Rozliczenie
Ekwipunek
Aktualizacje
27.07.2024 Zakupy początkowe (+20 PD)
09.08.2024 Osiągnięcie: Pierwszy krok (+150 PD)
22.08.2024 Zakupy (-35 PD, -225$)
26.10.24 Osiągnięcie: Mały cukeirnik (+10PD)
Claire Finnegan fc. Elle Fanning nazwisko matki Undergrove data urodzenia 23 maja 1953 r. miejsce zamieszkania Cripple Rock zawód cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji status majątkowy przeciętny stan cywilny rozwódka wzrost 161 cm waga 53 kg kolor oczu niebieskie kolor włosów blond odmienność zwierzęcopodobna umiejętność - stan zdrowia zdrowa znaki szczególne znamię w kształcie liścia paproci pod lewą piersią (3+2 za odmienność) rozpoznawalnośćI (Anonim) elementary schoolBig Pine high school Paradise High edukacja wyższa - moje największe marzenie toodwiedzić wszystkie parki narodowe w Stanach najbardziej boję się pobytów w szpitalu w wolnym czasie lubiępodróże i piesze wędrówki, wycieczki konne, pracę w ogrodzie mój znak zodiaku to Bliźnięta Miałam sześć lat, gdy po raz pierwszy obudziła się moja magia. Dziewięć, gdy ręce po raz pierwszy obrosły mi pierzem. Dwanaście, gdy straciłam rodziców. Wszystko, co ważne, działo się co trzy lata – jakby decyzją samej Trójcy, albo po prostu paskudnym zbiegiem wypadków. Moja magia była gwałtowna i brudna, tak zawsze mówił Aiden, mój brat. A ja mu wierzyłam, bo był przecież ponad dekadę ode mnie starszy, co oznaczało, że musiał wiedzieć, co mówi. Gwałtowna i brudna, powtarzał więc. Brzydka, zimna, nieprzewidywalna, mówił, a ja kiwałam głową, choć zupełnie nic nie rozumiałam. Tylko raz zapytałam, czemu właściwie tak twierdzi. Zaśmiał się wtedy i przypomniał jak to było, te lata temu, gdy moje zaklęcia przebudziły się po raz pierwszy. Spaliłaś kurnik sąsiadów, mówił. I cały zapas ich zboża. Nic z tego nie pamiętałam. Moje pióra, dla odmiany, były czyste, miękkie, kojące. Byłam z nich dumna – dopóki Aiden nie stwierdził, że nie powinnam. Nikt tego nie doceni, mówił, a ja czułam, że – znowu – ma rację. Skrzywdzą cię, ostrzegał, i w to też wierzyłam. Nie wiedziałam, czemu ktokolwiek miałby mnie krzywdzić, skoro moje pióra były tak ślicznie srebrzyste, ale tak mówił mój brat. Tego, że powinnam swoje wspaniałe lotki ukrywać – nie mówił, zrozumiałam to sama. To jednak później. Bo najpierw był zachwyt – i ból. Były gołębie obsiadające nasz dom – i krzywe spojrzenia sąsiadów. Były szepty moich nowych, ptasich przyjaciół – i brudne sekrety mieszkańców Wallow, o których mówili moi mali szpiedzy. Nie nazywałam ich tak wtedy. Potrzebowałam czasu, by zrozumieć. Moi rodzice natomiast po prostu byli. Kochałam ich, tak, ale – po latach – myślę, że wciąż jeszcze zbyt mało; jeszcze nie tak, jak bym mogła. Było mi z nimi dobrze. Tata uczył mnie jazdy konnej i zabierał na pierwsze wycieczki po okolicznych lasach, opowiadał o lokalnej zwierzynie i o tym, czym różnią się tropy wilka od śladów psa i jak wypatrzeć je na leśnym szlaku. Z mamą pielęgnowałam przydomowy ogród, piekłam pierwsze ciasta – wszystkie według przepisów babki i prababki – i snułam historie, im bardziej niestworzone i zabawne, tym lepiej. Z nimi obojgiem – i z Aidenem – jeździliśmy w góry, zawsze w góry, im wyższe i bardziej wymagające, tym lepiej. Dom moich rodziców – nasz dom w Wallow – pachniał cynamonem, wanilią i różami kwitnącymi pod kuchennym oknem. Pachniał tak wtedy, gdy żyli – i potem, gdy ich zabrakło, też. Zginęli w wypadku. Zwykłym, samochodowym, z przypadku raczej niż czyjejkolwiek winy. To Aiden musiał ich zidentyfikować – i, co ważniejsze, to on musiał na nowo poukładać nasze życie. Był dorosły, w przeciwieństwie do mnie. Pamiętam, że zapytałam go wtedy, czy trafię teraz do domu dziecka. Zamknął mnie wtedy w ramionach i trzymał w nich tak długo, aż zabrakło mi tchu. Nie pamiętam, bym płakała – ale gdy wreszcie się odsunęłam, koszulka brata była przemoczona do cna. Nie pamiętam przygotowań do pogrzebu ani jego samego. Nie pamiętam stypy, kondolencji, biednych dzieci powtarzanych przez tych czy innych sąsiadów. Nie pamiętam sprzedaży naszego domu, pakowania się, wyjazdu do Saint Fall. Pamiętam las – zacienione ścieżki, zapach żywicy, gęste zarośla, gdy zbaczałam z utartych szlaków. Pamiętam spacery po okolicznych polach i pięty zdarte od niewygodnych butów. Pamiętam bieg – gnanie polnymi drogami byle dalej, prosto przed siebie. Gorące rumieńce zmęczenia, słone łzy zasychające na policzkach. Pamiętam historie, coraz to nowe opowieści, które tworzyłam w głowie po to, by zapomnieć o tym, co tu i teraz. Pamiętam powtarzanie nazw gatunkowych wszystkich tych polnych i leśnych zwierząt, które udawało się czasem dostrzec – nazw tylko angielskich, łaciny tata nigdy mnie nie uczył – i recytowanie w myślach gatunków roślin, jakie rosły w do niedawna jeszcze naszym ogrodzie. I gołębie, je też pamiętam. Kolejne plotki znoszone mi z Wallow, niezrozumiałe często szepty, to, jak podążały ze mną wszędzie, gdzie zapragnęłam się udać – i jak z czasem zaczęłam prosić je, a wreszcie nakazywać im, by zostały. By dały mi spokój. Na początku mnie nie słuchały. Nie szanowały mnie. Potem zaczęły. Moja żałoba miała bardzo dziwny smak i koloryt. Przenieśliśmy się do Saint Fall, a ja dopiero po latach zrozumiałam, że nie stało za tą decyzją nic ponad zwykłą, bardzo ludzką potrzebą ucieczki. W Saint Fall dokończyłam szkołę, tę magiczną (otrzymałam pentakl i athame, kilka słów uznania za dobre wyniki i życzenia powodzenia) i tę nie (byłam jedną z wielu; szara myszka, której nie szło ani źle, ani dobrze; ta nowa, zahukana, nieszukająca przyjaciół; koniec tej szkoły nie był dla mnie ani zamknięciem, ani otwarciem żadnego rozdziału; ot, po prostu był). W Saint Fall poszłam na pierwszy kurs cukierniczy, a potem drugi, trzeci, garść kolejnych – w którymś momencie przestałam liczyć. W Saint Fall zaczęłam kłamać – po to, by nie martwić Aidena; po to, by zjednywać sobie ludzką sympatię; po to, by ubarwiać swój świat, od opuszczenia Wallow tak szary i brudny jak moja magia. W Saint Fall wreszcie zaczęłam przykładać większą uwagę do tego, kim byłam. Odmieńcem, tak, nigdy jednak nie nazywałam tego w ten sposób. Nie nalepiałam metki ani swojemu bólowi, ani szarym pierzom, ani ptasim oczom, ani wreszcie gołębim szeptom. Tutaj, w Saint Fall, historie znoszone mi przez ptasich przyjaciół nigdy się nie kończyły. Słuchałam ich wszystkich. Kłamczucha, mówili o mnie jeszcze w Paradise High, ale wtedy przecież nie kłamałam jeszcze naprawdę. Chodziło o to, że półprawdy czy opowieści wyssane z palca mnie bawiły - a jeszcze bardziej bawiło mnie, gdy raz zasiane ziarno kłamstwa kiełkowało, puszczało pędy, a finalnie kwitło kolejnymi plotkami, coraz bardziej niestworzonymi historiami. Mówiłam więc, że ta kocha się w tym i patrzyłam, jak pierwsze niedowierzanie ustępowało miejsca podejrzliwości - jak moi rówieśnicy coraz częściej oglądali się za wspomnianymi kolegami i koleżankami, jak do mojej nieśmiało puszczonej plotki zaczynali dokładać własne detale, których przecież nigdy tak naprawdę nie mieli prawa dostrzegać. Mówiłam, że przecznicę dalej ktoś handluje prochami i z rozbawieniem obserwowałam panikę wśród nauczycieli, zainteresowanie u tych czy innych uczniów. Mówiłam wreszcie, że mam listę pytań na najbliższy egzamin i czasem było mi żal, z jakim zaufaniem sięgano po wspomnianą listę zagadnień, choć przecież każdy z jej punktów wymyśliłam sama raptem poprzedniego wieczora - z faktycznym egzaminem nie miały one nic wspólnego. Zwykle odkrywano moje kłamstwa szybko, bo raz, że sama nie starałam się ukrywać ich jakoś specjalnie, a dwa - choćbym chciała, nie potrafiłabym. Nie od razu byłam w tym dobra. Czym innym było zmyślać historie, a czym innym - faktycznie dać im życie. Nie komplikować ich zanadto, ale, jednocześnie, nasycić ilością detali wystarczającą, by zapewnić wiarygodność. Nie umiałam tego. Miałam bujną wyobraźnię, potrafiłam zmyślać, ale niewiele więcej. Kłamać na poważnie nauczyłam się znacznie później. Byłam dzieciakiem jeszcze, gdy zatrudniłam się w pierwszej piekarni. Formalnie może i dorosła, emocjonalnie – zupełnie wcale. Przeżywałam każde niepowodzenie, bólem brzucha przypłacałam presję, z jaką musi mierzyć się każdy początkujący cukiernik. Godzinami spędzonymi na zmywaku płaciłam za możliwość spędzenia kwadransa przy kuchni. Słuchałam reprymend za każdą niewystarczająco domytą blachę, a potem – za każdy zakalec. Odrabiałam pańszczyznę po to, by potem, z czasem, zacząć robić to, co... Nie, nie marzyłam o tym. Ale gdy piekłam, było tak, jakby mama stawała tuż obok i trzymała mnie za rękę. Potrzebowałam tego. Uciekałam za miasto kiedy tylko mogłam. To nie tak, że chciałam. Musiałam. Saint Fall mnie przytłaczało - każde miasto by mnie przytłaczało. Byłam dzieckiem lasów i gór, pól i łąk, nie ulic. Więc uciekałam, sama lub z bratem. Pamiętam sięganie po otaczającą mnie magię – po ciernie, które raniły moje palce; po wiatr, który szarpał mi włosy i sypał piaskiem w oczy; po ogień, który osmalał mi skórę. Magia natury była tą, która w szkółce szła mi najlepiej, ale tutaj chodziło raczej o to, że żadne inne zaklęcia się nie nadawały. Tylko te ciernie, ten wiatr, ten ogień. Sięgałam po nie i pozwalałam się ranić w jakimś głupim przekonaniu, że zasługuję na karę. Nie zasługiwałam. Wtedy nie. Zaczęłam handlować plotkami znoszonymi mi przez gołębie mniej więcej w tym samym czasie, w którym obkupiłam się w profesjonalne pozycje traktujące o moich ptasich przyjaciołach i tym samym, w którym zrobiłam prawo jazdy. Aiden był już wtedy Gwardzistą i choć czasem twierdzę, że to jego kariera pomogła mi stać się tym, kim jestem teraz – nie ma w tym za grosz prawdy. Moja decyzja nie była ani zaplanowana, ani przemyślana i, szczerze mówiąc, nie była też chyba specjalnie rozsądna. Teraz nic bym nie zmieniła, ale, z perspektywy czasu, wtedy, na początku, byłam strasznie naiwna. Ktoś kiedyś o coś zapytał, ja odpowiedziałam – i dostałam za to pieniądze. Dokładnie tak się to zaczęło – a potem trwało, trwało, i trwało, bo okazało się, że pensja wypracowana w taki sposób jest dużo lepsza niż tak, jaką mogłabym wynieść z najlepszej nawet cukierni. I że kłamanie – zmyślanie detali tam, gdzie gołębie ich dla mnie nie miały; wymyślanie trzech wersji tej samej plotki, zależnie kto pytał – bawi mnie wciąż tak samo, jak kiedyś, jak zmyślanie plotek jeszcze w Paradise High. Nie byłam w tym jednak dobra, nie od razu. Było jak w szkole, tylko gorzej. Wielokrotnie wpadłam, potykając się na własnych kłamstwach. Wielokrotnie plątałam się lub wymyślałam rzeczy odrobinę zbyt nieprawdopodobne, by ktokolwiek w nie uwierzył. Mierzyłam się z ludzką podejrzliwością i złością – i na tej pożywce zmyślałam więcej, i więcej, i więcej, tak długo, aż zrozumiałam, gdzie przebiegają granice, których zwyczajnie nie mogę przekroczyć. Potrzebowałam lat, by się tego nauczyć. Lat, podczas których moje kłamstwa przysparzały mi problemów raczej niż faktycznej korzyści. Lat bycia upominaną przez Aidena, lat pełnych jego troski i niepokoju, gdy musiał ratować mnie z tarapatów, w które wpadłam na własne życzenia. Ale potem - potem nagle okazało się, że wszystkie te lata czegoś mnie nauczyły. Stałam się naprawdę przekonującym kłamcą. Miałam bujną wyobraźnię i dość śmiałości, by patrzeć ludziom w oczy, gdy snułam swoje historie. Byłam w tym zwyczajnie dobra. Po pierwszych sukcesach – wcale nie chciałam przestać. Szybko stało się jasne, że kuchnia jest moim królestwem, do którego długo nie chciałam wpuszczać kogokolwiek innego. W pracy uczyłam się zasad, reguł, jakichś wytycznych - w domu łamałam je wszystkie. To, co nauczyłam się na kursach, dało mi podstawy, którymi chciałam się bawić. Ze wszystkiego, co mówiono mi w pracy, wyłuskiwałam ciekawostki - i tylko tyle. Całą resztę wolałam robić sama. W pewnym momencie mój rachunek spalonych wypieków znacznie przewyższał te udane. Cztery - pięć? - razy rozważałam rzucenie tego wszystkiego w cholerę. Nie rzuciłam. Pierwsze udane ciasto - moje ciasto, wedle mojego przepisu, złote dziecko mojego eksperymentu, a nie tylko ślepego podążania za instrukcjami takiego czy innego przepisu - rozpływało się na języku, niosąc ze sobą słodycz miodu i wyczuwalną nutę limonki. Wyprowadziłam się od Aidena, gdy zaczął sprowadzać sobie kobiety i gdy dorosłam na tyle by zrozumieć, że nie chcę tego widzieć. Wynosząc się od brata, wyniosłam się też z Saint Fall. Miasto mnie przytłaczało. Zamiast szarych budynków potrzebowałam zieleni, zamiast brukowanych ulic – leśnych ścieżek. Z tej perspektywy Cripple Rock wydawało się dobrym wyborem. Czy znowu uciekałam? Niewykluczone. Z Saint Fall nie zerwałam jednak całkiem. Wracałam do niego codziennie, bo tu miałam pracę, tu miałam Aidena, tu miałam gołębie – i tu były sekrety, którymi się karmiłam. Swojego męża poznałam jeszcze w Wallow. Bawiliśmy się w tej samej piaskownicy, chodziliśmy do tych samych szkół. To jego rodzice pomagali Aidenowi – a przez to także mi – gdy straciliśmy własnych. Gdy wyniosłam się do Cripple Rock, mieliśmy bardzo szybki ślub i niemal równie szybkie rozczarowanie. Nie zniknął z mojego życia, ale mógłby. Naprawdę mógłby. Wciąż chodziłam do lasu, wciąż wyjeżdżałam, gdy tylko miałam na to czas. Ciężki plecak na ramionach, namiot, mapa – mniej więcej tyle potrzebowałam do szczęścia. A potem – potem to już tylko kwestia szlaków. Lasy Cripple Rock szybko przestały mieć przede mną tajemnice. Zaczęłam szukać dalej, jeździć dalej. Czasem w siodle, czasem pieszo, odkrywałam nowe ścieżki - i nowe góry. Podobnie jak za dzieciaka z rodzicami, tak teraz sama zawsze szukałam szczytów, nie wybrzeży. Potrzebowałam skał, lasów, dziczy. Mogłam zdzierać kolana i obcierać stopy, naciągać mięśnie i parzyć policzki na zbyt silnym słońcu, a i tak zawsze wracałam. Góry i lasy często nie miały miłosierdzia, ale ja przecież wcale go nie oczekiwałam. Aiden śmiał się, że jestem dziewczyną krzaków. Rzeczywiście byłam. Jestem. Założyłam pasiekę i sad, uporządkowałam ogród i wyznaczyłam miejsce pod altankę, zbudowałam gołębnik i zaczęłam własne ptasie stado. Dużo wtedy czytałam, douczałam się – o pszczołach i produkcji miodu, bo taką miałam zachciankę; o pielęgnacji drzewek owocowych, magicznych i nie, bo zawsze chciałam piec tak, jak moja babka, z własnych produktów; o krzewach ozdobnych i tych, które można jeszcze do czegoś wykorzystać, bo marzyło mi się stworzenie ekosystemu, w którym czułabym się dobrze ja, ale który byłby też dobry sam w sobie dla wszystkiego, co w nim żyje; i wreszcie o gołębiach, bo te były teraz moją rodziną, a o rodzinę należy przecież dbać. Dużo z nimi rozmawiałam – z gołębiami. Wypuszczałam je co rano, a gdy wracały, siadałam w gołębniku i słuchałam, słuchałam, słuchałam. Za ich opowieściami ciężko było nadążyć, z czasem jednak zdążyłam się tego nauczyć – a wtedy historie nabrały nowych kolorów, nowych znaczeń. Dużo też piekłam – w cukierni, ale przede wszystkim u siebie. Na każde udane ciasto wciąż przypadały dwa czy trzy, które były co najwyżej zjadliwe. Wciąż zdarzało mi się spalić biszkopt, przesłodzić kremy. To nie miało znaczenia. Piekłam i świetnie się przy tym bawiłam. Moja kuchnia pachniała domem – cynamonem i wanilią. Brakowało tylko róż, zamiast nich miałam jednak bez. Wreszcie – dużo się przemieniałam. Pozwalałam sobie na to tylko tutaj, tylko w swoim ogrodzie czy gołębniku. Pozwalałam, by pierze obrastały moje ciało; oczy ciemniały, przeistaczając się w dwa koraliki; usta deformowało w coś, co nie było już ani ustami, ale nie było też jeszcze dziobem. A potem cofałam to wszystko, wduszałam te zmiany z powrotem w siebie, bo musiałam mieć pewność, że nigdy – nigdy – nie zmienię się tak przy kimś, kto nie powinien tego widzieć. Czyli – słowem – przy nikim poza Aidenem. Brat powtarzał, że ludzie mnie skrzywdzą i teraz zaczynałam rozumieć, co miał na myśli. Nie pamiętam, kiedy uznaliśmy, że możemy sobie pomóc, ja i Aiden. Może podczas wspólnej wycieczki za miasto, w góry, gdy brat śmiał się, że odkąd tak wyrosłam, zrobiłam się szybka i zwinna jak tutejsze kozice czy sarny. Może wtedy, gdy pokazałam mu ślady niedźwiedzia, który zabłąkał się w okoliczne lasy. Najpewniej jednak wtedy, gdy przez godzinę snułam przed nim historię, która z rzeczywistością nie miała nic wspólnego – a Aiden i tak w nią uwierzył, ani przez moment nie poddając w wątpliwość niczego, co mówiłam. To pierwszy raz, gdy udało mi się okłamać własnego brata. Znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Jeśli on mi wierzył – jak inni mieliby nie? Jeśli jego byłam w stanie namówić do mojego pomysłu, któż inny mógłby mi się oprzeć? Zawarliśmy umowę, kontrakt tak szczery, jak szczery mógł być tylko między ludźmi, którzy kochali się tak bardzo, jak kochaliśmy się my. Mówiłam Aidenowi, co wiem. On mówił mi, co wie on – tyle, ile mógł, by nie zaszkodzić Kościołowi. Sprzedawałam, co mogłam, zza kulis pomagając mu w jego własnej służbie. Działało. Nie wierzyłam, że zadziała, ale – na rany Aradii – działało. Miałam - wciąż mam - notes z przepisami. Trzymam tam te, które były w naszej rodzinie od pokoleń i te, których uczyłam się w tej czy innej pracy. Przede wszystkim jednak mam tam kolekcję swoich własnych pomysłów, starannie kaligrafowane listy składników, krok po kroku rozpisane kroki finalnie prowadzące do wypieków doskonałych. Bardzo wiele jest tam skreśleń, a każde zamazane słowo, każde zdanie wciskane z coraz większym trudem na marginesach czy pomiędzy linijkami starannego tekstu to dowód moich frustracji. Czy było warto? Teraz nie mam już wątpliwości, że tak. Moje ciasta smakują miodem, karmelizowanym cukrem, cynamonem. W ciastkach kryją się maliny, kakao, mięta i limonki. Wszystko jest smaczne. Wszystko kipi moją magią. Wszystko przypomina mi o domu. Aiden zginął na służbie. Nigdy nie dowiedziałam się jak i przez kogo. Nigdy nie chciałam wiedzieć. Luka w sercu, którą z takim trudem zapełniałam przez ostatnie lata, nie tylko odnowiła się, ale była teraz głębsza, jeszcze bardziej zimna i bolesna. Brata brakowało mi dużo bardziej niż rodziców. Tak bardzo, że czasem nie potrafiłam złapać tchu, myśląc tylko o tym, że jeszcze dwa dni temu był tutaj, u mnie; pokazywałam mu pszczoły i dawałam spróbować jabłka z własnej jabłoni. Zostałam sama. Miałam swoje opowieści i swoje gołębie, swój sad i swoją pasiekę, swój las, swoje góry, swój plecak, namiot i swoje atlasy roślin – i nic z tego nie miało większego znaczenia. Zostałam i musiałam się z tym mierzyć, choć tak naprawdę wolałabym być z Aidenem, gdziekolwiek był – w opiekuńczych ramionach Trójcy czy może gdzieś zupełnie indziej. Wszystkiego uczyłam się na nowo. Oddechu. Słów. Woli życia. Znalazłam ją, tę ostatnią. Wciąż jednak nie wiem, ile tak naprawdę jest warta. |
Witaj w piekle!I pamiętaj... Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj. Sprawdzający: Richard Morley |
RozliczenieEkwipunekAktualizacje
|