Obwoźna lodziarnia Różowy samochód dostawczy najczęściej parkuje w Little Poppy, tuż przy ulicy Handlowej. To z niego roztacza się zapach słodki niczym wata cukrowa. Okno się otwiera, ukazując właścicielkę samochodu — panią Mary Ann. Kobieta jest znana w całej okolicy, a jej lodowe propozycje nęcą kubki smakowe gości tej dzielnicy. Lodziarnie na ulicach Saint Fall można spotkać od maja do późnego października, a czasem — gdy w najnowocześniejszej dzielnicy nie trwają akurat godziny szczytu — kobieta podjeżdża pod pobliskie szkoły, dokładnie znając rozkład przerw. W menu można spotkać kilka klasyków: rożki truskawkowe, waniliowe i czekoladowe to prosty typ. Mniejszą popularnością cieszą się karmel, śmietanka oraz wiśnie. Niekwestionowanym hitem jest natomiast borówka amerykańska, pochodząca z pól Padmorów. Ostatnio pani Mary Ann wprowadziła też nowości: podwójna czekolada, banan, a nawet guma balonowa. Za ładny uśmiech właścicielka może nałożyć większą porcję. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
maj 10, 1985?? Nie bywał tu często. Little Poppy pachnie śmiercią i tamtym szkaradnym wieczorem, kiedy załamał się nie tylko świat Bena, ale też cały wokół i w całokształcie jest źle i niedobrze. Mija Acapellę nie patrząc w tamtym kierunku, przechodzi na drugą stronę ulicy, unika tego miejsca, powiew nerwów i ścisk gardła ustaje dopiero za zakrętem, gdy biała koszula i lekka marynarka odbijają promienie popołudniowego słońca w Little Poppy Crest. Valerio mieszka niedaleko, ale nie zmierza wcale w jego stronę. Centrum handlowe widniejące na horyzoncie jest nieistotne — swoje ubrania kupuje w innych miejscach, szyje na zamówienie. Nie odwiedza Vittorii, nie podąża pojedynczym światłem sugerującym mu drogę do Amensii. Wraca od klienta i nie ma zamiaru zostawać tutaj dłużej niż to konieczne. Sąsiednia restauracja i jej pierdolone frytki wystarczająco trwale wkręcają się w głowę i przypominają błysk tamtego ostrza i strużkę krwi, którą następnie zajął się Williamson. Wszystko się wysrało. Wszystko jest źle. Jedno czerwone światło za długo. Jedno miejsce parkingowe przy ulicy Handlowej za mało — Rolls-Royce czeka za daleko. Należy przejść kawałek, poddać się hałasom miasta, a Benjamin nie patrzy. Nie patrzy pod nogi, nie patrzy w dół — interesuje go tylko to, co naprzeciw, gdy nagle twarda sylwetka odbija się od szczupłego brzucha i uderza w żebra. Nie zdąża krzyknąć (nie zrobiłby tego), nie formuje nawet ust w pierwsze „p” w „pojebało cię?”, bo widzi ciemne włosy, drobną figurę i uśmiech wart co najmniej dwa i pół tysiąca dolarów. Błysk w oku ma podobny do brata. Ładny. Chwyta kobietę za łokieć, tak aby na pewno nie zderzyła się z brudnym chodnikiem. — Francesca, czemu wyrosłaś spod ziemi? Pocałunek złożony gdzieś w powietrze obok jej policzka. Nie, nie. Jestem grzeczny. Jestem bardzo grzeczny. Nie złapiesz mnie na złym uczynku. — Nic ci się nie stało? Przepraszam, zamyśliłem się — próbuje wykorzystać własny rozbrajający uśmiech i podążyć za jej oczami (od lewego do prawego, od prawego do lewego), nie odsuwając dłoni od jej skóry nawet na krótki moment. Jest ważna, bo jest Paganini i należy do Valerio. A skoro należy do Valerio, to ma być kurwa, nienaruszona. — Ale gdybyś latała, to do tego by nie doszło — mruga okiem, w końcu odsuwając się na bezpieczną odległość. Wygląda tak, jakby jej duszy nikt nie pokroił na dwa. Wygląda uroczo, wygląda niewinnie i łagodnie. Wygląda tak, jakby nie pasowała do tej rodziny. To nawet ironiczne. — Masz dwie opcje. Albo wybaczysz mi od razu albo — dostrzega furgonetkę za jej plecami — kupię ci lody i wtedy mi wybaczysz. Wiśnia i śmietanka? — sam decyduje. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Plecak pełen książek ciążył jej na ramieniu jeszcze zanim na dobre zagłębiła się w miejskie zaułki. Ledwo opuściła Komplety, a plecy rwały ją od słodkiego ciężaru podręczników, zeszytów, pieczołowicie dobranego zestawu przyborów piśmienniczych, studenckich scrubsów upchanych byle jak na dnie torby, bo i tak miały pójść do prania. Słodki ciężar, też coś. Nic tego dnia nie było słodkie. Był to mianowicie jeden z tych dni, gdy nawet pracoholizm Frankie nie wystarczał, by ukoić jej nie ubrane w większe słowa, za to wciąż nieodmiennie uciążliwe rozmyślania. A Francesca, jak przystało na młodą damę pełną romantycznych ideałów, myślała dużo (za dużo) i intensywnie (zbyt intensywnie). Zderzenie się z kimś na trasie było wisienką na torcie dnia, który i tak nie miał jej już – jak sądziła – zbyt wiele do zaoferowania. Potrzebowała chwili, by go rozpoznać – najpierw głos, potem zapach perfum, dopiero na końcu sylwetkę. Chyba wyrwało jej się westchnienie. Chyba było to westchnienie z kategorii tych pełnych rozczarowania, może żalu, z pewnością zażenowania – i zmęczenia. Przede wszystkim pełne zmęczenia. - Ben – rzuciła w ramach powitania, nozdrza drgnęły jej lekko, gdy pochylił się, składając na – przy – jej policzku całus. Uprzejmy. Pełen dobrego wychowania. Pełen dystansu, który miał strasznie dużo sensu – a jednocześnie, w kolorowej wyobraźni Frankie, nie miał go zupełnie. - Nie, ja... W porządku – sapnęła cicho, ucinając krótko temat ewentualnych niedogodności, przelotnym uśmiechem zbywając – nieudolny raczej – żart. A uśmiechała się ładnie, miękko, słodko – nawet teraz, gdy w jej głowie nie było zupełnie nic ładnego i miękkiego. Przyglądała mu się przez chwilę, choć widziała go przecież nie pierwszy raz – ale to właśnie mógł być jeden z jej problemów. To byłby jeden z jej problemów, gdyby zdecydowała się tak go nazwać. Nie decydowała się jednak, Benjamin pozostawał więc tylko Benjaminem, a nie kłopotem. Tylko Benjaminem, a nie przeszkodą, z którą musiała się uporać. Poprawiła plecak na ramieniu, odetchnęła bezgłośnie. Wiedziała, że Ben się o nią troszczy – przy czym robi to głównie przez wzgląd na Valerio. Czy jej to przeszkadzało? Niewątpliwie, przeszkadzało jej jednak także wiele innych rzeczy – i podobnie jak z nimi, także i z tym potrafiła sobie poradzić. Zmarszczyła brwi lekko na propozycję lodów, cieniem zaskoczenia witając zaproponowane smaki. Śmietankę wybrałby każdy głupi, ale wiśnia – wiśnię lubiła. Zupełną naiwnością byłoby jednak zakładać, że Benjamin pamiętał takie rzeczy. Zupełną naiwnością, prawda? Odmowę rozważała tylko przez chwilę, zaraz potem oglądając się w ślad za spojrzeniem Bena. - I mięta – dodała. Pozornie może i nie pasowała do rodziny, ale przecież do niej należała. Była Paganini tak samo jak Valerio i Elio – i podobnie jak oni potrafiła wykorzystywać okazje, gdy się trafiały. Lody na koszt Verity’ego nie były może biznesem na wielką skalę, na dzisiaj jednak wystarczały. - Weź jeszcze miętę i wtedy się zastanowię – dokończyła więc i uśmiechnęła się miękko, rumieniąc się tylko trochę, mniej więcej tak, jak przy każdym spotkaniu z Benem. Była młodszą siostrą jego kumpla, nikim więcej. Nie pozwalała sobie o tym zapomnieć. - Co tu robisz? – spytała potem, podążając za nim do furgonetki. – Byłeś u Valerio? – proste wnioskowanie, dosyć łatwe do przewidzenia. Skoro Ben był tutaj, w ich dzielnicy, była duża szansa, że wracał od jej brata. Bo skąd miałby? Tak, wiedziała, że Verity ma pracę. Że ma klientów. Że ma pewnie całą masę rzeczy zupełnie niezwiązanych z Valerio. A jednak pierwsza myśl zawsze była taka sama. Dla Frankie w ogóle bardzo wiele myśli kręciło się wokół jej braci. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA