Witaj,
Joel Flemming
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 178
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 17
TALENTY : 10
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t2448-joel-flemming
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t2458-joel-flemming#37188
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t2456-poczta-joela-flemminga
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/
BANK : https://www.dieacnocte.com/t2457-rachunek-bankowy-joel-flemming#37185
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 4
SIŁA WOLI : 8
PŻ : 178
CHARYZMA : 1
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 17
TALENTY : 10
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t2448-joel-flemming
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t2458-joel-flemming#37188
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t2456-poczta-joela-flemminga
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/
BANK : https://www.dieacnocte.com/t2457-rachunek-bankowy-joel-flemming#37185

Joel Flemming

fc. Alexander Ludwig





 
nazwisko matki Watts
data urodzenia 11.04.1953 r.
miejsce zamieszkania Cripple Rock
zawód ratownik specjalista w szpitalu im. Sary Madigan, twórca ceramiki
status majątkowy przeciętny
stan cywilny żonaty
wzrost 185 cm
waga 88 kg
kolor oczu niebieskie
kolor włosów blond
odmienność ---
umiejętność ---
stan zdrowia zdrowy
znaki szczególne tatuaże, znamię w kształcie pióra na lewej łydce


magia natury: 0 (I)
magia iluzji: 0 (I)
magia powstania: 4 (I)
magia odpychania: 0 (I)
magia anatomiczna: 20 (III)
magia wariacyjna: 0 (I)
siła woli: 8 (II)
zatrucie magiczne: 2

sprawność: 10
rzeźba: II (6)
szybkość: I (1)
udźwig: I (1)
pływanie: I (1)
walka wręcz: I (1)
charyzma: 1
perswazja: I (1)
wiedza: 17
magicyna: III (15)
łacina: I (1)
zoologia: I (1)

talenty: 10
zręczność dłoni: II (6)
percepcja: I (1)
prawo jazdy: I (1)
voodoo: I (1)
ceramika: I (1)
reszta: 0



rozpoznawalność I (Anonim)
elementary schoolBig Pine
high school Paradise High
edukacja wyższa tajne komplety, magicyna w stopniu biegłego
moje największe marzenie toodwiedzić wszystkie parki narodowe w Stanach
najbardziej boję się utraty dzieci
w wolnym czasie lubiętoczyć ceramikę, włóczyć się po leśnych ostępach, chodzić na siłownię
mój znak zodiaku to baran



Moje dzieciństwo można by nazwać do bólu wręcz nudnym, chociaż w przeciętności w pewnych obszarach życia nie ma przecież nic złego. Dorastając, byłem jednym z trójki dzieciaków, starszym bratem dla pierdołowatego braciszka i siostry, która świata nie widziała poza konikami oglądanymi za płotem u sąsiadów. Było mi dobrze z nimi i naszymi rodzicami w Wallow – wtedy nie przejmowałem się tym, że wszędzie było daleko, bo miałem pola, po których mogłem się włóczyć, piaskownicę, gdzie pomagałem okolicznymi dziaciakom stawiać pierwsze babki i zwierzaki, do których mnie ciągnęło. Fakt, były to tylko krowy, owce i inne typowo gospodarskie gatunki, ale pozwoliły mi stosunkowo szybko zrozumieć, że chyba chciałem związać swoją przyszłość z opieką nad zwierzętami. Wiara ta tylko umacniała się, kiedy pierwszy przejaw mojej magii uniósł biedną jałówkę sąsiadów w powietrze i zmienił kolor jej futra na wściekły róż. Rodzice powtarzali z uśmiechami, że mam jeszcze czas, ale ja wiedziałem swoje. Szybko też uznałem, że gospodarskie zwierzęta są nudne, ale magiczne stwory? Praca w rezerwacie to byłoby coś. Byłem młody i szalenie naiwny – ale czego się spodziewać po dziecku, które nie doświadczyło jeszcze w życiu większych trudności niż wdepnięcie w krowi placek ukryty gdzieś w trawie.

Pierwszym zetknięciem z niesprawiedliwością świata i kaprysami losu była śmierć rodziców dziewczyny, która włóczyła się ze mną i innymi dzieciakami po polach. Pamiętam szok, jaki poczułem, gdy dowiedziałem się o wypadku samochodowym i o tym, że została teraz sama z bratem. Pamiętam strach o to, że i moi rodzice mogą nagle zniknąć. Budzenie się w nocy i sprawdzanie, czy wciąż oddychają – oni i moje rodzeństwo. Chociaż wyjechała z bratem z Wallow, Claire zaczęła być częstym gościem w naszym domu – chodziliśmy do tej samej niemagicznej szkoły, a mój tata zabierał ją razem z nami po lekcjach, kiedy jej brat pracował. Byliśmy równolatkami, ale wziąłem sobie za punkt honoru otaczać ją opieką tak samo jak moją siostrę i brata – miała własnego, starszego i zaradnego, ale przecież nie był przy niej cały czas, a mi... Cóż. Było mi małej Claire Finnegan zwyczajnie szkoda.
Wcześniej, w większej grupie rówieśników, nie zwracałem na nią szczególnej uwagi, ale niejako zmuszony do dzielenia przestrzeni w moim domu rodzinnym, zacząłem zauważać, że mieliśmy wiele wspólnego. Była w nas ta sama potrzeba szwędania i eksplorowania. Ta sama wrażliwość na zwierzęta. Lubiłem jej zmyślone historyjki, szybko ucząc się specyficznych tików, kiedy kłamała – zabawnie było obserwować, jak równieśnicy w szkole niemagicznej i magicznej dawali się jej nabierać. Czasem podpowiadałem jej, jakie jeszcze kity mogłaby im wciskać – a potem biłem się w jej imieniu, gdy temu czy innemu oczy świeciły się do wymierzania sprawiedliwości, gdy zorientowali się, że zostali wpuszczeni w maliny. Nie jestem pewien, kiedy dokładnie się to stało, ale w którymś momencie przestałem w niej widzieć przyszywaną siostrę, a bardziej ładną, bystrą dziewczynę. Może nieco dziwaczną, ale w sposób, który mówił do moich własnych zwichrowań.

Regularnie chodziłem do szkółki kościelnej wraz z rodzeństwem, Claire i paczką, jaką stworzyliśmy w Paradise High z innymi magicznymi dzieciakami. Próbowałem do niej wciągnąć Claire, ale z niezrozumiałego dla mnie powodu nie przepadała za ich towarzystwem – wtedy jeszcze nie znałem rozmiarów do jakich potrafiła rozrastać się jej zazdrość. Nie przeszkadzało mi to raz uczyć się z nią a raz z nimi, podobnie jak bawić się, czy pić za szkolnym boiskiem tak jak robili to inni w naszym wieku. Uczyłem się wystarczająco dobrze, by rodzice byli ze mnie zadowoleni, szczególnie zwracając uwagę na przedmioty, które mogły mi pomóc zostać opiekunem w rezerwacie – nie zrezygnowałem z tego planu. Kiedy tylko było to legalne, zrobiłem prawo jazdy, by odciążyć rodziców w wożeniu mnie i rodzeństwa z Wallow do szkoły. Pierwszy weekend po zdaniu egzaminu pożyczyłem od ojca auto, pojechałem po Claire i zabrałem ją na wycieczkę po okolicznych wsiach – to na jednym z postoi odważyłem się ją pocałować. Od dawna chciałem to zrobić, chociaż przy mojej paczce i rodzeństwie wywracałem oczami na złośliwe sugestie, że podobała mi się mała kaczka-dziwaczka. Potem już tego nie robiłem, mocno trzymając ją tylko za rękę.

Wszystko wydawało się bardzo proste. Jak każdy magiczny dzieciak zostałem ochrzczony, wiedziałem też, czego chcę po szkole. Miałem dziewczynę, przyjaciół i trochę marzeń, które nie były zbyt wielkie, by wydawać się nieosiągalnymi - aż ostatniego lata przed egzaminami przydarzyło mi się coś rodem z tanich horrorów.
Do vana, który wynajęliśmy na wyjazd z przyjaciółmi, włamał się podpity koleś z bronią. Spanikowaliśmy. Jak byśmy nie mogli? Wciąż byliśmy tylko dzieciakami – magicznymi, to fakt, ale tylko dzieciakami. Nie wiedzieliśmy, jak się zachować tak, by nikt nie ucierpiał. Nie za dobrze pamiętam, co się stało z tamtym facetem, ale pamiętam Josha, jednego z nas – zwierzęcopodobnego, który w całym tym stresie zaczął się niekontrolowanie przemieniać. Powinienem wiedzieć lepiej – w końcu Claire nauczyła mnie wiele o tej odmienności po tym, jak pierwszy raz zobaczyłem jej pióra – ale dałem się zatruć panice pozostałych. Pamiętam, że przydusiliśmy Josha do podłogi vana, a kiedy się odsunęliśmy, już nie oddychał.
Pamiętam pustkę, niedowierzanie, wyrzuty sumienia. Zamiecenie całej sprawy pod dywan przez rodzica jednego z nas, zrzucenie winy na włamywacza.
Moja własna bezradność w obliczu tego, co się stało, sprawiła, że gwałtownie zmieniłem kierunek studiów, na które chciałem pójść – już nie zoologia, a magicyna. Nie moje marzenia, a ratowanie ludzi, żeby zadośćuczynić chociaż ułamkowi winy, jaka na mnie spoczywała.
Odsunęliśmy się od siebie, ja i wszyscy w mojej paczce, po tym co się stało. Chyba zwyczajnie nie mogliśmy na siebie patrzeć, wiedząc, co zrobiliśmy.

Po szkole wziąłem z Claire szybki ślub i wprowadziliśmy się do zaniedbanego, ale taniego domu w Cripple Rock, jaki doprowadziliśmy do lepszego stanu dzięki pracy własnych rąk i pomocy mojego ojca, który zawsze lubił majsterkować. Zacząłem studiować magicynę na Tajnych Kompletach z myślą, że zostanę ratownikiem – nie medykiem grzejącym dupę w socjalnym, a kimś kto mógł pierwszy pomóc pacjentowi. Być tym który zrobi różnicę między życiem i śmiercią. Brałem sobie to zadanie do serca, gnębiony nieprzemijającymi wyrzutami sumienia, jakie często spędzały mi sen z powiek. Z czasem nauczyłem się je wyciszać, ale z początku były główną silą pchającą mnie do wytężonej nauki. Równolegle ze studiami zacząłem poważniej pracować nad tężyzną fizyczną – bo co by ze mnie był za ratownik, jeśli nie mógłbym wynieść poszkodowanego z miejsca wypadku? Znajomy trener ustawił mi plan treningów, którego się grzecznie trzymałem. Między nauką i wizytami na siłowni, zacząłem mieć bardzo mało czasu dla żony i domu – Claire tego nie rozumiała. Pracowała w cukierni, w określonych godzinach i naturalnym dla niej było, że po pracy chciałaby spędzać czas razem, a nie patrząc jak ślęczę nad kolejnym tomem, wkuwając łacinę czy anatomię. Dużo się kłóciliśmy. Za dużo. Pełno w tym było zawiedzionych oczekiwań z obu stron, aż w przypływie emocji podjęliśmy decyzję o rozwodzie. Miałem dość słuchania o tym, że nigdy nie stawiam jej na pierwszym miejscu i że wszystkie moje książki powinna spalić w piecu. Może miała trochę racji, ale nie zamierzałem jej tego przyznać. Byłem rozżalony i wściekły.
To ja wyprowadziłem się z naszego wspólnego domu.

Jessie, jedna z moich przyjaciółek ze szkolnej paczki, nie pozwoliła mi za długo kisić się z powrotem w domu rodzinnym i pławić w żalu. Przypomniała, że sam, bez Claire, wciąż jestem coś wart i że może – tylko może – powinienem pomyśleć o zrobieniu czegoś dla siebie, skoro poświęciłem już wymarzony zawód. Chyba nie spodziewała się, że pójdę na warsztaty z ceramiki – wielki chłop o naprawdę wrednym wyrazie twarzy, jeśli się akurat nie uśmiechałem. Babranie się w glinie relaksowało mnie bardziej, niż bym przypuszczał, dawało ujście dla nerwowej energii – pozwalało też ćwiczyć precyzję w dłoniach, ale to miałem docenić później.
Na Mię – znajomą ze szkoły, dziewczynę pochodzącą z bogatego domu – natknąłem się znów przypadkiem, na korytarzach uniwersytetu. Nie było nam wcześniej po drodze, bo bardzo nachalnie próbowała się ze mną umówić, ale teraz wydawała się bardziej wyważona. Rozsądna. Powoli kończyła prawo, zamierzała tak jak jej rodzice pracować w kancelarii u Veritych. Reszta poszła bardzo szybko. W niecały rok wzięliśmy ślub, oparty w dużej mierze na umowie – ja będą grał rolę przykładnego męża, dbał o nią i wspierał, a ona da mi dzieci i będzie żoną, którą warto chwalić się w towarzystwie. Chciałem wrócić do normalności. Potrzebowałem tego.

Kupiliśmy dom w Cripple Rock – Mia powiedziała mi wprost, że chce mieć okazje pokazywać Claire, co straciła, a ja nie zamierzałem jej w tym przeszkadzać. Z błyskiem w oku powiedziałem tylko, żeby robiła to jak najczęściej. Skończyłem magicynę w stopniu praktyka, kiedy Mia była już w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem, od razu też zamierzałem kontynuować naukę w stopniu biegłego, robiąc równolegle rezydenturę w szpitalu im. Sary Madigan. Miało to zwyczajnie najwięcej sensu, a Mia w przeciwieństwie do Claire, zachęcała mnie, żebym się uczył. Wspierała moje ambicje, bo sama nie była aż tak bardzo inna. Nie kochałem jej, ale byłem za to wdzięczny.
Ucząc się i pracując, staraliśmy się podzielić opieką nad dzieckiem na tyle, na ile mogliśmy, ale często korzystaliśmy z pomocy rodziców i opiekunek. Nie było to idealne rozwiązanie, ale Mia była bardzo praktyczną osobą, mimo swojego emocjonalnego podejścia do pewnych kwestii – mogłem z nią dyskutować i dochodzić do konstruktywnych wniosków, bo nawet kiedy unosiłem się gniewem, potrafiła go ostudzić paroma celnymi uwagami. Działaliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna.

Chociaż ratownictwo nie było moim marzeniem a ścieżką, jaką obrałem przez wyrzuty sumienia, okazało się być bardzo satysfakcjonującą dziedziną. Chociaż papierkowej robotę, którą zwalano na każdego rezydenta, trudno było nazwać podniecającą, wynagradzał mi to czas spędzany przy pacjentach i w terenie. Szczególnie ten w terenie, gdzie szybko zacząłem naturalnie kierować poczynaniami mniej zdecydowanych rezydentów, skracając czas reakcji – a jak się okazało, byłem dobry w pracy pod presją i nie traciłem głowy. Jeśli popełniałem jakieś błędy, nie robiły nikomu większej krzywdy. Spędzałem w szpitalu długie godziny, co w połączeniu z zajęciami na stopień biegłego sprawiło, że do domu wracałem w pewnym momencie właściwie tylko po to, by spać. Parę razy pokłóciliśmy się o to z Mią, ale tym razem nie skończyło się rozwodem, a kompromisem – miałem w określone dni nie brać nadgodzin i zrobić coś dla córki. Przyprowadziłem więc do domu oswojoną kołysankę, która pomagała w usypianiu niemowlaka.

Uzyskałem stopień biegłego z magicyny i niemal w tym samym czasie ukończyłem rezydenturę w szpitalu Sary Madigan. Zaraz po studiach zostałem tam na etacie, jako ratownik specjalista. Wreszcie nie byłem rozdarty między uniwersytetem, szpitalem i domem, mogąc poświęcić rodzinie więcej czasu, co też zresztą chętnie robiłem, starając się nie brać tylu nadgodzin, zwolnić trochę po bardzo intensywnych latach nauki. Wprowadzanie młodych rezydentów w tajniki zawodu okazało się być jednym z moich ulubionych zajęć – chociaż przypisane mi grupy nie były raczej zachwycone, szybko nadając mi przydomek Drakula. Ponoć wysysałem z nich chęci do życia nieustannym zmuszaniem do myślenia na czas przy rozpatrywaniu fikcyjnych scenariuszy i odpytywaniem znienacka z zagadnień łączących się z przypadkami, o których rozmawialiśmy. No faktycznie, na pewno byliby świetnymi ratownikami, gdybym kazał siedzieć im głównie przy papierach, nadrabiając zaległości administracyjne. Mogli sobie gadać co chcieli i nazywać mnie za plecami, jak im się żywnie podobało, dopóki spełniali wysoki standard, jaki narzucałem – mieli w końcu ratować w terenie ludzkie życia. Tam nie było miejsca na błędy czy zawahanie.

Mając trochę więcej czasu, wróciłem do ceramiki – w szopie koło domu urządziłem sobie warsztat z kołem i doprowadziłem prąd dla pieca. To, co z początku było po prostu sposobem na rozładowanie stresu, szybko stało się hobby i nawet niedużym źródłem zarobku – naczynia jakie wytaczałem i szkliwiłem w wolnym czasie, sprzedawały się najpierw u sąsiadów, potem u znajomych tych sąsiadów, raz czy dwa nawet na wiejskich targach. Byłem całkiem zadowolony.
Voodoo pojawiło się w moim życiu przypadkiem, w rozmowie ze znajomym z czasów studiów – wcześniej nawet nie raczyłem nawet spojrzeć w jego kierunku, kompletnie niezainteresowany. Dopiero w dyskusji, kiedy w entuzjastyczny sposób zostało przede mną zarysowane, co tak naprawdę można było osiągnąć dzięki laleczkom, zacząłem dostrzegać jego potencjał w magicynie. Czy nie byłoby to sprytne, mieć w domu taką lalkę pacjenta i móc rzucać na nią zaklęcia bądź rytuały po raptem jednym telefonie, że przydałaby się magiczna pomoc? Ja uważałem to za cholernie przydatne – może niekoniecznie w samym ratownictwie, ale dla rodziców, teściów, znajomych czy prywatnych pacjentów, gdybym takich miał? Idealna oszczędność czasu. Zacząłem się więc uczyć pod okiem tego samego znajomego, który roztaczał przede mną potencjał voodoo, aż samodzielnie potrafiłem skręcić ze słomy czy wyrzeźbić w wosku lalkę.
Od czasu, gdy pierwszy raz poszedłem na siłownię z planem treningów, właściwie nigdy nie przestałem – z początku było to potrzebą poprawienia sprawności fizycznej niezbędnej ratownikowi, później stało się też sposobem na radzenie sobie z nadmiarem emocji, a jeszcze później zwykłym hobby. Wcale nie gorszym od ceramiki, z której znajomi robili sobie na początku przytyki. Źródłem satysfakcji, gdy długie miesiące i lata siłowych ćwiczeń zaczęły zmieniać sylwetkę w coś, czemu nawet koledzy przyklaskiwali nad piwem. Być może zrobiłem się też na tym punkcie trochę próżny – może specjalnie rąbałem drewno na ogrodzie, kiedy sąsiadka zza płotu była w domu i mogła sobie popatrzeć, może nosiłem dzieciaki i żonę na rękach tylko po to, by poczuć satysfakcję. Może. U podstaw tej próżności leżała jednak realna potrzeba związana z zawodem i nie zamierzałem nagle zaprzestać treningów, ba! Chętnie wciągałem w nie kolegów lub rezydentów, jeśli tylko mieli ochotę.

Nie twierdzę, że moje życie jest idealne – ba, daleko mu do takiego – ale mam wspierającą żonę i dwójkę dzieci, których zawsze chciałem. Pracę, która chociaż nie była moim marzeniem od dzieciaka, ale daje dużo satysfakcji, gdy dzień po dyżurze słyszysz, że gość którego przywiozłeś z wypadku, przeżył noc. Chyba nie mógłbym chcieć więcej.
Joel Flemming
Wiek : 32
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : ratownik specjalista, twórca ceramiki
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Witaj w piekle!

W tym momencie zaczyna się Twoja przygoda na Die Ac Nocte! Zachęcamy Cię do przeczytania wiadomości, która została wysłana na Twoje konto w momencie rejestracji, znajdziesz tam krótki przewodnik poruszania się po forum. Obowiązkowo załóż teraz swoją pocztę i kalendarz , a także, jeśli masz na to ochotę, temat z relacjami postaci i rachunek bankowy. Możesz już rozpocząć grę. Zachęcamy do spojrzenia w poszukiwania gry, w których to znajdziesz osoby chętne do fabuły.

I pamiętaj...
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.


Sprawdzający: Charlotte Williamson
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Rozliczenie


Ekwipunek




Aktualizacje


18.10.24 Zakupy początkowe (+70 PD)
18.10.24 Osiągnięcie: Pierwszy krok (+150 PD)
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej