Daydream, I fell asleep amid the flowers, for a couple of hours on a beautiful day.
- Też tak chcę! - Pisk chłopięcy rozległ się, zupełnie nie zwiastując nieszczęścia, bo to chłopcy darli się przecież podczas zabawy często.
Łażenie po krzakach, tarzanie się w trawach i wspinanie na drzewa stanowiło bardzo ważny element codziennej zabawy z bratem. I nikt takich przygód nie miał, nikt, nie ważne, że połowa z nich odbywała się w dziecięcej wyobraźni.
Nigdy nie czuł się jak młodszy, ta różnica nawet za dzieciaka była dla niego za mała, żeby spoglądał na Charliego jak na wielkiego brata. Byli równi, w jego głowie od zawsze byli równi, może to ta data urodzin, może fakt, że w te same ubranka ich matka ubierała. Nie mógł po starszym nosić, bo do wieku nastoletniego ramię w ramię szli.
I zawsze chciał być tam i robić to, co Charlie.
Tego dnia nie było inaczej.
Widząc, jak starszy zamiast z drzewa spaść to lewituje zgrabnie, Johnny na twarzy już czerwony i spocony od biegania, z lokami do czoła i karku przyklejonymi, wspiął się na drzewo i skoczył, żeby w powietrzu zawisnąć.
Zaskakujące, ale manewr się nie udał.
Z ziemią zderzył się tak boleśnie, że na chwilę nie mógł tchu złapać, a na trawę suchą kilka kropel krwi bordowej zaczęło skapywać, kiedy chłopiec wypluł górną jedynkę.
- Ej, sobacz. - Dawaj tego zęba w łapę, z dumą prezentując bratu nie tylko zakrwawioną dłoń z jedynką, ale i szczerbaty uśmiech. Może i nie mógł lewitować jak Charlie i wszystko go bolało, ale za to nie miał zęba!
Później, gdy zobaczył się w lustrze, to się rozpłakał.
Mama mówiła, że jak będzie się modlił gorliwie do Piekieł, to też mu się tak uda lewitować.
No, niekoniecznie lewitować, niekoniecznie to powiedziała, ale w głowie sześciolatka tak się już utarło, więc do domu wracał z kolanami zdartymi jeszcze częściej, cyklicznie zeskakując z drzew, modląc się po kolei o wstawiennictwo u każdego, wymyślając nawet demonom imiona, gdy mu się już wiedza na ich temat skończyła.
Dziwne, że nie zadziałało.
Magia objawiła się dopiero dwa lata później, zupełnie nie tak, jak sobie to wymyślił.
Lubił się bawić od zawsze na powietrzu. Lubił robić sobie kukiełki i lalki, ze słomy, z resztek materiałów, zszywał maskotki, humanoidalne pieski i aligatory, którym szył sukienki,
jeansy, robił kapelusze. Wszyscy mieli imiona, swoje historie i kariery.
To nie tak, że nie mieli zwykłych zabawek, chodziło o sam proces twórczy.
Chciał mieć cały teatr, domek, scenę dla swoich psów, kotów, kojotów i ślicznotek z głowami ryby. Czy chłopiec powinien się bawić lalkami? No nie, nie w tych czasach, ale przecież to nie były lalki. To były wilki w jeansach z paskami o wielkich klamrach, zrobionymi z metalowych guzików.
Kochał ich wszystkich nad życie, zawsze któregoś pakował do tornistra.
Aż ożyły. Podczas jednego
spektaklu. W głowie Johnny’ego do dzisiaj pozostaje wspomnienie, jak się same po pokoiku poruszały tańcząc do krzywej melodii, którą im wygrywał na harmonijce, chociaż równie dobrze mogła to być iluzja.
Złudzenie czy nie, doczekał się w końcu przebudzenia magii.
Nic mu nie groziło, nic złego się nie stało, okna nie zostały wybite, nie uratował się przed utonięciem. To tylko i aż jego wrażliwość i wyobraźnia głęboka tak silnie oddziaływały na rzeczywistość.
Uczniem był pilnym. Zarówno w szkole, jak i szkółce kościelnej, gdy do niej dołączył. Lubił się uczyć, wiele rzeczy go fascynowało. To ten jeden uczeń w klasie, którego się nie cierpi, bo nauczyciele zawsze cię do niego porównują.
Łeb miał od zawsze jak sklep, a dużo rzeczy mu przychodziło z irytującą łatwością. Nie wszystkie, ale większość.
Świetlaną przyszłość mu wróżyli, duma placówki, rodzice muszą być z ciebie dumni, Johnny.
Wchodząc w wiek nastoletni kukiełki, laleczki, rękodzieło i atlasy ze zwierzątkami porzucił na rzecz instrumentów. W kieszeni miał zawsze harmonijkę, na ogniska przynosił gitarę, laski na to leciały. Na jego oczy błękitne, loki złote i piosenki o miłości, nawet, jeśli wtedy był dopiero na etapie nauki gry i znał ze trzy chwyty.
Już wtedy postanowił, że zostanie gwiazdą.
Nie zamierzał zostać w Wallow i iść w ślady rodziców, zajmować się magicyną czy zielarstwem, jakkolwiek kochał przebywanie na łonie natury i zwierzęta, tak miłość ta gasła, ustępując miejsca sztuce i muzyce.
I sztuce iluzji, dosłownie i przenośni.
Nie było łatwo się poznać na nim, spostrzec, że trochę naturę ma cwaniaka i narcyza, skoro na pierwszy rzut oka chłopcem był bystrym i porządnym, który zawsze wiedział co powiedzieć.
Przyciskając palec nakłuty do swojego imienia w Księdze Bestii spojrzał na brata, bardzo chcąc mu pokazać kciuk w górę uniesiony, w końcu znowu byli równi, ale nie wypadało. Chwila była zbyt podniosła, od matki dostałby po uszach, a to nie tak, że nie podchodził do chrztu poważnie. Bo podchodził! Nareszcie był
dojrzały i samodzielny. Ale wciąż, mając szesnaście lat, pstro miał w głowie i dumny był z siebie.
Nigdy wcześniej się tak w życiu nie schlał, jak po ceremonii, z kolegami i bratem za stodołą.
Możliwe, że wtedy właśnie z siniakiem na twarzy wrócił pierwszy raz od czyjejś pięści, a nie gałęzi na drzewie, postanawiając, że jeśli już mu się przyjdzie z kimś szarpać, to byleby w twarz nie dostał, w końcu musiał o nią dbać.
I tak się w społeczności Wallow utarło, że podczas świąt śpiewał zawsze. W dni powszednie też. W weekendy jeździł do miast okolicznych, irytując lub zachwycając przechodniów, w zależności, na ile lubi się grajków ulicznych, chociaż przewagę nad innymi miał taką, że głos miał naturalnie głęboki, kiedy miał za sobą już koszmar dojrzewania. Miał na swoje życie konkretny plan, ale najpierw musiał opuścić wiochę.
I zaprosić najpiękniejszą dziewczynę na Bal Adepta. Łatwe.
Z nieba brokat się sypał, a on ją zasypywał komplementami.
There is a sorrow to be desired.
Miał naturalny talent do magii iluzji i dużo sentymentu do magii natury. Jak miałby nie mieć, stary był zielarzem, całe dzieciństwo spędził w trawach i szklarniach. Może by i poszedł w to, w ślady ojca, gdyby nie jego marzenia o estradzie, chociaż na studia niemagiczne dostał się bez problemu, starając się o stypendium, które mu przyznano, a dziwnym byłoby gdyby nie, z takimi wynikami, od dziecka przecież wiedzę chłonął jak gąbka. Dlatego też nie zamierzał rezygnować z magicznej edukacji wyższej.
Doby zaczynało mu brakować bardzo szybko, między wykładami o magii rytualnej, konserwatorium muzycznym, siłką, żeby się jeszcze lepiej prezentować, a bieganiem do mniejszych i większych klubów, gdzie mógł grać przed widownią. Pchał się wszędzie, byle go zapamiętano. Zaczynał zarabiać, mniej lub więcej, oszczędzając, odkładając, na lepszy sprzęt, na podręczniki, na bilet do innego stanu żeby tylko zagrać nawet piętnastominutowy koncert przed kimś, na cekiny, które doszył do koszuli.
W końcu zrozumiał, że dalsza nauka nie miała sensu, że bardziej mu zależało na nagrywkach w radiu, niż Tajnych Kompletach. Te odpadły pierwsze, najbardziej oddalone od jego marzeń o byciu kowbojem w błyszczącym garniaku, pisaniu utworów i piszczących fankach. I tak nie przyczyniłby się społeczności, zresztą robił to dla siebie. Wyciągnął z wykładów o iluzji ile mógł, zresztą zajmowanie się magią rytualną nigdy nie było jego głównym celem.
Przez pierwsze cztery lata jeszcze się starał, zwłaszcza, że Charlie też wyfrunął z domu rodzinnego i to w zupełnie innym kierunku. Matka była dumna, wciąż z nią w pierwszych ławkach siedział, taki utalentowany, muzykę studiuje wie pani.
Ale Johnny im bardziej zatapiał się w świecie muzyki i studiach, tym rzadziej odwiedzał rodzinne strony, a co za tym szło, tym mniej się w kościele pojawiał.
Naukę zakończył na pierwszym stopniu, dalej już nie było sensu, bo albo miał dużo szczęścia, albo talentu i uroku osobistego, ale jego kariera w końcu nabierała tempa.
Wybory Miss Maine 1974.
Jeden Orlovsky strzelał z prawdziwego gnata, drugi strzelał palcami w widownię, układając dłonie w pistoleciki, oczka puszczając.
Transmisja była w telewizji, odezwał się do niego mężczyzna zainteresowany byciem jego menagerem. Wszystko zaczęło iść z górki, lepiej, niż sobie wymarzył.
Country może i nie było światowym formatem, ale popularność w Stanach w zupełności mu wystarczyła.
Był jedynym piosenkarzem country, który nigdy nie dziękował na scenie Bogu za swoje życie.
Ale dziękował Ameryce.
Oh, Mama, can't you see? I've got a darkness shining through me.
Johnny, jak cię nie kochać? Spojrzenie senne, głos głęboki, szarmancka osobowość sceniczna. Pocztówki z jego zdjęciem kobiety przyczepiały do luster, żeby z nim dzień zaczynać i kończyć.
Miał na nich koszule czasem rozpięte, prezentując klatkę piersiową wyrzeźbioną, bo nie tylko samymi smutnymi piosenkami o kowbojach i miłości fani żyją. Same błękitne tęczówki i loki złote nie wystarczyły. Musiał być, w oczach swoich i ludzi, którzy przychodzili na jego występy i kupowali winyle, ideałem mężczyzny.
I gdyby nie te szlugi, to można by mówić, że tryb życia całkiem zdrowy prowadził, ćwiczył codziennie rano, codziennie na czczo wypijał szklankę wody z cytryną, wbił sobie do głowy, że to oczyszcza ciało z toksyn.
Tak mówił kumplom, odstawiając pustą szklankę i odpalając papierosa.
Lubił nawiązywać w swoich utworach do znanych już historii, ducha Ameryki, rancherów, tragicznych miłości (zawsze musiały być tragiczne, bo te się najlepiej sprzedają). Wszystko to, co Stany kochały.
Mówiono o nim, że jest hazardzistą, ale przecież to nie wstyd. Umieć w kasynie grać i nie przegrywać to powód do dumy. Mówiono o nim
Lucky Johnny, bo nigdy nic nie przegrał.
Oszukiwał? Pewnie. Ale tylko wprawne oko innych czarowników mogło wyłapać jak. Z tymi jednak nie miał zbyt wiele do czynienia u szczytu swojej sławy. Do czasu.
Na pewnym etapie szlifowanie czarów iluzji przestało być motywowane tylko jego chęcią
oczarowania tłumów. Wiedział, od bardzo dawna, że szczęściu trzeba pomagać i własny urok osobisty nie zawsze mógł na każdego zadziałać tak, jakby chciał. A w kasynie i szemranych interesach przydawała się jak nic. Starzy wyjadacze pokerowi nie mogli się w rozgrywce skupić, bo zmęczeni byli tak nagle, lepiej iść spać niż dalej grać, kobiety po czasie nie mogły znaleźć tego jednego pierścionka czy sznura pereł, a były pewne, że on im je przecież ofiarował. Im i tylko im, bo każda taka była przecież wyjątkowa.
Na kobietach od czasów szkoły jeszcze najłatwiej było mu rozwijać umiejętności, za bardzo były naiwne, zbyt wpatrzone, łatwe ofiary, chociaż żadnej przecież krzywdy nie zrobił, poza złamaniem serca.
Kraj zjeździł wzdłuż i wszerz, w końcu zaczynając wracać w rodzinne strony na święta, po kilku latach przerwy.
Nigdy nie odwrócił się od kościoła.
Po prostu nie miał na niego czasu.
Obowiązki gwiazdora były dla niego ważniejsze od obowiązków wyznawcy, ale z kilkoma osobami z rodzinnych stron utrzymywał sporadyczny kontakt.
Głównie z tymi, którzy mogli mu przynieść korzyści.
Kościołów w innych stanach szukał rzadko. Zazwyczaj w chwilach, kiedy się w życiu potknął.
Na przełomie lat 70 i 80 potknął się o Kalifornię i tam już na dłużej się osiedlił, domu się dorobił z basenem (brodzikiem bardziej), plotkowano, że żenić się będzie, najpierw z aktorką Judy, potem z pogodynką Susie.
Johnny Orlovsky, living his american dream.
Koncerny tytoniowe zbijały na nim fortunę, kilka lat zlało się w jego głowie w jeden, długi, dziki dzień. Przyjaciół miał licznych, z jedną z takich w biznes wszedł, aż druga doszła i trzecia. Trzy aniołki u progu karier, którym zapewniał ochronę i kontakty, a one mu przynosiły zyski. Wierzyły mu, bo dlaczego miałby nie, skoro - akurat w tym temacie - nie kłamał.
Gazety nie pisały o tym, że był zadłużony, bo dom i styl życia więcej go kosztował niż był w stanie ze swojej kariery wycisnąć. Potrafił się dogadać z hienami dziennikarskimi, zaoferować im barter, operował bardziej przysługami, niż dobrami materialnymi.
W Nevadzie i Kalifornii miał już opinię oszusta, w końcu szczęście się od niego odwróciło, komuś się nie spodobał, komuś podpadł, za dużo chciał z czyjegoś kasyna wyciągnąć, nawet jego czarujące zapewnienia go nie wybroniły. Jego siatka się rozrosła, może nieodpowiedniej kobiecie złożył propozycję, może była czyjąś córką. Na tym etapie nie był już pewien kto i za co pod nim dołek wykopał.
A jak trwoga to do… Lucyfera.
Miał kilka pomysłów na to, jak mógłby sobie protekcję zapewnić, jak by się tutaj z bagna wyciągnąć, ale jego umysł zbyt zestresowany i przepity nie był już tak bystry jak piętnaście lat wstecz, kiedy szkolnym był prymusem. Nie mógł tak po prostu z niczego nauczyć się lepszych zaklęć obronnych, nie mógł pstryknąć palcami, żeby przywołać chowańca, nie mógł się zapaść pod powierzchnię ziemi, żeby go nie skazano. Za to jego dziewczyny, żyły złota, eskortki, zapadły się pod ziemię bez problemu. Czy ktoś je przejął, czy uciekły w anonimowość, Johnny nie miał pojęcia.
Aresztowano go za sutenerstwo, a opinia publiczna trzęsła się z oburzenia.
Gdyby był zwykłym, szarym obywatelem, to nie miałoby nawet znaczenia. Nie on jeden się tym parał.
To były lata wzmożonego aktywizmu w obszarach sex workingu, ale nie zmieniało to faktu, że prostytucja była nielegalna.
Zrobiło się głośno i gorąco, a rzetelna rozprawa kosztuje. Rzesze oburzonych fanów domagało się sprawiedliwości, jakby był oskarżony o coś o wiele, wiele gorszego. Nie miał wątpliwości, że gdyby sprawa nie była medialna, to byłby narażony na mniejszy lincz.
W areszcie spędził cztery miesiące, po raz pierwszy w życiu czując się zupełnie gołym i bezbronnym bez swojego pentakla.
Odzyskał go dopiero po procesie, podczas którego oczyszczono go z zarzutów, co go całą (dosłownie) fortunę kosztowało, ruszenie piekła i ziemi, żeby odnaleźć kontakt do obrońcy łasego na kasę, o dostatecznie skrzywionej moralności. Musiałby pewnie na kolanach błagać brata, żeby skombinował kogoś z kościoła, gdyby nie miał swojego Cygana. Może i w miarę upływu czasu i rozwoju kariery jego i Benjamina, ich kontakty były coraz bardziej sporadyczne, ale mógł liczyć na przyjaciela, z jednej kiedyś ławki w liceum, kolejna duma placówki, człowiek po Harvardzie.
Zresztą dlaczego nie miałby mu pomóc, wypisał mu czek na taką kwotę, po której sobie człowiek przeciętny życie mógłby na nowo ułożyć.
Może i opuścił salę sądową jako wolny człowiek, ale wszystko, co mu jeszcze zostało poszło na spłatę reszty długów. Dom sprzedał za śmieszne pieniądze, aż bolało, ale po niemal piętnastu latach budowania wizerunku, kariery i fortuny, nie miał nic.
Resztki dolców, na wagony szlugów i Forda, w nienajgorszym stanie, żeby wrócić w rodzinne strony z podkulonym ogonem, bo poza rodziną nie miał nikogo.