Rozliczenie
Ekwipunek
Aktualizacje
27.10.24 Zakupy początkowe (-500 PD)
05.11.24 Osiągnięcie: Pierwszy krok, Co do słowa (+160 PD)
BENJAMIN FRANKLIN LOVELL fc. Cristiano Palmerini nazwisko matki Kelly data urodzenia 26 czerwca 1952 miejsce zamieszkania Saint Fall zawód prokurator status majątkowy zamożny stan cywilny wdowiec wzrost 195 cm waga 95 kg kolor oczu brąz kolor włosów czarny odmienność brak umiejętność sublimacja stan zdrowia kościotrupia znaki szczególne milion piegów, na prawej ręce ma wytatuowane paski, dziury na kolczyk w uszach i nosie, przekłuty sutek, znamię czarownika- półksiężyc za prawym uchem rozpoznawalność I (anonim) elementary schoolSkyline high school Paradise High edukacja wyższa Harvard- prawo (magister) moje największe marzenie to przełamać się i założyć znów rodzinę najbardziej boję się burzy, ubóstwa w wolnym czasie lubięsłuchać muzyki, biegać, sprzątać mój znak zodiaku to rak Od dziecka wiedziałem, że jestem inny. Jestem efektem ubocznym mezaliansu, jaki popełniła moja matka. Anabelle Kelly jest córką prokuratora stanowego i pisarki bestsellerów dla młodzieży. Jej rodzina, a zarazem moi dziadkowie i pradziadkowie pochodzą z Irlandii, więc moja matka rzuca się w oczy z daleka ze swoimi ognisto rudymi włosami i całym milionem piegów. Urodziła się z funduszem inwestycyjnym i miejscem na Yale, które potem wykorzystała. Generalnie była córką idealną dla moich równie idealnych dziadków, dopóki nie poznała mojego ojca. Mój ojciec to kompletnie inna para kaloszy. Jest milionowym owocem lędźwi mojej babki, która ma tyle potomstwa, że nie jestem do końca pewny, czy odnotowała jego istnienie. Wychowywał się w taborze, który wtedy jeszcze dzielnie przemierzał nowe terytoria w poszukiwaniu godnego i dobrego życia. Alfonso Lovell miał jakieś dwadzieścia lat, kiedy zobaczył Anabelle Kelly i zdecydował, że ukradnie jej serce. Jak to zrobił? To jest zagadka, której cała ludzkość nie rozwiąże, bo wiecie… moja matka jest ekstraklasą, podczas gdy mój stary ma zakaz stadionowy i nawet przez płot nie może oglądać lokalnej drużyny. O ironio, z perspektywy całego taboru to mój ojciec popełnił kardynalny błąd i ogromne nieszczęście wychodząc za “gadzia”, czyli nie-Cygana. Pardon, Roma. Moja matka była jednak zdeterminowana, żeby z nim być i zrobiła wszystko, żeby stać się Romką. Można wręcz powiedzieć, że jest bardziej romska, niż cały ten zasrany tabor. To sprowadza się do tego, że wiedziałam, że jestem inny, bo to było po prostu widać. Mam ciemne kręcone włosy, ale całe milion piegów odziedziczonych po matce. Moja skóra jest ciemniejsza, ale nie tak ciemna jak u rówieśników z taboru. Mam tylko jednego brata, bo na szczęście w kwestii planowania potomstwa wygrał rozsądek wpojony przez moich ukochanych dziadków od strony matki. No i też mój mózg nie działa jak powinien. Zorientowałem się jako dzieciak, że mam duży problem z lustrami, a konkretniej- z zawartością luster. Widzę w nich tylko trupy, a raczej kości, które robactwo zdążyło obrać z mięsa. Spędziłem z tego powodu niedorzecznie dużo czasu z psychiatrami wszelkiej maści, żeby nie skrzywiło mnie to bardziej, cokolwiek to znaczy. I też- nie wiem, czy się udało. Na pewno nauczyłem się z tym żyć. Wypracowałem całą masę nawyków, które pozwalają mi przetrwać. Większość tych nawyków związana jest z częstym myciem twarzy i czesaniem włosów, bo nigdy nie wiem sam, jak wyglądam, a głupio by było chodzić z brudnym ryjem czy poczochraną głową. I lustra mi nie przeszkadzają. Owszem, czuję przy nich dreszcz na plecach, ale ten dreszcz jest jak stary dobry przyjaciel, który