prologos — ate
Istnieją historie, które powinny pozostać tylko w sercu. Istnieją wspomnienia, których nie powinno się przywoływać, i prawdy, których lepiej nigdy nie odkryć. Istnieją antyczne tragedie spisane na pożółkłych kartkach, szekspirowskie dramaty zaklęte w czarny tusz półprawd — są też małe końce świata, niespisane i niechciane, ale czy przez to — mniej istotne?
W greckiej tragedii, której wytartą sceną przez nieco ponad wiekiem zostało Saint Fall, było wiele pożółkłych kartek, wyschniętych plam tuszu i opowieści o końcu świata; w ciasnych przesmykach rodzinnego antykwariatu — gdzie historię istnienia zamknięto w skórzanych okładkach ksiąg, drewnianych ramach obrazów, posrebrzanym metalu figurek, zakurzonej tandecie bibelotów o pozornie nieistotnej historii — dom odnajdywały niechciane drobiazgi i niechciane dzieci.
Niekoniecznie w tej kolejności.
Pierwsze wspomnienia stanowią kakofonię chaosu — bo
chaos to greckie słowo, a wszystko, co greckie, nauczyli się spowijać w całun czci; język przodków, historię ucieczki, blask Morza Jońskiego, który każdego dnia oglądają we własnych odbiciach. Pierwsze wspomnienia są historią trójcy; bo w pierwszych wspomnieniach zawsze jest ich trzech — tata, Ores, Percy.
Dla pięcioletniego Perseusa każda rodzina składa się z tych samych osób — z ojca, który nosi imię skazanego na tułaczkę króla; z kuzyna, któremu bliżej do brata; w końcu z chłopca, który nie pamięta matki. Dziecięcy umysł nie akceptuje prawdy innej niż ta znajdująca się na wyciągnięcie ręki: nawet, jeśli świat tuż za progiem antykwariatu tylko czeka na okazję, by udowodnić mu, jak gorzko się myli. W ich rzeczywistości — w uniwersum pełnym tajemnic spiętrzonych na niezliczonych półkach, w niezliczonych skrzyniach, między niezliczonymi katalogami, które wypełniały niezliczone słowa — nie obowiązywały prawdy śmiertelników. Tu, po błyszczących panelach Archaios, sunęły ich małe tajemnice — sekrety o helleńskiej magii, antycznych mitach i miłości dojrzewającej pod złotym słońcem Zákynthos. Każdy Zafeiriou — nie, żeby było ich wielu; nie w Saint Fall, nie w Hellridge, nie w Maine; ledwie kilku dalszych krewnych w Salem — śnił o białych klifach Marathii, lśniących pancerzykach żółwi na Marathonissi, o słodkich winogronach ze wzgórz w pobliżu zatok Vromi, o gorzkim rozstaniu z rodzinną i długiej tułaczce przez ocean, który w niczym nie przypominał Morza Jońskiego. Magia rodziny i ich drobne wariacje wierzeń nie miały znaczenia w kolebce Kościoła, gdzie potężniejsze nazwiska walczyły o władzę — dla każdego Greka będącej synonimem przekleństwa.
Świat pięcioletniego Perseusa był światem mitów; jednym z nich były matki — podobnie jak niemagiczni śmiertelnicy wierzyli, że Zeus był bogiem (bzdura!), a Kronos tytanem (wierutna bzdura!), tak i najmłodszy Zafeiriou wierzył, że matka jest tylko pomysłem, bajką, legendą. Nie mogła być bytem prawdziwym, z ciała, krwi i ciepłego uścisku, skoro nie posiadał jej ani Orestes, ani Perseus — dla nich matczyna miłość była konceptem, nie doznaniem; a już z całą pewnością nie prawem płynącym z faktu przyjścia na świat. Percy, choć młodszy, wiedział więcej — że ma ojca, jego niesforne loki, jego trochę zbyt pokaźny nos i jego skazę — lepiej zapamiętuje to, co ma nastąpić, niż to, co minęło. Wiedział też, że kiedyś miał mamę — musiał mieć, skoro po niej odziedziczył pieprzyk na lewej łydce i podobnie jak ona potrafił płakać bez powodu, bał się ślimaków bez skorupek i nie potrafił zaakceptować konsystencji musztardy. Wiedział, że umarła niedługo po jego trzecich urodzinach i że bardzo go kochała — a przynajmniej tak twierdził Orestes, kiedy smutek w oczach Perseusa stawał się zbyt gęsty, zaś groźba kolejnych łez zbyt realna.
