Stary tartak Kiedyś miejsce dające zatrudnienie wielu ludziom, teraz jest puste i opuszczone tak jak wiele innych w okolicy. Pewnego dnia właściciel oznajmił, że zamyka działalność i wszystkim dał wymówienie. Nikt tak naprawdę nie wie, co się wydarzyło i skąd przyszła ta nagła decyzja. Wiele osób straciło swój dochód i utrzymanie całej rodziny, a właściciel był wielokrotnie przeklinany. Nie znalazła się osoba, która podjęłaby się ponownego uruchomienia tartaku, tak więc ten przez lata zaczynał popadać w ruinę. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
11.01.1985 Za Hodgesami przepadam dokładnie tak samo jak za Padmore’ami – czyli wcale. Może nie znam co prawda osobiście żadnego z tych ludzi, ale nie przeszkadza mi to, żeby skrzywić się, gdy tylko któryś przekroczy moje pole widzenia. Nie startuję do nich z mordą, nie celuję dubeltówką, ale dzień staje się zdecydowanie przyjemniejszy, gdy którekolwiek z nich znika z moich oczu. Właśnie dlatego dzisiaj idę na spotkanie z mężem Esther Hodges, tudzież Marwood. Tego znam osobiście, pamiętamy i kojarzymy się z szeregów Kowenu, wyznajemy podobne wartości, wobec czego zyskuje niewielkie plusiki do ogromnego minusa będącym jego nazwiskiem. Chociaż ciężko powiedzieć, czy to bardziej jego, czy też raczej jego szanownej małżonki nie znoszę bardziej. Antypatia przeniosła się mimowolnie i na niego, i na wszystkie ich dzieciaki (jak ona tyle ciąż przenosiła i nadal jest szczupła jak jebana modelka?), cóż, musiał być świadomy odpowiedzialności, jaka idzie za sakramentalnym tak – wspólny staje się majątek, wspólne nazwisko, wspólne dzieci, wspólni wrogowie. Może nie zaliczam się do jawnych wrogów. Nie podpaliłabym im domu, nie ukradła samochodu, nie podłożyła nogi, ani nie udupiła żadnego z dzieciaków, gdybym tylko była siewcą. Ale pewnie nieco baczniej przyglądam im się, jeśli chodzi o wypełnianie woli Lucyfera i oddawanie mu odpowiedniej czci. Zapewne sami pilnują ich lepiej niż ja sama, bo jak dotąd nie mieliśmy żadnych spięć w tym temacie. Jak dotąd. Dzisiaj też nie spotykałam się z nim po to, aby wygarnąć mu, że jest gównianym ojcem. Byłabym cholerną hipokrytką, bo to ja jestem gównianą matką i jestem tego świadoma. Nigdy nie chciałam nią być i gdyby nie upór matki, pewnie zostałabym starą panną. Byłaby zapewne szczęśliwsza, choć uboższa o przynależność do Czarnej Gwardii, której to nie oddałabym nikomu. Dzieciaki stały się ku temu kluczem, więc nie narzekam i nie zrzędzę na swój przykry los. Tak więc, korzystając z dnia podobnież wolnego, umówiłam się z nim tutaj. Nie po żadnych knajpach, nie po restauracjach, ani nie po warsztatach. Właśnie tutaj. Zdaje się, że nie miał daleko od domu, a ja nie nadawałam się do miejskich klimatów. Idealny kompromis. Może nie miałam zamiaru badać wnętrza tartaku, ale oparłam się i przysiadłam na jakiejś wątpliwej stabilności belce i krzyżując ramiona pod biustem, wypatrywała swojego celu. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Judith Carter dnia Pon Sie 05 2024, 09:07, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
W lutym, gdy ziemia wciąż drży z zimowego mrozu, droga skrajem lasu przy polach kukurydzy przypominała ciemną żyłę przecinającą płaską powierzchnię ziemi. Jak uwięziony w labiryncie, przemierzał ten zaciszny prosty korytarz, omijając gnijące pnie drzew i ostre kamienie, które wyrastały ze zmarzniętej gleby. W oddali widać było wieże drzew przycięte przez lodowy wiatr. Kukurydza, która kiedyś trzymała się twardo swoich łodyg, styczniową porą walczyła z siłami natury, a zaledwie kilka osmalonych kłosów przypominało o tym, co kiedyś było. A na skraju tego — tartak. Jego drzwi były zamknięte na długo przed przybyciem Franka. Stał jakby opuszczony przez czas. Monument upadku. Wysokie ściany okryte były pajęczynami, które wydawały się działać jak skomplikowany system wewnętrznych dróg. Stara konstrukcja, z której wciąż można było poczuć zapach soku z drzew, teraz była tylko przypomnieniem dawnych dni. Odgłosy, które kiedyś wypełniały jego wnętrze, zostały zastąpione przez ciszę, która była tylko przerywana przez wiatr, który wpadał przez szczeliny i pory. Wnętrze tartaku było jak opuszczone miasto, wypełnione przez zapomniane maszyny, które z czasem stały się bezużyteczne i zepsute. Tylko okna, które wciąż pozostawały nienaruszone, pozwalały na spoglądanie do wnętrza, gdzie kiedyś przenikał dźwięk rżących pił, teraz stały się tylko kluczowymi elementami dekoracyjnymi. Był tu już kiedyś. Żyjąc w Wallow nie można było nie znać wpisanych w jego mapę miejsc. Borówkowe pola Padmorów, jedyny sklep we wsi, czy w końcu stary opuszczony tartak. Kamień pod butem Franka wyskoczył niebezpiecznie, zahaczając o zapiętek i nieznacznie go rysując, czego mężczyzna nie zauważył nawet. Esther zapewne zwróci na to uwagę, machając potem ręką. Dopóki grzeje, dopóki nie rozpada się i nie wystają z niego nici — nie ma potrzeby wymieniać zdatnego do użycia obuwia. — Judith. Nietypowe miejsce — rozejrzał się po wnętrzu, przechodząc przez stare spróchniałe drzwi, które zaskrzypiały z pierwszym swoim drżeniem. Z kobietą nie łączyło go nader wiele przed momentem, gdy ta, prowadzona przez innego mężczyznę, dołączyła do wspólnoty. Tak jak woda w rzece, wiara nie była czymś statycznym, co można złapać w dłonie. Tak samo i Kowen Dnia, umykał przed rozeznaniem. Należała do grona osób, którym musiał i którym powinien był ufać, tak samo, jak ufał Lucyferowi ponad swoje własne życie. Nawet jeśli kobieta, była mu odległa niczym z Wallow do Maywater. — Nie mówiłem Esther, gdzie idę, ale nie zamierzam nadużywać jej cierpliwości — uśmiechnął się ponuro. Nigdy nie krzyczała, nie żerowała na nim. Była ostoją. Nie miał jednak zamiaru wciągać ją w to wszystko, zwłaszcza że nie był pewien czy chodziło o Kowen, czy o miejsce pracy Carter. — Czego ci potrzeba, Judith? Jak mogę pomóc? Zmarszczył brwi i nos. Czarną Gwardię lepiej było mieć blisko siebie, Frank nie raz widział efekty ich pracy. Postać taka jak Pani Carter — zrodzona z prochu — nie byłaby uczynnym wrogiem. Na szczęście tym Marwood nie musiał się martwić. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Przyszedł. Nareszcie. Ciężko mi określić uczucia, jakimi darzę Franka Marwooda. Powiedziałabym, że nie darzę go żadnymi – jest mi całkowicie obojętny, o wiele więcej wspólnego mam z jego żoną. Choć „wspólnego” to słowo solidnie postawione na wyrost – więcej nas różni niż łączy, a fakt, że przynależy do Kowenu Dnia tylko trochę łagodzi całokształt. Jego męża kojarzę raczej jako jej cień. Nie rzuca się w oczy, nie awanturuje. Nie ma temperamentu, [s]może też i jaj[/s], siedzi i dłubie w tych swoich wynalazkach, rozumiejąc wszystko to, czego nie rozumiem ja, ale ważne, że działa. To ta jedna z cech, które w nim cenię. O ile nie jedyna. Być może przyjdzie mi się kiedyś przekonać. Unoszę kącik ust w uśmiechu okraszonym odrobiną uszczypliwości, kiedy odzywa się na powitanie. — A czegoś się spodziewał? Kolacyjki w restauracji? Może powinnam zaprosić go faktycznie do jakiegoś pubu, ale nie mam czasu na takie pierdoły. Gdybym chciała się napić piwa, czy innej whisky, zaprosiłabym go do domu. Ale tam też widzieć go nie chcę. Mam nadzieję na szybką rozmowę, szybką transakcję, i rozejście się, zanim oboje przekonamy się dobitnie, jak bardzo nie chcemy przebywać w swoim towarzystwie. Unoszę jednak brwi, słysząc kolejne słowa. Nie prosiłam go o to, żeby wymykał się bez mówienia żonie, gdzie idzie. Tak bardzo nie chciał się przyznać żonie, że idzie się spotkać z Judith Carter? Prawie mnie to bawiło. No dobrze, może odrobinę bardziej niż prawie. — Nie mówisz żonie, wymykasz się na jakąś schadzkę? – W moim głosie już nawet nie kryje się odrobina kpiny i jeszcze więcej uszczypliwości. Jego słowa, jego decyzje są dla mnie nielogiczne. Nie interesuje mnie, co sobie pomyśli Esther Marwood słysząc, że chciałam się spotkać z jej mężem, ale widocznie coś wystarczająco złego, żeby uprzykrzyć życie swojemu mężowi, skoro ten bał się przed nią przyznać. Jakby było to niewiadomo jakie tajemne spotkanie na zalesionej polanie przy księżycu w pełni. — Ta, ten. Znasz się na wynalazkach i innych takich pierdołach. Ciekawiło mnie, czy jesteś w stanie w jakiś magiczny sposób ulepszyć zwyczajną broń, albo amunicję, żeby, na przykład, dawała większą siłę rażenia – to był punkt numer jeden. Jeśli nie umiałby się odnieść do niego, nie będzie sensu z nim dalej rozmawiać. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Jedni ludzie mieli się za lepszych od innych. Spotkał już takich typów, zarówno w Kościele, jak i w pracy. Uśmiechali się znad złotych sygnetów, podjeżdżali do Starego Miasta nowymi Mercedesami, a potem szczerzyli białe ząbki, udając. Byli ludzie, którzy mieli — za przeproszeniem — w dupach takie kije, że jakby tylko postawili nogę w Wallow, to spaliłoby im podeszwy butów kosztujących pensję siewcy. Byli tacy, co sugerowali, że przez fakt ile posiadają pieniędzy w banku i jak grubą książeczkę czekową, są zwyczajnie mądrzejsi i bardziej zaradni. Byli czarownicy i śmiertelnicy bogaci, byli dystyngowani i sztucznie inteligenccy, byli wyniośli, pyszni i irytujący. Nie Judith Carter. Judith Carter była po prostu jędzą. Na początku nawet nie odezwał się, unosząc lewą brew wyżej ponad oprawkę okularów, jakby zdziwiony jej odzywką, chociaż to uczucie zaraz minęło. Jakże miał się dziwić, skoro doskonale wiedział z kim ma do czynienia. Jej rodzina od lat stanowiła jeden z filarów czarowniczej społeczności i od lat miała dokładnie tę samą opinię — Carterzy byli jacyś dziwni. — Spodziewałem się miejsca, gdzie nie złamię sobie nogi na pękającej desce — nie chodziło o kolacyjki, restauracyjki i inne -yjki, a miejsce komfortowe. Z drugiej jednak strony — być może sprawa wymagała dyskrecji, którą w przypadku przyuważenia przez postronnych mogliby się pozbawić. W te regiony nikt się nie zapuszczał, a każdy ruch — nawet zwierzęcia — był słyszalny na skrzypiących podłogowych deskach i w piszczących przegubach drzwi do starego tartaku. — Obydwoje wiemy, że twoja rodzina nie żyje dobrze z Hodgesami, a to nie jest schadzką. Mam jednak sporo pracy w domu, wiesz, jak to jest przy dzieciach — chociaż Frank miał ich nie dwójkę, a szóstkę, tak nie zamierzał licytować się tutaj na to, kto ma więcej obowiązków. Każdy miał swoje życie i był dorosły, nie wspominając już o tym, że Czarna Gwardia zapewne miała swoje tajemnice i zadania strzeżone tak pilnie, że nawet staremu siewcy do głowy by nie przyszło jak wiele godzin pod rząd mogłaby nie spać taka Judith Carter, pracując. Rozejrzał się jeszcze po pomieszczeniu. Parę drzazg wielkości robaka wystających ze ścian, ukruszone deski i porzucone w kąt połamane obręcze, zapewne od beczek, tak na pierwszy rzut oka. Jakby to cholerstwo rozebrać byłby opał na dwie zimy, ale Lucyfer jeden wie, czym bylo pryskane. Wracając jednak do meritum... — Innych takich pierdołach... — nie rzucił opryskliwie, a z uśmiechem. Oj Judith Carter, tego można się było spodziewać. — Znam. Znam i jestem w stanie... To wymagałoby trochę pracy, no i pytanie, co chcesz osiągnąć, ale nie powinno to stanowić problemu. Strzelasz z niej do ludzi czy do zwierząt? Nie pytam z przekory, to po prostu ma znaczenie — nie zajmował się przecież odbieraniem życia. To mógłby zrobić tylko w dwóch przypadkach — zagrożenia własnej rodziny albo gdyby Lucyfer mu to nakazał. W odwrotnej kolejności. Marwood przemyślał to już bardzo dokładnie, jakby musiał mieć plan na każdy aspekt starego życia — plan, który i tak najczęściej po prostu się nie sprawdzał. — Masz broń przy sobie? I amunicję? Mogę nasączyć kule mocą, która będzie opierać się żywiołom wody, ognia, powietrza i ziemi. Przestrzelisz wszystko i wszędzie. W teorii — kula z taką samą siłą przejdzie przez ciało, jak przeszłaby przed zaklęciem jej. Chociaż gdyby popracował nad tym dłużej, być może... |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Jacy ci Marwoodowie byli delikutaśni. Chociaż nie, to tylko Frank był tak przeczulony, jego żona zbudowana była z zupełnie innego kruszca. Powiedziałabym, że twardszego, ale to zależy. Nikt normalny nie roztkliwia się nad rannym królikiem. No ale tak. Czego miałam się po nich spodziewać. Tyle dobrego, że chociaż byli gorliwymi wyznawcami Lucyfera i nie miałam zarzutu wobec ich modlitw. Oby tego swojego syna nie wychowali na taką samą pierdołę, co to się boi po desce przejść, bo jeszcze nóżkę złamie, albo zwichnie, biedaczysko, i nie będzie mógł chodzić przez dobre pół roku. — Następnym razem przyszykuję Ci fotel z poduszkami. – A mówią, że to kobiety są słabą i delikatną płcią. Są takie sytuacje, kiedy normalny człowiek zaczyna się zastanawiać nad sensem tego stwierdzenia. Bardziej już jestem skłonna przyznać, że trzeba było sobie wymyślić jakąś hierarchię i kogoś ustawić na piedestale. Miałam przynajmniej tuzin teorii, dlaczego, zamiast kobiet, ustawieni byli tam mężczyźni. Ale to nie był czas na takie rozważania. Dobrze, że chociaż wiedział, że nie został zaproszony na randkę (kijem bym go nie tkła, nie ubliżając i nie ujmując, ale szanujmy się). Ja też nie lubiłam marnotrawić czasu, chociaż koło dupy mi latało, jakie uzasadnienie mi tutaj poda tego swojego pośpiechu. Gdybym była wredna, powiedziałabym, że było sobie tylu dzieciaków nie robić. Dobrze, że nie jestem. Zwariowałabym, gdybym na te moje stare lata miała się zajmować jeszcze małym gówniarzem, który w dodatku nie byłby moim wnukiem. — Nie mam zamiaru sterczeć tu dłużej niż jest konieczne – powiedziałam mu więc, zadowolona z siebie, jak bardzo wspięłam się na wyżyny grzeczności i uprzejmości. Zadziwiałam sama siebie i może popodziwiałabym się bardziej, gdyby nie to, że nie po to tu przyszłam. Marwood może i był strasznie miękką fają, ale przynajmniej znał się na tym, co robił. Już opowiadał tak, że słuchałam go z zaciekawieniem. Rzadko się zdarzało, żebym wysłuchiwała kogokolwiek do końca – ale ten gość akurat mówił konkretnie i do rzeczy. Wyobraźnia może nie była moją najlepszą stroną, jednakowoż już teraz, z miejsca, widziałam amunicję przesiąkniętą magią, która przestrzeli absolutnie każdą powierzchnię. Brzmiało zbyt pięknie, żeby nie mogło mieć haczyka. — Cena – rzuciłam, krzyżując ramiona pod biustem i patrząc na niego wyczekująco. – Jaka jest tego cena? – Nawet nie chodziło mi o pieniądze, te bym wyskrobała, gdybym musiała, chociaż może nie była to pierwsza i piekąca potrzeba. – I co to znaczy „w teorii”? – zakreśliłam cudzysłowie palcami w powietrzu, rozplatając ramiona tylko na moment. Broń. Czy miałam broń przy sobie? Oczywiście, że miałam. Ale chyba nie myślał, że mu ją oddam, zanim usłyszę wszystko, co usłyszeć chciałam. Gdybym była nadgorliwym podlotkiem, to może. Ale na to jest już dobre co najmniej dwadzieścia pięć lat za późno. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Okulary zjechały niżej, niemal na sam czubek nosa, gdy on pochylił brodę, spoglądając nad oprawkami z prostym twierdzeniem wypisanym na pomarszczonej twarzy: — Daj już spokój. Niemal przewróciłby oczami. Oczywiście, że najchętniej zasnąłby teraz na popołudniowej poobiedniej drzemce w miękkim fotelu, najlepiej takim, który ma wyprofilowane oparcie — w ostateczności pod lędźwie wsadziłby poduszkę. Nogi oparł na podnóżku, książkę położył sobie na tym poobiednim brzuchu i zasnął, chrapiąc cicho, dopóki Junior w ramach żartu, nie włożyłby mu do półotwartych ust śrubki. Dzieciak miał pomysły nie z tej ziemi, w jaki sposób utrudnić życie swoim rodzicom, ale nie był złym dzieckiem. Był po prostu roztargniony i zawsze znudzony, spragniony wrażeń i tej młodej adrenaliny. — Jak pójdzie do szkoły, to się uspokoi — Esther na pewno miała rację. Frank uśmiechnął się pod wąsem. — Do rzeczy, Judith. I do tej przeszła. Nie można powiedzieć, że nie spodziewał się spotkania w podobnej sprawie. Nie przyszli tu poplotkować o ostatniej sukience pani Sagespark w kościele. Carter była kobietą konkretną, która oczekiwała rezultatów szybko. W taki sposób zresztą wyobrażał sobie resztę jej rodziny, zwłaszcza po tym, czego nasłuchał się na ich temat od teściów, a że pan Hodges zdawał się wyjątkowo nie cierpieć swojego zięcia, tak słuchanie o kimś gorszym bywało nawet przyjemne. W całym tym swoim konkrecie nie odpowiedziała jednak na podstawowe pytania. Frank miał wrażenie, że specjalnie je pomija — jakby odpowiedź znała i wiedziała, że jej wypowiedzenie może skończyć się zerwanym niespisanym kontraktem. Westchnął więc ciężko. — Cena zależy. Jeśli dostarczysz mi żółte rytualne świece na zestaw amunicji, plus powiedzmy jeden dodatkowy, zakładając próg — mojego — błędu, oczywiście amunicję samą w sobie, no i broń, żebym wiedział, jak dopasować ją do lufy, to nie wezmę od ciebie pieniędzy. Byli w jednym Kowenie. Wspólnie milczeli, gdy w trakcie modlitw w Kościele ktoś przytaczał Lilith, wspólnie modlili się do Lucyfera i wspólnie wpuścili go nie tylko do swoich serc, ale i głowy, całego życia, podporządkowując Królowi Piekieł każdy jego aspekt. Tkwili w tym razem i za żadne skarby Frank nie zrezygnowałby z tego życia. Jednakoż, skoro tkwili w tym razem — powinni byli sobie pomagać. Do tego akurat nie musieli się nawet odrobinę lubić. — W teorii to znaczy, że o ile amunicja oprze się żywiołom, to nie przestrzeli grubych warstw plastiku, albo metalu. Poradzi sobie z glebą, ale nie jestem pewien kamieni — strzelałbym — żarcik niezamierzony — że nie przejdzie na wylot, chociaż może je porządnie rozkruszyć. Wyobraź to sobie jako pewnie pole siłowe, które odpycha ogień, wodę, powietrze i ziemie. Tak, to dobre porównanie — wykonał krok w przód, a potem w bok, gwałtownie zaczynając gestykulować, jakby dłońmi chciał przedstawić i ułatwić zrozumienie tematu. Robił tak w szkółce, to weszło w krew. Można było to nazwać nawet zboczeniem zawodowym. — Amunicja nasączona taką magią przejdzie przez te elementy, ale zatrzyma się na wszystkim innym, na czym by się zatrzymała. Strzelając w betonowy mur, co najwyżej zrobisz w nim dziurę. Być może nieco większą niż normalnie. Będziesz musiała to przetestować — nie strzelał i nie znał się na tym. — Nie odpowiedziałaś mi na pytanie, Judith. Zamierzasz strzelać do zwierząt czy do ludzi? |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
Może ja się wyrażam jakoś niezgrabnie, ale no naprawdę, czasem można się domyślić o co chodzi. Ale czego ja wymagam. Frank był tylko facetem, pewnie i tak robił co mógł. Spytałam o cenę – to podał mi cenę, nawet jeśli takie pierdoły jak kolorowe świeczki i pieniądze najmniej mnie w tym wypadku obchodziły. Może i mu przynieść nawet kolorowankę z krówkami, jak se zażyczy, byleby było zrobione. Chodziło mi o poważne koszty, jakie mogłabym ponieść. A nie, kilka dolców w lewo bądź w prawo. Wywróciłam krótko oczami na cały jego wywód, wciąż pozostając ze splecionymi ramionami pod biustem. — Ta, bardziej mi chodzi o te poważne koszty – sprostowałam, chociaż nie oczekiwałam, że domyśli się, o co mi chodzi. Faceci. Wszyscy są tacy sami. A kiedyś się mawiało, że to kobiety są głupie i jakieś niedorobione. No patrz. – Moralne, na przykład. Albo „o kurwa, przepraszam, złamałem Ci strzelbę”. Muszę być na to przygotowana, Marwood. Za amunicję bym się nawet nie obraziła. Za bardzo. Trudno, zdarza się, mogę dokupić nową. Strzelba to już poważniejsza inwestycja, a poza tym przywiązuję się do broni lepiej niż do ludzi. Przynajmniej nie zadają głupich pytań, jak na przykład „czy będziesz mną strzelać w zwierzęta, w ludzi, a może hobbystycznie do tarczy?” Nie powstrzymałam kolejny raz wywrócenia oczami. — Padmorów też będziesz pytał, czy obornik to mają ze zwierząt czy sami do niego srają? – No naprawdę, czasami sam się prosi. – Może stara jestem, ale czasem mi się zdarza polować. – Na ludzi też, ale innym rodzajem broni. – Broń w mieście mi służy przede wszystkim do samoobrony. Wyobraź sobie, że sam widok strzelby zniechęca większość idiotów do zaczepek. Taki strach na wróble, tylko że na ludzi. – Mogę być bardziej obrazowa? Mam dalej mówić jak do czterolatka? Czego oni uczą tych facetów w życiu, naprawdę… - Już? Zadowolony? Możemy przejść do konkretów? Wizja, którą mi roztaczał, była wystarczająca i podobała mi się. Nie miałam nic do dodania. Musiałabym też sprawdzić w praktyce, jak to działa, ale nie chcę nic uprzedzać. Zobaczymy, czy w ogóle będzie miał zamiar faktycznie podjąć się tej współpracy, czy się wymiga w imię własnego sumienia czy innych pierdów. Jeśli tak, to naprawdę mnie wkurwi marnowaniem mojego czasu. I uwagi też. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Cierpliwość jest cnotą, ale błądzić rzeczą ludzką. Uszczypliwość jest słabością, ale każdy do takowych miał prawo. Judith Carter też. Jak inaczej można było wytłumaczyć jej niepohamowane zapędy do plucia jadem na lewo i prawo? Tworzyli jeden kowen. Zgrupowanie mające odeprzeć szerzącą się w świecie przesadną fascynację wszystkim tym, co nowe. Frank przyzwyczajony był do starego — chętniej oglądał w telewizji powtórki Mostu na rzece Kwai, niż z wypiekami na policzkach poznawał przygody Gliniarza z Beverly Hills. Oczywiście tego samego nie można było powiedzieć o Juniorze, stworzonym na podobieństwo samego czorta, bo takiego psotnika trzeba było ze świecą szukać. Nauczył się przy nich czekać, westchnąć głęboko, wyjść do warsztatu i zostawić problemy za sobą, manifestując w głowie spokój. Nieświadom, że zrzuca wszystko na barki własnej żony, uznawał, że tak przecież jest lepiej. — Nie złamię ci strzelby, Judith — zaakcentował jej imię w odpowiedzi na własne nazwisko. Nie musieli się lubić, nie musieli pałać do siebie żadną sympatią, ale mieli wspólne cele. Nie oni byli tu zresztą najważniejsi, a ich Pan. — Magia jest niezbadana, a nasz ojciec uczy nas powoli, ale skrupulatnie. Każde obcowanie z nią jest ryzykiem, sama doskonale znasz historie, co dzieje się z zatrutymi. Nie obiecam ci, że amunicja za każdym razem zadziała zgodnie z twoją wolą, ale jeśli nie — będzie to co najmniej ciekawy temat do badań. Nie sądzę, że stanie się coś, co wymagałoby, jak to nazwałaś, płacenia moralnej ceny — dopóki poruszali się w obszarze, chociaż częściowo znanym, do tej pory mogli mieć co do tego względną pewność. Oczywiście — ryzyko istniało. Istniało za każdym razem, gdy sięgali po świece, po athame, gdy czyścili w promienicach słońca pentakle. Zagrożenie czyhało w każdym miejscu na świecie. Również niemagicznym świecie. Na drodze, na drabinie, w zardzewiałym gwoździu zostawionym przypadkowo na podłodze warsztatu, który wbijał się w stopę przez cienką podeszwę domowego kapcia. Czekało w Kościele, czekało w Deadberry, czekało w Niebie. Bóg zniknął, ale czy gdyby dalej tam był, powstrzymałby Gabriela? Miał ochotę splunąć w bok na samą myśl o tym imieniu. — Jeśli Padmorowie poprosiliby mnie o przygotowanie magicznej łopaty do przerzucania tego obornika to tak. Interesowałoby mnie, kto tam sra — wyjaśnił. — Mam ci teraz tłumaczyć wszystkie zawiłości teorii magii? Ciało człowieka, zwłaszcza czarownika, może zachowywać się inaczej, niż dajmy na to jeleń. Poza tym — ja też nie chcę ponosić moralnych kosztów — i prawdopodobnie to właśnie było dla niego najważniejsze. Przynajmniej teraz. Przynajmniej, zanim świat nie stanie w płomieniach, dopóki nie dopełni się przepowiednia Lucyfera. — Zadowolony — nawet jeśli mrużył oczy, starając się za wszelką cenę nie analizować tego, do kogo padną strzały. — Będę potrzebował 3, może 4 dni. Strzelba wystarczy mi teraz, zrobię sobie notatki — wyciągnął z wewnętrznej kieszeni starego płaszcza mały notes i ołówek, unosząc wyżej brwi w oczekiwaniu aż Judith przekaże mu strzelbę. Swoje stanowisko rozłożył na jednym ze starych chyboczących się stołów, z którego wcześniej zdmuchnął resztki klonowych wiórów. |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii
Judith Carter
ANATOMICZNA : 1
NATURY : 5
ODPYCHANIA : 30
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 13
TALENTY : 24
We Franku Marwoodzie było coś takiego, co mnie zwyczajnie wkurwiało. Może to bycie złamasem, któremu bałabym się (i bałam się faktycznie) oddać własną strzelbę. Może to bycie zdecydowanie zbyt odmiennym nawet od minimum, którego oczekiwałam od mężczyzny. Może to pierdolenie dookoła i mówienie do mnie po imieniu, jakbyśmy byli świetnymi przyjaciółmi i wypili razem niejedną gorzałę. A może to po prostu, kurwa, marnowanie mojego czasu i jego „jestem oazą spokoju, ucz się ode mnie, Judith, interesuje mnie, kto sra do obornika Padmorów”. — Dziwne masz zainteresowania – rzuciłam krótko pod nosem, krzyżując ramiona pod biustem i spojrzeniem wymownie uciekając w bok. Lucyferze, daj mi cierpliwości do tego człowieka. Chociaż w połowie żebym miała tak wyjebane na większość rzeczy, jak ma Marwood, byłabym wtedy bardziej szczęśliwa i może bardziej zdrowa przy okazji też. Nie, żebym się skarżyła na swoje zdrowie poza postępującą starością. Trudno, młodsza już nie będę. — Daruj sobie te wykłady – rzuciłam w końcu, machając ręką, jakbym odganiała się bardziej od natrętnej muchy niż natrętnych słów Franka. Nie przyszłam tutaj do szkółki kościelnej, ale widocznie zboczenie zawodowe każdemu w końcu wchodzi w krew. A o własnych szkodach moralnych nawet nie musiał wspominać. Z góry założyłam, że chodziło przede wszystkim o nie. Grunt, że był zadowolony z odpowiedzi. Ja za to byłam mniej zadowolona, gdy miałam przekazać mu swoją strzelbę. Z powątpiewaniem patrzyłam na niego trochę jak na dziecko, któremu w końcu trzeba było przekazać pewną odpowiedzialność. Nie, jednak nie. Swoim własnym dzieciom chętniej oddałam broń niż Marwoodowi. W końcu, z głębokim i cierpiętniczym westchnięciem, zdjęłam ją z ramienia. Jeszcze upewniłam się, że nie ma w środku naboi, jeszcze by brakowało, żeby niechcący coś zrobić, strzelba wypali i pan profesor zostanie bez rąk. Albo gorzej – ja. Wtedy mogłabym już tylko iść do Bloodworthów z prośbą, żeby pochowali mnie twarzą do ziemi. Najlepiej żywcem. — Nie popsuj. – Teraz to ja byłam pouczającym rodzicem, z tym, że bardziej wrednym. W ostateczności strzelba wylądowała na rękach Marwooda, a ja zrobiłam mu odpowiednią przestrzeń, jakiej potrzebował, żeby spisać te swoje cokolwiek tam spisywał. Choć kątem oka wciąż zerkałam to na jego dłonie, to na pismo, to na strzelbę, jakby miał za moment zrobić coś skrajnie niespodziewanego czy głupiego. Czasem tylko przypominałam sobie, że mam przed sobą Franka. Najpewniej w życiu nie zrobił niczego nieprzewidywalnego. |
Wiek : 48
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : starsza oficer sumiennych w Czarnej Gwardii
Frank Marwood
POWSTANIA : 10
WARIACYJNA : 30
SIŁA WOLI : 20
PŻ : 171
CHARYZMA : 3
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 25
TALENTY : 11
Judith Carter była kimś na pograniczu tej Margaret Thatcher, tyle że miała znacznie mniej ogłady. Frank zresztą przesadnie ani polityki, ani historii dyplomacji brytyjskiej nie lubił, ale mieszkanie w jednym domu od wielu lat z siewczynią historii w szkółce kościelnej oraz zwykłe niebycie ignorantem uprawniało go do wysnucia takiego poglądu — przynajmniej sam tak przed sobą stwierdził. Judith Carter była więc kimś na pograniczu Margaret Tchatcher, Calamity Jane z tamtego filmu z '53 i ciecia z supermarketu, który jak lew (lub w tym wypadku lwica) zamierzał chronić swojego terenu przed młodzieżą na deskorolkach. Tyle że w Wallow w starym opuszczonym tartaku nie było ani młodzieży, ani deskorolek. Była za to dwójka ludzi, którą łączył jeden cel i jedna miłość, za to różniło wszystko inne. — Może jakbyś więcej słuchała, a mniej biegała po lesie za jeleniami, czy za czym ty tam biegasz, to nie musiałabyś zadawać mi tych pytań — spojrzał wymownie, unosząc brew wyżej, spod grubych okularów spoczywających teraz niżej na nosie. Po pierwsze: nie spodziewał się, że Carter to kiedykolwiek zainteresuje. Ta rodzina słynęła z braku szacunku do wszystkiego, co żywe i istotne — tak jak teoria i nauka, bez której przecież cały ten świat mógłby zniknąć, bo nikt by nie zauważył. To była też kwestia szacunku. Marwood badał to, co dane im było do Lucyfera. Carterowie zabijali piekielne bestie, jak zwykłe kury na rosół (chociaż o tym, czy rzeczywiście gotowaliby na ich kościach rosół, to nie było sensu gdybać). Po drugie: nie sądził, że jakikolwiek wykład albo mądra fraza zmieniłaby cokolwiek w życiu tej kobiety. Jej fascynacje były prostsze — przynajmniej w subiektywnej opinii. Nawet jeśli miałaby predyspozycje do pojęcia, dlaczego obornik z ludzkiego gówna różni się od tego z kozich bobów, to nie byłby to temat interesujący (patrz punkt pierwszy). Po trzecie: nie spodziewał się, że można mieć w sobie tyle złości do całego świata. Po czwarte: szkoda gadać. Strzelbę odebrał płynnym ruchem. Zbyt wiele lat żył z Esther, zbyt długo żył w Ameryce, zbyt mocno pragnął bronić swoją rodzinę i — nareszcie — zbyt wiele czasu spędzał w warsztacie, obsługując sprzęty znacznie bardziej skomplikowane, by można było uznać go za partacza, zwłaszcza w kwestiach manualnych. Nie biegał po lasach, nie skakał przez kałuże — potrafił myśleć i potrafił tworzyć. Spojrzał więc wymownie na kolejny niefrasobliwy tekst, nawet go nie komentując. Obserwowanie budowy broni nie było zajęciem nad wyraz ciężkim, nawet jeśli nie obcował z takimi, na co dzień. Obejrzał dobrze kolbę i łoże, obserwując czy nosi jakieś ślady poza typowymi śladami użytkowania, dodatkowe mechanizmy lub rytuały, które mogłyby wchodzić w niepożądaną reakcję ze wzmocnioną amunicją. — Narro — rzucił pod nosem, ale wyglądało na to, że strzelba jest całkowicie niemagiczna. Następnie zgiął strzelbę w pół w jej mechanizmie zamka, obserwując grubość lufy i jej różnice pomiędzy wlotem i wylotem. Nie była pierwszej świeżości, ale metal był porządny i nie nosił znaków, że mogłaby rozsypać się pod wystrzałem z potężniejszego rodzaju amunicji. — Kaliber 12? — ocenił, przyglądając się średnicy. Wszystkie nowinki i własne spostrzeżenia spisał w notesie, bazgroląc na boku coś na rodzaj prostego rysunku technicznego, który miałby pomóc w oszacowaniu, jak wiele magii może znieść ta broń. Kilka kresek ołówkiem i wystarczy. Notatnik schował do kieszeni, tam, gdzie jego miejsce. — Dostarcz mi amunicję, jakiej mam użyć i się tym zajmę. A jeśli to wszystko, to wracam do domu — zajęć było dużo, Esther była jedna, a dzieci ciężko było się doliczyć. — Niech Lucyfer ma cię w swojej opiece, Judith — na odchodne, tuż przed wyjściem z tartaku, spojrzał jeszcze na kobietę, jakby chciał coś dodać, ale szybko zrezygnował. Wystarczy Carterów jak na jeden prosty zimowy dzień. zt x2 |
Wiek : 55
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Wallow, Hellridge
Zawód : siewca teorii magii