przypomina mi, że wciąż żyję i ciągle jestem trochę zjebany. Wychowałem się w taborze, który osiadł już na stałe tuż koło lasu w Cripple Rock. Był to porządny tabor, w którym wszyscy, jak jeden mąż, czcili Lucyfera i stawiali się regularnie w kościele. Od dziecka karmiono mnie zasadami, żebym wyrósł na prawdziwego Roma i zmazał grzech mojego ojca, który wpuścił do tego “cudownego świata” gadzię. Ojciec mówił do mnie tylko po romsku, wieczorami miałem obowiązkowe lekcje gry na skrzypcach, a co soboty musiałem siedzieć i uczyć się jak wróżyć ze wszystkiego, z czego da się wróżyć. Ojciec uczył mnie też jak być dobrym i szczerym Romem dla wszystkich braci w taborze, a skończonym dziadem dla całej reszty. Nauczył mnie jak kłamać ludziom prosto w oczy albo jak wyciągać im portfele z kieszeni jednocześnie prowadząc luźną rozmowę. No i co najważniejsze- od zawsze wykładał mi teorię sublimacji. To on nauczył mnie sztuki perswazji, bo zawsze łatwiej jeśli ktoś dobrowolnie odda ci portfel niż wyciągać mu go z kieszeni. Musiałem też bić się z rówieśnikami, żeby umieć się bić i obronić, bo “kto wie co się może w życiu przydać”. W tym samym czasie państwo Kelly walczyli zażarcie o kontakty ze mną (z czasem też o kontakty z moim młodszym o 10 lat bratem, Archibaldem), ale moja matka tak bardzo chciała być Romką, że odcinała się od swoich gadzich rodziców. Nie znałem innego życia. W taborze było wystarczająco dużo dzieci w moim i podobnym wieku, żeby całe swoje życie społeczne osadzić właśnie w granicach taboru. Jak miałem sześć lat, to swoją magię okazałem przypadkowym podpaleniem naszego czarnego kota, o wdzięcznym imieniu Mruczek. Do dziś męczą mnie z tego powodu wyrzuty sumienia, bo to był naprawdę dobry kot. Kochany kot. Tylko wtedy próbował zwędzić mi kanapkę z talerza i poczułem w sobie niepohamowaną złość. Chwila moment i pchlarz stał w płomieniach, a ojciec gasił go swoimi wielkimi łapskami. W ramach kary i zadośćuczynienia do końca jego kociego życia musiałem go smarować maścią. Najpierw na oparzenia, a potem kremikiem, żeby jego delikatna skóra go nie bolała. Mruczek przeżył godziwie dziewiętnaście lat po tym incydencie. Płakałem jak dziecko, jak w końcu odszedł za tęczowy most. Wróćmy jednak do mojej histori... Przestałem chcieć być Romem jak miałem 15 lat. Każdy tabor ma to do siebie, że ma swoją starszyznę, która wpieprza się w życie ludzi, którzy mają jeszcze jakieś życie, a oni są już za starzy, żeby mieć ten przywilej planowania własnej przyszłości i głowę, która podejmuje wszelkie decyzje po konsultacji ze wspomnianą starszyzną. Głową naszego taboru był Dziani Căldăraru, który znany był ze swojego dobrego serca i dość łagodnego usposobienia. Miał dość liczną rodzinę, ale kiedy ktoś podrzucił do taboru niemowlę, zaopiekował się nim. A raczej nią, bo to była dziewczynka. Dziani chciał w ten sposób udowodnić swoim ludziom, że jest człowiekiem dobrym i wszyscy powinni być tak dobrzy jak on. Tym jednym ruchem podniósł sobie punkty szacunku wśród swoich do maksymalnych wartości. Był naszym cygańskim aniołem, ojcem tysiąclecia. Oczywiście, ja tego nie pamiętam, bo dziewczynka była młodsza ode mnie zaledwie o rok, więc była w moim życiu od zawsze. Miała na imię Skye i była posiadaczką najbardziej błękitnych oczu na świecie, a jej jasne włosy odbijały promienie słoneczne jakby były ze złota. Działała na mnie jak magnes. Zawsze trzymałem się blisko niej, żeby dokładnie słyszeć, jak śmieje się z moich mało wysublimowanych żartów. Zawsze nosiłem jej plecak do szkoły i ze szkoły, słuchałem z przejęciem jak opowiadała o tym co przeczytała i bujałem ją na huśtawce, najwyżej jak się da. A potem przestaliśmy być dziećmi, a zaczęliśmy być nastolatkami, które mają hormony. Dlatego kiedy mój głos przeszedł mutację miałem spotkanie z Dzianim Căldăraru we własnej osobie, który za pomocą mało wysublimowanego katalogu gróźb próbował mi wytłumaczyć, że mam się trzymać z dala od jego złotowłosej córki. W mojej chorej głowie to brzmiało jak zaproszenie. Wiedziałem, że podobam się Skye, tak samo jak ona podobała się mnie. Nie trzeba było do tego wybitnego geniuszu, biorąc pod uwagę ilość czasu i uwagi, którą poświęcaliśmy sobie nawzajem. Miałem piętnaście lat, kiedy wiedziałem, że nie wytrzymam dłużej, jeśli nie posmakuję jej ust. Możliwe, że moje zachłanne łapy znalazły się na jej tyłku, podczas gdy równie zachłanne usta sprawdzały miękkość jej warg. Świadkiem tego przedstawienia okazała się być starszyzna, która w wozie obok omawiała plany na przyszłość. I nagle planem na przyszłość okazał się ożenek. Mój ojciec wpadł w dziką ekstazę, że mam poślubić córkę wodza, podczas gdy rzeczony wódz wpadł w najprawdziwszą wściekłość, bo przecież nawet nie byłem pełnoprawnym Romem. Ona była biała jak płatek śniegu, więc efekty tego związku będą zbyt jasne, żeby Dziani mógł na to patrzeć ze spokojem ducha. Starszyzna była jednak w tej kwestii jednogłośna, co sprawiało, że cała reszta miała gówno do gadania. I co z tego, że miałem piętnaście lat, a ona czternaście. W ślubie cygańskim jeśli rodzice chcą, to nawet czterolatki mogą sobie obiecywać dozgonną miłość. W papierach zaktualizuje się to później. I chociaż miałem niezdrową obsesję na punkcie Skye, nie zmieniało to faktu, że byłem absolutnie wściekły i nie chciałem się bawić w to cudowne romskie życie, które za mnie kreowano. W noc poślubną, zamiast całować nowo nabytą żonę, szukałem papieru, żeby napisać list do rodziców matki i odnowić z nimi kontakt. Wiedziałem, że pieniądze nie są dla nich problemem, a dla mnie mogą być ucieczką do innego życia. Pieniądze, koneksje i wiedza. Tylko że nikomu w obozie o tym nie powiedziałem. W międzyczasie grzecznie chodziłem na zajęcia w szkółce kościelnej, przyjąłem chrzest w wieku szesnastu lat i całowałem w myślach co rano stópki Lucyfera i Lilith, bo takie wartości wpoiła mi moja matka, o której ojciec zwykł pieszczotliwie mawiać, że jest strasznie świętojebliwa, choć sam też głęboko wierzył, choć nie zwykł tym tak epatować jak mamusia. Matka nauczyła mnie, żebym zawsze miał w spodniach wszytą kieszonkę na mój pentakl, bo nawet jak mnie złapią na kradzieży (a do tej ścieżki kariery szykował mnie nie świętojebliwy ojciec) to przynajmniej będę miał bezpieczną dupę. Mama chciała, żebym został pewnego dnia arcybiskupem i próbowała mnie do tego zachęcić faktem, że w kościele wszyscy są czyści. I nie powiem, działało to na mnie niezwykle kusząco, bo uwielbiałem czystość i porządek. Wciąż uwielbiam. Pedantycznie czczę czystość. Wygrało jednak prawo, albowiem dziadek sobie tego zażyczył. A on miał pieniądze, więc mógł stawiać mi wszelakie roszczenia. Szkółkę kościelną wspominam całkiem nieźle. Poznałem tam kilka osób, które nie nabijały się z mojego cygańskiego pochodzenia i nie prosiło o tanie wróżby z ręki. A musicie wiedzieć, że niczym bardziej na świecie nie gardzę jak wróżeniem z ręki. Magia wariacyjna interesowała mnie najbardziej. Prowadzący zajęcia całkowicie kupił mnie informacją, że za pomocą magii wariacyjnej mogę zmienić kolor i strukturę swoich włosów. Więc uczyłem się dzielnie, aż dotarłem do przełbysku racjonalności i zdałem sobie sprawę z faktu, że nawet nie zobaczę efektów w lustrze. Na szczęście nauczyciel przedstawił wachlarz innych możliwości, ktore odblokowywała ta dziedzina magii. Jedną z nich była sublimacja. Nauka sublimacji była jedyną rzeczą w taborze, której chciałem się szczerze i prawdziwie nauczyć. Najpierw godzinami studiowałem książki o teorii, później wykłady teoretyczne prowadził mój ojciec i dziadek. Wszystko nabrało większego sensu po lekcjach magii wariacyjnej w szkółce kościelnej. Byłem w przedostatniej klasie liceum, kiedy teorię zaczęliśmy przenosić na praktykę. Początkowo myślałem butnie, że wszystko powinno pójść gładko, skoro teoretycznie wszystko na ten temat wiedziałem. Nie mógłbym być bardziej naiwny. Każde kolejne podejście było nową walką z własną siłą woli i umiejętnościami. Przez rok nie było specjalnych fajerwerków. A przecież tak strasznie chciałem. Potrzebowałem sublimacji. Potrzebowałem na chwilę zniknąć ze świata, żeby odpocząć. Wydawało mi się to najbardziej kuszącą opcją. Zniknięcie. No i oczywiście chciałem się przetransformować, żeby włamać się do przyczep Starszyzny i sprawdzić czy nie mają tam jakichś świerszczyków, czy innych niegodnych Starszyzny przedmiotów. Zawsze byłem ciekawski. Pierwsze przemiany w mgłę wyszły mi dopiero w połowie ostatniego roku pobytu w Saint Fall przed studiami. Potem na studiach kontynuowałem coraz to nowe podejścia pod okiem nowego nauczyciela, który jednocześnie wykładał w Tajnych Kompletach, na które nigdy oficjalnie nie dotarłem. A szkoda. Nowy nauczyciel był starym znajomym mojego ojca i dlatego zgodził się mi pomóc. Za każdym razem kiedy pytał, po co mi to, odpowiadałem, że chcę sprawdzić katalog dziewcząt w żeńskim akademiku, co wzbudzało jego rechot. Kiedy w końcu udało mi się opanować tę niełatwą sztukę, byłem już bliżej końca studiów niż początku. I oczywiście wybrałem się na przegląd żeńskich dormitoriów i wtedy to dowiedziałem się, że na Wielkiej Loterii Cygańskich Żon wygrałem nagrodę główną, bo moja żona była niespotykanie piękna. Gdyby jednak nie pomoc starego pana Browna, który uzupełnił mi braki wiedzowe w magii wariacyjnej, nigdy bym się tego nie dowiedział. Wiedziałem, czego w życiu chcę, więc spędziłem niedorzecznie dużo czasu na podniesienie swoich wyników w nauce w „zwykłej” szkole, bo byłem pewny, że chcę studiować na uniwersytecie z najwyższej półki. Ivy League wymagało idealnych wyników w nauce, a to wiązało się z czasem. Do tego dochodziły zajęcia w szkółce kościelnej i te zbędne lekcje gry na skrzypcach i wróżbiarstwa. Wróżby olałem najszybciej, co odbiło się na Skye i tym, że musiała wysłuchiwać o tym, jakiego ma gównianego męża. Byłem jednak zbyt skupiony na ewakuacji z taboru, żeby przejmować się należycie jej uczuciami. Jedyne czego chciałem się nauczyć przed odejściem to sublimacja. Mój ojciec był wybitny w tej kwestii i co rano wstawałem dwie godziny wcześniej, żeby razem z nim poćwiczyć, zanim pójdzie „do roboty”, o ile kradzież na akord można nazwać robotą. Dostałem się na Harvard w pierwszym możliwym terminie, dzięki temu, że mój dziadek skończył Harvard i wysmarował cudowny list o tym, że jestem wyjątkowym człowiekiem, który zasługuje na tę szansę. Na pewno pomogły też wysokie wyniki z egzaminów i cała teczka listów poświadczających moje zdeterminowanie i chęć rozwoju. Fakt, że musiałem wpisać w formularz, że jestem ubogim Cyganem, też nie zaszkodził. Najpewniej jednak zaintrygował Harvard fakt, że prokurator stanu Nowy Jork ma wnuczka Cygana, który jest ubogi, a jednak nie aplikuje o stypendia. Nie musiałem. Dziadek z babcią wszystko pokryli. Byli przeszczęśliwi kiedy się dostałem, a wpadli w prawdziwą ekstazę kiedy wynajmowali mi mieszkanie tuż przy kampusie za jakąś bajońską sumę, o którą bałem się zapytać. Byli tak szczęśliwi, że mamy kontakt, że zaoferowali nawet opłacenie studiów mojej żonie. Szkoda, że ona nigdy się o tym nie dowiedziała. Wszystkim sprzedałem wspaniałą historię o swoim stypendium i wiązaniu końca z końcem. Moi rodzice nigdy nie dowiedzieli się, że za ich plecami odnowiłem kontakt z dziadkami i zacząłem grać rolę idealnego wnuka i białego chłopca. Żona, Skye, nie była zachwycona tym, że wyjeżdżam i zostawiam ją w domu. Żeby zamknąć na chwilę niekończącą się litanię wyrzutów, dałem jej to, czego chciała, czyli ją zapłodniłem. Wysoce chujowy ruch, wiem. Musiałem jednak kupić sobie pięć lat spokoju na skończenie studiów. Szczęśliwa żona zamieniła się w spokojny inkubator, z którego wyszedł nasz syn- Jupiter. I o ile rola męża nigdy specjalnie mnie nie fascynowała, tak strasznie podekscytowała mnie wizja bycia ojcem, co zrozumiałem w chwili, kiedy trzymałem młodego na rękach i patrzył na mnie błękitnymi oczętami, które dostał w spadku po matce. Na giełdzie moich uczuć akcje należące do Skye radykalnie wzrosły, za to, że dała mi idealnego syna, a Jupiter stał się sensem mojego istnienia. Nowa dawka motywacji do pracy i nauki, do wielkiej kariery pana mecenasa. Zamierzałem być najlepszym adwokatem, jakiego świat widział, tę wizję sprzedałem też całemu taborowi, a przede wszystkim teściowi, któremu przydałby się dobry adwokat, żeby oddalić wszystkie powracające zarzuty o kradzieże i włamania. Kłamałem jak z nut, że muszę zrobić magisterkę, żeby godnie bronić jego i jego najbliższych, choć wcale nie zamierzałem się aż tak poświęcać. Prawdę mówiąc, chciałem wielkiej kariery, ale niekoniecznie w służbie mojego teścia. Byłem dla niego miły tylko i wyłącznie ze względu na moją żonę i fakt, że zależało jej na dobrej relacji ze swoimi bliskimi. Nie byłem dla niej chujem. Była ofiarą cygańskich zwyczajów tak samo jak ja, a jedne co mogłem zrobić to je uszanować i się nią zaopiekować. Jeśli zaś chodzi o moją edukację, to chciałem być najlepszy, więc chodziłem na zajęcia z aktorstwa, a że nie mogłem tak jak inni szlifować swoich umiejętności przed lustrem, to kłamałem koleżankom z roku, że wyglądają pięknie. O kłamaniu kolegom nie wspomnę, bo niektórzy wciąż wołają na mnie Frederick i nikt na Harvardzie nie wie, że spędziłem dzieciństwo w zasranym taborze. Umiejętności perswazji praktykowałem regularnie na własnej żonie. Regularnie przekonywałem ją do własnych pomysłów wmawiając jej, że należą do niej samej. Byłem na czwartym roku i Skye bardzo chciała do mnie dołączyć w Cambridge, więc znów zrobiłem numer z zapłodnieniem. Wiedziała, że nie da rady sama z dwójką dzieci, podczas gdy ja będę na niekończącym maratonie nauki, więc została w domu z rodziną. Urodziła Lunę, zakochałem się w córce jeszcze bardziej niż w synu, a kiedy tylko skończyłem studia, wróciłem do Saint Fall, kupiłem nam niewielki dom w Maywater (a raczej- dziadkowie kupili w nagrodę za skończenie Harvardu) i zaczęliśmy żyć już jak normalni dorośli ludzie. Ja zarabiałem grosze na stażu w podrzędnej kancelarii prawnej, Skye zajmowała się dziećmi, ale byliśmy szczęśliwi. Życie było dobre, Jupiter i Luna rośli jak na drożdżach, Skye rozważała nawet pójście na studia, żeby zająć się swoją ukochaną astronomią. Namawiałem ją do tego gorliwie, choć przecież jako Cyganka powinna zostać w domu i rodzić mi dzieci. Wychodziłem z założenia, że już wywiązała się z tego obowiązku i powinna poznać świat. Była zdecydowanie za mądra na czytanie dzieciom bajek o Puszku Okruszku po raz milionowy. Wszystko zmieniło się kiedy miałem 28 lat. Wyszedłem do pracy tuż po tym jak zrobiłem śniadanie dla dzieci i żony, o ile jajczaną breję z tostami można nazwać pełnoprawnym śniadaniem. Córka przyniosła do domu jakąś nową zarazę z przedszkola, którą sprzedała starszemu bratu, więc oboje zostali z matką w domu. Dokładnie trzy godziny po wyjściu z domu dostałem informację, że nasz dom wybuchł. Tak po prostu. Przyczyną był gaz. Skye, Jupiter i Luna zginęli na miejscu. Straciłem swoją rodzinę, a świat stracił swoje kolory i smaki. Wszystko stało się nijakie i bezsensowne. Nie mogłem sobie wyobrazić życia bez Skye, która była w nim od zawsze. Była po to, żeby dzielnie tłumaczyć mi, jak wyglądam każdego dnia, bo lustro nie przynosiło odpowiedzi na to prozaiczne pytanie. Dzieci były centrum mojego prywatnego wszechświata, który eksplodował równie mocno co chałupa. Po dość przejmującym pogrzebie, który odbył się bez grama romskich tradycji (bo skoro nie było już Skye, to nic mnie z nimi nie trzymało), wyjechałem do Nowego Jorku, szukać pocieszenia u dziadków. Oni wysłali mnie na terapię, dziadek załatwił mi staż w prokuraturze, a ja… żyłem w bolesnej nicości. Nic tak nie bolało jak strata dzieci. Nic tak nie boli. To ból, z którym nauczyłem się już żyć. Niewątpliwie też, zmieniło to moje przekonania. Nie chciałem już bronić zasranych kleptomanów i innych naciągaczy, wręcz przeciwnie. Chciałem złapać ich wszystkich i pozamykać w pomieszczeniach bez okien. Praca stała się sensem życia, jedynym co mi pozostało. Z obrony przeszedłem do ataku, pracując po 15 godzin dziennie, bo przecież nikt na mnie nie czekał. Prawie nikt. Terapeutka czekała, gotowa wysłuchać moich wynurzeń o tym, że nie mogę oddychać bez bólu. Kiedy zmarła babcia, na te otwarte rany ktoś posypał sól. Jej testament jasno świadczył o tym, że pieniądze mogę skreślić ze swojej listy zmartwień, ale jeśli mam być szczery- nigdy na tej liście zmartwień nie były. Chciałem być po prostu białym chłopcem, z białą rodziną, w białym domku i z piękną karierą. Pieniądze nie były istotne, nawet jeśli przelew z ubezpieczalni miał bardzo dużo zer po piątce. Pieniądze nie mogą wskrzesić zmarłych. A część mnie umarła wraz z moimi najbliższymi. Stałem się bezwzględnym skurwysynem, gotowym grzebać w każdej gównianej sprawie, żeby dopuścić do głosu sprawiedliwość. W Nowym Jorku odbyłem wszystkie staże, byłem bardzo dobrym młodszym prokuratorem, ale nie odnalazłem w tym satysfakcji. Przygodny seks też nie przyniósł satysfakcji, kupienie motoru też nie. Przekłucie sobie nosa i ucha i sutka też nie. Tatuaże też okazały się pudłem. Zacząłem na siłowni podnosić ciężary, żeby wyrobić sobie sześciopak i biegać jak kurczak bez głowy po dzielnicy, ale wysiłek fizyczny nie okazał się lekarstwem na moje złamane serce. Nowy Jork mi nie służył. Za duże miasto, za duże tempo życia, wszyscy biegli przed siebie, a ja nie miałem już dokąd biec i dlaczego. Kupiłem więc mieszkanko w Saint Fall i wróciłem. Dzięki mojemu doświadczeniu dostałem robotę prokuratora średniego szczebla i zacząłem od przejrzenia akt spraw moich dawnych przyjaciół z taboru. Dziani chciałby teraz zobaczyć moją głowę oddzieloną od reszty ciała, bo twierdzi, że sprowadziłem zgubę na jego córkę, a teraz dziesiątkuję jego ludzi. I o dziwo ta przepychanka z byłym teściem daje mi jakąś satysfakcję, więc się jej trzymam. Nic innego mi już nie pozostało. |
Witaj w piekle!I pamiętaj... Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj. Sprawdzający: Judith Carter |