Twoja mama bardzo, bardzo cię kochała i prosiła, żebym nigdy nie pozwolił ci o tym zapomnieć. Kiedy Percy skończył osiem lat i zrozumiał, że kuzyn też musiał mieć matkę — z upływem lat fakt jej posiadania opuścił sferę sacrum, przestał być mitem — zadał pytanie, które nigdy więcej między nimi nie wybrzmiało:
opowiesz mi o twojej mamie? Ores wtedy wzruszył ramionami — dziwnie poważny gest u czternastolatka — i ukrył się za kotarą parafrazy;
moja mama mnie nie kochała i nigdy nie pozwoli mi o tym zapomnieć.Jakby to było wszystko, co można powiedzieć o drugiej osobie. Jakby to miało pomóc nakreślić ośmioletniemu, stanowczo zbyt dociekliwemu dla własnego dobra chłopcu wielowymiarowy obraz kobiety, która — nie ma co do tego wątpliwości — wydała na świat najlepszego człowieka (ponieważ kiedy masz osiem lat, starszy kuzyn zawsze jest najlepszym człowiekiem świata). Percy nigdy nie zapytał:
dlaczego? Dlaczego cię nie kochała?, bo kiedy ktoś mówił o matkach — a później ojcach chłopców Zafeiriou — odpowiedź zawsze była taka sama.
Milcząca.
Opuszczenie bezpiecznego azylu dzieciństwa cierpliwie obdzierało rzeczywistość ze złudzeń. Pierwsze zetknięcia z rówieśnikami w szkole — Skyline była nijaka, konieczna i głośna, zupełnie jak uczęszczające do niej dzieci — i pierwszy posmak magii na języku, która od dnia narodzin płynęła w jego krwi, nie zbiegły się w czasie z pierwszym wybuchem mocy, z pierwszym dniem szkoły, z pierwszą wizytą w kościelnej szkółce.
Dla chłopców z rodziny Zafeiriou — i naprawdę, naprawdę powinni przełamać tą passę — dorosłość zaczyna się wtedy, kiedy umierają rodzice.
W noc śmierci ojca deszcz meteorytów rozświetlał niebo rozmytymi błyskami — jedna smuga, druga, trzecia, Perseidy powinny spełniać życzenia, nie koszmary, ale podczas tamtych dusznych, sierpniowych godzin symbolizowały właśnie to: ziszczenie strachu.
Zniszczenie życia.
Zniweczenie ducha.
Osiemnasty sierpnia jest datą, którą nawet dwanaście lat później Perseus cierpliwie zamazuje w kalendarzu — albo, jeśli akurat zapragnie dramaturgii, wyrywa z niego stronę zamaszystym szarpnięciem. Osiemnasty sierpnia jest datą, kiedy deszcz meteorytów pobłyskiwał nad jego głową, a niebiesko—czerwone światło ambulansu rozświetlało nienaturalnie cichą uliczkę w Little Poppy Crest. Ojciec zmarł tak, jak żył: z godnością.
W ulubionym fotelu, który kiedyś należał do jego ojca, a przed nim — do ojca jego ojca.
Z nieco mniej ulubioną książką w dłoni — bo tylko on potrafił czytać Victora Hugo w sobotni wieczór.
Ze szklaneczką ouzo na stoliku.
I w przeświadczeniu, że ma przed sobą przynajmniej dwie dekady życia.
Werdykt medyków był jednoznaczny — atak serca — a słowa, dodane po dłuższym milczeniu, w zamierzeniu miały nieść ulgę — nie cierpiał. Zgon nastąpił szybko; ten ochłap mięśni utrzymujący ciało przy życiu po prostu przestał bić.
Chwila bólu, nagłe ukłucie w okolicach mostku, koniec.
Kurtyna na kolejnej scenie opadła w dół, amfiteatr opustoszał — i długo, długo później, kiedy noc zaczęła przeobrażać się w świt, a nagle zbyt ciasne wnętrze antykwariatu zastąpił skąpany w trupim świetle jarzeniówki szpitalny korytarz, dwóch ostatnich aktorów greckiej tragedii dopiero rozpoczynało właściwą część przedstawienia.
parodos — hamartia
Dlaczego nadal we mnie wierzysz? — któregoś dnia zadał to pytanie półszeptem; tym przedziwnym tonem głosu, który nie do końca zasługuje na określenie całkowitego szeptu i z całą pewnością nie osiąga stężenia decybeli właściwym zwykłemu tonowi.
Dlaczego nadal we mnie wierzysz? Czekał na niego każdego wieczora — od poniedziałku do piątku wracał punktualnie, osiemnasta zero—zero czego świadkiem, dowodem i osądem były migoczące na czerwono cyfry paskudnego, elektronicznego zegarko—budzika (kiedy byli dziećmi, nazywali go
zbzikiem — właściwie on, Percy, go nazywał; Ores tylko kiwał głową w rytm jego niedorzeczności). W soboty — przynajmniej dwa razy w miesiącu — wracał nie wcześniej po pierwszej, ale nigdy nie później niż o trzeciej w nocy — nie czekał nigdy. Ale w dzień powszedni?
Zawsze. To była tradycja; jedna z wielu świętości, które żyły pod dachem pozbawionym jakiejkolwiek czci.
Gdy docierał do niego dźwięk kroków na drewnianych schodach, nalewał kawę do jego kubka — bo w domu pełnym tradycji, przesądem były nawet kubki o obtłuczonych brzegach i uszkach sklejanych na słowo honoru — stawiał go na stole i przysuwał krzesło.
Te kilka krótkich chwil przy stole w kuchni, gdy Orestes — milczący i kolejny raz przytłoczony swoją bezsilnością — siedział na wyciągnięcie ręki, były jedynym czasem, kiedy Perseus miał poczucie, że mimo wszystko ciągle ma jakieś znaczenie w jego życiu.
Codziennie, od osiemnastej zero—pięć do osiemnastej dwadzieścia—dwa bez słowa, siedząc naprzeciwko siebie, pili kawę; w domu pozbawionym prawdziwego dorosłego nawet niespełna czternastoletni chłopak — bo przecież nie mężczyzna — mógł poznać smak kofeiny.
Czasami — nie zawsze, to nie należało do tradycji; zwykle tylko wtedy, kiedy czuł się wyjątkowo odważny, a przecież nigdy nie grzeszył odwagą — wyciągał obie ręce, aby dotknąć dłoni lub nadgarstków kuzyna, tam, gdzie pod zawsze ciepłą skórą pojawiły się pierwsze plamy tuszu. Orestes pozwalał na ten dotyk, chociaż sam nigdy go nie odwzajemniał; niekiedy cierpliwie czekał, aż Perseus zakończy samozwańczą wyprawę badawczą i z uznaniem kiwnie głową — tatuaże były czymś niezwykłym; czymś, na co decydowali się tylko odważni.
(A przecież Percy nigdy nie grzeszył odwagą).
Niekiedy dłonie Orestesa zaczynały drżeć zanim ciekawość kuzyna została zaspokojona — wtedy natychmiast wstawał od stołu i znikał za drzwiami swojego pokoju. Dlatego Perseus nauczył się dotykać go dopiero wtedy, gdy był pewien, że za chwilę skończy się kawa w jego kubku albo kiedy brzydki cyferblat zegarko—budzika (zbzika) pokaże osiemnastą dwadzieścia—dwa.
Dlaczego nadal we mnie wierzysz? — to było pierwsze pytanie, jakie Orestes zadał w ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy; długich, zimnych przestrzeni czasu rozciągniętych między kolejnymi salwami milczenia i żałoby. Dotychczas to Perseus zawsze zadawał pytania, wymyślał prawdopodobne odpowiedzi, wypowiadał je na głos, a Ores — cierpliwy, cierpliwy Ores — tylko przytakiwał głową.
Tamtego wieczora — Wieczora Wielkiego Pytania — usiedli za stołem jak zawsze. Perseus starał się być spokojny: jak nigdy. Zaciskał ręce pod stołem, aby przypadkiem nie dotknąć dłoni kuzyna — jedna z nich nosiła ślady zadrapania; jakby gwóźdź wgryzł się w skórę i próbował zanihilować jej płat. Wtedy Orestes, niespełna dwudziestoletni i przygnieciony balastem opieki nad nastoletnim kuzynem — zadał Wielkie Pytanie; a Perseus milczał.
Dlaczego wtedy milczał? Przecież zawsze ma tyle do powiedzenia. Nawet — może zwłaszcza — wtedy; tak wiele niewypowiedzianych słów, których strupki zdrapuje do dziś.
Wierzę w ciebie, bo jesteś mi potrzebny, nie mamy nikogo poza sobą, ten smutek minie, nie wyobrażam sobie poranków bez twoich burkliwych odpowiedzi, wiesz, że przed pierwszym łykiem kawy potrafisz odpowiadać tylko sylabami — a i one nie zawsze przypominają coś, co mogłoby być dziełem ust człowieka?
Cisza nad stołem i dwoma obtłuczonymi kubkami kawy — jedną czarną z niedorzeczną ilością cukru; drugą z ilością mleka, która zawstydziłaby lokalne stado krów — była nieznośna.
Wierzę w ciebie, bo kiedy zmarł mój ojciec, nie wahałeś się nawet przez moment; bo chociaż sam ledwo wkroczyłeś w dorosłość, przez jedenaście tygodni walczyłeś o prawo do opieki nad nieletnim, a kiedy w końcu się udało, usmażyłeś najbardziej obrzydliwe loukoumades jakie wyszły spod ręki Greka (i czy po zrobieniu tak paskudnego loukoumades w ogóle powinienem nazywać cię Grekiem?), ale nie mogłem powiedzieć ci prawdy, więc zjadłem połowę z nich i przez dwa dni bolał mnie brzuch.
W Dzień Wielkiego Pytania powstało wiele słów, ale żadne z nich nie wybrzmiało — o osiemnastej dwadzieścia—dwa ciszę przerwał dźwięk odsuwanego krzesła i szczęk zamykanych drzwi. Kolejnego dnia o osiemnastej zero—zero na drewnianych, krętych schodach nie rozległo się echo znajomych kroków — Orestes sprzeniewierzył się tradycji; a przecież dla każdego Greka tradycja to rzecz święta.
Nie była pierwszą i nie będzie ostatnią, która padła ofiarą najdoskonalszego wynalazku piekieł — alkoholu.
epeisodia — hybris
Wszystko jest dobrze, feggari mou. Już po tym — tylko po tym; po dwóch słowach wypowiedzianych płynną greką, dwóch słowach, których Orestes przestał używać dekadę temu — bo kiedy kończysz sześć lat, najwyraźniej jesteś już za duży, by kuzyn nazywał cię
swoim księżycem — Perseus wiedział.
Ores znów był pijany.
Wszystko jest w porządku. Wiem, że dzwoniłeś. Osiemnaście razy. Od wczorajszego południa do dzisiejszej północy. Od śmierci ojca minęły dwa lata; do otrzymania przez Perseusa chrztu, pentaklu i akhame, pozostały dwa dni.
Jedenaście razy nagrałeś się z opowieściami o twoim niepokoju. Podejrzewam, że tak naprawdę osiemnaście, ale widzisz, moja Joy ma przestarzały telefon i po jedenastym nagraniu przeładowałeś jej sekretarkę. Jego Joy nie przynosi wiele radości, przynajmniej nie Perseusowi; Orestes poznał ją przed koncertem okrutnie pozbawionej talentu kapeli, której członkowie byli przekonani, że są nowym The Rolling Stones — tymczasem jedynym, co przetaczało się na dźwięk ich muzyki, były resztki godności fanów.
Percy wcale nie był zaskoczony, kiedy okazało się, że Joy jest basistką w tym rock’n’rollowym monstrum.
Zanim wrócę do sedna rzeczy, trochę się usprawiedliwię. Wcale nie wyjechałem bez pożegnania! Zapomniałeś po prostu. Objąłem cię przecież na schodach, gdy schodziliśmy do samochodu, i wyszeptałem, że pojadę nad Jezioro Sebec, bo teraz bardzo tego potrzebuję. Ostatni raz objęli się pięć miesięcy temu; kiedy Ores, zlany potem, targany drgawkami, skulony w sobie, wsparty o zimne, łazienkowe płytki, znów błagał o wybaczenie. Uzależnienie było równią pochyłą; przez pierwsze miesiące wystarczał mu alkohol — po kilku potknięciach potrafił otrząsnąć się na długie tygodnie, nie wziąć do ust nawet kropli, pełnić rolę idealnego opiekuna i kuzyna, tej przedziwnej, pokracznej wersji dorosłego; wszystko po to, by nagle wrócić do butelki i powtórzyć schemat.
Pół roku temu — w słodkomajową noc tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku — alkohol przestał mu wystarczać.
Ale ty pewnie pomyślałeś, że w listopadzie nad jezioro jeżdżą tylko emeryci z astmą lub reumatyzmem i że trochę bredzę. Ale przytuliłeś się do mnie jeszcze mocniej. Zawsze to robisz, gdy wydaje ci się, że opowiadam głupoty. Jedna z dłoni Perseusa zaciśnięta jest na słuchawce — pobielałe knykcie, popękana skóra.
Drugą przyciska do ust — ze strachu, że szloch, przekleństwo albo jedno zlane drugie zagłuszą coraz mocniej bełkotliwy potok słów.
Joy jest cudowna. Nie znasz jej tak, jak ja i wiem, że nie przepadasz, kiedy nas odwiedza. Dlatego z nią pojechałem. Jej rodzina, Finneganowie, kojarzysz ich przecież, ma tutaj letni domek. Po drugiej stronie zapada cisza i Perseus przez moment — bardzo krótki i bardzo naiwny — może udawać, że to cisza Orestesa, którego pamięta sprzed roku. Cisza, w której Ores nasłuchiwał; głosu kuzyna, przyjaciół, przeszłości.
Kiedyś Percy zazdrościł mu daru — pierwszy Słuchacz w rodzinie od trzech pokoleń.
Teraz go nienawidził.
Cisza nie trwa długo — bo Orestes od kilkunastu miesięcy boi się ciszy, a Perseus nie potrafi zrozumieć — gdzie ukrył się najodważniejszy, najwspanialszy człowiek świata?
Nie martw się, feggari mou. Joy nie chce wracać, ale ja pamiętam. Przyjadę. Płynący przez linie telekomunikacyjne głos jest płaski, ale znajomy; zniżony do szeptu — trzeźwiejszy niż moment temu.
Percy popełnia drugi błąd tej nocy — pierwszym było odsłuchanie wiadomości — i pozwala nadziei na zakradnięcie się między myśli.
Jutro o dwunastej odjeżdża autobus, to tylko trzy godziny drogi. Nie mam pieniędzy na bilet powrotny, ale niczym się nie martw. Zdążę. Niczym się nie martw, Percy. Nie martw się. Ostatnie słowa brzmiały szczerze — jakby Orestes próbował przekonać nimi nie tylko Perseusa, ale i siebie.
Nazajutrz Percy czekał na dworcu autobusowym w Saint Fall; od czternastej do dwudziestej drugiej trzydzieści—dwa. Orestes nie zjawił się ani wtedy, ani kolejnego dnia — kiedy Perseus ukończył szesnaście lat, przyjął chrzest, pentakl, athame i Lucyfera do serca, a potem — dwie butelki taniego wina i pięć tysięcy współczujących spojrzeń później — wyrzygał je na posadzkę ciasnej łazienki.
Musiały minąć dwie kolejne doby, żeby w drzwiach mieszkania nad Archaios rozległo się pukanie.
Opieka społeczna i policja niemagicznych nigdy nie słynęła z cierpliwości — zwłaszcza wobec nieletnich, których jedyny prawny opiekun tego poranka został skazany na dwa i pół roku więzienia.
Prawo federalne nie brało jeńców; szczególnie tych, których aresztowano za posiadanie substancji odurzających.
stasimon — perypetia
Rozciągnięty w nieskończoność wycinek dwóch lat — między szesnastym a osiemnastym rokiem życia mieszczą się całe życia, galaktyki i cywilizacje zrujnowanych marzeń — był przeprawą przez wertepy niechęci do świata, ludzi i siebie samego. Przez dwa lata odwiedził dziesięć domów zastępczych, dwie placówki, trzy komisariaty, jedno biuro szeryfa i trzy tuziny miejsc, w których nigdy nie powinna postanąć noga nieletniego. Kiedy jego nieobecności w Paradise High zaczęły przyciągać zbyt wiele uwagi, poświęcał drogocenne tygodnie — nie więcej niż cztery — na sumienną naukę, która, podobnie jak magia powstania, płynęła w jego krwi strumykiem naturalnych predyspozycji. Dobre oceny były odkupieniem za marną frekwencję; muzyczny talent był biletem do zarobienia kilkunastu dolarów tygodniowo.
Strach był wymówką — każdy list z zakładu karnego w Bangor trafiał do tego samego pudła zapomnienia, w którym trzymał zdjęcia, przetargane na pół bilety do kina, zmięte notatki, które kiedyś tkwiły pod jarzmem magnesów na lodówce, zapasowy plik kluczy do zamkniętego na pięć spustów antykwariatu, wszystkie skrawki życia kiedyś będącego definicją szczęścia — teraz pełniącego rolę uśpionego koszmaru.
Do Archaios odważył się wrócić tylko raz, po kolejnej ucieczce z domu zastępczego; na samym początku był przekonany, że zaczną go szukać od razu po zniknięciu, ale rzeczywistość czerpała rozkosz z weryfikowania przeczuć — kiedyś minęło osiem dni zanim rodzina zastępcza zawiadomiła policję.
Stawiając kroki na pokrytych grubą warstwą kurzu panelach, czuł się jak w mauzoleum. Droga na górę, w opustoszałą czeluść mieszkania, była przeprawą przez mękę — jak gdyby zesłano go w rozdziawione usta Edenu. Zamek przyjął klucz bez cienia protestu; ochronne czary musiały osłabnąć przez prawie rok nieodnawiania.
Na parapecie — jego parapecie; szerokiej wnęce, gdzie ten, którego imienia Perseus nie wymówił od miesięcy — wciąż leżała paczka papierosów. Ze wszystkich ścian spoglądały na niego znajome oczy z fotografii, w szafie wciąż wisiały koszule i swetry — rękaw tego błękitnego, o zbyt dobrze znanej barwie, uchwycił wbrew własnej woli; jakby znów miał siedem lat i bał się burzy, a dotyk miękkiego materiału i obecność tego, który go nosił, była jedynym gwarantem przetrwania. Na stoliku nocnym po prawej stronie łóżka nadal leżała spisana w łacinie książka z zakładką na osiemdziesiątej szóstej stronie. Tak, jak zostawił ją ten, którego imię skazano na banicję.
Najpierw zniknęły, w kartonach wyniesionych do piwnicy, rzeczy, których Percy nie chciał oglądać, jeśli kiedykolwiek zdecyduje się na powrót do Archaios. Potem przez długie miesiące wytrwale uczył się omijać ulice, parki, budynki, kawiarnie, kina, teatry, restauracje, księgarnie, które kojarzyły się z
nim i z czasem, kiedy życie nie składało się z rodzin zastępczych, ucieczek, niespokojnych drzemkach na parkowych ławkach, ciemnych zaułków i magii cuchnącej padliną.
Perseus zapominał o nim długo i mozolnie. Z całych sił. Odkaszliwał go dymem papierosów kupionych za pieniądze zarobione z pomocą strun gitary.
Odrywał tego, którego imienia nie wypowie już nigdy, plastrami — odrywał fakt jego istnienia z ciągle niezagojonej, ropiejącej rany na własnej biografii. Wymiotował tanią whisky kupioną przez lokalnego moczymordę; pitą prosto z butelki, na pusty żołądek, gdy rozpacz była tak wielka, że można było ją tylko zapić. Odłączał się od niego kolejnymi ucieczkami, kolejnym zatrzymaniem przez lokalne władze, kolejną dobrą oceną z nauk ścisłych, kolejną pochwałą za osiągnięcia w magii powstania — bo chociaż opuszczał Paradise High, kościelnej szkółki nie pominął nigdy.
Przez ponad dwa lata — aż do zyskania prawnego statusu dorosłego, chociaż jego dorosłość rozpoczęła się lata temu — istniał, oddychał i żył w cieniu myśli, że dwudziesty siódmy kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku będzie apogeum czekania.
Dwa i pół miesiąca przed odebraniem dyplomu ukończenia liceum — bez wyróżnień, bez fanfar, z najwyższą oceną połyskującą spod laminatu w miejscu, gdzie dumnie tkwić będzie
zaawansowana fizyka — wciąż wierzył, że jest w stanie zapomnieć. Do dwudziestego siódmego kwietnia nadal było siedemdziesiąt pięć dni; to dużo czasu, żeby zapomnieć. Od mieszkania nad Archaios, do którego wrócił w ten sam dzień, w którym metryka jego wskazała dorosłość, wciąż dzieliło go dziewięć kroków. Nie spieszył się; nigdy się nie spieszył, pijąc — na nieskazitelny profil Lucyfera, ze wszystkich możliwych wariantów, tego dnia musiał wybrać akurat to? — przez słomkę jabłkowy sok z kartonika.
Kiedy podniósł głowę, świat znów runął w posadach.
Nie było grzmotu, krwawego deszczu, plagi szarańczy ani ostrzeżenia. Po ponad dwóch latach cierpliwego zapominania — przed drzwiami antykwariatu, w obłoku papierosowego dymu, światu znów objawił się on.
Perseus zatrzymał się — z tą idiotyczną słomką pomiędzy zaciśniętymi zębami, z pustym kartonikiem soku w dłoni — i zrozumiał.
Nie zapomniał. Nie udało się.
Bo nie sposób wyrzucić na śmietnik lat spędzonych pod tym samym dachem, w tym samym bólu.
Bo ten ból jest tak samo ważny jak każde kłamstwo, każda zdrada, każdy uśmiech, każda złamana i dopełniona obietnica.
Bo dwa i pół roku to o dwa i pół tysiące lat za mało, żeby przestać — wierzyć, cierpieć.
Albo kochać.
exodos — anagnorismos
Zemsta nie zawsze ocieka krwią — ta najdotkliwsza unurzana jest w milczeniu.
Pierwszy dzień, tydzień, miesiąc i rok — najtrudniejsze zawsze były pierwsze razy, pierwsze rocznice i pierwsze próby zrozumienia, że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość nie są osobnymi bytami; to pozszywana grubymi nićmi istota, pozbawiona początku, środka i końca.
