Pracownia alchemiczna Ściany w kolorze nieskazitelnej bieli współgrają z blaskiem mosiężnych instrumentów, tworząc sterylną atmosferę czystości. Wysoko zawieszone lampy o złotych zdobieniach rzucają miękkie światło, które delikatnie oświetla rzędy szklanych fiolek, kolb i retort, ustawionych starannie na solidnych, drewnianych stołach. W powietrzu unosi się subtelny zapach ziół, żywic i minerałów, mieszając się z aromatem ksiąg i kart, które leżą na półkach zawieszonych wzdłuż ścian. Jest to główny gabinet Lorraine i tutaj najczęściej powstają zamówione eliksiry. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
7 — V — 1985 Plamki na mapie dzielnicy — niektóre świeże, inne nie; niektóre przydatne, inne wręcz przeciwnie — odmierzały zdolność Deadberry do otrząśnięcia się z popiołu katastrof. Po płonących Piwniczkach i trupach na Placu Aradii nie został żaden ślad; tylko kilka osmolonych kamieni, tylko parę(naście) niewyleczonych traum, tylko trochę świeżych nagrobków i starych zatargów kultywowanych w imię podziałów. Tylko ciężka świadomość, że niepewne czasy domagały się pewnych środków — a te (uwaga, dzieci, to będzie cenna lekcja) zdobywać należy w źródłach tyleż sprawdzonych, co balansujących na granicy legalności. Bądź jej braku. Panacea Inferialis była sztandarowym przykładem magicznego biznesu i Williamson były zaskoczony, gdyby inny Williamson (ten młodszy, z uśmiechem z pierwszy stron gazet) nie próbował zaskarbić sobie sympatii kierowniczki apteki. Walka o głosy trwała, Deadberry w marcu zaczęło być głównym bastionem do sięgnięcia po niewygodny, wypierdziany stołek burmistrza — Richie wiedział, co zrobić, żeby zarobić. Barnaby wiedział, że szukać, żeby znaleźć. I żaden z nich nie miał pojęcia — ani tego bladego, ani w kolorze ich oczu — co tak właściwie łączy ich z Lorraine. Dzwoneczek nad drzwiami wydał z siebie dzyń; Williamson starszy powinien zacząć od dzień dobry, ale pozory lubiły opuszczać tymczasowe miejsca pobytu, kiedy wnętrze apteki było puste, właścicielka odcinała się od ściany pełnej buteleczek idealnie rudą kaskadą włosów, a żadne z nich nie lubił tracić czasu. — Pani Faulkner — we własnej osobie i na wolności mimo pewnego, specyficznego zamiłowania do eliksirów, które przez prawo kościele określano mianem nielegalnych; w prywatnej opinii Williamsona to delikatna przesada. Magia iluzji wysadzała ludziom głowy, ale nikt nie wpadł na wtrącenie tamtejszych zaklęć do puli zakazanych. — Byłem w okolicy — prawda — pomyślałem, że zajrzę — też prawda — ot tak, bezinteresownie — gówno prawda. W bocznej kieszeni przewieszonego przez ramię plecaka ciążył paskudnie cudowny specyfik, z którego Lorraine potrafiła zdziałać cuda; Barnaby nigdy nie pytał o logikę harmonizatorów i składników — z magią powstania miał tak samo po drodze, co z wycieczką do Arkansas, więc ani trochę. Pracę zostawiał profesjonalistom; niestety, ostatni Rzecznik, który znał zaawansowane eliksiry, wysadził samego siebie w domowej pracowni i przez dwie doby Williamson zastanawiał się, czy to coś na suficie to część do eliksiru, czy faktyczne oko gwardzisty. (Czasem lepiej nie wiedzieć). — Jesteśmy w magicznej części miasta, a od wejścia nie cuchnie rytuałami — nieładnie, powiedziałby, gdyby pretensjonalność leżała w naturze człowieka, który mówił tylko, kiedy wymagała tego sytuacja; a skoro był gościem i naprawdę zamierzał pomóc — nie nazwałby Lorraine wspólniczką; raczej częścią intratnego układu — proces powitań i intencji musiał pełnić w pojedynkę. — Ryzykowne. Pół Deadberry dałoby się pokroić za zawartość apteki, drugie pół zdekapitować. A co z granicą błędu? Nazywa się Barnaby Williamson i właśnie odkłada plecak na ladę; był ciężki, wypchany po brzegi i ewidentne gotowy do działania. Lorraine znała istotny fakt na temat gościa — był gwardzistą. Gwardzista znal istotny fakt na temat Lorraine — spod laty wyciągała rzeczy, za które mógłby zafundować jej kilkuletni pobyt w kazamacie. Oboje znali istotny fakt na temat samych siebie — z każdym można się porozumieć; zwłaszcza, kiedy w grę wchodzi umowa barterowa. — Dwa rytuały tu, dwa w domu — po pierwszym spotkaniu nadeszło drugie, w którego połowie Williamson uświadomił panią Faulkner, że znalezienie czyjegoś adresu zamieszkania nie jest trudne, kiedy jest się gliniarzem i gwardzistą w jednym. — W zamian za trzy eliksiry? Nieporuszona zieleń spojrzenia to kolor nadziei; Williamson przybywa w pokoju. ekwipunek: pentakl, athame, odwłok żaby o trzech oczach, świece czerwone x2, świece cynobrowe (rzepakowy) x1, zaklęty brelok do kluczy |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lorraine Faulkner
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 20
TALENTY : 18
Dzwoneczek dźwięczący nad drzwiami przecina doskonałą ciszę w aptecznej sali. Rude pukle przerywają nieskazitelne pasmo białych szafek, ścian i kitla, gdy właśnie wyłaniam się zza lady, aby kontrolnie sprawdzić, kto wszedł do środka. Nie jestem ani zaskoczona, ani rozczarowana. Może odrobinę skonsternowana, bo twarz, którą przed sobą widzę, kojarzę doskonale. Odkąd zgodziłam się na układ z Leandrem, minęły dobre trzy lata. Podczas trzech lat okazało się, że sekret to najbardziej pożądana waluta półświatka, szczególnie tego magicznego, bo na drodze stanęły mi przeróżne osoby, które dowiedziały się o tym, do jakiego stopnia jestem w stanie nagiąć własną moralność. W imię nauki, tłumaczyłam sobie pierwotnie. Nieważne w jakie imię, mówię teraz, bo we własne kłamstwo przestałam w końcu sama wierzyć. Partnerów w sekrecie mam wielu. Z jednym z nich regularnie spotykam się w sypialni. Drugiego otrułam na tyle skutecznie, że teraz jest o wiele bardziej przekonany do stania po mojej stronie. Trzeci właśnie wszedł do apteki, a zmarszczka przecina mi doskonale gładkie czoło, gdy próbuję wyłapać, czy jest to groźba, czy też swoiste zmartwienie. Ani jedno, ani drugie. Barnaby Williamson ma rację – apteki nie zabezpieczyłam w żaden magiczny sposób i szalenie mnie to niepokoi. Zamek w drzwiach można łatwo przekręcić bądź wyłamać, Leander zademonstrował mi to wielokrotnie; po którymś razie przestałam wierzyć, że zwyczajnie zapomniałam zamknąć drzwi (nauczyłam się sprawdzać po pięć razy), jednakże magia powstania była doskonała przy tworzeniu i naprawianiu. Jednak przy zabezpieczaniu budynków? Nie łudzę się już, że Barnaby Williamson przyszedł na spontaniczne zakupy. Po prostu opieram przedramiona po drugiej stronie lady i czekam z łagodnym uśmiechem, aż dotrze do sedna. Konkretny był z niego chłopak. Być może to wojskowe wychowanie, w końcu był Gwardzistą. Lekarzy cechowała podobna dyscyplina i cenienie sobie czasu. Szkoda jedynie, że trochę młodszy. I mało podatny na urok osobisty. (Usiłuję nie dopuścić do siebie myśli, że w jego oczach jestem równa stereotypowej wiedźmie z kurzajką na nosie, która pochyla się nad kotłem z parującą, zieloną miksturą). — To bardzo miłe z pana strony, tak troszczyć się o mnie, panie Williamson – odpowiadam mu z uprzejmym uśmiechem. W końcu sam wyszedł z propozycją, jak mogłabym nie docenić? – Ale zastanawiam się teraz, czy tak niewiele warte dla pana są moje mikstury. – Rozpoczęliśmy negocjacje, to negocjujmy. – Cztery rytuały – dlaczego dwa w domu? Barnaby Williamson nie był jeszcze u mnie w mieszkaniu, miałabym zaprosić go na kawę? Czy to jakaś sugestia? – w zamian za sześć porcji eliksirów? – Unoszę brwi znacząco. Klienci zapominali, ile wartości jestem w stanie wyciągnąć z jednego, najmniejszego składnika. – Chyba że mówiąc trzy eliksiry ma pan na myśli jedynie po jednej porcji z trzech różnych eliksirów. Nie chciałabym pana źle zrozumieć. Nie jestem aż tak durna, nie chcę drażnić Czarnej Gwardii. Póki jest po mojej stronie, muszę o niego dbać. Ale szanujmy też moją pracę, prawda? |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : alchemiczka | właścicielka apteki
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Cienka granica pomiędzy prawem i bezprawiem, prawdą i kłamstwem, przemilczeniem i zatuszowaniem — czerwona, krucha nitka pomiędzy współpracą i komorą deprawacyjną katastrofy; wszystko zamknięte w specyficznej woni pracowni, gdzie nieokreślone składniki trudnych do zapamiętania eliksirów dawno temu (i wciąż prawda) zmieszały się z subtelną wonią perfum, na świat wydając orędowniczkę alchemii — kobietę, która na fiolkach, kociołkach i częściach płazów zbudowała swoje imperium. Lorraine Faulkner od dawna powinna zwiedzać kazamatę od środka; Lorraine Faulkner z pomocą kilku specyfików z listy ściśle zakazanych wykupiła sobie długie wakacje na wąskiej pryczy; Lorraine Faulkner była zbyt cenna, żeby zamykać ją pod kilkoma tonami ciemnego, kościelnego kamienia. Lorraine Faulkner — kiedy? Nieistotne; ona pewnie pamięta, on zapomniał dawno temu — była dobitnym uosobieniem tego, czego wyznawcą i czynnym narzędziem lata temu stał się Williamson. Problemem nie jest to, że pani Faulkner robi coś nielegalnego — problemem jest to, że ten jeden, jedyny raz dała się złapać. Rdzawy blask zza lady wskazywał kierunek tej krótkiej pielgrzymki; ciężki plecak na blacie nie zsunął z ramion balastu odpowiedzialności (które z nich ryzykowało teraz więcej i dlaczego nosiło kręgowe nazwisko?) — wyłączne prawo do ulgi od dawna rościła sobie śmierć. — Cały ja, pani Faulkner. Miły i uczynny — życiem rządzi wielka trójca — prawda, tylko prawda i gówno prawda — a Williamson właśnie wybiera ostatnią; owiniętą w szeleszczący papierek, ukrytą za kurhanem czerwonych świec, dobitnie nieprzekonującą w tym nagłym przejawie altruizmu. Nie poznali się na tyle dobrze, by pani Faulkner miała powody wątpić w jego prawdomówność, ale niektórzy ludzie po prostu mają to w twarzach; zaskakujące, ile zdradzić potrafi lekkie zmarszczenie brwi. Więc gramy w ten sposób. Lorraine miała rację — był laikiem; znajomość alchemicznych niuansów zaczynała się tam, gdzie Williamson wychwytywał słowa—klucze w oddziaływaniu co poniektórych eliksirów i kończyła w momencie, w którym tekst docierał do szczegółów porcjowania, komponowania i harmonizowania. Wiedział, czego szuka — nie musiał wiedzieć, w jaki sposób powstanie, za to dobrze było dowiedzieć się (wiedza to potęgi klucz — trzeba było słuchać dziadka), że mógł chcieć więcej; populacja żab, które wydawały się głównym składnikiem eliksirów, właśnie odetchnęła z ulgą. Williamson przeciwni — Pani mikstury są cenne na tyle, że dobrowolnie — i za drobną przysługą; szczegóły, detale, drobnostki — zgłaszam się na ochotnika. Każdy powód do przesunięcia własnych umiejętności był dobry — lepszy bywał tylko, kiedy mógł zwrócić się w uniwersalnej walucie barteru. — Czasem zapominam, że mam do czynienia z mistrzynią w swoim fachu — to nie słodzenie — Williamson wątpił, by istniała w tym hrabstwie taka ilość syropu klonowego, która mogłaby osłodzić Lorraine Faulkner — jeśli mówi prawdę. Nawet ją za to szanował — albo po prostu lubił, gdy kobiety były trochę złe. Gdy są uparte, gdy grają, gdy testują granice wytrzymałości, doskonale wiedząc, że mają do tego prawo. Szanował ją za to, bo niczego innego — poza eliksirami i długofalową współpracą — od niej nie chciał; może, gdyby przy pierwszym, drugim albo trzecim spotkaniu uwierzył, że byliby w stanie połączyć przyjemne z pożytecznym, sprawy wyglądałyby inaczej, ale Williamson był na to zbyt rozsądny, zbyt chłodny, zbyt trzeźwy, zbyt skupiony, zbyt zepsuty; Lorraine nie potrzebowała uszkodzonych zabawek, zwłaszcza takich, które nie lubią rozkazów. — Trzy rytuały za dwa eliksiry po dwie porcje. Za oknem pracowni rozlało się pełno majowego słońca — światło nasyciło powietrze i zgubiło w rudych włosach; przez chwilę mogli poudawać, że wszystko inne stało się niewyraźnym, zamglonym kształtem. — Umowa? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lorraine Faulkner
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 20
TALENTY : 18
Cały Ty, Barnaby Williamson. Miły i uczynny. Miły i uczynny, bo tylko poprzez jego łaskę i protekcję nie trafiłam do Kazamaty. Niemiły i nieuczynny, bo wystarczy byle kaprys, albo rozwiązanie naszej małej umowy, żeby wydać mnie Czarnej Gwardii i zamknąć w kościelnych podziemiach na wystarczająco długo, aby moje dzieci dorastały beze mnie, a ja – żebym straciła wszystko i nie odzyskała już w ciągu życia nic. Obcowanie z Barnabym Williamsonem przypominało udomowianie pantery. Dbasz o nią i karmisz, zawierasz niepisany układ, a potem przez cały czas obracasz się, tylko kontrolnie, żeby sprawdzić, czy za moment nie rzuci Ci się do gardła i nie rozszarpie Twojego istnienia na strzępy. On mógł to zrobić. Ja nie byłam bezbronna i mogłabym się odgryźć. A jednak tańczyliśmy na cienkiej linie zaufania, wiedząc (wiedząc?), że jedno pociągnie za sobą drugie. Zabawne. To nawet całkiem romantyczne, ktoś zdecydowanie powinien napisać o tym książkę. Ktoś na pewno już to zrobił, tylko ja mam za mało czasu, aby je czytać. Romansidła zresztą nigdy nie były moją ulubioną literaturą. Spoglądam na plecak pana Williamsona, zastanawiając się, gdzie mógł być przed tym, jak wylądował na mojej ladzie i czy mam wystarczająco środków, aby zdezynfekować ewentualne niebezpieczeństwo. Nieład i brud to jedne z tych rzeczy, które drażnią mnie najbardziej – brud, którego nie widać, bywał tym bardziej niebezpieczny. Na moment jednak o tym fakcie zapominam, bo słyszę niebywale miłe słówka z ust Barnaby’ego, na co moje wargi lekko drgają. Może mam słabość do niebezpiecznych, ale miłych dla mnie chłopców. Już prawie jestem skłonna zgodzić się na obniżone warunki, które zaproponował mi w drodze negocjacji. Bo właściwie – dlaczego nie? Niech stracę. Ale. Dlaczego mam tracić? — A więc cztery porcje eliksirów… - jakich? Stawka nie gra roli; być może za moment odbiją mi się czkawką – za trzy rytuały – wyciągnęłabym dłoń, aby dobić targu i przypieczętować umowę, ale. – Oraz. – Zamiast dłoń mu podać, unoszę palec, dla lepszego skupienia jego uwagi. – Niewielką przysługę. Bo widzi pan, panie Williamson, tak to już z magią bywa. Im dłużej się ją użytkuje, im lepiej się ją zna, tym bardziej dostrzega się jej niedoskonałości. A ja nie przepadam za ograniczeniami, dlaczego wciąż szukam nowych rozwiązań, które ułatwiłyby życie. – Może przy okazji wspomogły w walce o alfę i omegę? Nie pamiętam, żebym w ogóle o nią się starała, ale mam już czterdzieści lat. Za moment zwykły biegły może przestać mi wystarczać. – Dlatego oczekuję malutkiej pomocy. Może sugestii, czego potrzebowałby Kościół – w domyśle: Czarna Gwardia, skoro klientów mam praktycznie pod własnym nosem – albo pomocy przy realizacji moich małych eksperymentów. Nie musi być osobista, wystarczy choćby polecenie kogoś, kto chciałby się… nieładnie to ujmując… przydać. Co pan myśli? Z odmową i tak będę musiała się pogodzić. Chociaż z pewnością nie będę pocieszona. Nasza mała umowa mogłaby wejść na zupełnie inny, nieco wyższy i nieco bardziej zaangażowany poziom. A przecież nikt nie mówi o tym, żeby pomagał mi od razu wynajdować kolejne trucizny. Na nie sama mam kilka pomysłów; i w nich pomaga mi już ktoś inny, niesamowicie i wielce zaangażowany. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : alchemiczka | właścicielka apteki
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Cała ty, Lorraine Faulkner — utalentowana i świadoma zagrożenia. Pierwsze było przyczyną drugiego; talent zrodził kłopoty, gdzie kłopoty, tam Lucyfer, a gdzie diabeł nie może, tam Gwardię pośle — tamten wieczór, w tracie którego imienny bilet w jedną stronę do Kazamaty stracił ważność zanim został wykorzystany, był wypadkową wielu składników. Lorraine powinna docenić analogię; o składnikach, harmonizatorach i mieszankach wiedziała więcej, niż większość Rzeczników — właśnie dlatego była przydatna. Właśnie dlatego nadal stała za ladą własnego biznesu, nie przy wyjątkowo tłustym szczurze kilkanaście jardów pod ziemią; problem w tym, że węże żywią się gryzonami. A Lorraine Faulkner to wyjątkowo jadowity okaz — nieistotne, ile razy pozwoli pogłaskać się po łepku, nadal ma kły i tendencję do kąsania w obliczu zagrożenia. Ta współpraca była skradaniem się na palcach i balansowaniem na skorupkach kruchych fiolek eliksirów; nieostrożny ruch uruchomiłby efekt domina — w tym starciu nie byłoby zwycięzców, wyłącznie same ofiary. Tak długo, jak długo o tym pamiętali, czekały ich popołudnia podobne do tych; obfitujące w możliwości, perspektywy i krótką grę w udawanie, że jedno jest tylko klientem, drugie tylko sprzedawcą i żadne z nich nie ma za kołnierzem kolczatki grzechów. — Oraz? Sztuka negocjacji, sztuka wojny; pierwszą do poduszki czytała Lorraine, na drugiej wychował się Barnaby. Uścisk dłoni nie nadszedł — nadal badali tolerancję rozmówcy na warunki; w pewnym momencie przestały być wymaganiami i zaczęły okazją. Ta chwila to teraz — skąpana w złotym świetle popołudnia i wskazująca drogę dla słów, których Williamson nie zamierzał butelkować w jednym z licznych flakoników, które Lorraine trzymała pod ladą. — Pani Faulkner, mam tyle pytań — i nie łudzi się, że dostanie odpowiedź na chociaż połowę z nich, ale taka praca: ilością znaków interpunkcyjnych zakreśla drogę do awansu, więc — po pierwsze— — Szukasz kogoś, kto będzie merytorycznym wsparciem w eksperymentach czy— Jak ładnie nazwać szczura laboratoryjnego bez powoływania się na puchate kitki królików doświadczalnych? — Ich czynnym elementem? Otóż — właśnie tak. Jedno wcale nie musi wykluczać drugiego; pierwsze nigdy nie stało w sprzeczności z kolejnym. Wydobywane z wnętrza plecaka — czysty i prany; różniło ich wiele, łączyło uznanie dla czystości — świece nagle zeszły na dalszy plan. Williamson działał na paliwie słów—kluczy; wystarczyło powiedzieć magia, żeby odparł tak. — Powiedzmy, czysto teoretycznie — hipotezy to domena naukowców; gdyby mogli, wytapetowaliby nimi salony — że znam kogoś, kto mógłby być żywo zainteresowany odkryciem nowych sposobów na połączenie eliksirów bojowych i magii odpychania. Jaką formę miałaby współpraca? Czas był walutą, na której nadmiar nie mógł narzekać nikt w tym hrabstwie — szczególnie z narzuconym na szyję Kręgiem i wszytą między żebra Gwardią. — Hipotetycznie mówiąc, rzecz jasna. Oczywiście. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lorraine Faulkner
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 20
TALENTY : 18
Mam tyle pytań jest odpowiedzią, którą mogłabym przewidzieć, gdybym trudniła się wróżbiarstwem. Pasowała do pana Williamsona, a zaraz za nią mogło iść wszystko, na czele z pierwszym – czy postradała pani zmysły? O dziwo, nie nadchodzi. O drugie dziwo, odkrywam, że swoją propozycją poniekąd musiałam go zainteresować, przez co wargi drgają nieznacznie w delikatnym uśmiechu. A więc być może dzisiaj dobijemy targu. Pytanie pierwsze przybywa bardzo szybko – odpowiedź na nie jest banalna i mogę mu ja podać bez mrugnięcia okiem. Oczywiście, rozmowa by się nawet nie odbyła, gdyby poza nami w aptece znajdował się ktoś jeszcze. — Obu – mówię więc bez mrugnięcia okiem (chociaż mrugam za moment, nie intencjonalnie; potrafię ocenić, kiedy mężczyzna nie jest zainteresowany; szkoda). – Nie umniejszając mojemu doświadczeniu, nie mogę potrafić wszystkiego. – Na przykład nie znam się na magii odpychania, która wydaje mi się dość… brudna, jak na całą resztę magii; ale na szczęście to nie ja muszę jej używać. – Stąd też przyda się i wsparcie merytoryczne i wsparcie… fizyczne. Każdy lek, każdy eliksir był kiedyś na kimś przetestowany. Nie oszukujmy się, że było inaczej. Na myszach, królikach, ludziach. Kiedyś nie chciałam o tym myśleć, na szczęście kilka lat temu otworzył mi oczy Leander. — To nie znaczy, że to musi być ta sama osoba. Nawet szkoda by było testować nowy wynalazek na kimś, kto mógłby wnieść tyle wsparcia merytorycznego również i w następne projekty. Zawsze przecież może pójść coś… nie tak. Jaką formę miałaby współpraca?, zapyta każdy rzeczowy człowiek, a ja cenię sobie rzeczowych ludzi. — Zacznijmy od podstaw, panie Williamson. A najlepiej zagrajmy w otwarte karty – mówię, odsuwając się nieznacznie od lady, która teraz nas dzieliła, niczym symboliczna granica bezpieczeństwa, na odległość wyciągniętych ramion. – Znam się na warzeniu i tworzeniu eliksirów. Współpracuję z medykami – i trucicielami, tego nie muszę dopowiadać – dla samej idei naukowej. To bardzo szczytny cel, kolejne rzesze ludzi dzięki takim projektom wyzdrowieją. Ale poza medykami, mam tuż pod własnymi drzwiami kolejnych ludzi, którzy bronią naszego cudownego Deadberry i dobra wszystkich czarowników. – Przysięgam, że nikt nigdy w tak ładnych słowach nie mógł opisać Czarnej Gwardii. – Magia jest cudowna, ale ma swoje ograniczenia. A swoje ograniczenia ma, ponieważ nie została jeszcze odkryta do końca. Stąd też potrzebuję choćby samych pomysłów, które odpowiedziałyby na zapotrzebowanie osób pokroju… pana. Nie mogę się pochwalić znajomością zbyt wielu takich osób, tożsamości są zatajone, ale to nieważne, one mnie nie interesują, kiedy po swojej stronie mam takiego sojusznika. Wargi drżą w uśmiechu. Naciągam fakty okrutnie; Barnaby Williamson nie do końca jest moim sojusznikiem, a mnie w istocie nie interesuje poznanie tożsamości większego pola gwardzistów. Nie mam w tym żadnego interesu, żadnej korzyści. Niech przychodzą do mnie i anonimowi, niech ślą listy bez podpisów; wszystko tylko po to, aby zgadzała się kasetka z dolarami. — Stąd też moja propozycja jest taka. Ty mógłbyś popytać kolegów po fachu, bądź zastanowić się sam, co mogłoby wspomóc osoby takie jak Ty… a ja postaram się opracować projekt. Potem, oczywiście, musielibyśmy znaleźć kilka osób z zapleczem merytorycznym i takich, którzy nie boją się przetestowania świeżego projektu, który może mieć rezultaty przeróżne, a zważywszy na zakres magicznych właściwości, również niebezpieczne… i, po kilku poprawkach, Kościół Piekieł zyska kilka nowych pozycji w swoich alchemicznych zapasach. To prawdziwie szczytna idea, nie sądzi pan? Prawdziwie szczytna, prawdziwie opływająca w dolary, i będąca nową cegiełką, gdybym chciała pofatygować się na Tajne Komplety, by sięgnąć po to, czego nie zdążyłam zdobyć. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : alchemiczka | właścicielka apteki
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi i okraszone uniesieniem brwi: — Bez rozbieranego pokera? W odpowiedzi na grę w otwarte karty. Szkoda, mógłby dodać, gdyby naprawdę było mu szkoda; kłamstwa miały pajęcze, krótkie nóżki i szybko przewracały się na grząskim gruncie półprawd. Lorraine była piękną kobietą, a on nie był zainteresowany — ta część historii dobiegła końca, zanim się rozpoczęła, dzięki czemu teraz mógł słuchać bez wyobrażania sobie niewyobrażalnego. Słowa tkały sieć możliwości i perspektywy rozwoju; Williamson nie był pewien, czy pani Faulkner ćwiczyła przemowę przed lustrem, czy wybrała drogę spontaniczności, ale zadziałało — milczenie oznaczało, że słuchał. Słuchając, zaczynał lekko kiwać głową. Kiwają głową, nieświadomie podejmował decyzję i zmieniał perspektywę; wszystko zależało od punktu widzenia, a ten, na którym właśnie usiadł Barnaby, z dwóch mil krzyczał do niego neonowym okazja. To była okazja — nie tylko dla świata nauki, ale dla Gwardii i Kościoła; okazja do przelania własnej wiedzy w fiolki i przekonania się, jak bardzo alchemia będzie użyteczna w starciu. Za wzniosłością idei zwykle ukrywały się intencje, a te w przypadku pani Faulkner należały do grona oczywistości — nowe badania to nowe środki; nowe środki to zdobycie naukowej sławy i dorobienie się dodatkowego zera lub dwóch na koncie bankowym. On niczego nie tracił, ona mogła dopiąć swojego, a oboje? Oboje zyskaliby znacznie więcej, niż kilka powszechnie znanych eliksirów i parę rytuałów. — To wspaniała idea, pani Faulkner, ale plan ma kilka dziur. Niezbyt dużych, wystarczy kilka równo wyciętych łat; Lorraine nieświadomie (na pewno?) zwróciła się do kogoś, kto mógł pomóc w ich naszyciu. — Jeśli zamierzasz prowadzić badania nieoficjalnie, chętny na wsparcie — jak to określiła? — fizyczne będzie musiał trzymać gębę na kłódkę. To samo z każdym zainteresowanym współpracą. Ryzyko, którego nie sposób uniknąć; im więcej zaangażowanych, tym szersze prawdopodobieństwo, że ktoś pochwali się wynikami zbyt wcześnie. — Jeżeli chcesz wybrać oficjalną ścieżkę, szybciej niż później znajdziesz się pod radarem Komitetu do Spraw Badań Magicznych. Będziesz musiała sprostać wytycznym i narazisz się na niezapowiedziane kontrole, które mogłyby wyciągnąć na światło dziennie— Trucizny i nielegalne eliksiry, pani Faulkner; coś świta? — Cóż, powód, dla którego mamy z sobą styczność. Kto nie ryzykuje, ten nie pija Don Perignon; pech chciał, że Williamson na szampana miał prywatne określenie i brzmiało francuskie szczyny. — Podsumowując, to niesamowicie szczytna idea, dlatego powinnaś wystąpić o patent — od szczytnych idei jeszcze nikt się nie wzbogacił; a przecież nikt nie robił czegoś wyłącznie dla nauki. — Na szczęście mogę pomóc w każdym z aspektów. Sytuacje, kiedy kręgowe nazwisko domagało się uwagi; momenty, kiedy Barnaby rozumiał, że to wreszcie mogłoby przydać się do czegoś właściwego. — Mój brat jest starszym specjalistą w Międzystanowym Ratuszu, może zadbać o płynne przejście badań przez kontrolę — o zminimalizowaniu ryzyka niezapowiedzianych wizyt w pracowni alchemicznej nie wspominając. — I rozeznać się, czy mogłabyś liczyć na dofinansowanie do prowadzonych działań. Znam też prawnika, który zwykle nie bierze patentowych spraw — nie są zbyt medialne, ale to zmieni się w momencie, w którym zaakceptowany eliksir trafi do podręczników i zasobów gwardii; Ben lubił robić dobrze wszystkiemu, co mieszczące się w okolicach gmachu Kościoła. — Ale za odpowiednią zapłatą i przy poleceniu, powinien rzucić na nią okiem. Jakkolwiek wizja rozwinięcia alchemicznych zapasów nie jest kusząca, jest jeszcze jeden warunek za udzielenie pomocy — bo to będzie pomoc, pani Faulkner; merytoryczna, fizyczna, polityczna i prawna — bez odpowiednio rozwiniętych sieci powiazań, mogłaby przygotowywać nowe formuły i sprzedawać je ograniczonemu gronu klientów, ale po pozytywnym przejściu przez biurokrację pole do popisu ewoluowało ze stawu w ocean możliwości. Czerwona świeca przeturlała się po blacie; nadal miał rytuały do wykonania, ale nagle proste qui pro quo — z łaciny był coraz lepszy; dwa miesiące nauki zaczęły przynosić owoce — zamieniło się w dalekosiężne plany i polityczne agitacje. — Nadchodzą wybory na burmistrza. Wie pani, na kogo zagłosować? I czyj plakat zawiesić w witrynie apteki? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lorraine Faulkner
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 20
TALENTY : 18
— Panie Williamson. Zawstydzony uśmiech był tylko grą, w którą Barnaby widocznie nie chciał grać – Lorraine nie była wcale zawstydzona, a z tyłu głowy zakołatała się gdzieś myśl a chciałbyś?, która szybko została zdeptana przez oczywiste stwierdzenie, do którego doszła zaledwie parę chwil temu – pan Williamson zainteresowany nie był. Szkoda. Taki młody, taki ładny chłopiec… cóż, pewnie gustował w o wiele młodszych niż ja. Cóż… Zawstydzony uśmiech był więc tylko grą, bo tego wymagało się od dobrze ułożonych kobiet – purytanizmu, najwidoczniej. Zostawiamy temat rozbieranego pokera, a brwi wystrzeliwują w górę, gdy słyszę, że mój plan ma kilka dziur – a zaraz potem poszukuję już kolejnych argumentów, przygotowana na odmowę ze strony Williamsona, kiedy… Cóż. Kiedy dochodzi do sedna. Nie powiem, zaczęły mnie niepokoić jego słowa. Nigdy nie byłam mistrzynią polityki, nigdy się w nią nie mieszałam, ale odkąd, cóż, zgodziłam się pomagać Leandrowi i odważyłam się przekroczyć pewną granicę własnej moralności (czego? – zapytałabym teraz; pierwsze słyszę), sprawy strasznie zaczęły się komplikować. Najpierw przyczepił się do mnie pan Laffite, potem pan Williamson, strasznie dużo zależności i papirologii, ale widocznie na tym opierał się ten świat – na układach. Teraz Barnaby proponował mi poszerzenie tychże układów. Bo w rzeczywistości, strona legalna wykluczała tą moją nielegalną, którą trzymałam w różnych miejscach, ale wątpiłam, abym była na tyle genialna, żebym mogła ukryć wszystkie dowody świadczące przeciwko mnie. I jeszcze pewnie pociągnęłabym za sobą wszystkich tych, którzy mi pomagali. Ostatecznie celę dzieliłby ze mną tylko Leander, bo wszystkie Kręgowe nazwiska nagle zostałyby oczyszczone… O wiele bardziej ciekawa brzmiała jednak propozycja przedstawiona przez Barnaby’ego. — Doceniam pańską szczodrość – mówię szczerze, wciąż zaskoczona propozycją. Najwidoczniej znaleźliśmy kolejną nić porozumienia i wspólny cel. Co bardziej łączy ludzi niż to? – Ale czy Twój brat i ów prawnik będą skłonni do pomocy komuś takiemu jak ja? I czego będą chcieli w zamian? Czy mnie na to stać? Odpowiedź na ostatnie pytanie powstaje w postaci uśmiechu. Naturalnym jest, że nie brałam nawet pod uwagę Adamsa. A ponieważ kandydatów było dwóch… Ale spokojnie. Najpierw skończmy negocjacje. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : alchemiczka | właścicielka apteki
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Pracownia alchemiczna zamieniła się w planszę — kilka pól, dwa pionki, rzut kostką przy każdym uśmiechu pani Faulkner; gdy wypadnie szóstka, Piekło uśmiecha się porozumiewawczo, kiedy Trójka — to znak, że Trójca słucha. Przy panie Williamson (we własnej osobie), sowicie okraszonym zawstydzonym uśmiechem Lorraine, na kości błysnęło osamotnione oczko. Jeden — więc przegrana? Tylko na polu uwodzenia; pani Faulkner była winem — cierpkim, z posmakiem agrestu i zadatkami na półkę premium — ale Barnaby przyjechał dziś samochodem. Trzeźwość umysłu, trzeźwość osądu; mozaika za i przeciw migotała między myślami, wciąż nie do końca potrafiąc zdecydować, jaką formę przybierze efekt końcowy — ten układ mógł być pięknym witrażem albo zabrudzoną witryną. Nic pomiędzy. — Komuś takiemu jak ty? Porzucony na blacie plecak — jest czysty, pani Faulkner, spokojnie; to spotkanie mogłoby być dowcipem: wchodzi dwóch pedantów do apteki, kto pierwszy zauważy smugę na blacie? — odszedł w zapomnienie. Tylko dłoń — długie palce, sine ścieżki żył, wyblakłe pęknięcia dawno zagojonych blizn — przesuwała się po czerwonym wosku pierwszej z wyciągniętych świec; pomyśleć, że przyszedł tu po drobną wymianę przysług, a skończył z— — Pani Faulkner, mógłbym posądzić panią o wiele — posiadanie nielegalnych składników, produkcję niezatwierdzonych przez kościelne prawo eliksirów, wręczenie łapówki oficerowi gwardii; gdyby się postarał, połączyłby Lorraine ze sprawą alchemików z Pemaquid Point — ale zwątpienie we własną wartość nie uplasowało się na liście przewinień. Uzasadnione obawy i oczywiste zawahania — żaden układ nie powinien brzmieć zbyt dobrze; gdy brzmi, coś zaczyna cuchnąć na milę — i nie są to składniki, z których Lorraine czyniła cuda. Czas na łyżeczkę dziegciu w beczce syropu klonowego. — Pomogą, chociaż każdy przedstawi własny cennik — czego może zażądać Ben? Bliskości, eliksiru, pomocy w otruciu każdego L'Orfevre, którego kieliszek nawinie się w zasięg dłoni; czego może zażądać Richie? Poparcia w wyborach i inwestycji; apteka miała potencjał, a Williamson młodszy lubił się z potencjałami. — I w żadnym przypadku walutą nie będą dolary. Moment ostateczny, chwila prawdy — zamiast podpisanego krwią cyrografu, potwierdzeniem staną się słowa, damsko—męski uścisk dłoni i akt dobrej woli; ten ostatni rozbłyśnie blaskiem rytualnych świec. — Mamy umowę? Magia nie czekała na nikogo — podobnie było z okazjami. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lorraine Faulkner
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 20
TALENTY : 18
Pana Williamsona określiłabym wieloma epitetami. Kompetentny. Rzeczowy. Pedantyczny. Ale pomimo wielu zalet pana Williamsona, z rozczarowaniem odnajduję w nim cechę, którą zresztą widzę w znacznej większości, jeśli nie we wszystkich mężczyznach – absolutny brak zrozumienia wobec gierek, jakie stosują kobiety. Czasami to lepiej. Nieświadomy mężczyzna da się łatwiej okręcić wokół palca i zaśpiewa tak, jak mu zagram. Ale tym razem nie o to chodziło – tym razem moje słowa, jakkolwiek niewiarygodne dla Barnaby’ego w takim układzie, mówiły coś innego. Zaprzecz, pochwal mnie, skomplementuj. Poniekąd to dostaję, chociaż w formie mało zadowalającej i niespecjalnie pieszczącej ego. No nic, muszę obejść się smakiem i zamiast rozpływającej się słodyczy, zaspokoić się smakiem słodko-gorzkim. — Doceniam Twoją troskę, ale chodziło mi zupełnie o coś innego. Na przykład, ich gotowość do ryzyka. Odpowiedzialność. Cenę… Alchemia, towar broni się sam. Każdy potrzebuje czasem eliksirów, każdy potrzebuje się wesprzeć. Ale nie dość, że ja pochodzę spoza granic zamkniętego Kręgu, tak nie mam za wiele do zaoferowania. Prestiżowy prawnik i brat w magicznym ratuszu, spokrewniony w dodatku z przyszłym burmistrzem miasta. Jak mogłabym się wypłacić im, pod warunkiem, że zgodzą się na współpracę? Walutą nie będą pieniądze – poniekąd mnie to cieszy, ale jeszcze bardziej niepokoi. Jeśli nie dolary, to co? Cóż, granica mojej moralności już dawno została przesunięta… ale i ja mam pewne rzeczy, do których bym się nie posunęła. — Czyli będziemy negocjować sam na sam – podsumowuję, bo domyślam się, że na tym wszystkim rola Barnaby’ego się kończy. A właściwie, może będą potrzebowali tylko wsparcia eliksiralnego. To nie aż tak wiele jak na moje możliwości. Kącik ust unosi się w uśmiechu nieznacznym, acz widocznym. Barnaby chce zakończyć negocjacje – ja także. Nie mam nic więcej do powiedzenia, a cena, jaką ustaliliśmy, odpowiada najpewniej nam obu. — Mamy umowę – potwierdzam, przyjmując biznesowy uścisk dłoni. – Więc jakie eliksiry Cię najbardziej interesują? – przechodzę kawałeczek dalej, aby znaleźć skrawek papieru i coś do pisania, abym nie zapomniała o tak istotnym zamówieniu. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : alchemiczka | właścicielka apteki
Barnaby Williamson
ANATOMICZNA : 5
ODPYCHANIA : 33
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 11
PŻ : 211
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 25
WIEDZA : 6
TALENTY : 16
Gdyby obietnice mężczyzn stanowiły wiążącą podstawę roszczeń, życie kobiet byłoby o wiele prostsze. Błysk w oczach pani Faulkner — nie wpatrywał się, zerknął tylko — przygasł pod popiołem zawiedzionych nadziei. Pod tynkiem wypowiadanych słów ukrywała się właściwa sztuka — fresk subtelności, którymi Lorraine operowała z alchemiczną precyzją, choć przed niewdzięczną widownią; co czwartego mężczyznę w Saint Fall mogłaby zwieść na pokuszenie. Ten konkretny — pokryte siateczką blizn dłonie na blacie, pokryte bielmem skupienia spojrzenie na twarzy pani Faulkner — wywęszył okazję; na trop kobiecych rozgrywek zabrakło przestrzeni. — Pani Faulkner — swoboda żonglowania uprzejmościami; granica pomiędzy panowaniem a przejściem na ty była cienka i nie wymagała kontroli paszportowej. — Rozmawiamy o mężczyznach reprezentujących najznamienitsze rodziny Kręgu — skromność to podstawa zakonów; w interesach sprawdzała się równie dobrze, co heroina na odwyku. — Odpowiedzialność ma dla nich inną definicję, z kolei ryzyko— Istniało zawsze; w biznesie, życiu, pożyciu, nawet leśnym poszyciu — w Panacea Inferialis zamknięto je w schludnych fiolkach i elegancko opisanych słoiczkach. — Czy wszyscy go nie podejmujemy? To spotkanie, cała ta relacja — ryzyko wpisano w DNA współpracy opartej na nieśmiertelnym quid pro quo; my tobie, ty nam, gdy kończą się perspektywy, ktoś wpada pod autobus. Cenę pani Faulkner ustali indywidualnie — Williamson kontrolował wiele, ale nigdy własnego brata; zdecydowanie nie Bena — nie, odkąd tę przyjaźń zgniótł tonowy znak zapytania. — Wierzę w pani umiejętność perswazji — i w dokładnie to samo w wykonaniu Richarda; bez względu na finalnie ustalenia między nowymi planetami w tym układzie słonecznym — tyle, że żadne z nich nie było słońcem; przypominali raczej czarne dziury — oferta na linii Lorraine—Barnaby nie wygasała. Eliksiry za rytuały, ochrona za współpracę; uścisk dłoni za perspektywy, które dopiero miały rozkwitnąć. Pani Faulkner płynnie przeszła do rzeczy — gdzieś w tym nurcie zagubiło się grzecznościowe pan. Drgnięcie w kąciku ust Williamsona niemal przypominało uśmiech. — Szczęśliwie się składa — co za przypadek, kto by pomyślał? — że mam dziś z sobą odwłok żaby o trzech oczach. Eliksir eterycznej implozji ma priorytet, ale— Z otchłani plecaka — jego zawartość budziła coraz więcej pytań; świece, składnik eliksiru, co dalej? — wyłowił niewielki słoiczek. Paskudna zawartość mogłaby obrzydzać; tyle, że Lorraine była profesjonalistą, a Williamson widywał gorsze rzeczy niż żabie dupy. — Burza błyskawic brzmi na wyzwanie godne twoich umiejętności. Niepewne czasy wymagały pewnych rozwiązań — zasada, która obowiązywała również w jego części umowy. Słoiczek stuknął o blat, by trafić w kompetentne dłonie; składnik drugiego eliksiru zamierzał dopiero zdobyć albo — o ile Lorraine miała go na stanie — zdać się na lokalne zasoby. — Jeśli chodzi o rytuały, wybrałbym coś, co nie narazi wyposażenia na szwank. Wystrzały eteru za cel wybierają intruza, więc nawet po skutecznej obronie nie uderzą w półki, z kolei Szepcza wzbudzi niepokój u nieproszonych gości — nieinwazyjność ataków nie była mocną stroną magii odpychania; o polu grawitacyjnym i antygrawitacyjnym w miejscu wypełnionym cennymi eliksirami i lekarstwami nie mogło być mowy — musieli wybierać rozważnie. — Inne życzenia specjalne? O ile to magia odpychania, Williamson rzuci — niemal; niemal, które zamierzał zmienić w na pewno — wszystko. przekazuję Lorraine odwłok żaby o trzech oczach, bo taki ze mnie romantyk |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Stare Miasto
Zawód : starszy oficer oddziału Czyścicieli w Czarnej Gwardii
Lorraine Faulkner
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 20
TALENTY : 18
Naturalnie, wiem przecież, że reprezentują najznamienitsze rodziny Kręgu. Verity, Williamson – któż o nich nie słyszał? Mieć ich za swoich sojuszników… niemalże marzenie ściętej głowy, ale kto wie, może ta obietnica nie stanie się próżna? Gdyby udało się ich przekonać, moja apteka byłaby wystarczająco zabezpieczona, aby funkcjonować na wszystkich polach. — W takim razie – dyskusja jest zakończona, z tego co widzę i z tego, co rozumiem; Barnaby Williamson więcej mi nie będzie w stanie zapewnić – będę wdzięczna za polecenie mnie swoim szanownym znajomym. Znajdę czas na negocjacje z tak znamienitymi osobami – kiwam mu głową z poważaniem. Ambicja musi chwilę poczekać, ale cierpliwość to nie jest zbyt wygórowana cena. Nie, jeżeli mówimy o bezpieczeństwie i rozwoju mojego przedsięwzięcia, z którego skorzystamy – cóż – wszyscy. Unoszę brwi nieznacznie, przypatrując się, jak pan Williamson zanurza rękę w otchłani swojego plecaka, w którego przestrzeń nawet nie zaglądam. Jestem ciekawska, jestem wścibska, ale potrafię sobie postawić granicę w niektórych sprawach. Choć życie pana Williamsona powinno mnie interesować z bardzo wielu powodów, zostawiam jego prywatność samą sobie – a wkrótce przed moimi oczami i tak ukazuje się buteleczka z, a jakże, odwłokiem żaby. — Następnym razem proszę dołączyć chociażby pojedynczą różę – dodaję z uśmiechem, nie oczekując, że to jakkolwiek zrobi. Zgarniam składnik w swoje dłonie, spojrzenie jednakże utrzymując na poziomie jego oczu. Magia odpychania… nie jest dziedziną, którą darzyłabym szczególnym uwielbieniem. Wydawała mi się zawsze taka… cóż, odpychająca. Niemniej jednak, była koniecznością, aby zabezpieczyć moje terytorium i wierzę, że Gwardzista pokroju pana Williamsona znał się doskonale na swojej pracy. — Całkowicie powierzam się w pana ręce. – Dwuznacznie? Może. Dwuznaczność jednak zostawiam za nami, odkąd otrzymałam jasny sygnał, iż interesuje go co najwyżej moja umiejętność przebierania w recepturach alchemicznych. – I jak rozumiem, widzimy się niebawem u mnie w domu? Może wtedy, kiedy dzieci akurat nie będzie? Dlaczego akurat wtedy? Oczywiście, ze względu na ich bezpieczeństwo. Po co mają przeszkadzać w zakładaniu rytuałów… — Skoro pan tutaj będzie jeszcze przez chwilę, zajmę się eliksirem od razu, chociaż nie mogę zagwarantować, że dzisiaj otrzyma go pan w swoje ręce. Z powrotem z ty przechodzę do pan, cóż za regres znajomości. Jednak sam Barnaby wybrał zwracanie się do mnie per pani. Skoro więc tak woli… Przechodzę z głównej Sali sprzedażowej do mojego osobistego laboratorium. Składniki lądują na szybcika w kociołku i właściwie nic nie wskazuje nadchodzącej tragedii, poza tym, że – no właśnie – nadejdzie. Nigdy nie wykonuje się eliksirów w pośpiechu, tłukli mi do głowy i oczywiście po co miałabym posłuchać, przecież wiem lepiej. Tak było, dopóki nie zobaczyłam, jak eliksir zmienia swoją barwę na niebezpiecznie ciemną – a może to mi pociemniało przed oczami? Za moment nie ma to żadnego znaczenia, bo nagły ból zdaje się rozłupywać mi czaszkę, a mi brakuje tchu. Ręka szuka oparcia w blacie, ale rozmija się z nią, przez co z hukiem upadam na ziemię, cudem asekurując się przed uderzeniem głową, i tak już bolącą, o kant szafki. Cholera jasna… Było z tym zaczekać… Jeszcze za moment wpadnie tutaj pan Williamson i pomyśli o tym, jak bardzo niekompetentna jestem. — Wszystko… w porządku!... – próbuję zawołać, żeby się tu przypadkiem nie fatygował, chociaż, jak najbardziej, nic nie było w porządku. Zbyt długo siedzę w tej branży, żeby nie wiedzieć, że będę musiała sobie zrobić przerwę. Teraz, kiedy, cholera jasna, nie mogę sobie na nią pozwolić. Na bazie tego rzutu, eliksir nie tylko nie wyszedł, ale mamy problem |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : alchemiczka | właścicielka apteki