JAŁOWA ZIEMIA
Drewniane, bujane krzesło stojące zawsze po lewej stronie drzwi na szerokim ganku domu, było charakterystycznym atrybutem Clifforda Presswooda. Tak samo jak strzelba, oparta o odrapaną ścianę, podrasowana magicznymi specjałami prosto z dobroci serca Carterów i ich zadowolenia z poczciwej zapłaty.
Była przydatna, użyteczna i niezbędna - choć w Wallow rzadko zdarzały się sytuacje faktycznie wymagające interwencji z użyciem broni (nie licząc dzikich zwierząt niepotrafiących odnaleźć drogi powrotnej do lasu), Clifford nie lubił się z nią rozstawać. Nie lubił też rozstawać się z żoną, dotrzymując jej kroku niemal w każdym aspekcie życia, które upływało im głównie na pracy. Zaaferowany pośpiech wystukiwał godziny i pory dnia, podzielone skrupulatnie na pracę w polu, pracę w stajni, przygotowywanie posiłku i wieczorne modlitwy.
Mary była urodziwą kobietą, a urodziwość łatwo prowadziła na manowce zazdrości, absurdalne i restrykcyjne, prędko zadomawiające się w umyśle Clifforda na stałe. Zwłaszcza kiedy Mary szczodrze odsłaniała smukłe nogi, wydymała usta i pokazywała dziewczęce dołeczki, by zaraz potem furkotać folklorystyczną spódnicą w najbardziej oklepany sposób, jaki można było sobie to wyobrazić. Podejrzała to w kinie, był tego niemal pewien, i naśladownictwo wzięła sobie za punkt honoru w drodze o zadowolenie męża. Mimo tego, nie znał bardziej uduchowionej osoby, która wizytę w kościele przekładała ponad troskę o samą siebie, swoje gospodarstwo i nawet jego. I to imponowało mu najbardziej.
Z tej samej ziemi i z tych samych pragnień – wspólna, wiejska sielanka kwitła urokliwie, a rodzinne koneksje obojga rodzin połączonych w jedno owocowało w spore tereny własności, rozciągające się niemal na całej południowej części Wallow. Łąki porośnięte kwiatami maku, pola kukurydzy i pszenicy, oferujące schronienie przed słońcem lasy i jeziora, w końcu farma, ranczo, w którego centralnej części stała pokaźna posiadłość, z czerwoną farbą na ścianach i białym płoteczkiem z równych sztachet.
Pierw pojawiła się Jennifer, docelowo nazywana przez wszystkich Jenny - córka, spłodzona tuż po pierwszej nocy spędzonej razem po zaprzysiężeniu małżeństwa przed Lucyferem; ale Mary dowiedziała się o noszeniu w sobie dziecka dopiero w okolicach szóstego miesiąca, kiedy uwypuklony brzuch trudno było zrzucić na niestrawności, a praca przy zwierzętach stawała się coraz cięższa.
Rok po porodzie Mary znów była w ciąży, z chłopcem – a kiedy ten miał trzy latka, brzuch znów zaczął rosnąć.
Farma prosperowała – dystrybucja zboża i kukurydzy, dostarczanie jakościowego mięsa na specjalne zamówienie – wszystko to złączone razem ze złożonymi dłońmi w Kościele podczas mszy, zapewniało Presswoodom przyjemne miejsce w społecznej drabinie korzyści i szacunku. Miejsce, z którego niechętnie korzystali, schowani na południu wsi i dobrowolnie skazani na swoje towarzystwo.
Rzadko bywali w mieście, a gdy to się działo, zwykle Mary odziana w ciemną chustę na głowie załatwiała rutynowe sprawunki, ograniczając rozmowy z innymi do minimum. Mieli w sobie jakąś frenetyczną potrzebę spokoju i niezrozumiałą niechęć do wszystkiego – i niemal wszystkich – wywodzących się spoza ich specyficznej, wiejskiej oazy.
Dzieci rosły – szczęśliwe, zdrowe dzieci w promiennym świecie polnych kwiatów, książek z obrazkami, zapachu świeżego siana, drzew jabłoni, bezpańskich psów i zamkniętej idylli, do której obce dewiacje nie miały wstępu. Uczone szacunku i pracy, prostoty i pokory, modlitw i pieśni, które niosły się śpiewnym głosikiem w skromnych progach wiejskiego kościółka.
W wieku lat czternastu Jenny zaczęła przypominać swoją matkę; uśmiechała się w ten sam sposób, w ten sam sposób nakręcała blond lok na palec, a w przyszłości chciała zostać pielęgniarką w jakimś głodującym kraju. Uczęszczała do malutkiej szkoły we wsi, gdzie poznała chłopca i za namową utkaną z wzniosłych słów mówiących o zjednoczeniu się z Lucyferem, uległa, cztery miesiące później przyłapana przez matkę wobec faktu, który jasno wskazywał na to, że nosiła w sobie dziecko.
Od tego momentu zapuszczanie się poza rodzinne tereny, a nawet uczęszczanie do szkoły stało się niemożliwe; pomagała w rodzinnym gospodarstwie, skazana na niełaskę ukrywania się – siebie i życia, które w niej rosło, i które niecierpliwie pojawiło się na świecie dwa miesiące przed czasem.
Jenny nie zdążyła przywitać się z córką, umierając przy porodzie, choć oficjalnie na wskutek nieszczęśliwego wypadku przy pracy.
Clifford i Mary po raz kolejny zostali rodzicami, przedstawiając dziecko jako własne i jeszcze ciaśniej bunkrując rodzinę wobec całego świata.
ZWIERZYNA
Ojcowskie dłonie były szorstkie i pozbawione troskliwości. Kubek z kawą trzymał równie nieugięcie co strzelbę, sierść psa obdarzał tym samym dotykiem co widły i grabie. Zwierzęcą krew zmywał zimną wodą, a później z dominującą duchowością ujmował święte księgi, zanurzając się w głębokiej modlitwie, kiedy ona spuszczała wzrok na własne kolana i powtarzała jego słowa.
Mówiła tak jak on i milczała, kiedy on milczał – sprzymierzyli się niemal od razu, zawierając nieopisaną umowę mistrza i ucznia w codzienności.
Miała ogrom czasu, na wszystko, czego chciał jej nauczyć – tydzień wypełniała praca, weekendy nauka; porządek świata zupełnie zaburzony w porównaniu z innymi podlotkami z wioski i z miasta. Ale Mary upierała się nadmiernie, by zrezygnować z edukacji w szkole podstawowej; nawiedzana koszmarami o Jenny otaczała najmłodszą córkę despotycznością, stworzoną ze wstydu, zawiedzionych ambicji i grzechu, który trzymała w sercu nieugięcie. Misty nie mogła tego wiedzieć – i po kilkunastu pytaniach ucinanych ostrym słowem sprzeciwu i kilkoma ostatecznymi policzkami, przestała pytać.
Z czasem nawet przestało ją ciągnąć do szkoły – widywała dzieci z miasta bardzo rzadko i jeszcze rzadziej im zazdrościła, wykształcając w sobie coś na kształt poczucia wyższości. Oni nie wiedzieli o wszystkim tym, co pokazywał jej ojciec. Nie wiedzieli i nigdy mieli nie poznać, bo nie znali pracy i poświęcenia, a ich umysły były skażone postępującą dewiacją, która zalewała świat zewsząd.
To, czego dzieci uczyły się w wiejskiej szkółce podstawowej, ona przyswajała w domu – matka była wymagającą nauczycielką, błędy piętnując odpowiednio, by nie przyszło jej na myśl znów ich popełniać. Do szkółki kościelnej uczęszczała jednak wraz z rówieśnikami – Mary nie przyszło na myśl sprzeciwiać się woli samego Kościoła, i z trudem przełykając gorycz, posyłała córkę na wieczorowe zajęcia. Zajęcia, które zaczęły odpowiadać na dotychczasowe pytania. Magia przebudziła się w niej stosunkowo późno, dużo później niż w rodzinie (co matka lubiła nadmiernie wypominać) i wśród rówieśników. Moc była dziwacznym tworem, który rodzice tłumaczyli składnie, a którego wciąż nie potrafiła zrozumieć - i okiełznać, co skończyło się kilkoma wypadkami i wpadkami podczas pracy. Dopiero stopniowe ujarzmianie tego, co czyniło ją wyjątkową, zaczęło sprowadzać spokój.
Nauka przychodziła jej z łatwością, nauczona skupienia i zadaniowości nie cierpiała na uległość wobec wszelakich rozpraszaczy; nie była jednak uczennicą wybitną, a kontakty towarzyskie ograniczała do pozwalającego na funkcjonowanie w niedużej społeczności minimum.
I choć jej więź z Lucyferem była szczera i silna, tak nic nie pochłaniało tak bardzo jak czas spędzany pierw z ojcem, później ze starszym bratem. Praca w polu była nużąca, choć hartowała ducha, stajnia uczyła pokory, a wyprawy dudniły podekscytowaniem w dole brzucha. Wyprawy, polowania, odkrywanie ziemi, którą kiedyś miała się opiekować. Farma stała tu od pokoleń, spełniając amerykański sen poczciwych ludzi, obradzając w życiodajne plony i dobrobyt – odpowiednie respektowanie praw natury, łańcucha przyrody, dostosowanie swojego ciała i ducha do tego, jak żyły inne stworzenia – to wszystko sprawiało wrażenie, że jakoby wychodziła naprzeciw swojemu przeznaczeniu i dokonywała dzieła, które zostało jej napisane.
Obserwowała i stąpała cicho, kucała i mrużyła spojrzenie, kładła palec wskazujący na spuście i mrugała specyficznie, kiedy broń wystrzeliwała. Była szybka i zwinna, skupiona na celu, co ojciec przyjmował z entuzjazmem; cicha podczas tropienia, rozradowana w momencie uchwycenia celu, ucząca się z lekcji na lekcję o tym, gdzie leżała wątroba, które miejsce zapewnia najlepsze w smaku mięso, gdzie żyła puści się wartkim strumieniem krwi, który poplami jej jeansowe ogrodniczki.
Brakowało jej dekad doświadczenia ojca, ale w ekscytacji przewyższała go o lata świetlne, z błyszczącym okiem przyglądając się oprawianiu zwierzyny, balansując na krawędzi westchnięcia i naukowego podziwu. Z czasem założyła sobie nieduży zeszycik, podzielony na pół – z przodu zwierzęta, z tyłu rośliny, których właściwości spisywała po każdej wyprawie i zapuszczaniu się w nowe miejsce. Z Cliffordem i z Cliffem – senior i junior Presswood byli nieodłącznymi elementami jej poznawania świata ze strony czysto naturalistycznej.
Pierwsza własna zdobycz – sarna, upolowana, oprawiona, poćwiartowana na odpowiednie partie cieszyła niemal tak bardzo jak pentakl, oznaczający przypieczętowanie jej dorosłości. Zjedli ją na kolację, uroczystą, z sojowymi świecami i kwiatowym wiankiem na środku stołu, w modlitwie dziękując Lucyferowi, że oddalił od nich widmo grzechu na dobre.
ŻĄDZA
Harry Padmore wyglądał jak chłopiec z plakatów wiszących w mieście, w sklepie z analogowymi płytami – nie miał ubrań żurnalowych celebrytów, ale coś w jego jasnych oczach i długich, trzepoczących rzęsach mówiło o wielkim potencjalne na wystawne życie. Pierw karciła samą siebie za cień zainteresowania czymś tak prozaicznym – ale ilekroć przemykał przed jej oczami, w aptece lub warzywniaku, do którego zawoziła skrzynki z kukurydzą, chciała widywać go więcej. I więcej, i jeszcze więcej – na tyle zachłannie, że wbrew swoim zwyczajowym zachowaniom i pielęgnowanym nawykom, zmieniła ławkę w szkółce kościelnej na tą ułożoną na skos od padmorowej.
Miał ładne palce – długie i smukłe, trzymające drogie pióro sprawnie i kreślące ładne litery w zeszycie. Przyglądała mu się długo, intensywnie i ostrożnie, doskonale pamiętając nauki ojca, obracając w myślach to, jak podchodziło się do bażantów, a jak do dzików. Harry Padmore nie był ani bażantem, ani dzikiem – bliżej było mu do młodego jelenia, choć to chłopięca lekkość fascynowała ją w nim najbardziej. Pachniał świeżymi ziołami i kadzidłem; czuła to kiedy przechodził obok w drzwiach, i kiedy ten zapach pierwszy raz uderzył w jej nozdrza, wychodziła z nim ramię w ramię już zawsze, pociągając nozdrzami jak spec od pachnideł, czując jak zmysły wzbierają po brzegi.
Kiedyś coś do niej powiedział, więc słowa wyryła wewnątrz własnej głowy – a te z czasem zmieniły się na wspólnie pokonywaną trasę do domu – na jej rozwidleniu podążał w lewo, kiedy ona kierowała się na prawo, z niemal żałobnym speszeniem nie zerkając w jego kierunku po słowach pożegnania.
Ich ostatnia wędrówka była majowym wieczorem; poprzez mrok i wysokie drzewa obserwowali arabeski rozświetlonych okien centralnej części Wallow, później przechodząc przez dróżkę obok sadu. Kwiaty jabłoni były intensywne, choć jego skóra żyła własnym życiem, skąpana w chłopięcym zapachu, subtelnych gestach i w końcu dotyku, którym musnął jej ramię. Dopiero, kiedy ją dotknął odkryła dziwną zbieżność – zbieżność i bliskość, poczucie głodu innego od kiszek wygrywających marsza w brzuchu.
Chciała go – konkretnego, nieco topornego, o zmysłach wedle szablonu, który dawno rozpracowała. Kiedy jego dłoń pogładziła jej ramię, pochwyciła ją swoją – pochwyciła i uniosła do ust, zatapiając zęby w skórze otulonej blado-niebieską łuną księżyca w pełni.
Harry Padmore i jego rozszarpana, lewa dłoń. Harry Padmore i jego niezrozumienie w tak nieomylnie mądrych oczach. Harry Padmore i jej starszy brat, debatujący z sąsiadami przez długie wieczory.
Wybaczyli, choć nie rozumiała jak i dlaczego – jej zachowanie zrzucono na chwilowe zaćmienie, otumanienie, zmęczenie i chwilowy obłęd, który rodzice prędko mieli wyplenić. Wybaczono i zapomniano, zawarto zmowę milczenia, zapłacono odpowiednią sumę i przypieczętowano karą.
Rozeszło się po kościach.
A ona wciąż marzyła o tych, które budowały Harry'ego.
Colin Smith nie był tak ciekawy. Nie miał niebieskich oczu, a piwne, zmieszaną zieleń z brzydkim brązem. Kręcone włosy, na karku uklejone i mokre od potu. Pachniał stajnią, choć nieprzyjemnie, i nosił kraciaste koszule spryskane wodą kolońską ojca. Miał papierosa w ustach i stary pierścionek na małym palcu prawej dłoni. Miał samochód, głupi uśmieszek, i zero pojęcia o Kościele i Lucyferze. Nosił krzyż na szyi – srebrny i porysowany; monotonny tuman tego, o czym mówili jej rodzice i czego doświadczała od czasu do czasu, drepcząc po miejskich uliczkach i mijając tych innych ludzi. Był prostolinijny, i chyba to podobało się w nim najbardziej – zupełnie inny od Harrego, który nie pojawiał się w jej życiu od momentu ich ostatniego spotkania.
Lubił ją – tak odbierała jego uśmiechy i żarty, propozycje przejażdżki i zakręcanie kosmyka włosów na swoim palcu, zaproszenia do kina i dedykowanie piosenek nawleczonych na taśmę. Zbierała je – składanki jako definicje jego uczuć, nigdy nie odtwarzając zaklętych w dźwiękach miłostek. Spoczywały na dnie metalowej puszki – zajrzała do niej na samym końcu, później wrzucając zawartość w palenisko kamiennego pieca w kuchni.
Na samym końcu, po wszystkim – po romantycznym seansie na obrzeżach miasta odwiózł ją do domu, skrzypiącym samochodem, który oblepił jej ubranie zapachem ropy. W zamian zabrała go nad jezioro, za dom. Tam, gdzie stała ławka, świetliki osiadały na liliach i słychać było rechoczące żaby.
Jego woda kolońska drażniła nozdrza – ciarki, płomień, rosa, ból; zostały razem z nią, kiedy zabrana z tylnego siedzenia samochodu siekiera (athame uznała za zbyt wyrafinowane i wzniosłe) wbiła się w plecy Colina. Miał ją od ojca, opowiadał o zmarłym tacie z pożałowaniem i władczym instynktem, a jej myśli już wtedy szybowały wokół smaku, który mógł w sobie mieć. Tylko dlatego sięgnęła po ostre narzędzie; ciężko byłoby go spróbować nie powalając go uprzednio. Nie chciała popełnić błędu, jakiego dopuściła się będąc z Harrym. Nie chciała żeby uciekł. Nie chciała, żeby ją
zostawił.
Prostotę, rozżaloną wściekłość, cierpką pewność siebie – smakował tym wszystkim, kiedy jeszcze dławił słowa spomiędzy ust, choć lewe udo wybijało się gorzkim posmakiem spalonego rozmarynu.
Ojciec nie zdążył wspomnieć o grzechu; po jego śmierci, spowodowanej gwałtowną chorobą uderzającą w starzejące się ciało, o piekielnej karze nie mówiła też matka - nie miała pojęcia o niczym. Incydent skazano na zapomnienie; Clifford junior pozbył się ciała niemagicznego chłopaka z przedmieść, kiedy ona stała z buzią umorusaną czerwienią, jak gdyby chwilę temu zanurzyła zęby w poziomkowym placku.
Żrące żądze i bezsenności stały się stałymi gośćmi farmy, splecione tajemnicą przekazywaną spojrzeniami starszego brata i Misty – Misty, która ilekroć próbowała analizować własne apetyty, motywy, czyny i tym podobne, przyłapywała samą siebie na niebanalnej tęsknocie za czyjąś kojącą obecnością, pęczniejącą troską w jej wnętrzu.