To okrąg albo ósemka, albo kształt zacieku, który na stole znów zaczęły zostawiać kubki z kawą.
To niepewne spojrzenia, krępująca cisza i zdawkowe wymiany słów.
Znów skończyło się mleko. Albo:
Gdzie zostawiłeś żelazko? Albo:
Chcę zapisać się na wieczorowy kurs. Albo:
Pierwszy tatuaż zrobiłem w osiemnaste urodziny, jak na Zafeiriou przystało.Albo:
Odsuń się, naprawię radio zanim całkiem je zniszczysz. To w końcu dni grobowej ciszy, której Orestes — w dokładnej odwrotności do wersji samego siebie sprzed więzienia — nagle nie mógł znieść. Każdego ranka wnętrze mieszkania wypełniał dźwięk muzyki; każdego dnia antykwariat, nagle żywy za sprawą kuzyna, nurzał się w melodii. Perseus nie wybaczył mu od razu (chyba nie wybaczył mu do dziś, przynajmniej nie w pełni — bo z wybaczaniem jest jak z pierwszą miłością; nigdy nie zanika) — obwiniał siebie, obwiniał jego, słuchał przeprosin i błagań, i czerpał przyjemność z jego bólu i sam ten ból zadawał w każdy sposób, w jaki tylko się odważył.
Były więc słowa — ostre jak kawałki rozbitego lustra.
Była oschłość — zimniejsza od kostek lodu w szklance.
Był też wstydliwy epizod z przemocą w roli cichego pomocnika — kiedy ślepa furia wzięła górę nad opanowaniem, dłoń wymierzyła cios, krew skapnęła na kołnierz koszuli, a ból w spojrzeniu kuzyna rozbudził świadomość: dwa i pół roku w więzieniu nie sprawiły mu tyle cierpienia, co nienawiść Perseusa.
Było w końcu wykorzystanie — bo talent Słuchacza robił to, czego nie potrafił Percy zarabiający grosze w serwisie zepsutego sprzętu RTV: gwarantował prawdziwy dochód.
Przed długie miesiące — od dnia, w którym Archaios ponownie otworzyło drzwi przed niemagiczną i magiczną społecznością Saint Fall — Orestes odczytywał przeszłość z przedmiotów, które mogły mieć jakąkolwiek wartość. Pod dotykiem jego dłoni ożywały historie zapomnianych antyków, rodzinnych diamentów, złotych monet, zakurzonych obrazów, przedmiotów skąpanych w magii i za magiczne tylko się podszywających. Ores odczytywał ich przeszłość, obnażał fałsz, odkrywał prawdę — i cierpiał.
Za każdą historią krył się cudzy oraz jego ból; Perseus dostrzegał to każdego wieczora, po powrocie z pracy, wieczorowych kursów, zwykłych spacerów i żenująco nieudanych randek. Magiczne zatrucie kuzyna było karą, którą postanowił akceptować w milczeniu — z nadzieją, że dorówna bólowi, jaki przez ostatnie lata odczuwał sam.
A mimo tego — wspomnień prywatnego cierpienia, gniewu i samotności — każdego tygodnia wybaczał mu coraz mocniej. Po trochu, szczyptami; wybaczał mu, bo Ores zapłacił za kolejny kurs nauki historii muzyki, za kolejny zestaw narzędzi do naprawiania elektroniki, za kolejną zachciankę, kolejne marzenie, kolejne daj—chcę—teraz i kolejne będę—magicznym—technologiem—przecież—sprawiłem—że—nasza—lodówka—czasem—śpiewa. Płacił za książki o zaklinaniu demonów — bo chociaż wiara w dogmaty Kościoła Piekieł w ich domu nigdy nie grała pierwszych skrzypiec, Piekielna Trójca była obecna w modlitwach na niedzielnych mszach, a wiedza o przeszłości rodziny zahaczała o dawno zapomniane tradycje. W opasłych księgach Perseus odkrywał imiona, o których nie mówiło się głośno; istoty z samych trzewi Piekieł, które z pomocą magii powstania, uporu i talentu — a podobno nigdy nie brakowało mu żadnego z tych składników — można było zakląć w przedmiotach. Percy modyfikował zwykłe elementy codzienności z pomocą magii rytualnej; dlaczego nie miałby wzbogacić ich o demoniczną obecność?
To Orestes znajdował zapomniane księgi o magii powstania i mimochodem zostawiał je w pokoju Perseusa; to Orestes dopytywał o każdy winyl, kasetę i nagranie, które przegapił tkwiąc w izolacji więzienia.
To on przywoływał wspomnienia życia — utraconego, ale czy lepszego? — które kiedyś dzielili.
I to on był obietnicą, że nadal mogą zbudować nowe — ale czy lepsze?
To w końcu za jego sprawą — chociaż Percy do dziś nie ma dowodów — drzwi lokalnego radia uchyliły się przed dwudziestodwuletnim Perseusem; bez doświadczenia, z namiastką niezbędnego wykształcenia, potężną dawką wiedzy na temat muzyki i jeszcze potężniejszym talentem do wszystkiego, co związane z elektroniką. Radiową karierę rozpoczął od przewijania taśm, naprawiania mikrofonów, zwijania kabli, przynoszenia, zanoszenia i — tylko raz, ale jednak — zamiatania.
Rok później ktoś zauważył, że potrafi obsłużyć radiową konsolę; z chłopaka od wszystkiego został chłopakiem od suwaków, migających lampek, pokręteł i magii ukrytej pod pulpitem operatora.
Po sześciu miesiącach przez tydzień zastępował prowadzącego nocną audycję.
Piątego dnia znudziło go milczące zmienianie taśm z muzyką; ryzykując wszystkim, co zdołał osiągnąć w stacji — a więc tak naprawdę niczym — po raz pierwszy zabrał głos. Fale radiowe poniosły nad Saint Fall, Hellridge i część Maine opowieść o Back in Black i geniuszu Briana Johnsona; za wszystkim, co nastąpiło później, mógł stać przypadek.
Mogła zbieżność losu.
Mogło też stare, dobre, greckie fatum — przeznaczenie.
Tej samej nocy bezsenność po raz kolejny nie pozwalała zasnąć dyrektorowi radyjnego zarządu; i gdyby włączył własną stację o kilka minut za późno, gdyby pokonując drogę 74 akurat nie złapał zasięgu, gdyby milion wariantów rzeczywistości zakłóciło przebieg tej nocy albo — o zgrozo — nie byłby fanem AC/DC, nigdy nie usłyszałby głosu tego przedziwnego chłopaka, który nosił się jak gwiazda rocka, wypowiadał jak profesor greckiej filozofii i śmiał jakby zależało od tego jego życie.
Perseus pamięta ten dzień — bo kiedy masz dwadzieścia cztery lata, lekkiego kaca i szklankę zimnej lemoniady w dłoni, bardzo łatwo zapamiętać moment, w którym twoje życie uległo zmianie. Opowiadał coś Oresowi; nie pamięta dokładnie, co — wie tylko, że kuzyn śmiał się z tego w ten nieskrępowany sposób, kiedy jego pokryte tatuażami ramiona podrygują w rytm wesołości — kiedy zadzwonił telefon.
Jedno podniesienie słuchawki i trzy minuty rozmowy później, został prowadzącym nocnych audycji.
Dwa miesiące i kilkanaście paczek papierosów — dokładnie tyle zajęło mu zrozumienie, że jego prawdziwy potencjał dopiero się rozpoczyna. Bo choć muzyka była magią w sensie metaforycznym, magia mogłaby być magią zupełnie dosłownie: w przedmiotach. Na żywo. W codziennym użytku każdego czarownika, czarownicy i odmieńca w zasięgu Hellridge.
Wystarczy znaleźć sposób, zaklęcie, rytuał, upór i rozwiązanie — poświęcenie zaklinaniu było wypadkową wielu lat starań, podejmowanego ryzyka i wiary. Cykl dobowy był cyklem podziału — nocami pracował w radiu, gdzie muzyczna pasja i stały dopływ dolarów pozwalały na pracę nad właściwym marzeniem; w świetle dnia znikał w piwnicy Archaios, pracując nad magiczną modyfikacją pozornie niepozornych przedmiotów i próbami skutecznego zatrzaskiwania w nich demonów. Z biżuterią było łatwiej — z drugiej strony każdy podskórnie spodziewał się, że to w niej odnajdzie zatrzaśniętego Niszczyciela, gotowego do działania Psotnika czy skupionego na swej misji adherenta. Podstawy konsekracji, zgłębiana od kilku lat wiedza na temat zatrzaskiwania demonów oraz wrodzony talent do magii powstania pozwalały marzyć — o przyszłości, w której będzie mógł otworzyć własny sklep i zaopatrywać czarowników w magicznie modyfikowane przedmioty; o świecie, gdzie samotność nie będzie zagrożeniem, a talent, który posiada, zostanie spożytkowany we właściwy sposób.
Wystarczy znaleźć finanse, pomoc i dość odwagi — a przeszłość i przyszłość wreszcie staną się jednością.
— katharsis?