj wiemy, że kiedy ja mówię, ty słuchasz — usta mówią jedno, oczy drugie; ustami artykułuje słowa, spojrzeniem — emocje. Usta żartują, ale wzrok drży w rytmie niewypowiedzianych słów — czasem wydaje mi się, że jesteś bezduszny. — Przynajmniej odkąd w twojej obecności powiedziałem Helen, że widziałem, jak wyjadasz surowy makaron z ekspresowej zupki. Czasem wydaje mi się, że życie przestało być dla ciebie sensem i stało się treningiem, jak w wojsku. — A ona dodała, że z przyprawy załączanej do pudełka zaparzasz herbatę. Orestes przygryzł dolną wargę; brzydki, nerwowy nawyk, który zostawi po sobie drobne pęknięcie, ślad równie płytki, co spojrzenie Williamsona. Na jego twarzy nie ma żadnego gniewu, złości, rozbawienia, niczego. Tylko oczekiwanie; jakby wiedział, że już nic nie może go zaskoczyć. Co najwyżej zirytować. Ciche westchnienie uleciało w niebyt wraz z siwym obłoczkiem wydechu. Zafeiriou naiwność zgubił lata temu — oczekiwanie, że Barnaby zadowoli się wymówką ze zdartej płyty odtwarzanego od lat repertuaru Znów—W—Słuchaniu—Mi—Nie—Wyszło byłoby przejawem nonsensu; a nonsensowne bywały tylko jego słowa. — Jeszcze jedno rozczarowanie, a za tydzień stawka wzrośnie o połowę. Ostrzeżenie bez pokrycia przypieczętował łyk kawy i zaciśnięte palców wokół nieprzyjemnie rozmiękłego papieru kubka. Przybycie staruszka, rozpoczęcie szachowej partii, słowo za słowo — jeszcze kilka minut temu Barnaby gotów był zamknąć spotkanie, rozpoczęte skandalicznym spóźnieniem, w kilku zdawkowych słowach — a teraz? Teraz posługiwał się jedynym językiem sympatii, jaki znał; groźbami. — Przestań, bo skwasisz mi śmietankę w kawie — sceneria rodem ze snu po kilku głębszych — doskonale pamięta ten stan — i paru buchach; Williamson obrazowo zarysowuje swoją zemstę i pochyla się nad szachownicą w tak dziecięco skupiony sposób, że Zafeiriou ma ochotę się roześmiać. — A to nie jest goniec — figurę, którą Barnaby poruszył przed momentem, Orestes ujął w palce z najwyższą czcią i triumfalnym błyskiem w bezchmurnie błękitnym oku. — Tylko pędzik. Bardzo logiczne. — I właśnie idzie na ef—sześć zbić szybcika. Jak powiedział, tak zrobił — figura stuknęła o planszę, lądując na białym polu, a staruszek odpowiedział kontratakiem; ich pędzik padł ofiarą pędzika parkowego mistrza szachów, co zapoczątkowało kilka ruchów impasu i coś znacznie bardziej nieoczekiwanego. Coś, z czego Orestes, wciąż czujący pod palcami chłód jedynego ocalałego percepcja: krytyczna porażka (k100) II tura: 190 |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Partia szachów trwała w najlepsze. Mina starca nie zdradzała zbyt wiele emocji, poza koncentracją. Liczebność pionków na pole bitwy, jak to określił Zafeiriou, zbiegiem gry uszczuplała się coraz bardziej. Kiedy duet składający z gwardzisty i właściciela antykwariatu przechylał szalę zwycięstwa na swoją korzyć, wydawać się mogło, że zmarszczki na czole stałego bywalca skwaru pogłębiły się jeszcze bardziej. Żaden z nich - ani Barnaby ani Orestes - nie mogli dostrzec błysku ożywienia w starczym spojrzeniu pochylającego się nad szachownicą emeryta, kiedy palce Orestesa po raz kolejny zetknęły się pędzikiem. Grek poczuł nieprzyjemne i równie dekoncertujące mrowienie w ich opuszkach w skutego czego przesuniecie pionka w zgodzie ze swoim pierwotnym zamysłem było niemożliwe i goniec wylądował na innym polu. Nie nadarzyła się okazje, by dokonać korekty tego błędu, bowiem wówczas rękę objął paraliż - niemożność poruszenia palcami i nadgarstkiem. Uwaga od MG: Paraliż obejmuje jedną kolejkę. Orestes otrzymuje -40 do poprzedniego rzutu kością, wskutek czego wasz obecny wynik to 150. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
W zasięgu wzroku, zmysłów i skupienia — w trzech niezbędnych towarzyszkach każdego, kto w krwi i pod sercem nosił trujące opiłki magii — wszystko butwiało, mokło, marzło i wędziło się w dymie papierosów. Ponad trzy dźwigane na barkach dekady to dość czasu, żeby wiedzieć; za tydzień, miesiąc, może półtorej, o ile będą mieli pecha — a będą; coś smrodliwego wisiało w powietrzu, padlina przyszłości już rozkładała się w czasie — za dwa wszystko zamieni się w jednobarwną breję, w torf, w błoto i kapryśny zwiastun wiosny. Będą w tym brodzić na kolana; Barnaby przedwiośnie nazywał gównem i mówił to z całą pewnością — nie trzeba być medium, żeby widzieć ten rodzaj przyszłości. Nie trzeba być Słuchaczem, żeby dostrzegać przeszłość; zwłaszcza tę sprzed czterdziestu sekund. Cichy pomruk o smaku nikotyny — niewyraźne mmhm — poprzedziło ulotne drgnięcie kącika ust. To mógł być skurcz, mogła być marna imitacja uśmiechu, mogło nie być nic; zwykły przypadek w świecie zbudowanym na szkieletach zbiegu okoliczności. Jeszcze kwadrans w greckim towarzystwie i do tych fundamentów dorzucony zostanie kolejny trup. — Trzy metry pod ziemią — łyk letniej kawy okrył głos — teraz prawie polubowny — zlepkiem spokoju; nawet płuca, wypełnione siwym dymem, przestały szeleścić nieprzyjemnie przy każdym wdechu. Chciałby powiedzieć coś wzniosłego: że siedząc na parkowej ławce, odmrażając co istotniejsze członki i kilka mniej istotnych części ciała, myślał o sensie życia i śmierci. Chciałby móc stwierdzić, że w głowie liczył prędkość wiatru i rozważał trajektorię lotu ewentualnie wystrzelonego pocisku; co prawda liczył i rozważał, ale tylko przez pierwsze dwie minuty. Pozostałe dwadzieścia dwie były festiwalem zamarzania i psychicznego przygotowywania się na wszystko, co swoją obecnością gwarantował Orestes; cały ten cyrk dowcipów, uśmiechów i niedorzecznej wyrozumiałości. Chyba dawno nie dostał w pysk — wniosek nadszedł o kilka chwil i jeden przerażający (dobry) rym za późno. — Oresowi za te słowa spadnie z karku głowa — nie drgnęła mu nawet powieka — wpatrzony w bliżej nieokreślony punkt nad głową Zafeiriou walczył o resztki przeoranej przez błoto godności; jeszcze tego brakowało, żeby się zaśmiał. — Nie tylko ty czytałeś Poe. Właściwie Williamson jedynie przekartkował, ale parkowa ławka nie była kościołem; nie musiał spowiadać się z nomenklatury. Orestes znał ten rytuał na pamięć — odprawiali go od czterech lat; był równie automatyczny, co ciąg przyczynowo—skutkowy. Butelka — dłoń — usta. Ból głowy, wyrzuty sumienia. Zapij, powtórz. Orestes sprzed dekady był zakodowany w ten sposób; Orestes z dzisiaj wciąż miał ten wirus w krwiobiegu. — Van der Decken nie powinna wygłaszać kulinarnych opinii — zbyt wiele niedzielnych poranków spędził na współczuciu małej Elsje; to, co jadała na śniadanie, często przypominało to, co Barnaby zostawiał po wyjątkowo nieudanej misji. — Widziałem, jak smaruje kanapkę dżemem i musztardą. Jednocześnie. Dalszą część wygodnie przemilczał — coś o tym, że wcale nie smakowało tak źle, jak wyglądało, poza tym dżem był morelowy, więc różnica kolorów nie podsycała apokalipsy na kubkach smakowych. Orestes powinien znać prawdę; kiedy ich nie karmił i dla odmiany próbowali karmić samych siebie, całe pokolenia szefów kuchni przewracały się w grobach, gniewnie stukając chochlami. Dokładnie czternaście kroków, kilka niedorzecznych określeń figur i parę szachowych ruchów później Williamson żałował, że nie zadławił się kanapką Helen. Tamta śmierć, w przeciwieństwie do dzisiejszego popołudnia, byłaby prędka i pozbawiona męczarni. — Zafeiriou, ostatn— Ostatnie ostrzeżenie? — To był bardzo durny ruch, nawet jak na pędzika. Nie odwrócił głowy — a powinien; kiedy skupienie obejmowało władzę nad umysłem, Zafeiriou przeżywał mały kryzys Słuchacza — jedno spojrzenie przez ramię odsłoniłoby przed Barnabym jednolitą skalę zniszczenia. Gdyby nie ta wypaczona, wyniesiona z rodzinnego domu potrzeba; szczurza pogoń za zwycięstwem. — Teraz ani słowa. Słowa faktycznie nie nadeszły — podobnie jak kolejne pomocne wskazówki ze strony Greka; Williamson chwytał za nowe figury, ciche stuknięcia — goniec f6, królowa e8 — wypełniały zimowe powietrze, Orestes milczał, milczał staruszek, milczał Barnaby i cały świat z nimi. Od tego momentu rozgrywka była epitafium ciszy; zegarki na nadgarstkach odmierzały upływ czasu. Trzecia minuta, później czwarta. Z szachownicy zniknęła już większość pionków, dwa gońce, jedna wieża — Williamson prawie odwrócił się, żeby zapytać jak nazywasz wieżę, basiorem od baszty? — ale spojrzenie przylgnęło do ruchu szachów. Na kolejne minuty; staruszek grał agresywnie, napędzany ciszą, skupieniem i obserwacją. Każdy z jego ruchów był pod ostrzałem — wyblakła zieleń spojrzenia policjanta odgadywała przesunięcie zanim to nastąpiło. Aż nie mogło nastąpić wcale; jego król był osaczony. — Szach — ich hetman oraz król kontra ostatnia figura starca — z kąta planszy nie było ucieczki. — I mat. I cisza — dopiero kiedy ramiona starca opadły bezwładnie, Barnaby zerknął przez ramię; raz, prędko, jakby w obawie, że figury magicznie zmienią się miejscami i to oni utkną na d—8 bez możliwości ucieczki. — W porządku, Orestes? percepcja: 75 (k100) + 20 (bonus) + 14 (talent) = 109 II tura: 150 + 109 = 259, dziadek pakuj się do domu |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Stłumić zmysły, przyćmić słuch. Smak nikotyny na ustach i przesłodzonej kofeiny na języku — te drobne ustępstwa, maleńkie grzechy przeciwko zdrowiu, posiadały ukryty cel. Każdy z nich był próbą ucieczki; każdy z nich zagłuszał świat, w którym uśpione szepty tylko czekały na nieostrożny dotyk, chwilę słabości, przelotny moment pomiędzy chyba i może. Mówiło wszystko — zmarznięta ławka i żeliwne lampy ustawione w regularnych odstępach wzdłuż parkowych alejek, i żarówki w tych lampach, i włókna w tych żarówkach. Leucyp powtarzał, że świat składa się z atomów; Demokryt dodawał, że ich wieczność i niepodzielność tworzą porządek rzeczywistości. Orestes ponad dwa tysiące lat później mógł odsłuchać każdy z nich — cegiełki świata starożytnego atomizmu były na jedno wyciągnięcie dłoni Słuchacza, podobnie jak cegiełka politycznej i religijnej stabilizacji; gwardzista u jego boku był tylko atomem, a dokładna liczba jemu podobnych nie była znana — mówcie im milion, bo za miliony nienawidzą i cierpią katusze. Zimna kawa w jego ustach powiedziała to, czego nie zdążył drążący filozoficzne tunele umysł. Co ty bredzisz, Zafeiriou? — We wspólnym grobie? Sam chciałby wiedzieć. Błękitne spojrzenie miękko opadło na nieskazitelną maskę, za którą ukrywał się Williamson. Przez niewzruszone oblicze nie przebiegło nawet cieniutkie pęknięcie, kiedy Barnaby — ten prawdziwy, ujawniający się zwykle po drugim drinku albo sutym obiedzie — po raz kolejny udowodnił, że wciąż tli się w nim odrobina ludzkich emocji. Chybotliwy płomyk, ale dający nadzieję. — Williamson, zaimponowałeś mi — znad kubków z kawą nie unosiła się para; chłód coraz śmielej poczynał sobie z wbitymi w kilka warstw ubrań kośćmi, siejąc spustoszenie w stawach, które dekadę temu mogłyby tarzać się w tym śniegu. — Byłem przekonany, że w chwili przystąpienia do służby... O tym, że zniżone do szeptu słowa nadal wybrzmiewają, świadczył wyłącznie obłoczek pary unoszącej się w kierunku pochmurnego nieba. Zakazane słowo na g — i nie było to gówno, chociaż budziło podobnie miłe skojarzenia — nigdy nie wybrzmiewało w miejscu publicznym. — Wycinają wam fragment mózgu odpowiedzialny za poczucie humoru. A potem przypomniał sobie, że nikt, kto ma mózg, nie wstąpiłby do gwardii dobrowolnie. Tego powiedzieć nie zdążył; Barnaby skierował tok rozmowy w rejony, które nawet Orestesa skłaniały do porzucenia filozoficznych zagwozdek. Uśmiech stracił na ostrości; coś w układzie jego ust zwiastowało, że mógłby uśmiechać się jeszcze długo. — Wspaniała kobieta, prawda? Odważna, łamie kulinarne konwenanse — żadnego znaczenia nie miało, że głównym konwenansem złamanym przez Helen w kuchni było to, że sprytnie odwróciła patriarchat do góry nogami. Mężczyźni gotowali jej, nie na odwrót. Ta myśl bawiła jeszcze długo — już nad szachownicą, w trakcie zaciekłej rozgrywki, której okrutnie skuteczny przebieg zakłócił dopiero fałszywy ruch Orestesa. Gdyby ktoś — Williamson, kto inny? — zapytał, jaki demon skłonił kierowaną przez niego figurę do równie idiotycznego manewru, nie byłby w stanie odpowiedzieć. Ból miał to do siebie, że dławił słowa w zarodku. Pędzik opadł nie tam, gdzie trzeba, ale Zafeiriou stracił zainteresowanie szachownicą dwa kurczowe oddechy temu; w dłoni, w której przed momentem trzymał figurę, zalęgło się coś niedobrego. Coś, co mogło zwiastować kolejny kaprys daru—przekleństwa; coś, co mogło poprzedzić odtworzenie historii wszystkich ruchów, przeskoków, właścicieli i przygód pędzika, który wypełnił greckie palce zimnym mrowiem paraliżu. — Signómi, to— Znów dłoń; pochylony nad szachownicą Williamson nie słuchał, staruszek uśmiechał się zagadkowo, Orestes próbował zgiąć palce, gra toczyła się dalej. Chłodne powietrze w płucach i dawno porzucony, dogaszony w zaspie papieros aż do wybrzmienia szach—mat były jedyną nicią łączącą Zafeiriou z rzeczywistością; kiedy Barnaby zwyciężał ze starcem, Orestes robił to samo z samym sobą. — Obiecał pan informację — rzucone przez ramię spojrzenie Williamsona odbił łagodnym tonem — grecki wzrok zatrzymał się na staruszku. — Mój towarzysz dzielnie o nią zawalczył. Odkrycie dnia; kiedy Grek przestaje myśleć o filozofii, zaczyna brzmieć jak komunista. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Wnętrze umysłu jak przepełniona petami popielniczka. Wspomnienia—kiepy, myśli—popiół, pragnienia—niedopalone wiórki tytoniu. Zziębnięte palce zapomniały o ulotnym cieple papierowego kubka; kawa, podobnie jak irytacja wywołana greckim spóźnieniem, wystygła dawno temu. Teraz ciepłe były jedynie przelewające się przez głowę słowa — coś o bzdurnej rozmowie z bzdurnym Słuchaczem i bzdurnych okolicznościach spotkania. Kto uznał, że idealną scenerią będzie zimowe popołudnie w parku? (Barnaby; nie było pytania). Nieskazitelny błękit spojrzenia wżynał się w bok głowy Williamsona; Orestes przyglądał się ludziom tak, jakby nie byli żywymi istotami — raczej częścią większej całości, której ogrom dostrzegał tylko on. Cokolwiek nie tkwiło pod naciągniętą na uszy czapką, nie myślało w języku znanym przeciętnemu wyjadaczowi popcornu w Hellridge; Zafeiriou śnił i mamrotał w dawno wymarłym języku. Nic dziwnego, że dowcipy mu nie wychodziły. — Raczej bagnie — zdradliwe drgnięcie kącika ust zamarzło w zarodku; wystarczyło położyć dłoń na chłodnym, lepkim od mrozu drewnie ławki, żeby przypomnieć sobie, kto od dwudziestu czterech minut ryzykował odmrożeniem kilku kluczowych części ciała — i że nie był to Orestes. Problem z grecką kontrofensywą polegał na tym, że nie kończyła się po pierwszej salwie; Zafeiriou usilnie dłubał przy kamiennej masce obojętności, co nie powinno dziwić — zabawę dłutem miał w greckiej krwi. Czasami jedno, celniejsze uderzenie — zwłaszcza alkoholu — odłupywało kawałek marmuru, a spod niego wyglądała zagrzebana głęboko szczerość. Teraz Williamson szczerze liczył, że nie wyśnił tych kilku butelek piwa w lodówce; chwilowo były jedynym, co mogło zachęcić jego ciało do współpracy. — To akurat prawda — cichy ton Orestesa uświadamiał niewygodną prawdę — nawet, kiedy bredził od rzeczy, zachowywał ostrożność i strzegł tajemnicy gwardzisty. — Zamiast niego wszywają nerw, który grozi rozsadzeniem czaszki w obecności jakiegokolwiek Greka. Chłodny opuszek palca stuknął w skroń — Williamson chętniej