Rozliczenie
Ekwipunek
Aktualizacje
27.10.2024 Zakupy początkowe (+0 PD)
12.11.2024 Osiągnięcie: Pierwszy krok, Co do słowa (+160 PD)
Beatrice Cordelia Waldorf fc. Chiara Scelsi nazwisko matki Kane data urodzenia 4 lipca 1963 miejsce zamieszkania Saint Fall zawód studentka Tajnych Kompletów (magia powstania); malarka status majątkowy zamożny stan cywilny panna wzrost 157 cm waga 50 kg kolor oczu ciemny brąz kolor włosów ciemny brąz odmienność zwierzęcopodobny (żmija) umiejętność - stan zdrowia zdrowa znaki szczególne długie kręcone włosy, wytatuowane kropki na knykciach, znamię po wewnętrznej stronie lewego uda w kształcie okręgu przeciętego pionową linią rozpoznawalność I (Anonim) elementary schoolGrover Cleveland Elementary School w San Diego high school Hoover High w San Diego edukacja wyższa Fashion Institute of Technology (FIT) w Nowym Jorku- projektowanie ubioru; Tajne Komplety- magia powstania (w trakcie) moje największe marzenie toznaleźć miłość i szczęście, poznać biologicznego ojca najbardziej boję się ciasnych pomieszczeń, samotności na starość w wolnym czasie lubięsurfować, biegać, tańczyć, malować, projektować suknie balowe i ślubne mój znak zodiaku to rak San Diego, 5 maja 1977 Szanowny panie X,nazywam się Beatrice Cordelia Waldorf i prawdopodobnie jestem pańską córką. Tak, wiem jak to brzmi, biorąc pod uwagę, że moi rodzice żyją i ich znam, ale po dzisiejszych zajęciach z biologii wiem już, że to FIZYCZNIE NIEMOŻLIWE, żeby dwójka najbardziej białych ludzi świata, jakim są Joy i Adam Waldorfowie wydali na świat… mnie. Ja nie jestem biała. Nie jestem też czarna. Jestem taka jak zapewne pan, ale pana nie znam, więc dopóki pana nie poznam, to prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiem, bo wątpię, żeby rodzice mi powiedzieli. Kiedy przy kolacji zapytałam, kto jest moim ojcem, Adam (od dzisiaj tak go będę nazywać, skoro nie mam z nim ani jednego wspólnego genu) zrobił się jeszcze bielszy, a mama zaczęła płakać, pytając, skąd wiem. Z genetyki, mamo. To całkiem zabawne, że dochodzę do tego dopiero teraz, kiedy mam już całe czternaście lat, skoro mój były ojciec, to znaczy Adam, jest biologiem. Przynajmniej matka jest moją matką. Widziałam za dużo zdjęć z czasu, kiedy była w ciąży, tuż po tym jak przeprowadzili się do San Francisco. Adam też był na tych zdjęciach i wyglądali naprawdę uroczo jako potomkowie rodowitych Skandynawów w otoczeniu ludzi, które naprawdę mogą się opalać, a nie dostawać poparzeń słonecznych. Nie wiem, czy poznał pan kiedyś Adama i czy wiedział o jego istnieniu, kiedy robił mnie pan z moją mamą, ale prawdę mówiąc, mnie to nie interesuje. Nawet się cieszę, że pan istnieje. To oznacza, że nie podmienili mnie w szpitalu. Wyjaśnia to moją inność na tle mojej rodziny i sprawia, że jestem bardziej podekscytowana przyszłością, bo istnieje w niej potencjalna ewentualność, że pana spotkam. A chciałabym pana poznać. Przynajmniej tak mi się wydaje. Skoro więc mamy to ustalone, to musi pan wiedzieć o mnie wszystko, co wiedzą moi obecni rodzice, żeby uniknąć niezręczności. Urodziłam się 4 lipca, tuż po tym jak dziadkowie odpalili fajerwerki. Lubię kolory ziemi, co nie jest standardowym wyborem wśród osób w moim wieku, ale też dla mnie świat jest zbyt kolorowy, żeby zdecydować się na jeden odcień, skoro cała grupa idealnie reprezentuje moje upodobania. Niestety, po swojej matce odziedziczyłam zdolności artystyczne, które teraz niestety, jestem zmuszona szlifować na całej masie dodatkowych zajęć. Maluję, żeby być dokładnym. Najchętniej w stylu impresjonistów, bo przynajmniej mieli jakiś styl, a nie bezosobowo kopiowali rzeczywistość. Spędzam czas, czytając książki o sztuce i jak już zapewne zdążył się pan zorientować po tonie mojej wypowiedzi- nie spędzam za wiele czasu z rówieśnikami. Wynika to poniekąd z faktu, że wychowali mnie starzy ludzie, ale też dlatego, że wysłali mnie do szkoły z niezwykle białymi dziećmi, od których ewidentnie odstaję. Zdecydowałam więc porzucić próby wtopienia się w otoczenie i zacząć żyć indywidualnie. Odkąd podjęłam tę decyzję, jest mi… łatwiej. Nie czuję wyrzutów sumienia, że nie jestem częścią stada. Czuję, że mam sprawczość- to ja odrzucam teraz stado, chociaż najpierw stado odrzuciło mnie. Niech nie bierze mnie pan jednak za smutnego i skończonego przegrywa! Oprócz malarstwa lubię też ubrania. Uwielbiam patrzeć, jak moja matka szyje i niewątpliwie, któregoś dnia będę szyć równie dobrze co ona. Na razie wciąż szukam swojego stylu w tej dziedzinie. Mieszkamy w aktualnie w San Diego, co bardzo mnie cieszy, bo lubię patrzeć na ocean. I surferów. Chciałabym kiedyś surfować, ale mam wrażenie, że to zajęcie dla fajnych dzieciaków, do których jeszcze się nie zaliczam. Panicznie boję się ciasnych pomieszczeń po tym, jak Jeśli pan zechce, mogę się do pana również zwracać po hiszpańsku, bo nagle zrozumiałam, że może być pan Latynosem. To wyjaśnia też, dlaczego rodzice ściągnęli dla mnie nianię z Barcelony, żeby nauczyła mnie drugiego języka. Myśli pan, że oni chcą, żebyśmy się odnaleźli? Z wyrazami szacunku, Beatrice Cordelia Waldorf . . San Diego, 15 lipca 1978 Szanowny panie X,niestety nie udało mi się dowiedzieć o panu niczego więcej przez ostatni rok, ale udało mi się dowiedzieć czegoś więcej o sobie. Wiem już, że na pewno chcę zajmować się modą, bo odnalazłam swój styl. To oznacza, że uroczyście odrzuciłam istnienie spodni, a całą swoją karierę zbuduję na spódnicach i sukienkach, bo tylko to ma sens. I moc. Okazuje się, że odpowiednio wyeksponowane kolana sprawiają, że można namówić mężczyzn na bardzo wiele rzeczy. Na przykład ostatnio udało mi się dostać dodatkową posypkę do lodów, bo chłopak, który to nakładał, ewidentnie zapatrzył się na moje kolana. Okazuje się też, że ja nie lubię kiedy mężczyźni na te kolana patrzą, więc zaczynam poważnie kwestionować swoją seksualność, a raczej zastanawiać się nad jej istnieniem. Chociaż ja lubię patrzeć na surferów w mojej okolicy. Dlatego biegam co świt po plaży, żeby potem posiedzieć i popatrzeć. Nie lubię jednak, kiedy ktoś patrzy na mnie. Czy powinnam panu mówić o takich rzeczach? Prawdopodobnie nie, ale komu mam powiedzieć? Matce, która żyje z misją rozwijania “Waldorf Designs” czy Adamowi, który uparł się, że skataloguje wszystkie gady tego świata, tuż po tym jak je chwile pohoduje w chałupie. Mieszkam w domu wariatów, a jedyną osobą, z którą mam regularny kontakt, jest moja hiszpańska niania, która od jakiegoś czasu jest gospodynią naszego domu, której głównym zadaniem jest utrzymanie mnie przy życiu. Żeby była warta swojej pensji- przestałam jeść mięso, żeby podnieść jej nieco poprzeczkę przy przygotowywaniu posiłków. Ona twierdzi, że jestem złośliwa, ja zaś twierdzę, że jestem dobrym człowiekiem i nie jem braci mniejszych. Skoro już poruszyliśmy niezręczny temat mojej seksualności, to może pójdziemy o krok dalej? Nie mogę się wpasować w otoczenie i coraz częściej jestem gotowa zrzucić to na swoje problemy ze zwierzącopodobnością. Tak. Jestem najprawdziwszym odmieńcem. Specjalista, którego zatrudnili rodzice, mówi, że mogło to wyniknąć z mojego czasu spędzonego z tymi gadami, które Adam ściągnął do domu. Podobno aktywowało to jakiś wirus, który matka nabyła jak była ze mną w ciąży. Nie ma to dla mnie jednak znaczenia, skąd to się wzięło, skoro już jest. Wiem, że przypadłość ta wiąże się z nieustępliwym wstydem, choć przy żmijach czuję się bezpiecznie i normalnie. Żmije są kochane, choć mam zgoła odmienne zdanie, kiedy na plecach pojawiają mi się zielone łuski jak u Atherisów, a oczy zmieniają się w zielone z podłużną źrenicą, a cały świat traci gamę kolorów i zamienia się w szarość. Potem język transmutuje się w ten żmii i jak dojdę do tego stanu, to wiem, że doszłam do swojej ostateczności. Najpierw jednak pojawiają się łuski. Wtedy wiem, że należy się schować przed społeczeństwem. W kieszeni zawsze noszę okulary przeciwsłoneczne, żeby schować za nimi oczy, zanim jeszcze się zmienią. Pierwsze przemiany zaczęły się pojawiać kiedy miałam jedenaście lat. Od tamtego czasu regularnie spotykam się z kolegą Adama, który podobno cierpi na tę samą przypadłość. To on przynosi mi całą masę eliksirów przeciwbólowych i książek o medytacji, jakby to gówno miało pomóc. Medytacja, znaczy się. Chciałabym być normalna. Chciałabym mieć kiedyś chłopaka, ale jak mogę go mieć, skoro mam ukryć przed całym światem swoją odmienność, bo świat jej nie zrozumie? Mam nadzieję, że pan to zrozumie. Musi pan. W końcu jest pan moim ojcem, więc genetycznie zakodowaną powinien mieć pan lojalność wobec moich sekretów. I vice versa. Z Adamem nie mam tej relacji. Nie jestem zobligowana do trzymania jego sekretów, więc żeby wykupić pana lojalność, powiem wprost- on jest gejem, który lubi chłopców w moim wieku bardziej niż ja. Zastanawiam się też, czy lubi pan tańczyć, bo okazuje się, że ja uwielbiam. Odkąd syn mojej niani potrzebował tymczasowo partnerki na zajęcia z paso doble i musiałam tam iść za karę, bo nigdy nie byłam zbyt miła dla Miguela. Teraz nie mogę się doczekać, aż zabierze mnie na kolejne zajęcia i zapomni o tej Huanicie, z którą zwykle tam chodzi. I chodzi mi tylko o tańce, a nie o Miguela. Zapewniam jednak, że wciąż próbuję dowiedzieć się czegoś więcej o panu. Z wyrazami szacunku, Bea Waldorf . . San Diego, 8 listopada 1980 Szanowny panie X,od ostatniego listu minęły dwa lata, a ja wciąż wstydzę się tego, że zaprzątnęłam panu głowę swoją odmiennością i tak niezdrowo rozpisałam się o swojej seksualności. Niestety jest pan moim wyimaginowanym przyjacielem, czy to się panu podoba, czy nie, więc muszę się panu przyznać do moich kolejnych sekretów. Nie próżnowałam przez ostatnie dwa lata. Po pierwsze- wyszłam ze swojej skorupy i zaczęłam surfować. Okazało się to być niezwykle wyzwalającym zajęciem, które pozwala mi przez chwilę poczuć się wolną i odrzucić myślenie, co jest całkiem ożywcze, bo mam tendencje do nadmiernego myślenia. Po drugie- powoli czuję, że mam kontrolę nad bestią w sobie, a nie bestia ma kontrolę nade mną. Pomogło wstawienie do pokoju dużego terrarium z Atherisami i obserwowanie ich zwyczajów i życia, a także… tak, ta jebana medytacja. Do tego doszłam ostatnio, więc wciąż nad tym pracuję. Po trzecie- spędziłam miesiąc w sanatorium Nostradamusów (w psychiatryku innymi słowy) po tym, jak kolega z klasy zrobił mi dzieciaka. Spokojnie, nie jest pan dziadkiem. Poroniłam, zanim zorientowałam się, że jestem w ciąży. I to poronienie naprawdę siadło mi na głowę. Ilość krwi i burza hormonów sprawiły, że oszalałam do końca. Żeby opanować swoje szaleństwo podcięłam sobie żyły i… nie chwaliłam się nigdy nadmierną inteligencją, prawda? Całe to ZAJŚCIE, bo tak teraz mówi się o tym w domu, sprawiły, że wylądowałam w bardzo miłym ośrodku, w którym musiałam zrozumieć, że zniknięcie nie rozwiąże moich problemów. Jeśli o to chodzi, mam zgoła odmienne zdanie, ale obiecałam wszystkim, że nie dam już sobie zrobić dzieciaka i nie podetnę już sobie żył. Przez ten nieplanowany pobyt ominął mnie bal maturalny, ale to nic. Pobyt sam w sobie był dość miły, jeśli można tak określić ośrodek za bajońską kwotę, który wie o istnieniu magii i któremu trzeba w formularzu na wejściu przyznać się do swojej zwierzęcopodobności. Oni tę informację utrzymują w sekrecie za masę dodatkowych dolarów, ale przy okazji pilnują, żeby zamykać w izolatce raz w tygodniu na przemianę i żeby zostawić mały metalowy pojemniczek z eliksirem przeciwbólowym. Naprawdę fantastyczne miejsce. Nie chciałabym do niego nigdy więcej trafić. Podobno zniszczyli ten formularz punktujący moje sekrety tuż po moim wypisie. I lepiej, żeby tak było, bo inaczej Adam się zapłacze, że jego pińćset dolarów poszło się kochać. To nic, bo po czwarte i najważniejsze- dostałam się na Fashion Institute of Technology (FIT) w Nowym Jorku i właśnie się pakuję. Rodzice wynajęli mi tam małe mieszkanie, jadę tam z moją niano-gosposią, która ma pilnować, żeby ZAJŚCIE znów nie nastąpiło. Mam nie panikować, bo wtedy jestem troszeczkę pierdolnięta i ona ma to skontrolować. Trzymajmy więc oboje kciuki za Marię, żeby jej się to udało. Muszę też pana zapewnić, że jestem wybitnie oddaną wyznawczynią Lucyfera i Lilith. Chodziłam od zawsze do szkółki kościelnej, jak miałam szesnaście lat dostałam swój pentagram i athame. Zawsze najbliżej mi było do magii powstania, ale jak mogło być inaczej, skoro moja matka zbudowała imperium krawieckie? Mama robi wszystko, żeby nauczyć mnie wszystkiego, co sama wie, jednocześnie próbując nawiązać ze mną jakąś więź. Doceniam to. Adam na przykład przestał ze mną rozmawiać po tym, jak wytknęłam mu bycie obrzydliwym człowiekiem (i jak dostał fakturę za mój pobyt w psychiatryku). Gdyby nie mama zapewne odciąłby mnie od finansów, ale jego leniwa dupa nie ma nic do gadania w kwestii domowego budżetu, który dzięki “Waldorf Designs” jest naprawdę wielki. Obecnie otwiera swój sto sześćdziesiąty ósmy sklep ze zwykłą odzieżą, bo uparła się, że nauczy wszystkie Amerykanki elegancji za rozsądną cenę. Dzięki temu my możemy żyć nierozsądnie bogato. Ma też trzy zakłady "Waldorf Designs PREMIUM" z odzieżą przeszytą magicznymi nićmi. Jeden w Nowym Jorku, jeden w Salem i jeden w San Diego. Nie cierpi na brak klientów, ale tam jak sama nazwa wskazuje- jest premium. Ceny są też niedorzecznie wysokie. Tam jednak każde ubranie jest wyjątkowe i ręcznie szyte, a za taki luksus należy płacić. Matka uczy mnie zarządzania pieniędzmi i wykłada mi podstawy prowadzenia biznesu, bo nie ma innych alternatyw na dziedziczenie biznesu. Nie wiem czy pan wie, ale jest z rodziny krawieckiej, więc jej rodzeństwo też się tym para i wszyscy pracują w firmie, bo roboty starczy dla wszystkich. Teraz jednak chcę się skupić na przyszłości. Przestanę szukać pana przez jakiś czas, ale zapewniam, że odezwę się, żeby zdać raport z życia za jakiś czas. Mam szczerą nadzieję, że będę miała się czym pochwalić. Bee . . Nowy Jork, 14 grudnia 1984 Szanowny panie X,mam nadzieję, że mój list zastanie pana w dobrym zdrowiu i jeszcze lepszym nastroju. Dlatego, że ja jestem w bajecznym nastroju. Nowy Jork i uczelnia okazała się być strzałem w dziesiątkę. Już nie mam wrażenia, że nie przynależę nigdzie. Wręcz przeciwnie. Okazuje się, że moja nieuleczalna dusza romantyczki ma szanse realizować się przy projektach sukien ślubnych, które są na tyle dobre, że moja uczelnia zapewniła mi miejsce, czas i stosowną publiczność na pokaz MOICH prac. Dostałam nawet propozycję odkupienia jednego ze wzorów, ale stety-niestety, jedynym kupcem moich dzieł może być nasza “mała” rodzinna firemka. Matka jest absolutnie zachwycona tym, co potrafię uszyć i zaprojektować z satyny, a ten jeden model prostej atłasowej sukni w kolorze kości słoniowej ma trafić do oferty. Matka po wykładach zabiera mnie na całą masę spotkań produkcyjnych, żebym wiedziała od strony technicznej, jak wygląda przekłucie jednego szkicu i kilku wykrojów, w szycie na masową skalę. Musiałam być w pierwszym rzędzie przedstawienia, na którym mój przebłysk geniuszu i kreatywności sprowadzano do parteru. Lekcje leczenia z optymizmu (bo tak nazywam to w swojej głowie) skończyły się całkiem znośnym produktem, któremu było blisko i daleko do pierwowzoru. Blisko, bo wyglądał niemalże identycznie, ale daleko, bo materiał był zdecydowanie tańszy, a i jakość szwów nie świadczyła o staranności, a szybkości szwaczki. Nie zmienia to jednak faktu, że zaistniał cień linii “Bea dla Waldorf Designs”, która musi się kiedyś ukazać. Kiedy? Najlepiej wkrótce, ale na szczęście matka nie naciska. Dostałam odpowiednią ilość czasu, żeby móc rozwijać swój talent krawiecki. Matka jest realistką. Wie, że oprócz zajęć muszę też chodzić na zajęcia z uspokajania oddechu i na spotkania z psychologiem, który wykłada mi całą masę sztuczek na oszukanie mózgu i odnalezienie spokoju. Teraz za każdym razem jak czuję, że mój puls przyspiesza, jak na zawołanie jestem w stanie zwizualizować sobie, jak stoję w ciepłej wodzie, a fale delikatnie muskają moje kostki. Woda mnie uspokaja. Ocean i fale. Brakuje mi deski. Brakuje mi życia w wiecznym lecie i surfowania. Może jak dorosnę, przeprowadzę się na Hawaje? Co pan o tym myśli? Byłabym szczęśliwa na Hawajach. Byłabym jak żmije, które lubią wygrzewać się na kamieniu. Początkowo byłam nieco urażona tym, że szatan był na tyle uprzejmy, żeby namaścić mnie akurat tym zwierzęciem. Żmije kojarzą się strasznie negatywnie, podczas gdy ja nie jestem negatywna. Dopiero z czasem zrozumiałam, że żmije lubią spokój. I wie pan co? Ja też lubię spokój. Czekają z atakiem do ostatniej chwili, bo wiedzą, że od ich jadu nie ma odwrotu i nie powiem- to też mój sposób działania. Daję milion szans, zanim zdecyduję się obronić, bo wiem, że wypowiedzianych słów nie da się już cofnąć. I lubię czuć ciepełko na brzuszku. I też mogłabym przespać całą zimę, gdyby tylko to było możliwe. Żmije są wstydliwe i nieufne… ja też. Wolę jednak nie przemieniać się w żmiję. Wolę to mieć pod kontrolą. Wolę w spokoju własnej łazienki się regularnie transmutować i pić stosowne eliksiry. Wolę udawać, że jestem całkowicie normalną dziewczyną. Jak na razie idzie mi całkiem nieźle, choć blizny na nadgarstkach po ZAJŚCIU mogą sugerować inaczej. Muszę też uczyć się dużo o magii powstania. Matka mówi, że to istotne, nalega, żebym rozwijała swoją wiedzę ze szkółki kościelnej i udała się na Tajne Komplety choćby jutro. I łatwo jej to mówić, bo nie ma do ukończenia jednego z bardziej wymagających uniwersytetów. Nie to, że zamierzam olać tę kwestię. O nie, nie. Magia powstania to jedyna dziedzina magii, która naprawdę mnie fascynuje. Tworzenie magicznych przedmiotów, a przede wszystkim magiczne krawiectwo to moja przyszłość. Na szczęście na przyszłość mam jeszcze czas. Póki co dużo czytam i dużo próbuję pod czujnym okiem mojej rodzicielki, żebym nie zapomniała wszystkiego co nauczyłam się w szkółce. Mam nadzieję, że do szybkiego usłyszenia. Beatrice. . . Nowy Jork, 12 maja 1985 Szanowny panie X,coś czuję, że się poznamy. Adam zmarł i na łożu śmierci był na tyle uprzejmy, że opowiedział mi o swoim grzechu głównym. I o dziwo nie był nim fakt, że nie był wiernym wyznawcą Lucyfera (za co jak nic trafi w nicość Nieba). Grzechem głównym Adama był fakt, że nie potrafił żyć w małżeństwie ze swoją żoną, bo od zawsze uwielbiał fiuty. A moja matka chciała, żeby był szczęśliwy. Zawsze więc w małżeństwie było ich troje i przez pewien okres czasu i pan był częścią tego chorego układu. Mam miliony pytań i z jednej strony bardzo chcę je zadać, a z drugiej strony boję się, że nigdy nie będę taka sama kiedy poznam już na nie odpowiedź. Adam zszedł na HIV, więc jeśli w ostatnim czasie widział pan jego paróweczkę, to szczerze radzę się przebadać. Moja matka zniosła tę wiadomość tak doskonale, że musiałam ją zamknąć w tym samym sanatorium do którego mnie wysłali po ZAJŚCIU. Chwilowo jej siostra przejęła władzę nad finansami firmy, zaś brat zajął się stroną kreatywną tego projektu. Wuj bardzo chce, żebym wiedziała, co planuje, co szczerze mnie wzrusza i daje poczucie sprawczości, choć tak naprawdę nie czuję się na tyle kompetentna, żeby mówić to, co myślę. Na szczęście cała papierologia sprawia, że wciąż mam połowę udziałów, które matka przepisała mi na dwudzieste pierwsze urodziny, co sprawia, że co miesiąc na moim koncie pojawia się odpowiednia kwota, pozwalająca mi na życie w dobrobycie. Nie mogę jednak spędzać czasu na życiu z zawodem córki, bo wedle tej papierologii, będę musiała stać się regularnym projektantem “Waldorf Designs” do dwudziestego piątego roku życia. Inaczej będę musiała oddać wszystko, co dostałam ze stosownymi odsetkami. Chwilowo staram się łapać doświadczenie, które pozwoli mi dorosnąć do tej roli i oczekiwań rodziny. Zrobiłam magisterkę z projektowania odzieży, ale jednak lepiej czuję się, malując pejzaże i czytając książki o miłości, której nie udało mi się wciąż odnaleźć. Chwilami zastanawiam się, czy skoro nie byłam spłodzona z miłości, to mam szansę na takową? Zastanawiam się, czy mogę mówić, że znam siebie, skoro nie znam człowieka posiadającego połowę mojego kodu genetycznego? A może moją szansą na szczęście był ten płód, który spuściłam w kiblu kiedy miałam naście lat? Chwilowo jednak wiem, że moje życie znów się zmieni. Mam dość pośpiechu Nowego Jorku, braku miejsc parkingowych (bo odkąd zrobiłam prawo jazdy i dostałam na urodziny jeepa, okazuje się to być główną bolączką dorosłości) i tego, że nie ma gdzie surfować. Przeprowadzam się do Saint Fall, gdzie czeka na mnie dziadek, ojciec Adama, który potrzebuje mojej pomocy w codzienności. Starość dogoniła go na ostatniej prostej i ewidentnie potrzebuje stałego towarzystwa. Prosił mnie bardzo ładnie o to, żebym przyjechała, choć na chwilę, więc zdecydowałam, że to zrobię. Boję się spędzić starość samotnie, więc dla tego starego kawalarza jestem w stanie zrobić wszystko, byleby nie czuł się sam. Zwłaszcza, że kiedyś miał swój własny biznes i obiecał powiedzieć mi wszystko o zarządzaniu ludźmi. Pamiętam, że wszyscy go kochali, więc te lekcje mogą być nader cenne. Malować mogę z każdego miejsca na świecie, tak samo jak wszędzie mogę znaleźć staż krawiecki. Mam mieć tam swój pokój z cytuję dziadka “całkiem znośnym widokiem” i możliwość poznania świata z perspektywy małego miasta. Podobno w okolicznej wiosce da się surfować, więc ta ewentualność do końca mnie przekonuje. Liczna społeczność ludzi uzdolnionych magicznie i dobry kościół też działają na korzyść Saint Fall. Czuję w sercu, że to dobra decyzja. Zaczynam studia z magii powstania, bo wykształcenia nigdy nie dość. Mam też nadzieję, że wciąż pan tam mieszka i któregoś dnia na siebie trafimy. Wtedy dam panu moje listy, które trzymam w pudełku po butach pod łóżkiem. Tylko niech pan nie patrzy na moje kolana, jak się spotkamy- wciąż tego nie lubię, a poza tym byłoby niezręcznie. Ach i niech pan nie myśli źle patrząc na wytatuowane kropki na moich knykciach- zrobiłam je w emocjach, a już ustaliliśmy- bywam odrobinę pierdolnięta. I nie, nie jestem zaręczona, po prostu uwielbiam obscenicznie wielkie kamienie w pierścionkach. I pierścionki. Matka lubi się śmiać, że wyglądam, jakbym zebrała oferty matrymonialne z całego Manhattanu. Co z tego, jak i tak umrę samotnie. Nie mogę się doczekać Saint Fall. Bee W. Powyższe listy nigdy nie zostały wysłane. |
Witaj w piekle!I pamiętaj... Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj. Sprawdzający: Richard Morley |
RozliczenieEkwipunekAktualizacje
|