Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
hol główny Naturalnie można poczuć się zaproszonym, gdy mimo zabudowania, przestrzeń holu bije po oczach przyjemnym światłem. Brązowe, sprowadzone z Włoch i Portugalii meble, w postaci kilku kawowych stolików i krzeseł, nadają całemu wnętrzu ciepła, które rozbudzająco kontrastuje z chłodem białych ścian. To z tego pomieszczenia przejść można na wyższe kondygnacje i do otwartego, głównego salonu, ale także do kuchni i piwnicy, w której znajduje się słynna kolekcja win Apollonie. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
— 30 kwietnia 1985 Otaczał ją zapach piżma, wtapiający się w naturalną woń rozpuszczonych luźno włosów. Przywiezione z Włoch okulary kryły delikatne zasinienie powiek, niemalże dogmat prawdy o częstych wyjazdach pani Laffite. Szarawy blask, niemalże mysi, odbił się w kasztanowych włosach wraz z nerwowym trzaśnięciem drzwi samochodu. Pierwotnym odruchem było spojrzenie po plasujących się w szybach odbiciach chmur, równie naturalnie otwarte było jedno z okien a w nim sylwetka, której zarys zdawał się skrojony na przestrzeni lat jej własnym współbytem. Błękit oczu uciekł, nim tęczówki zdołałyby się przywitać, prowadząc całe ciało w kierunku skrzypiących nadal (czy pamiętał o wezwaniu kogoś do sprawdzenia nowej framugi?) drzwi. Długie cygaretki delikatnie falowały, biel okrywająca całe ciało kontrastowała z czarnym kapeluszem, który w połączeniu z sandałkami tworzył retrospekcję włoskiego wybrzeża. W niezadowoleniu sięgnęła jeszcze po walizkę z bagażnika, pod pachę biorąc butelkę wina, którą zdołała przemycić w samolocie ładnym uśmiechem do obsługi; krótkim przypomnieniem o płatności. Stukot rozniósł się po opustoszałym holu, mała walizka spoczęła na obitej atłasem kanapie, nakazując kobiecie sięgnąć wreszcie do skrzętnie skrywanej twarzy. Słońce uwydatniało piegi, niemalże obsypywało twarz złotawymi wspomnieniami brązowego piasku w Palermo. Usta skryte w czerwonej szmince już miały nawoływać krótko imię męża, nim jednak zdołałaby to uczynić, zagryzła wnętrze policzka w bolesnym podsumowaniu ostatnich tygodni. Bo gdy go nie było, była spokojniejsza. Gdy go nie było, mogła siedzieć do późna i przychodzić w obłoconych oficerkach do wynajętego mieszkania; piła espresso i jadła carbonarę, nie liczyła kalorii, nie spoglądała na to, w jaki sposób bluzka podkreśla jej ciało. We Włoszech kochali ją wszyscy, w Stanach nie odnajdywała tego w najważniejszej sobie osobie. Krótkie zachłyśnięcie powietrzem rozbudziło zmysły, ledwie dreszcz otulił kobiece plecy, by za chwilę odpuścić wraz z wydychaną, ciepłą strugą. Była w domu. Okulary trafiły po drodze na stolik, dłoń sięgnęła do zaczesanych w kucyk włosów, pozwalając im w rozwichrzeniu spłynąć po ramionach; wreszcie pozbyła się marynarki, pozostawiając ciało jedynie w koszulce na ramiączkach, której jasny materiał przebijał aż nadto kryjące się pod nim kontury. Była w domu. Kroki roznosiły się wokół ścian, pozostała w obcasach, jakby naturalnie podążając do sylwetki bardziej pewnej siebie, swoiście gotowej na atak, który lada moment miał znaleźć swój cel. Leniwie przesunęła spojrzeniem wzdłuż sylwetki rysującej się na kilka metrów od niej, lubiła go w tym wydaniu. Lubiła też na niego patrzeć, tak po prostu; gdy spał, gdy opierał się ramieniem o framugę drzwi, gdy prowadził ich syna za rękę. Bywały momenty, gdy każda stróżka potu spływająca po czole była czymś, co pragnęła przejąć na opuszki palców. Kim jesteśmy, kochanie? — Dzień dobry — suche, choć przepełnione przekomarzaniem. Beznamiętne, wyzbyte czułości, choć podeszła do męża, dłonią sięgając do pleców, w pewien instynktowny sposób sugerując mu przesunięcie się w jej stronę. Wreszcie spojrzenie, powoli wędrujące od zarysowania żuchwy, przez usta i nos aż po oczy, na których zatrzymała się na dłużej. Bez nerwowości, bez pośpiechu. Na niego starała się mieć czas. — Gdzie dzieci? — ale nie stał na piedestale ważności, w ogólnym rozrachunku plasując się trochę dalej. Dwie persony wprost z piekieł, a jednak otoczone wprost anielską aurą. Dwie osóbki z blond włoskami, których odcień powoli przechodził w odziedziczony po matce kasztan. Ich wspólne dzieło; to jedno, które wyszło im najlepiej i zwieńczone zostało aplauzem. Ile jeszcze przyjdzie im uczynić wspólnie? |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
Serce nie drgnęło w piersi, gdy znajomy, zakupiony ledwie kilka miesiącu temu Cabriolet zaparkował na pojeździe; usta nie ułożył w grymasie uśmiechu, gdy ujrzał ją po raz pierwszy od - tygodnia? dwóch? - kilkunastu dni; nie wybiegał z salonu i nie zbiegł po schodach, by należycie ją przywitać, objąć, zamknąć usta w pocałunku. Nawet nie drgnął, nie pozwalając tęsknocie dojść do głosu. Zamknął ją w motylim truchle; ukrył przed własnym spojrzeniem, poza zasięgiem rąk, myśli, westchnień. Nie chciał tęsknić. Dom bez niej był tylko budynkiem, pustą skorupą, przestronną przestrzenią pozbawioną duszy, opuszczoną, pozbawioną ciepła i nawet wpadające do środka promienie słoneczne nie były w stanie w żadnym stopniu ocieplić jego surowego wizerunku; namiastką ciepła była obecność dzieci, ale one nie rekompensowały braku tej, która przelała swoją kreatywność w ściany budynku, by nadać im właściwego, indywidualnego kształtu, na wzór ich widzimisię. Powinien zejść i pomóc jej z walizką, ale ostatecznie słowa kolejnego rytuału opuściły jego usta, i tym razem magia przeszła obojętnie obok jego uroku osobistego i chrypy w głosie. Szkoda, że pożałował sobie łyku brandy; przynajmniej ona, w minimalnym stopniu, nawilżałby wąski tunel krtani. Drzwi przywitały panią domu złowrogim jękiem, gdy poruszyły się nienaoliwionych zawiasach. Nie wezwał złotej rączki. Nie zamówił nowej framugi. Nie pamiętał. Nie miał na to czasu. To ona, w idealnym świecie, dbała o ich kondycje, on doglądał swojego Edenu. Stukot obcasów rozległ się, gdy wyszedł z salonu. Zmierzwił włosy brzegiem dłoni; wczoraj, tuż przed balem, złożył wizytę barberowi. Ukradkowym spojrzeniem skonsultował swój wygląd z lustrem mijanym w drodze do schodów. Lekki, dwudniowy zarost okalał policzki i podbródek. Rozpiął dwa górne guziki koszuli. Stojąc u szczytu kondygnacji, objął spojrzeniem jej skąpaną w słońce sylwetkę; lubił jak jej włosy w nieładzie opadały kaskadę na nagie ramiona; lubił jej smukłą sylwetkę, zwłaszcza gdy błądził po nią rękoma; błękit spojrzenia; usta wygięta na wzór uśmiechu; lubił jej ciało, ale czy podobnym uwielbieniem darzył ją, Lonnie, tą samą, której wsunął pierścionek zaręczynowy na palec, tą samą, która urodziła mu dwójką wspaniałych dzieci, z ta, którą mógł dyskutować godzinami, gdy wtulała policzek w jego ramię? Ile zostało z tamtych nas, kochana? Suche, pozbawione emocjonalnej otoczki dzień dobry zabrzęczało mu w uszach, drażniło go niemal równie mocno, co głód nikotynowy; to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - Cześć, kochanie – kochanie, wypowiedziane kąśliwie, pozostawiło gorzkawy posmak pod językiem, różny od smaku jej umalowanych na czerwono ust; ktoś, w tych twoich ukochanych Włoszech, zakosztował się w ich smaku, skarbie? – W końcu odnalazłaś drogę do domu? Ona znalazła drogę do domu, a jej perfumy drogę do jego nozdrzy, gdy zaciągał się głęboko powietrzem, przystając tuż obok niej. Dzieliły ich zbędne milimetry przestrzeni, równie zbędne były ubrania chroniące jej ciało przed nagością, nawet jeśli cienki materiał odsłaniał zarys jej krągłości; równie zbędne było poczucie tęsknoty tężące pod sercem. Prawą dłonią musnął jej policzka; pod palcami wyczuł miękkość skóry. Lewa objęła jej nadgarstek; zacisnął na nim palce. Pytanie o dzieci zawisło w przestrzeni ich oddechów; obecnie były zbędnym balastem jej myśli; obecnie powinna skupić się na nim, jego obecność, jego pragnieniach. Ostatnie dźwięki fortepianu ucichły dziesięć minut temu; nie zapoznała się z ich grafikiem? Co z ciebie z matka, Lonnie? Niemal minęła się z nimi w drzwiach. - Gwen w drodze na lekcje baletu, Toni na treningu tenisa - pod okiem prywatnego trenera, którego wynajął tydzień wcześniej; masz sporo do nadrobienia, kochanie. - Jesteśmy sami – Jak to zniesiesz? Nie zapytał o zgodę. Nie powiedział nic. Zamknął jej podbródek w palcach i przyciągnął do siebie, by ich usta odnalazły swoją obecność; złączył je w pocałunku, któremu nie brakowało zapalczywości. - Jak upłynęła ci podróż? - pytanie niemal wyszeptał w jej rozchylone wargi. Jak długo ze sobą wytrzymają? Ile będą ciągnąć tę parodię małżeństwa? |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
Był obok i nagle, jak bardzo by tego unikała, cały świat zdawał się zatrzymać. W pojedynczych przejaśnieniach wychodzącego zza pielęgnowanych skrzętnie gałęzi drzew słońca wydawał się kolejnym dziełem, jakie przyszło jej oglądać. Niezmiennie, od lat, mimo pojawiających się zmarszczek i rodzącego na twarzy zmęczenia. Nierealne wizje odejścia przychodziły na myśl coraz częściej; zalotne rozmowy pośród zapachu cytryn skracały jednak podejrzenie, że mogłaby tego dokonać. Zrezygnowanie żegnało ją co rusz, kiedy indziej nachalność wprowadzała w głębokie obawy, które nakazywały jej uciekać prędkim krokiem do ostoi chwilowego bezpieczeństwa. Tą trwałą, wieczną, nieodwołalną mimo małżeńskich sztormów, potrafiła odnaleźć tutaj — pojawił się, a jej na krótki moment odebrało mowę. Cholera, nie pamiętał o drzwiach. — Bywa ciężko, wiesz, że mam kiepską orientację w terenie — sarkazm zawisł, zdawała się czuć zapach dezaprobaty bijącej od niego, ale w kącikach ust ugościła resztki uśmiechu. Dłoń pochwyciła między palce materiał koszuli, pod opuszkami palców zdawała się czuć twardość pleców, chwilę niżej kusił zarys skórzanego paska, na którym w wygodzie zatrzymała palce. — Tylko my i wyimaginowani przyjaciele naszego syna — zdołała wycedzić na chwilę przed słodkim smakiem opiewającym jej wargi. Pierwsza chwila kazała jej się przeciwstawić, druga, zgoła rozsądniejsza, podążyła narzuconym nurtem, wplatając się w tempo otrzymanego pocałunku. Swoiste namaszczenie, podarunek od Afrodyty, przyjemność godna objęć Morfeusza wokół wykończonego organizmu. Lubiła tę słodycz rozpływającą się po podniebieniu, dotyk ciała, gdy instynktownie przybliżyła się do niego, spowalniając proceder wzajemnej eksploracji zachodzących przez — bagatela — kilkanaście dni zmian. Starała się uciszyć kąśliwe myśli rozpryskujące się o granice umysłu, miast tego, wyręczył ją zadanym pytaniem. Mogłaby odpowiedzieć zgodnie z prawdą; olać temat i skwitować pytanie ledwie zdawkowym "w porządku", ale gdzieś ciągle miała hamulce, które kazały jej zwolnić przed całkowitym zburzeniem będącej w nich relacji. Nie niszcz tego. — Dłużyła mi się — odpowiedziała początkowo, wchodząc w przyuczoną rolę. Delikatny ruch głowy zbliżył ich nosy w delikatnym, wprost czułym otarciu. — Zdążyłeś się stęsknić, czy mam znów wyjechać? — Wycedziła, jakże nierozsądnie, ale zaraz w marsz za tym to ona zbliżyła ich usta w delikatnym, odzianym w czułość i spokój pocałunku. Nie było w tym batalii, nie było natarczywości. Gdy on rozpalał ogień, to ona pilnowała ogniska. Czy wiedział, jak trudne było to zdanie, by być jego żoną? Był dla niej ideałem, mimo wszystkich swoich wad, ale nadal był człowiekiem trudnym, którego zawiłości doprowadzały ją do szewskiej pasji. Ze Kocham Cię, Hiramie, ale silniej nie potrafię. Stopniowo przyśpieszała, ręką podążając do guzików koszuli. Wydawała się rozpoznawać je na ślepo, doskonale wiedziałaby, którą koszulę ma pod palcami nawet w dojmującej ciemności. Pamiętasz, kto Ci je prasował? Guzik po guziku, w nauczonej już namiętności, która wydawała się momentami niezmienna od ich wspólnych, dziesięciu lat. Fragment skóry po fragmencie, wydawała się czuć pod fakturą skóry obijające się serce, które w nieuchronności poczynań, chciało wreszcie wyrwać się poza ramy ciała i wejść dalej, mocniej. Kobiece policzki spowiły delikatne, ledwie zauważalne rumieńce; niezmienne, nie do podrobienia odkąd pierwszy raz wprawił jej młodszą wersję w spazmy podążającego wzdłuż kręgosłupa pożądania. Czy pamiętał, jak jej uda zacisnęły się w pełnym nerwowości geście a usta pozwoliły na ostatnią, nieśmiałą prośbę. Bądź delikatny. Błagam, bądź delikatny, mężu. Jeśli łamiesz, przełam na pół. Nie rwij po kawałku, bo ono powoli przestaje już bić. Zgęstniała atmosfera ujawniała to, czego nie byli gotowi przyznać. Ciepło dnia potęgowało gorące fale, przepływające wokół nim w zamaszystych ruchach przepychających ich na siebie. Kolejny pocałunek, język delikatnie przesuwający po dolnej wardze. Czy czuła na nich inny smak? |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
W końcu była tam, gdzie powinna być - tuż obok. W końcu mógł ją dotknąć, zbadać pod palcami strukturę jej skóry, poczuć, jak biło jej serce, usłyszeć jej głos. W końcu nie oddzielał ich kraj, kontynent, zbędne kilometry. Dłoń bez chwili zawahania odnalazła drogę do kobiecego policzka, a wtedy, na okres kilku sekund, uśmiech, który zarysował się na jego ustach, objął też zimną stal jego spojrzenia; dostrzegł, w blasku zachodzącego słońca, że karnacje miała zarumienioną od pocałunku apenińskiego lata. Sarkazm, jak burzowe chmury konfliktu, zawisł nad ich głowami i nawet pozostałości po uśmiechu falującego w kąciku ust nie uwolniły jego ramion ze splotu napięcia, w jakim zamknięte zostały jego mięśnie. - Ach tak? - słowa, wypowiedziane ledwie szeptem, brzmiały jak cichy, niezadowolony pomruk. – Zwrócę się zatem do Keplera z prośbą o – kochanie, znajdę wyjście z każdej sytuacji, przecież wesz – skonstruowanie kompasu, który zawsze będzie wskazywał jeden kierunek - drogę do Alles de verre. Zwolnił palce z nadgarstka, objął ją w pasie, przyciągnął do siebie, burząc mur dystansu, który wokół siebie budowała. Nadal rozpamiętywała stratę kolejnego dziecka? Ile można cierpieć w samotności, Lonnie? Kolejne poronienie, kolejna dawka bólu, kolejne poczucie straty; nie płakała, nie szukała pocieszenia w jego ramionach, język zawiązała w supeł milczenia. Wyjechała dwa tygodnie po tragedii, zapominając, że dotknęła również jego; to była nasza wspólna tragedia, ty skoncentrowana na samej sobie, mała egoistko. Nigdy nie zrozumiesz cierpienia matki, powiedziała mu Gladys, gdy powierzył jej kolejny sekret, a potem przekazał tlącego się między palcami papierosa. Jesteśmy tacy sami, Lonnie, własne potrzeby wznosimy na piedestał, pragnąc doskonałości. - Wyimaginowani przyjaciele naszego syna są na wakacjach – dużo cię ominęło, Lonnie, jak mi to wynagrodzisz? – więc na czas nieobecności dzieci mamy zapewnioną prywatność. – Nie tak wyobrażałaś sobie powrót do domu, prawda? Cichy pomruk wydobył sie z gardła, gdy miękka faktura kobiecych ust ugięła się pod jego własnymi; gdy odwdzięczyła ten gest, a on go pogłębił, niemal wyduszając z ich płuc ostatni haust powietrza. Tęsknotą nie były słowa, nie były uciekające spomiędzy ust westchnienia, nie była melancholią myśli, ani ciche pragnienie wróć wyszeptane w przestrzeni umysłu, tęsknotą były gesty. Gestem były zapalczywe pocałunki składane na jej wargach, skórze. - Ledwo przyjechałaś i już planujesz opuścić – mnie – dzieci? - w tonie jego głosu nie było miejsca na zawód; smutek; gorycz; brew powędrowała ku górze; musnął skrawka jej skóry nieco przyśpieszonym oddechem; chcesz ukarać mnie czy siebie, kochanie? Wiedział, jak zapełnić tę pustkę. Szukał jej obecności w ramionach innych; szukał koloru jej oczu, kształtu ust, nosa, barwy głosu; szukał jej ciepła w obcym dotyku; pragnął, pożądał ją tak samo, jak ponad dziesięć lat temu, gdy pierwszy raz zrzucił z niej ubranie. Skąd u niej ten pośpiech?, przestrzeń umysłu zapełniły kolejne myśli; odbiły się echem od jego czaszki, zburzyły spokój zimnego wyrafinowania uhaftowanego w głowie; kruszyły, powoli, taflę opanowania. Kto cieszył oczy twoją urodą? Kto miał przyjemność rozkoszować się twoim towarzystwem? Kogo całowały twoje usta? W czyjej obecność znalazłaś ukojenie? Z jego ust nie padły oskarżenia, nie szukał winnego, nie pozwolił, by zazdrość językiem gniewu wspięła się po klatce żeber; zniewolił ją dawno temu; zamknął w drobnym, motylim ciele, pozwolił, by pokrył ją kurz zapomnienia. On przecież nie ulegał emocjom, emocje to słabości, słabości gniot pod butem. Tymczasem skupił się na kolejnym pocałunku, na platformie języka przesuwającej się po dolnej wardze, iskry w jej spojrzeniu, ciche westchnienie niosące przekaz tej samej prośby, która wyszeptała do jej ucha, gdy po raz pierwszy odkrywał zakamarki jej nagiego ciało; bądź delikatny trącone błagalną nutą. Przykro mi, Lonnie, nie potrafię. Przeniósł wargi niżej. Najpierw na podbródek, potem smukłą szyję. Wędrówkę przerwał na dekolcie, mniej więcej w tym samym czasie, gdy zwinne palce Lonnie uporały się z wszystkim guzikami koszuli. Jego własne nie były bierne; zdjął z niej pierwszą zbędną warstwę garderoby; zatroszcz się o moje samopoczucie, ja zatroszczę się o twoje, kochanie. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
Każdy pocałunek, każdy fragment jego skóry otulający jej własną, wprowadzał kolejne pęknięcia na idealnej fasadzie kobiecej osoby. Bruzdził w nich, rozszarpywał nikczemnie i rozdzierał na strzępy postawione fundamenty koegzystencji, wpędzając w zawirowanie pojedyncze strzępki tynku budującego maskę. — Tylko pod warunkiem, jeśli będzie mi pasował do nowej torebki — cichy pomruk przełamał wrażenie poddenerwowania, skryte w zastosowana ironia odeszła na boczny plan, kiedy twarz odziało coś na kształt pojedynczych promieni słońca. Rozświetlały ją, tak samo za każdym razem, ale nie zmieniało to faktu, że unikała konfrontacji sam na sam. Ciepło małżeńskich alkowy dawno odeszło w zapomnienie, ciche westchnięcia nie pokrywały rozświetlonych ścian. Nie lubili gasić światła. Nie miał sposobności jej zrozumieć, o tym była przekonana. Porażka sięgała jej tym silniej, że nie tylko zatracała się w bólu utraty dziecka, ale we własnej niedołężności, która jej je zabrała. Czy pojął, wreszcie, jaką poprzeczkę postawił jej samą swoją osobą? Czy przyjdzie mu kiedyś zrozumieć, że ona nigdy nie dosięgnie poziomu, który jemu dany był na start? Błagam, powiedz, że się mylę. — Chyba masz pomysł, jak to spożytkować - wtopione w pocałunku usta doskonale odpowiedziały, choć nie padło ani jedno słowo. On wiedział, on miał pomysł, bo w niej pozostawała bierność zamknięcia się w sobie, która do bliskości doprowadzała jedynie w pragmatycznym czynie kolejnej próby posiadania potomstwa. Aby odbębnić, może powinni pomyśleć o grafiku? — Wiesz doskonale, że nie zostawiam dzieci - ale ciebie tak; mimo rozlewającej się po ciele przyjemności, plecy przeszedł dreszcz napięcia, odbierający wszystkie odzewy ciała na kolejne chwile. Kochała go. I był tylko on. Jak mógłby ją, właśnie ją, podejrzewać o brak lojalności? Jak mógłby stracić na zmysłach tyle, by posądzać ją o oddanie się w rozkosz rozsianą ledwie chwilami, nie zaś budowaną na symbiozie dusz i ciał? Jak mógł zatracić sprzed oczu rysunek dłoni wędrującej między epicentrum kobiecości, gdy w nikczemnych i przepełnionych uwielbieniem ruchach ukazywała mu, że nawet wtedy, gdy jest całkowicie sama, to jest i on. Zatracił wierność, ale pozostał jej lojalny. Porzuciła lojalność, ale pozostała mu wierna. Czasami się po prostu boję, słońce. Odbierała każdą pieszczotę niczym dar od bóstw, na twarzy malując obraz satysfakcji, pod tym kryły się jednak kolejne pytania, kolejne obawy, swoiste odrzucenie. Na ledwie moment bliskości jego warg na rozgrzanej skórze, jej własne oczy otworzyły się, by po rozpięciu guzików wpleść palce w blond włosy, zaś spojrzeniem opleść otaczające ich, cztery ściany domu. Kto wprawiał tętno tego miejsca? Kim mnie zastąpiłeś? Mdłości podeszły do gardła, gula utknęła w przełyku, zatrzymując się na granicy racjonalności. Nie mógł, nie on. On by tego nie zrobił, Lonnie. Chłód powietrza otoczył rozgrzaną skórę, kąpiąc ją w odcieniach pobrązowiałej gęsiej skórki. Silniej przylgnęła do męskiego ciała, naturalnie wiedząc, czego oczekuje, a mimo to wzbierając się na szczyt własnych możliwości, aby to uczynić. Coś wprost niezrozumiale naturalnego pchnęło więc dłonie na męskie ramiona, by stosując męską posturę niczym oparcie — co rusz, raz po raz, aż po grób, kochanie — zrzucić zamachnięciem się raz jednej, raz drugiej nogi szpilki, odejmując tym sobie kilkanaście cennych centymetrów, zbliżających jej twarz do jego. Wprost podświadomie, niczym pisana przez los proza, oznajmiła tym stale pozostający dystans, który mimo cielesności, dotykał ich z dnia na dzień coraz bardziej. Palce sunęły łagodnie po męskim barku, ramieniu i finalnie dłoni; wzrok karmił się pejzażem męskiego ciała; umysł pozostawał jednak daleko poza scenerią, kiedy pochwyciwszy męską dłoń, ruszyła łagodnie w kierunku schodów. Ze spokojnem, bo tego właśnie pragnął. Krok po kroku, naturalnie kocie ruchy potęgując krótkimi wyjrzeniami zza ramienia, bliźniaczo podobnymi do tych, które rzuciała mu prowadząc do opuszczonego domu na skraju jeziora. Identyczne do tych, które kusiły go do opuszczenia bankietu, by roztrwonić resztę energii i zasmakować mężczyznę w ledwie chwili skrycia się pośród półmroku hotelowego pokoju. Popraw szminkę. Obce, niecodzienne, inne. Jaką mnie pragniesz, co mam dzisiaj czuć, kotku? |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
- Co tydzień masz nową, kochanie - wytknął, a w głosie pojawiła się przekora przeplatana nutę delikatnego, wręcz niesłyszalnego rozbawienia, które rozlało się także na usta w formie grymasu; uśmiech tym razem objął oczy; tam, gdzie szarość spotykała się z błękitem, pojawiły się jaśniejsze refleksy. Zawsze taka była, podnosiła poprzeczkę, rzucała wyzwanie - jemu, sobie, całemu światu; igrała z ogniem, czasem wyobrażał sobie, jak tańczy pośród płomienie i chociaż języki ognia wspinały się po jej skórze, nigdy nie wypalały w niej dziur. Nie rozumiał; nie potrzebowała dużo, by przyciągać uwagę. Nie potrzebował wiele, by wzbudzać podziw. Gdy na jej krtani nie zaciskały się zimne dłonie ambicji, była niedoścignionym ideałem; już dawno przerosła jego oczekiwania; urodziła mu dwójkę dzieci, dokładnie tyle ile pragnął, więc on w zamian dał jej przestrzeń do rozwoju. - Chyba pozostawia miejsce na wątpliwości - targają tobą wątpliwości, Lonnie? - Jesteś zmęczona po podroży? Chcesz inaczej spożytkować ten czas? - czego pragniesz, kochana? Do balu zostało kilka godzin; zapewne cierpiała na deficyt snu; zapewne powinien wykazać się większymi pokładami empatii i troski, asekurować ją do łóżka, okryć kołdra i pozwolić zażyć odpoczynku, zapewne, ale gdy już raz skosztował słodyczy jej ust, nie mógł przestać - chciał więcej, bardziej, mocniej; chciał ją poczuć, posiąść, zdominować. Zastawiasz, Lonnie, za każdym razem, gdy wyjeżdżasz, wyszeptał w przestrzeń jej umysł, inicjując kontakt wzrokowy; kciukiem obrysował kontur jej dolnej wargi. Opuściła występ Gwen. Nie brała udziału w recitalu Toniego. Talenty, za którymi pożąda, były tego warte? Poczuł pod zwojem nagiej skóry przeszywający jej ciało dreszcz napięcia. W odpowiedzi zamknął jej talie mocniej w obwolucie swoich ramion; jakby chciał uwolnić ją od wszystkich targających jej umysł lęków. Kochał ją, ale nie mogli dzielić ze sobą przestrzeni wspólnego życia. Oddalała się coraz bardziej; obecna ciałem, nie duszą; jest tam jeszcze kobieta, którą kocham? Szukał jej w nieobecnym spojrzeniu, w rytmicznym ruchu jej bioder, w oddechu mgłą ciepła układające sie na skórze; w paznokciach, które pozostawiały rysy na jego plecach; w niecierpliwym westchnieniu. Fizycznie zdradził ją wiele razy, emocjonalne nigdy; dowodem na to był szaleńcy pęd serca w piersi; aż do śmierci, skarbie. Ustami naznaczał wilgotna ścieżkę na jej skórze; dłoni błądził po jej plecach, choć jej ciało nie skrywało przed nim już żadnych sekretów; przestudiował je do głębienie w gorączce pożądania, w upojne, bezsenne noce, gdy jedynym pragnieniem była jej obecność. W wspólnych symfonii ich oddechów odnajdował spokój, równowagę; w wymiennie pocałunków czułość; w dotyku ciepło; w szepcie, który otulał jego ucho, ukojenie. Nie sprowadzał kochanek do domu. Nie pozwalał im spać pod wspólnym dachem ich życia, tam, gdzie egzystowały ich dzieci; tam, gdzie ściany przesiąkły zapachem jej perfum; ten dom jest pełen śladów twojej obecności, nawet, gdy cię nie ma, Lonnie. Czasem jej nienawidził, czasem miał ochotę zacisnął dłonie wokół jej szyi i patrzeć jak resztkami sił próbuje walczyć o oddech, o życie. Czasem mial tego wszystko dojść. Czasem miał ochotę złapać za jej włosy i ciągnąc tak długo, aż z oczu nie poleją się pierwsze łzy. Czasem miał ochotę zatrzasnąć jej drzwi przed nosem, przebić opony w samochodzie, odebrać jej dzieci, dom, karierę, przyszłość. Gdy obsypywała go dotykiem, a ciepłem emanowały punkty, w którym palce stykała z jego skórą, myślał tylko o tym, jak ją pragnie; nie zarejestrował momentu, gdy, z powodu braku szpilek, straciła kilka centymetrów. Chłód powietrza, wdzierający się przez lekko uchylone drzwi, otoczył jego klatkę piersiową, gdy się odsunęła, a jedyny kontakt fizyczny, jaki mu pozostawiła, to splecione w uścisku palce. Kołysała subtelnie biodrami w rytm nieznanej przez Hirama melodii. Mało dyskretne spojrzenie rzucane spod ramienia, budziły wspomnienia; burzliwa noc w opuszczonym domku nad jeziorem; cichnąca muzyka, gdy chyłkiem wymykali się z sali bankietowej do hotelowego pokoju, odprowadzani przez kilka par wścibskich oczu. Przed drzwiami sypialni, zbliżył się ku niej, nie mogąc dłużej znieść tego dystansu i mocniej zacisnął dłoń na jej palcach, jakby w tym zniecierpliwienia usiłował je zmiażdżyć w imadle swojego uścisku, wtedy też ustami odnalazł drogę najpierw do nagiego ramienia, a potem do karku. Pokaż mi prawdziwą siebie, Lonnie. Pragnę prawdy. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
[TW] Gdyby wiedziała, nie potrafiłaby tu być. — Wszystko w porządku, kochanie. Zęby zbyt często zaciskały się wokół przedramienia, pozostawiając zasinione ślady otrzymywanego bólu. To był jedyny sposób, by ryk złamanego na wpół serca uciszyć przed czułym słuchem dzieci; jedyna opcja, by skapujące po twarzy łzy cierpienia przerodzić w martwą ciszę. Zwykle wtedy była sama, jak gdyby Lilith pragnęła pokazać jej przyszłość. Lodowata posadzka górnej łazienki, stróżka krwi otaczająca ciało i skurcz, który nakazywał jej opaść na kolana. Broda odnajdywała oparcie na brzegu wanny, nadając ciału wrażenie upodlenia. Kłamała, mówiąc, że to wcześnie. Kłamała, bo choć samo biologiczne podłoże odnajdywało miejsce w mechanizmie częściej powielanym niż u niej, to ból sięgał zenitu i nie chciał odchodzić. Ale nawet wtedy, gdy po podnoszących się udach skapywała brunatna krew, na piedestale stały obowiązki. Była złą matką dla jego dzieci. Gdyby wiedziała, brzydziłaby się. Nie potrafiłaby go tknąć, skosztować fragmentów jego skóry i duszy, którą zaprzedawali w zaciszu czterech ścian. Żołądek ściskałyby mdłości, przełykany alkohol powodowałby wymioty, a każde spojrzenie na męskie ciało niosłoby retrospekcje tego, co współdzieliła z innymi. Byłby brudny, mimo wrodzonego — znienawidzonego przez nią — pedantyzmu. Obrzydliwe cuchnący obcą skórą, obcymi perfumami, wydzielinami ciała, jak gdyby współdzielić miała własną cielesność z bezdomnymi kundlami. Gdyby wiedziała. A może po prostu udawała? Może tak było lepiej, gdy okłamywała samą siebie? Jak naiwna potrafisz być, Lonnie. Jak cholernie głupia bywasz, mimo tej pieprzonej nieomylności, którą sobie wypracowałaś. Westchnięcie zaistniało ledwie pod nosem, cicho i niepokornie, kiedy na powrót wrócił do niej złaknioną bliskością. Dłoń zacisnęła się na klamce, ale nie otworzyła drzwi, powracając do oparcia się płytkimi dłońmi o chłodną fakturę drzwi, na krótki moment przyciskając do niej także czoło, aby w zgrabnym ruchu obrócić się w stronę mężczyzny z niezrozumiałą wprost zachłannością. Powinna zechcieć snu, przygotować biżuterię i skompletować dodatki do sukni. Powinna zająć się długą, relaksującą kąpielą i ukoić napięcie mięśni przed całonocnym obyciem w towarzystwie. Powinna, miast tego wspięła się do męskich ust, w pewien podświadomy sposób ukazując to, kto tak naprawdę tu rządził. Zęby zacisnęły się na dolnej wardze mężczyzny, tak bardzo nie lubiła przecież dominować. Dłonie podążyły w zachłanności do paska spodni, w zaciąganiu skóry ściskając go odrobinę za mocno, nieumyślnie, acz znacząco. Karała go. Karała go wstrzemięźliwością, karała rozpustą. Karała wymaganiami i dłońmi wędrującymi po plecach innych mężczyzn w tańcu, aby za każdym razem — po raz, gdy tylko jego wzrok wędrował daleko od niej — pamiętał, że to, co najlepsze ma obok siebie. Czy zdawał sobie sprawę, że życie z człowiekiem tak trudnym wymagało cholernych, przekraczających ludzkie możliwości walk? Nikt nie zaakceptowałby go tak, jak potrafiła to zrobić ona i żadna kobieta, żaden mężczyzna, nikt nie był tym, czego potrzebował. Tylko ona wiedziała, jak w kilku delikatnych ruchach doprowadzić go na szczyt wytrzymałości; tylko ona była przy nim, kiedy był w najgorszej możliwej formie. Tylko ona podarowała mu dzieci, cierpiąc niemiłosiernie przy niebagatelnie trudnych porodach. Tylko ona. Po prostu to zrób. Niech się stanie. Twarz wyląduje w załamaniu jej szyi, dłońmi podtrzyma kolano otaczające jego biodra. Kilka razy westchnie, lekko głośniej, by w zamaszystym ruchu obrócić ją twarzą do ściany. Nawet w upodleniu, nawet w uległości, która nakazywała jej klęknąć, to dalej była tylko i wyłącznie jej przewaga, jej kontrola. Pierwsze spotkanie, gdy próbował jej zaimponować; ledwie kilkadziesiąt spotkań później klęknąwszy, oddał jej wszystko, co pragnął zgromadzić pod swoim imieniem. Była święcie przekonana o kontroli, którą posiadała, bo choć pieprzył miasto - Zrób to, po prostu. Szybko. Niech pozwoli jej na przyjemność, a dokończy jego. Na to przecież liczył. Niech pozwoli jej górować, dłonią pieszcząc tylko tak, jak on potrafił, aby w silniejszych ruchach i zaciśnięciu bioder doświadczyć spełnienia, które przysięgał współdzielić tylko z nią. Chciała, by nie miał satysfkacji. Niech cierpi, niech łka i skomple, językiem przesywając po pobrudzonej własnymi oczekiwaniami podłodze. Nie była głupia, wiedziała. Domyślała się. Kochanie. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
[TW] Nie było w porządku; ani wczoraj; ani dzisiaj; nic nie będzie w porządku jutro, za kilka dni, miesięcy. Zawsze tak było. Cierpiała w ciszy. Wszystko w porządku wysyczała przez zaciśnięte zęby, gdy zastał ją w łazience, klęczącą w kałuży krwi, wspierającej podbródek na brzegu wanny. Oczywiste kłamstwo demaskowały skraplające się na skroniach krople potu, przyśpieszony, spazmatyczny oddech, grymas bólu przecinający symetrie twarzy, łzy spływające po policzkach, ciało drżące w konwulsjach, plamy płynów ustrojowych wsiąkłych w cienki materiał jedwabnej, koronkowej koszuli nocnej i ślady zębów, które pozostawiła na własnym przedramieniu, by stłumić w gardle wszelkie oznaki swojej niemocy; zaciskając boleśnie palce na jego ramieniu, podarowała mu wówczas swoją największą słabość; kruchość ciała; dusze potarganą na strzępy; ambicje roztrzaskane na kawałki, jak skorupki filiżanki, którą najprawdopodobniej wypuściła z dłonią i którą zmiażdżył pod butem, w drodze do łazienki, do niej, zaalarmowany przez smugi krwi odcinające się na marmurowej bieli posadzki. Wydawało mu się, że o strachu widział wszystko; był wtopiony głęboko w jego skórę, rozciągnięty na stelażu kości, głęboko zakorzeniony w umyśle. Myślał, że go udomowił, oswoił, nauczył się go znosić, tolerować jego obecność. Mylił się, bo gdy wstała, a pod udach spłynęła krew, strach paraliżem napięcia spiął jego mięśnie i nie był w stanie wykrzesać z siebie choćby słowa, wiec nie mówił nic; nie przerwał ciszy zawieszonej oddechach; nie protestował, gdy, szukając schronienia, schowała twarz w zagłębianiu jego szyi; objął ją jednym ramieniem, drugą ręką nalał wodę do wanny. Obowiązki muszą poczekać, teraz kąpiel, potem konsultacja z lekarzem, w międzyczasie czas na łzy. Tamtego wieczoru wypił połowę butelkę brandy; tamtego wieczoru wypalił całe pudełko cygar; tamtego wieczoru żałował, że biały proszek, przynoszący szczęście, dawno znikł z jego repertuaru przyjemności; tamtego wieczora nic nie było takie same, jak dawniej; zmieniliśmy się, Lonnie - ty i ja, a my przestaliśmy istnieć, szczęście, na którym zacisnęliśmy chciwie palce, wypuściliśmy z dłoni. Wyjazd za wyjazdem; obserwował jak jej plecy znikały we framudze, obserwował jak opuszczała jego życie i nigdy, choćby raz, nie spróbował jej zatrzymać; nie potrafił powiedzieć, jak bardzo ją potrzebował; jak bardzo dni spędzone bez niej wydłużały się w tygodnie. Znalazł rozwiązanie; imitacji radości szukał, gdzie indziej; w chwilach ulotności; w obcej strukturze warg, w obcym dotyku, poza zasięgiem jej wzroku. Drzwi sypialni pozostały zamknięte, gdy obdarzył ją uwagą zniecierpliwionych, złaknionych bliskością warg. Zanim odwróciła ku niemu twarz, zanim oczy i usta spotkały się na tej samej wysokości, w dłoń poczuł uginającą się pod dotykiem krągłość jej piersi. Jak gryziesz, gryź do krwi, kochanie cichy pomruk w przestrzeni własnego umysłu, w ramach komentarza na zęby zakleszczające sie na jego dolnej wardze. Zdradzał ją wystarczająco długo i często, by pojąć, że nikt jej nie zastąpi; tylko ona wiedziała, jak w kilku ruchach rozpalić w nim pożar pożądania; tylko ona miał monopol na jego uczucia; tylko ona podarowała mu dwójkę cudownych dzieci, przy drugim porodzie ocierając się o śmierć. Była tylko ona. Tu liczyła się tylko ona. Jej powrót; jej ciało, które wodziło na pokuszenie; jej perfumy, które igrały ze zmysłami; trucizną była jej obecność. Niech się stanie. Szelest opadających na ziemię ubrań nie zagłuszył rytmu oddechów. Dłonie bezwstydnie wodziły po ciele; tam, gdzie nikt inny nie miał dostępu; usta nie ustępowały im na krok; jakby chciał wziąć w posiadanie każdy skrawek jej skóry. Nie powtórzy scenariusza sprzed tygodni po omacku na oślep, nie odrywając ust od ust, otworzył znajdujące za jej plecami drzwi; dwa głębsze oddechy później jej plecy zanurzyło się w komfortowych objęciach łóżka, gdy zanurzył usta w jej szyi, pozostawiając na skórze ślad po swojej obecności. Prawa dłoń wsunął między jej uda, rozchylił je, podobnie, jak językiem rozchylił jej usta. W pocałunku stłumił głębsze westchnienie, gdy pokrył ją swoją obecnością, w wprawiając w rytmiczny ruch prace bioder. Możesz nienawidzić mnie jeszcze bardziej, kochanie. Dzisiaj możesz wszystko. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
[TW] Był obok od pierwszych chwil, gdy zdołała w siebie uwierzyć. Podniósł ją z gruzów oczekiwań, rozprostował skrzydła i nadał płynności. Nie mogła odmówić mu oddania, podświadomie doskonale wiedząc, że wskoczyłby za nią w ogień i ochronił całym sobą przed istniejącym złem. Znał je przecież tak dobrze. Ale ból dosięgał dalej, a cierpienie samotnie było prostsze, łatwiejsze, niosło za sobą pocieszenie w postaci usprawiedliwienia. Cierpię tak bardzo, bo jestem w tym sama. Samolubnie, okrutnie; przekraczając wszelkie podpunkty złożonej mu przysięgi dozgonnego oddana, miłości i wierności. Cholernej wierności; gdyby tylko wiedziała. Nie uczyniłaby nic. Gdyby wiedziała, nie uczyniłaby nic. Powracałaby do domu, zamykała w sobie, karmiła dzieci teatrzykiem rodzicielskiej miłości, zamykając się w swoim gabinecie do momentu, aż zasnąłby sam w ich łóżku. Gdyby wiedziała, nie potrafiłaby go tknąć, ale nie potrafiła przecież od dawna. Nawet gdy wracała, a mediolańskie melodie wygrywały dalej w jej umyśle. Przychodziła wtedy do niego, siedzącego na kanapie ze szklanką w dłoni i choć widziała pustkę, która kryć miała pierwotne emocje, to nadal myślała o sobie. Zróbmy sobie dziecko. Nie jemu chciała podarować chwilę bliskości, przyjemności, czułości zaklętej we wspólnym spleceniu ciał do snu. Chciała swojego ukojenia, spełnienia podświadomych marzeń, które w istocie zniszczyć miały kolejne życie, które wydać mogłaby na świat. Ukróciłaby szczęście niewinnej istoty, zrodzonej z próby ratowania relacji, która podupadała, a każdy kolejny czyn przypieczętowywał koniec jej istnienia. W istocie, nie było między nimi już nic; tak dziwnie było poznać kogoś tak wyjątkowego, ale jeszcze dziwniej stracić. Był przecież skrojony na podobieństwo ideału, wyśniony spod dłuta sennych mar programowanych po nastoletniej literaturze. Wtedy, gdy ledwie co się poznali, a młodsza twarz nie kryła w sobie aż tyle zgorzknienia. Teraz, gdy marzyła, by ich syn miał jego uśmiech, jego oczy o idealnie chłodnej barwie. Pragnęła, aby te same oczy odprowadzały ją z podobną fascynacją co wtedy, kiedy trzymając na rękach ich malutką córkę, odchodziła na spotkanie z przyjaciółką. Stał po prostu na ulicy, w tym cholernym słońcu i do samego końca, do ostatniego uśmiechu rzuconego przy drzwiach kawiarni, wiedziała, że to on, właśnie on, na nią spogląda. W czerwcu, podczas krótkiego przystanku w Egipcie, kiedy otaczał dłońmi jej twarz i składał pocałunki na czole, zachwycając się każdym elementem okrągłej przez ciążowe ciało twarzy. Kciukiem przesuwał po wargach, tych samych, które teraz karmił swoim smakiem. Uśmiechem powodował zaróżowienie policzków, które w swej pulchności doprowadzały ją do obłędu, ale wtedy krył jej twarz w cieniu pocałunku, specjalne miejsce w całym rytuale rezerwując dla ujawniających się dołeczków. Jeśli dla takiej miłości miałaby teraz cierpieć, była na to gotowa. Dla miłości, w której nie chciała dociążać go własnym bólem. W której ściskała jego dłoń, resztkami sił prosząc, by się nie martwił, choć wiedziała, że spotkać mogą się dopiero w następnych życiach. W tej samej miłości absorbowała ją każda chwila jego wspólnych zabaw z dziećmi, śpiącego ciała na kanapie, które kryło podobnie objętego ramieniem Morfeusza niemowlęcia własną stabilnością. Był przecież najpiękniejszym obrazem, kiedy w idealnie skrojonym garniturze stał pośród znajomych na bankiecie, a w kierunku świeżo poznanej panny Bloodworth uniósł szklankę w geście przywitania. Czując na sobie spojrzenie, odwróciła się w jego kierunku i obdarzyła go ledwie uniesieniem kącika ust, aby lada moment poczuć przesuwane po ramieniu opuszki palców. Dla takiej miłości była w stanie zrobić wszystko. Więc kiedy zanurzył się w niej, cała nienawiść odeszła na drugi plan i liczyło się tylko to, co teraz. Zapach jego skóry, oddech wyczuwalny przy uchu i bliskość ciała, którego pragnęła jako jedynego. Krótki, przerywający ekstazę ból przeszedł dreszczem wzdłuż kręgosłupa, wywołując na twarzy uśmiech. — W sukience na bal będzie to widać — szept miał być reprymendą, ale doskonale wiedziała, że robił to, by ukazać swój teren. Robił za każdym razem, co rusz zmieniając jednak repertuar. Dłoń wędrująca na talię, chłód spojrzenia obdarzający jej rozmówców, nawet cholerne palce zaciskające się na nadgarstku, kiedy wskazywał jej drogę do ich stolika. Miała być jego, już na zawsze, to sobie obiecali. Nie przysięgą małżeńską, nie prawem i obyczajami. Emocjami. W pierwszych chwilach, gdy prawie dziesięć lat wcześniej spojrzeli na siebie i tylko ten jeden motyl im świadkiem, wiedzieli. Uda zacisnęły się mocniej, dłonie powędrowały do pleców, dociskając ich ciała w geście jedności. Usta rozchylone w szaleńczych oddechach, które lada moment miały ujść epicentrum jego przyjemności, niemalże wypowiadały to, czego nie potrafiła powiedzieć sama sobie. O wszystkim wiem, mężu. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre
Hiram Laffite
ILUZJI : 5
ODPYCHANIA : 20
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 172
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 6
WIEDZA : 3
TALENTY : 17
[TW] Wodził za nią spojrzeniem od chwili, gdy zaoferowany jej talentem muzycznym, wślizgnął się do wolnego od bankietującego tłumu pomieszczenia, by posłuchać jak fortepian posłusznie wydobywa z siebie dźwięki pod naporem jej zgrabnych, długich placów; w tamtym momencie, bez wątpienia, miała szanse zostać światowej sławy pianistką, a jednak, pod natłokiem oczekiwań, na sceny amfiteatrów nie zawitała. Tacy ludzie, jak oni, zawsze podążający\ drogę perfekcjonizmu wytoczonego przez drogowskaz ambicji nie wybierali, co łatwe i przyjemne; co łatwe i przyjemne trwało zaledwie chwile; chwilami było łapane w zęby szczęście. Więc łapczywie przyjmował każdą podarowaną chwilę bliskości; celebrował każdą sekundę, jaką mogli spędzić w swoich objęciach, tak jak teraz, kiedy drżała pod jego dotykiem, gdy opuszkami szkicował dobrze znaną mu mapę ciała, a pod ustami badał strukturę jej skóry; chciał więcej, mocniej, gwałtowniej; chciał ją całą, nie w kawałkach; potrafisz dać mi to, czego pragnę, Lonnie? Potrafiła, nadal potrafiła, choć cel, jaki jej przyświecał, nadawał ich zbliżeniom instrumentalnego charakteru; niewypowiedziane na głos pragnienia o powiększeniu ich rodziny o nowego potomka. Więc nigdy nie odmawiał, gdy zakradła się do salonu późnym wieczorem, zastając go z tam z kieliszkiem alkoholu w jednej ręce, druga palcami wybijała rytm na podłokietniku fotelu, a puste spojrzenia przesuwające się po śnieżnej bieli ścian lub ogniu płonącemu w kominku nie mogło znaleźć dla siebie miejsc. Zazwyczaj stała przez chwile w progu, opierając na jego sylwetce ciężar swojego spojrzenia. Pozwolił jej na krótko wierzyć, że nie wyczuł jej obecność, że nadal jest sam, a sączący drink smakuje mu, jak nigdy wcześniej, choć kolejnym łykiem jedynie pogłębiał gorycz w przełyku. Potem kątem obserwował, jak się ku niemu zbliżała, jak biodra kołysały się zmysłowo w rytm jej kroków, jak siadała mu okrakiem na kolanach, zabierając z ręki resztę alkoholu, którym sama się poczęstowała, każąc go milczeniu; wykrzycz, kochanie, co ciąży ci pod sercem. Wymiana spojrzeń, przedłużające się do dziesięciu oddechów, zdradzała więcej niż jakiekolwiek słowa. Wiedziała, choć nigdy nie złapała go za rękę. Ona łaknęła dziecka, które podreperuje ich relacje, on chciał wyłącznie, by ciepło jej obecność rozlało sie dreszczami po jego ciele, a puste, beznamiętne spojrzenie wypełniało się iskrami lubieżnego pożądania; tym, co dać mogła mu tylko ona, bo, niezależnie od tego ile ust całował, jej smakowały najlepiej; jak najdroższa słodycz na świecie. Tak jak teraz, gdy nici porozumienia szukali w harmonii oddechów; gdy w małżeńskim łożu zapominali o źródle swojego konfliktu, gdy, łaknąc bliskości, zatracając się w niej, zapomnieli, że poza murami posiadłości, istnieje świat, który ich otaczał; gdy liczył się tylko ognie namiętności, który wybuchał w trzewiach, oni splątani w miłosnym uniesieniu. Od dawna nie pozwalał marzeniom odnaleźć drogi do myśli; o tym, co było, co stracił, o tym, co porzucił. O ich pierwszej burzliwej despocie, którego świadkiem była sala wykładowa, profesor i inni studenci. O bezpańskiej chatce nad jeziorem, gdzie, w rozbłyskach burzy, oddała mu się pierwszy raz. O spojrzeniach, które wysyłała mu z nad ramienia, gdy odprowadzał ją wzrokiem do drzwi, a na krawędzi oczu lśniły jaśniejsze refleksy fascynacji. O pierwszej, a nawet drugiej ciąży, która sprawiała, że uśmiech nie schodził jej z warg. O tym, jak, zaraz po przebudzeniu dotykał ustami z czułością jej obsypany konstelacją piegów nos. O partii tenisa, na jaką sobie pozwalali w stanie zamroczenia alkoholowego, po nieprzespanej, długiej nocy, gdzie lwią część swojej energii pozostawili na parkiecie sali bankietowej. O tym, jak dni samotności, zniknęły w jej obecności. Jego ruchy nie od razu stały się płynniejsze; poczekał, aż ból przemieni się w przyjemność, a na jej usta rozleje się błogość; zaproszeniem był kręgosłup wygięty w subtelny łuk i ciche pojękiwania wydobywające się spomiędzy warg, które zmusiły jego zęby do oznaczania swojego terytorium na gołębiej szyi. - Nie wydajesz się tym poruszona - wymruczał w jej ucho, otulając je swoim rozgrzanym, szeleszczącym oddechem; mogła wyczuć w tych słowach uśmiech, choć usta nie wykrzywił grymas rozbawienia; fala przyjemności, która rozlała się po jego ciele, zagościła również w rysach twarzy, w kącikach warg i oczu. Teraz, obecnie, nie potrzebował nic więcej. Teraz, obecnie, zlizywał z jej ust własna definicje szczęścia, zapominając o dystansie, który, z miesiąca na miesiąc, coraz skutecznie wślizgiwał się w ich życie, pogłębiającej się z każdą chwilą rozłąki. Teraz, obecnie, liczyła się tylko gorączka dwóch ciał zamkniętych w żelaznym uścisku namiętności, rytmiczny taniec bioder, znajomy rytm wybijany przez ich serca, w akompaniamencie przyśpieszonych oddechów i pojedynczych, nieartykułowanych, przeciskających się przez krtań dźwięków. Zniewolił oba jej nadgarstki pod opuszkami palców i przycisnął do atłasowej pościeli. Gdy wypełnił ją swoją obecnością, a moment największej przyjemności nadszedł, wiążąc przeciągły jęk w gardle, sypialnia wydała się najpiękniejszym miejscem na ziemi, a ona – pięknem zamkniętym w ludzkim ciele. Na jej skórze, w zagłębieniu szyi, pozostawił niewypowiedziane wyznanie miłości zgubione między głębszym westchnieniem; adresatem tych słów była tylko ona. Bo żadna inna kobieta nie dała mu tego, co właśnie ona - całkowitego poczucia spełnienia. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : STARSZY SPECJALISTA KOMITETU DS. BEZPIECZEŃSTWA MAGICZNEGO
Apollonie Laffite
ILUZJI : 2
NATURY : 1
POWSTANIA : 1
SIŁA WOLI : 9
PŻ : 181
CHARYZMA : 18
SPRAWNOŚĆ : 11
WIEDZA : 20
TALENTY : 8
[TW] Ciężko było odpowiedzieć na pytanie, czy cierpiała. Raczej odbijało się ono od ścian umysłu, pozostawało głuche na odpowiedzi i tępe na odczucia zadającego. Niekiedy wydawało jej się, że przecież tak jest lepiej — że właśnie samorealizacji potrzebuje, a kiedy uzyska odpowiedni poziom, to się zatrzyma. Ten poziom nigdy jednak nie nastąpił, ani przed dekadą, ani rok temu, ani teraz. Niezmiennie zataczała krąg; wracała, by wtulić się w jego ramiona; oznajmiała, że czeka ją kolejna praca, że nie ma dziś czasu. I jutro. I pojutrze. Nie mam dla Ciebie czasu, Hiram. Zdawała się znikać, mokra burza falowanych włosów obijała się wokół pleców w napadzie szału, kiedy kolejna rzecz poszła nie po jej myśli. Kiedy indziej przeklinała pod nosem, w biegu łapiąc pół posiłku dziennie, który i tak zabierał zbyt wiele z jej doby. Znikała, rozpływała się i odmawiała jego potrzebom. Nie mam dziś sił, kochanie. Nie mam ochoty. Nie. W błękicie spojrzenia ukryła lęk, który narodził się ten jeden raz, gdy blond włos zwisał z materiału marynarki, którą pozostawił w samochodzie. Lęk, który ściskał jej żołądek i kazał obserwować ruchy jego dłoni, ucieczki spojrzenia, uśmiechy kierowane do innych. Najbardziej na świecie bała się zdrady, zaś wizja niewierności doprowadzała ją do obłędu, wpędzając w chęć mordu wszystkiego, co tylko wokół się znajduje. Bała się i nigdy nie chciała tego sprawdzić, wiedzieć, jak gdyby obawiała się, że to naprawdę jest prawda. Jak wtedy by postąpiła? Odpowiedzialność idąca za taką wiedzą zniszczyłaby jej idealnie ułożony świat, perfekcyjny schemat, którym postępowała po stokroć w całym swoim życiu. Zawsze była na dwa kroki do przodu, aby nikt nie mógł jej dogonić; o dwie maski na twarzy za dużo, aby nikt nie mógł rozpoznać jej prawdziwych emocji. Zawsze, I ten, któremu zawierzyła swój świat, miał sprawić, że przegra. Kocham Cię, ugrzęzło w gardle. Tak bardzo pragnęła mu to wyszeptać, słowa same pchały się do ust, kiedy w objęciach czegoś ponad czyn, czuła, że są tylko oni. Bliskość, którą odsuwała do siebie, teraz wydawała się spotęgowana i potrzebna bardziej niż kiedykolwiek. Plecy napinały się pod opuszkami palców, paznokcie wbijały nerwowo w ich strukturę, pozwalając spazmom przyjemności stworzyć wysublimowany duet z przechodzącym przez jego dreszczem spełnienia. Jej własne ciało wydało z siebie ostatni jęk, a ostatnia chwila bliskości rozkwitła na twarzy delikatnym uśmiechem. —Zostań — wyszeptała, przetrzymując go w otuleniu własnych ramion przez dłuższą chwilę. Usta odnalazły wierzchołek męskiego czoła, muskając go ledwie krótkim pocałunkiem, aby w międzyczasie palce wplotły się u nasady włosów w arkany delikatnego, idealnie czułego masażu. Czy coś miało się zmienić? Ile miało ulec zmianie? Ile razy mają wracać do statusu quo, nim wreszcie oboje zrozumieją, że ich czyny do niczego nie doprowadzą? I ostatnie, najważniejsze — co może ich zmienić? Co może na nich wypłynąć? Rozchwiani pośród nurtów własnych możliwości i pragnień, zatracili się bowiem w dwóch różnych światach, na dwóch różnych końcach wszechświata, który zbudowali w Ailes de verre. Niczym caresse sur l'océan, dalekie, kojące ale z życiodajną i śmiercionością siłą jednocześnie zetknięcie dwóch jednostek, odrębnych i wspólnych, spleconych ciałem i duchem w imię kultywowania wspólnego życia. Tra moglie e marito non mettere il dito., choć w tym małżeństwie powoli robiło się zbyt tłoczno. Gratuluję, tatusiu! zt Hiriam i Apollonie. |
Wiek : 32
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Salem
Zawód : mentor młodych muzyków, szara eminencja Galerii L'Orfevre