zademonstrowałby, że tak naprawdę grecką obecność ma w nosie — albo dupie — a nie w głowie, ale park nie był dobrym miejscem na demonstracje tego typu. — Sam widzisz, jak wiele ryzykuję w tej relacji — ostatnie słowa najpewniej nie dotarły do Zafeiriou; ostatnie słowa padły ofiarą znacznie potężniejszego przeciwnika niż domniemane poświęcenie Williamsona. Ostatnie słowa zginęły przygniecione wspomnieniem o Helen — Orestes powiedział kiedyś, że nie bez powodu to imię zawsze nadawane jest najpiękniejszym kobietom świata, ale zanim dotarł do puenty, którą (prawdopodobnie) była Helena Trojańska, zaczął wykład o nawykach pielęgnacyjnych w starożytnej Sparcie. — Ale słoika odkręcić nie potrafi — jedynie siwa mgiełka ulatniającej się spomiędzy warg pary świadczyła o tym, że słowa faktycznie padły; padły i prędko przestały mieć znaczenie, kiedy rozgrywka na słowa zamieniła się w szachową wojnę. Jedno należało przyznać parkowemu staruszkowi; znosił porażkę lepiej niż Ores wygraną. Po trzech sekundach obserwacji Barnaby uznał, że wbrew pierwotnemu podejrzeniu, Grek nie zemdleje — ani nie zwymiotuje — w pobliski, ogołocony z listków krzew. Wzrok natychmiast opadł na jego dłonie, zdradziecko pozbawione rękawiczek. — Zafeiriou, chyba nie... Odsłuchałeś parkowego szybcika? Nawet greckie szaleństwo miało swoje granice — Orestes wgryzł się w miękką tkankę spokoju i próbował skupić uwagę na głównym celu parkowej rozgrywki. Barnaby nie zamierzał przeprowadzać śledztwa lepionego na ślinę i źle sformułowane pytania; ostatnie, krótkie spojrzenie przypominało żużel wypstrykujący spod opon prosto w twarz. — To była dobra rozgrywka — uwaga skierowana na staruszka zwieńczona wyciągnięciem ręki — Williamson podał mężczyźnie dłoń nad szachownicą, cierpliwie czekając, aż uścisk zostanie odwzajemniony. — Liczę, że warta ciekawej informacji. I straconej przerwy obiadowej — zegarek na nadgarstku uprzejmie przypominał o konieczności powrotu na posterunek; teraz nawet perspektywa zjedzenia w przelocie — pomiędzy stosem akt, na krześle, które obracało się wyłącznie w lewą stronę — była równie odległa, co wspomnienie ostatniej w pełni przespanej nocy. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Gra w szachy trwała dłużej niż dwa kwadranse. Leniwie południe stopniowo przekształcało się w zmierzch. Ostre, nieprzyjemne podmuchy wiatru kąsające w odsłonięte skrawki skóry przyczyniły się do tego, że chłód stał się bardziej dokuczliwy i odczuwalny, niż półgodziny temu. Zagadkowy uśmiech oblicza emerytura nie opuścił, kiedy Williamson, krótkim, ale jednoznacznym "szach-mat" ogłosił, kto jest triumfatorem tej partii. Spojrzenie, jakie skupił na Barnabym, szybko uległo rozproszeniu. W starczych palcach znalazł się czarny hetman. Obrócił go między nimi, przez chwile kontemplując figurę, jakby to ona była głównym prowodyrem jego sromotnej porażki, aż w końcu cichym westchnieniem zaakcentował swoją druzgoczące niepowodzenie. - Och, tak - przyznał w końcu wyraźnie tkwiąc w zadumie, którą przełamały słowa Orestesa. – Heroiczne wyczyny twojego kolegi zasługuje na uznanie - w głosie mężczyzny dało się wyczuć nutę żalu. Zgarnął pionki z szachownicy. Obchodził się z nimi delikatnie, ostrożnie, jakby ich wartość sentymentalna była cenniejsza od jakiekolwiek kosztowności. Miłośnik szachów przez chwile trwał w milczeniu. Wykorzystał ją na skompletowaniu swojej własności. W końcu wstał. Przez cały ten czas wydawać się mogło, że starzec w rzeczywistości nie ma im do powiedzenia nic ważnego, a wcześniej wypowiedziane słowa miały pełnić formę zachęty do wplątania ich w szachową rozgrywkę. - W marcu może dojść do serii włamań – wyznanie w końcu opuściło starcze usta, ale barwa głosu mężczyzny różniła się do tej, którą posługiwał się wcześniej. Był niższy, niemal basowy. Wyłapać w nim można było nieuzasadnione pokłady młodzieńczej werwy, rzadko spotykanej w tak podeszłym wieku. – Ofiarami rabunku mają stać się głównie antykwariaty i biblioteki. Ostrzeżenia? Groźba? Wszczęcie alarmu? Niezależnie od tego, jakie intencje miał starzec i jak zostaną one przez Orestesa i Barnaby ‘go zinterpretowane, zniknął im z oczu, zaraz po uzewnętrznieniu się. Nie odszedł. Zniknął. Po prostu zniknął. Rozpłynął się w powietrzu. Jak mgła o poranku. Pozostawił po sobie samotnego pionka, który musiał mu wypaść podczas tej niespodziewanej ewakuacji. Orestes w pionku poznać mógł tego samego pędzika, który doprowadził do krótkotrwałego paraliżu jego palce i nadgarstek. Barnaby, przez swoje zawodowe doświadczenie, te nagłe zniknięcie mężczyzny mógł powiązać ze specyficznymi umiejętnościami Cienia. Koniec ingerencji MG w ramach eventu W czasie deszczu dzieci się nudzą. Dziękuję za udział i cierpliwość. W ramach pytań lub wątpliwości należy kontaktować się z Cecilem Fogartym. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Orestes Zafeiriou
ODPYCHANIA : 5
WARIACYJNA : 21
SIŁA WOLI : 19
PŻ : 173
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 20
TALENTY : 14
Krótkie zadarcie głowy w kierunku ospałego nieba i przelotne wrażenie; chmury zdawały się stać w miejscu, a nieliczne, niebieskie wyspy próbującego się przebić przez ich skorupę nieba płynęły na zachód, w kierunku portu. Skojarzenie było oczywiste. Mnich nad morzem, Caspar David Friedrich; ukończony w tysiąc osiemset dziesiątym roku. Czy wiedziałeś, że do namalowania obrazu artysta używał trzech zestawów pędzli, a w połowie procesu twórczego zmienił zamysł — i tak rybak został mnichem? Wnikliwe spojrzenie spod przymrużonych powiek bez trudu odnalazło odpowiedź; Williamson nie wiedział. Poza tym nie lubił Niemców. — Przecież chłopcy z dobrego domu brzydzą się błota — nie lubią też kiedy ktoś jest zbyt brązowy, czarny albo żółty; jedyny wariant ciemnej skóry, jaki tolerują, to ten nagromadzony na prywatnej plaży w Cancun albo błyszczącej burcie jachtu o jakiejś niedorzecznej nazwie — Kutas Boga Wiatrów wydawał się dość popularny w dokach Maywater. Ciche prychnięcie w odmęty papierowego kubka wzburzyło morze czarne kawy; na tych wodach mógł popływać co najwyżej zbłąkany płatek śniegu. — I wciąż nie zadziałał? — zdradzieckie drgnięcie w kąciku ust nie umknęło błękitowi wnikliwego spojrzenia, ale zostało — wyjątkowo litościwie — przemilczane. — Powinniście popracować nad usprawnieniem technologii. O kursie skutecznej komunikacji nie wspominając. — Znam kogoś, kto może pomóc. Temu komuś też przydałby się taki kurs. Chrzęszczący pod butami śnieg i trzeszczące w głowie rozbawienie scaliły się w jedno — tylko po to, żeby kilka momentów i paręnaście metrów dalej później rozszczepić z wprawą odmieńca. Kiedyś temat Helen był drażliwy; dwanaście najbardziej przerażających minut roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego skupiało się wokół przekonania, że Williamson i van der Decken są kochankami, parą, dwoma połówkami przełamanego miętuska. W trakcie trzynastej minuty Zafeiriou usłyszał, jak kłócą się o kolor podstawki pod kubek kawy i już wiedział — to nie zadurzeni w sobie po uszy, związani z innymi dorośli. To po prostu wyjątkowo dziwaczni przyjaciele. — Albo nie chciała złamać paznokcia. Istniała też druga możliwość — Helen lubi sprawiać, żeby inni czuli się potrzebni. Magia wariacyjna obfitowała w czary, które przeklęty słoik mogły zamienić w pieczoną paprykę; tyle, że żadne zaklęcie nie zaangażowałoby sąsiada w trudny, na wskroś samczy proces otwierania słoika. Zmyślna baba, uznanie i rozbawienie zniknęły za brzegiem papierowego kubka, cudowna kobieta. Temu jednemu nie mógł zaprzeczyć nawet Williamson — gdyby tylko w jego skupionym na zwycięstwie umyśle znalazło się miejsce na filozoficzne dywagacje i kobiece pobudki. Mrowienie mknące wzdłuż palców, przedramienia, aż po odrętwiały łokieć skutecznie pozbawiły Zafeiriou ochoty na rywalizację; pierwotny strach przed przypadkowym odsłuchaniem nie był atawistyczną zachcianką przemarzniętego umysłu. Przeszłość, wciąż nieodległa, nosiła na sobie znamię zbyt wielu przypadków. Barnaby doprowadził rozgrywkę do końca bez greckich wskazówek i nawet nie domyślał się, jak wielką stratę z tego tytułu poniósł — nigdy (a przynajmniej nie w tym miesiącu) nie pozna odpowiednika na króla i królową. Wiedza tyleż zbędna, co mylna; pewnego dnia sam zechce poznać odpowiedź, a Orestes zazdrośnie będzie strzec tej tajemnicy. Przez około osiem minut — do wypicia pierwszego kubka kawy. Zwycięstwo nadeszło z widowiskowym jak na standardy parkowej rozgrywki w szachy matem. Przelotne zerknięcie na staruszka przyniosło spodziewany widok — Williamson nie wyglądał na kogoś, kto zna tajniki szachownic, więc tym kwaśniej musiała smakować przegrana. Kąciki ust Zafeiriou drgnęły w bladym przejawie wsparcia; staruszek nie był pierwszym i nie będzie ostatnim obywatelem Saint Fall, którego zmylą pozory. Nawet policyjny mundur nie był tym, czym wydawał się być na pierwszy rzut oka. Tak, jak starzec nie był tylko przypadkowym amatorem parkowych szachów. — Efcharistó — ostatnia sylaba tańczyła na koniuszku języka i obumarła dopiero, kiedy po nieznajomym nie został nawet cień; jedynie nadal unosząca się w mroźnym powietrzu para i samotny pędzik na planszy były niezbitym dowodem cudzej bytności. W innym zakątku Stanów nagłe zniknięcie wzbudziłoby konsternację. W Saint Fall nazywano to typowym wtorkiem. — Pora odnowić kilka rytuałów i zadzwonić do znajomego policjanta — pusty kubek po kawie, puste krzesło naprzeciwko, pusty park w pustych życiach — przez moment jedyną iskrą dopełnienia był przelotny uśmiech i łagodny ruch dłoni. Zsunięta z głowy czapka odsłoniła chaos ciemnych włosów; stercząc w każdym kierunku, rzucały wyzwanie okolicznym fryzjerom. — Wracaj na komendę — rzucona w Willamsona — nie w kierunku, ale w niego; jakby Zafeiriou kawałkiem materiału próbował zrobić mu dziurę w brzuchu — czapka była jedynym ciepłym elementem skąpego wyposażenia. — I załóż coś na głowę, anáthema! Chory nie przypilnujesz mi dobytku. Dokarmianie psów greckimi szaszłykami miało pewne zalety. Pędzik został dokładnie tam, gdzie porzucił go staruszek — na środku planszy. Orestes wbił nadal odrętwiałą dłoń w kieszeń sfatygowanego płaszcza, tłumiąc zrodzoną w zalążku pokusę sięgnięcia po pionek; zamiast pożegnania, w powietrze wzbił się siwy obłok odpalonego drugą ręką papierosa. Nigdy nie mówili do zobaczenia — Williamson wiedział, że Zafeiriou wie. Pewnego dnia nie będzie już zobaczenia; tylko wzmianka w gazecie, zafałszowane okoliczności śmierci i żadnych pomników. Nie dla Gwardzistów. |
Wiek : 32
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : właściciel antykwariatu Archaios
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Niektóre wyznania prawo bytu zyskują tylko w styczniowe popołudnia. Niektóre wnioski — słowa—obierki, zgubione okruchy większej całości — nasuwają się, kiedy zimno wpełza pod płaszcz i pomieszkuje w przemarzniętych dłoniach. Niektóre odkrycia nie są eureką; bywają za to nieuchronnością. Zafeiriou miał ich wiele — wyznań, wniosków i odkryć, którymi dzielił się hojniej niż zasługiwało na to towarzystwo. Za jego sprawą Williamson przyłapywał się na własnych teoriach; o tym, że od pierwszej godziny poznania słuchał go uważnie — aż nauczył się filtrować to, co istotne od tego, co jest grecką brednią — i zapamiętywał. Może nie wszystko, za to większość. Coś o antycznym kunszcie grawerowania nocników i sposobie ozdabiania filarów; coś o upadłych aniołach, ich insygniach, symbolizmie skorupki jajka i znaczeniu obitej figi. Coś o istotności przyjaźni i tym, że nie wszystko w życiu można kupić za ubłocone polityką pieniądze — A jabłuszka zawsze jemy bez skórki — na dodatek piastunki do dwunastego roku życia odkrawają brzegi z tostów; historie o diamentowych smoczkach i pampersach ze srebrnymi nićmi lubiły wylewać się poza Krąg. W każdej plotce tkwiło ziarno prawy; może Hudson faktycznie dał wnukowi grzechotkę z krwawym rubinem z doliny Konga, a Overtone każdego poranka srał do złotego kibla. Może Williamson naprawdę brzydził się skórkami jabłek? — Właściwie, Zafeiriou — szczypnięcie na koniuszku raz — dwa? — złamanego nosa domagało się lekkiego uśmiechu. — To może być pierwsza, sensowna propozycja, która padła z twoich ust — pierwsza, sensowna w tym miesiącu — pod koniec grudnia Orestes zaproponował, żeby w sylwestra zasnąć o dwudziestej pierwszej, obudzić się o północy na szampana — albo sok porzeczkowy, jeśli akurat jest się niepijącym alkoholikiem — i zjeść po brownie. To była najmądrzejsza rzecz, jaką Williamson zrobił w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym; i nawet nieszczególnie mu przeszkadzało, że był jedną z dwóch osób w Archaios, które faktycznie zasnęły przed godziną zero. Drugą była Elsje. — Ma dziecko, złamany paznokieć to trwający dekadę efekt uboczny — dziewięć? Dziesięć? Jedenaście lat? Kiedyś notował w kalendarzu; każde urodziny, dzień rejsu Maxima i przewidywaną datę powrotu. Sześć lat temu przestał. Gorycz na koniuszku języka niewiele wspólnego miała z opróżnionym kubkiem kawy i słowami staruszka, który — pomimo sromotnej klęski poniesionej nawet po wyeliminowaniu jednego z przeciwników — dopełnił danego słowa. Osamotniony pędzik pionek na szachownicy przyciągnął spojrzenia; ostrzeżenie wznieciło pożar podejrzeń. A wie pan o tym s k ą d? Podniesiony znad szachów wzrok napotkał pustkę — zniknięcie staruszka, którego rysów twarzy nie potrafił odtworzyć nawet po zaciekłej grze, nasuwało wnioski opatrzone krwiście czerwoną pieczątką: oczywistość. — Nienawidzę, kiedy to robią — cienie i ich zniknięcia bez śladu, cienie i ich anonimowość, cienie i przesypywanie przez palce podejrzenia; świadomość, że Fogarty był jednym z nich dorzucała kilka suchych desek do płonącego ognika zdrowej niechęci. — Studenci medycyny będą niepocieszeni — włamania i kradzieże z bibliotek brzmiały równie ekscytująco, co miniony sylwester Williamsona — w obu przypadkach wspólnym punktem było Archaios. Orestes przez lata radził sobie z nieproszonymi gośćmi; tym razem będzie nie tylko ostrożny, ale przygotowany. To, że radiowóz zwolni w okolicach antykwariatu w trakcie nocnego patrolu, będzie tylko przypadkiem. — Nie jestem twoim— Psem stróżującym. Ciepło zaciśniętej w palcach czapki składa się z drobnych części składowych: szorstkie włókna, sfatygowany materiał, przysiągłby nawet, że jeden, ciemny włos. Ciepło — pozostałość po obecności drugiego ciała — jest ulotne; to właściwe, niepoddające się chłodowi styczniowego popołudnia, bije z intencji; niezrozumiałych dla Williamsona, bo bezinteresownych. — Zacznij od zamykania drzwi na noc! Zafeiriou odszedł tak, jak przybył na miejsce — nagle i pewnie gdzieś spóźniony. Barnaby musiał podnieść głos; i chyba zrobił to na tyle skutecznie, że przypadkowa pani, opatulona tak, że nie było widać, czy stara, czy młoda, z jamnikiem w zimowym serdaczku, chwyciła psa na ręce i szybko odeszła w kierunku furtki parku. Dwa razy obejrzała się przez ramię, czy ten wariat naciągający na łeb czapkę, na pewno za nią nie idzie. Właściwie zamierzał — nieszczęśliwie się składało, że ścieżka na komisariat prowadziła w tym samym kierunku. Po trzecim obejrzeniu kobiety przez ramię i jednym szczeknięciu psa, Williamson wybrał okrężną drogę; zwyczajnie nie przepada za jamnikami. z tematu x2 |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii