Witaj,
Lorraine Faulkner
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 20
TALENTY : 18
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t2302-lorraine-faulkner-zd-krueger#31649
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t2321-lorraine-faulkner#32336
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t2322-lorraine-faulkner#32339
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f259-hilltop-lane-45-4
BANK : https://www.dieacnocte.com/t2323-rachunek-bankowy-lorraine-faulkner#32350
POWSTANIA : 20
WARIACYJNA : 4
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 162
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 1
WIEDZA : 20
TALENTY : 18
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t2302-lorraine-faulkner-zd-krueger#31649
KALENDARZ : https://www.dieacnocte.com/t2321-lorraine-faulkner#32336
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t2322-lorraine-faulkner#32339
MIESZKANIE : https://www.dieacnocte.com/f259-hilltop-lane-45-4
BANK : https://www.dieacnocte.com/t2323-rachunek-bankowy-lorraine-faulkner#32350

Lorraine Faulkner zd. Krueger

fc. Jessica Chastain





 
nazwisko matki Baldwin
data urodzenia 29 sierpnia 1945
miejsce zamieszkania Deadberry, Saint Fall
zawód alchemiczka, właścicielka apteki
status majątkowy zamożna
stan cywilny mężatka
wzrost 163cm
waga 58kg
kolor oczu niebieski
kolor włosów rude
odmienność -
umiejętność -
stan zdrowia plastelinopodobność, zaburzenia odżywiania, uzależnienie od magii
znaki szczególne blizna na lewym pośladku, znamię w kształcie idealnego okręgu na prawym nadgarstku


magia natury: I (0)
magia iluzji: I (0)
magia powstania: III (20)
magia odpychania: I (0)
magia anatomiczna: I (0)
magia wariacyjna: I (4)
siła woli: II (10)
zatrucie magiczne: 2

sprawność: 1
SZYBKOŚĆ: I (1)
charyzma: 7
PERSWAZJA: I (1)
KŁAMSTWO: II (6)
wiedza: 20
ASTRONOMIA: II (6)
BOTANIKA: I (1)
MAGICYNA: II (6)
ŁACINA: I (1)
ZARZĄDZANIE I EKONOMIA: II (6)

talenty: 18
ALCHEMIA: III (15)
PERCEPCJA: I (1)
PRAWO JAZDY: I (1)
ZRĘCZNOŚĆ DŁONI: I (1)
reszta: 0



rozpoznawalność I (anonim)
elementary school Bluebell Academy
high school Boston Tech High School
edukacja wyższa Saint Fall University - farmacja - licencjat | Tajne Komplety - alchemia - biegły
moje największe marzenie touznanie w oczach znaczących czarowników, wynalezienie przełomowych mikstur na choroby genetyczne oraz serum cofające efekty upływającego czasu
najbardziej boję się ośmieszenia, nieważności, porażki, własnej brzydoty, brudu i biedy
w wolnym czasie lubię poszerzać horyzonty alchemiczne, doglądać edukacji dzieci
mój znak zodiaku to panna


Na bazie wody pierwszego letniego deszczu dodać lawendowy pylist i czułki ślimaka Helix Aspera. Połączyć. Dodać iskrę z gwiazdozbioru pegaza.



Jeżeli ktoś już musi wiedzieć cokolwiek na temat jej dzieciństwa, wspomina te czasy niechętnie, chociaż z rzewnym sentymentem. Trudno jej się dziwić – jej rodzice przecież zmarli tragicznie w wypadku samochodowym. Pijany kierowca odebrał społeczeństwu dwóch wybitnych członków magicznego świata, a w dodatku skończył z jakimś śmiesznie małym wyrokiem.
Ale może od początku.
Tatuś był cudownym człowiekiem. Pełnym odwagi, werwy i aspiracji. Został powołany do wojska w trakcie pierwszej w historii kraju służby selektywnej i odesłano go na front. Walczył podczas kampanii włoskiej, gdy wojska USA mieszały się w sprawy drugiej wojny światowej, dążąc do jej zakończenia. Do dziś wspomina historię, którą opowiedziała jej mama – przyjechał do domu na miesiąc przed świętami, w ramach przepustki; końcem listopada zapanował akurat względny pokój, lecz wszystko zmieniło się w grudniu, dlatego wrócił do Włoch – a kiedy powrócił z frontu w maju, tym razem na stałe, czekała go niemała niespodzianka w postaci ciężarnej żony.
Szczęście zjednanych kochanków trwało długo – na tyle długo, że zaledwie rok później pojawiła się jeszcze jedna dziewczynka, kolejne oczko w głowie szczęśliwych rodziców.
Byli dobrze sytuowani. Ojciec pozostał w wojsku na szczeblach administracyjnych; nie służył, ale dostawał sowite wynagrodzenie. Matka nie musiała pracować, więc zajmowała się dziećmi, spoglądając na nich z uśmiechem, gdy dorastały. Magia była wpojona im od maleńkości i od maleńkości obie składały rączki do modlitwy do jedynej słusznej, Piekielnej Trójcy, czekając z niecierpliwością na dar, który miał się w nich obudzić. W przypadku Lorraine stało się to podczas zabawy z siostrą w ogródku, kiedy obie skakały z huśtawki i ganiały za motylami. Lorraine była tak zdeterminowana, aby złapać chociaż jednego z nich, że udało jej się zatrzymać go w locie i zamknąć w bańce mydlanej. Narobiła wtedy strasznego hałasu z ekscytacji, wywabiając mamę z domu. Do dzisiaj pamięta jej pełen dumy i szczęścia uśmiech. Jesteście dziećmi Lucyfera i Lilith, przypominała. Mówiła to samo dokładnie w chwili, w której magia objawiła się i u młodszej siostry. Ale inni tego nie zrozumieją. Nie pokazujcie swojej wyjątkowości przed innymi. Więc tego nie robiły, magię zatrzymując tylko dla siebie.
Można się spodziewać, że szkółki kościelnej wyczekiwały z wytęsknieniem. Kiedy Lorrie trafiła do pierwszej klasy, dzieliła się razem z siostrą podręcznikami i razem chłonęły zapisaną na stronicach wiedzę. Lorrie najlepiej szła magia powstania – z jakiego powodu? Właściwie nie wiedziała, ale wydawała jej się całkiem logiczna, podobnie jak i wprowadzenie do samej alchemii. Otrzymanie własnego pentaklu było tylko natchnieniem do dalszej nauki i studiowania dziedzin najbardziej pokrewnych – magii powstania, alchemii, naturalnie, a potem dołączyła do nich również astronomia.
Naturalnym krokiem zdawało się podjęcie studiów na Saint Fall University, na kierunku alchemii. Jej wiedza została poszerzona o większy zakres pojęć, gdy poznawała lepiej nie tylko same serca eliksirów, ale również bazy eteryczne, esencje i harmonizatory. Alchemia była o tyle fascynująca, że łączyła w sobie produkty odzwierzęce razem z czystą naturą w postaci botaniki bądź roślinnych płynów, a także darów kosmosu. Półki Lorraine rozszerzały się więc o kolejne książki dotyczące roślin i ich właściwości – tych magicznych, jak i tych zupełnie powszechnych – a także podręczniki dotyczące astronomii. Studiowanie map nieba do niczego jej nie było potrzebne, ale zaczytywała się o gwiazdach i ich właściwościach, o skałach kosmicznych, o ruchach planet, o zależności pomiędzy sobą – i to wszystko absolutnie miało dla niej sens, kiedy jej siostra wpatrywała się w nią jak w wariatkę. Sama wybrała inny kierunek, postanawiając poświęcić swoje życie Piekielnej Trójcy.
Rodzice byli na tyle dobrze sytuowani, że opłacali jej edukację, ale sama przecież nie spoczywała na laurach – uczyła się tak dobrze i pilnie, że zdobywała stypendia. Wróżono jej naprawdę świetlaną przyszłość i chwalono za gospodarność, logiczne podejście do życia, dobre ułożenie.
Perfekcyjna Lorraine w tak pięknym, perfekcyjnym świecie.
Perfekcję zaburzył pijany mężczyzna w samochodzie. Wbił się w rodziców na skrzyżowaniu, gdy wracali z zakupów. Prędkość przekroczył znacząco, a z auta nie było już co zbierać. Oboje zginęli na miejscu, żegnając świat. Nigdy nie zobaczyli, jak ich córki dorastają i kończą z sukcesem studia. Nie przyszło im pogratulować zdobytego stopnia edukacji wyższej, a w Bostonie pozostał pusty dom, do którego Lorraine nie chciała już wracać.
Pocieszeniem w najsmutniejszych chwilach miała okazać się miłość, którą poznała na studiach. On szkolił się na toksykologa, a połączyła ich pasja do eliksirów. Ona miała tworzyć – on leczyć. Ich dziedziny przenikały się wzajemnie, a zainteresowanie przerodziło się w miłość. Tuż po zakończonych studiach przysięgli ją przed ołtarzem Lucyfera, a niebawem na świecie powitali własne dzieci – synka i córeczkę, kolejne dopełnienie w doskonałym obrazku szczęśliwej rodziny. Przez pierwsze lata to Lorraine została w domu, aby zająć się potomstwem, a mąż ich utrzymywał. Nie wychodzili na tym najgorzej, jednak kiedy dzieci podrosły, zdecydowali się wziąć sprawy we własne ręce. On mógł prowadzić własną karierę, współpracując w szpitalem i licząc powoli na własną praktykę – ona zaś mogła otworzyć coś własnego. Była przecież w tym dobra.
Stąd też wyskubali oszczędności z portfela, wkładając je w niewielki lokal w Deadberry. Tak było łatwiej, skoro miała sprzedawać magiczne substancje. Apteka działała prężnie, okazała się kolejnym sukcesem na ich koncie. Dzieci w tym czasie podrosły i dostały się do renomowanych szkół, a niebawem zaczną chodzić do szkółki kościelnej.
Perfekcyjna rodzina Faulkner w tym nieco mniej, lecz wciąż doskonałym świecie.


Na bazie hydrolatu z liści pokrzywy dodać dębową kroplę i babie lato. Połączyć. Dodać perełki ze spadającej gwiazdy.



A teraz zgniećmy tę ckliwą, biograficzną karteczkę, i wyrzućmy do kosza.
Ziarnem prawdy jest fakt, że ojciec służył w wojsku podczas drugiej wojny światowej. Dosłownie ziarnem, bo nie był żadnym bohaterem wojennym – był zwyczajnym chłopakiem, odznaczonym niczym, który wrócił z frontu do domu, do żony, która wyczekiwała drugiego dziecka. Tak, drugiego – pierwsze urodziło się tuż przed poborem wojskowym, i był to chłopiec, trzy lata starszy od Lorraine. Po niej, gdy ojciec wrócił z wojska, faktycznie pojawiła się jeszcze jedna siostra, a po tamtej – kolejna. Ojciec nie dostał wcale wielkich grantów i nie szastał pieniędzmi na prawo i lewo. Po zakończonej służbie dostał może małe podziękowanie od armii, a potem poszedł pracować do fabryki, jako operator maszyn. Matka w trakcie nieobecności ojca dorabiała jako pomoc przy gospodarstwie rolnym poza granicami Bostonu i brała ze sobą małego dzieciaka, który mógł bawić się z kozami, kiedy ta pomagała przy zbiorach i na pastwisku. Po powrocie ojca niewiele się zmieniło – poza tym, że zrobili aż trójkę dzieci, jedno po drugim, matka z powrotem nie pracowała, bo była niemal non stop w ciąży, a gdy już skończyła taśmowo rodzić i wróciła do jako-takiego stanu zdrowia, poszła do pracy na kasie do Safeway, gdzie przepracowała praktycznie całe życie, aż do emerytury.
Więc, sprowadzając wszystkich na ziemię – nie, w domu Lorraine się nie przelewało. Częściej brakowało rzeczy niż mieli ich nadmiar. Zabawkami musieli nauczyć się dzielić, a ubrania przechodziły z jedną dziewczynkę na drugą – Lorraine miała najwięcej szczęścia, bo była pierwsza, ale i tak czasem chodziła poubierana w ciuchy brata, który już z nich wyrósł. Rodzice nie byli zadowoleni ze swojego życia. Ojciec się przepracowywał, aby mogli coś włożyć do garnka, a matka, w przerwach od pracy, kładła swoim dzieciom do głowy, że mają się uczyć i pracować, bo tylko w ten sposób będą mieli w życiu lepiej, niż mają teraz.
To najpewniej jedna z niewielu lekcji, którą Lorraine faktycznie wyniosła z rodzinnego domu. Jak wielką wartość ma praca i edukacja prowadząca do wyższych szczebli, czym nie mogli poszczycić się rodzice.
Ojciec był czarownikiem, ale matka nie posługiwała się magią. Podobno zaakceptowała Lucyfera po bardzo wielu awanturach i rozstaniach, ale Lorraine tego pamiętać nie może. Najpewniej nie pamięta tego nawet najstarszy brat, a rodzice o tym nie wspominają. Ogólnie mało mówią o tym, co działo się przed wojną. Przeszłość należała do przeszłości, najważniejsza była przyszłość i o nią należało walczyć.
Zrozumiała to bardzo dotkliwie, kiedy do domu przyniosła pierwszą złą ocenę. Matka zbiła ją tak mocno, że do dziś na pośladku nosi pamiątkę po pasie. Może byłoby to mniej dotkliwe, gdyby nie dziwaczna choroba, której matka nigdy nie zrozumiała. Ból, którego doświadczyła, był tak bardzo przejmujący, że jeszcze przez kilka godzin leżała na łóżku, nie czując własnego ciała w odrętwieniu, a ślady po pasie zniknęły dopiero następnego dnia. Od tamtego momentu zaczęła starać się bardziej – przewidywać wymagania i robić wszystko, aby im sprostać, a przede wszystkim – nie narażać się na to, że ktoś zbije ją po raz kolejny.
Zwykły dotyk jej nie bolał, ale każde podniesienie ręki, każdy mocniejszy cios powodował straszne, odrętwiające doznania. Dziwna przypadłość, jak nazywała to sama, przez większość czasu nie uprzykrzała jej życia, dlatego też nikt nie zainteresował się, że może wypadałoby pokazać się lekarzowi. Nauczyła się z tym żyć, zaakceptowała fakt, że każdy dotyk odbija się na jej skórze mocniej i rzadziej pozwalała, aby faktycznie ktoś się do niej zbliżał. Unikała konfrontacji, ograniczyła ruch fizyczny do absolutnego minimum w szkole, i nie miała zbyt wielu przyjaciół. Ale wiedziała, że ich nie potrzebuje.
Od pierwszej klasy, od pierwszej złej oceny, podręczniki stały się całym życiem Lorraine. Prędko nauczyła się pisać, czytać i liczyć, a potem wyprzedzała szkolny program nauczania. Rodzice byli z niej dumni. Przyzwyczaiła nauczycieli do myśli, że Lorraine Krueger jest szkolną prymuską. Oczywiście, że nie przysporzyło jej to popularności wśród uczniów. Może gdyby jakkolwiek starała się znaleźć przyjaciół i nie była wiecznie na uboczu, ale nie. Ona stroniła od kolegów, spędzała czas tylko wśród książek, a w dodatku była ruda. To oczywisty powód i absolutne usprawiedliwienie wyzwisk, wytykania palcami i znęcania się nad nią.
Kiedyś pewien chłopiec, w ramach czystej złośliwości, pomazał flamastrami jej plecak. Wiedziała, że rodzice nie kupią jej nowego, a jeszcze przy okazji oberwie jej się za to, że na to pozwoliła. Była wściekła, ale na tym nie zamierzała poprzestać. Dzieci śmiały się z niej z daleka – w porządku, ale nie miała zamiaru pozwalać im na takie bezpośrednie akty wandalizmu. Obiecała sobie, że się na nim zemści i kiedy upatrzyła, że chłopiec zostawia plecak bez opieki, miała zamiar go zabrać, powywracać na drugą stronę, nalać wody i zrobić wszystko, co tylko jej przyjdzie do głowy – ale kiedy tylko wyciągnęła do niego rękę, szkolna torba chłopaka po prostu wybuchła. Na oczach całej szkoły tornister rozerwał się na kawałki, a wraz z nim wszystkie podręczniki. Część świadków była w szoku, druga część się śmiała, Lorraine była skonfundowana, nauczyciele przerażeni i zdenerwowani, matka – bardzo niezadowolona. Po szkole złapała ją, żeby zbić ją po raz kolejny za to, że naraziła na takie straty rodzinę (musieli w końcu odkupić chłopakowi i tornister, i podręczniki), ale wtedy wstawił się za nią ojciec, wiedząc, że to zwykły przejaw magii, i że nie może powtórzyć się po raz kolejny.
Obiecała, że się nie powtórzy – i już się nie powtórzył. To były dwie cechy, które zbyt mocno weszły jej w krew. Ciężka praca i kontrola. Nie mogła pozwolić, aby cokolwiek wymykało się poza jej możliwości, aby utraciła sprawczość nad własnym życiem i całym najbliższym otoczeniem.  
Tym samym kierowała się w szkółce kościelnej. Obok szkolnych podręczników na półkach stanęły jeszcze te magiczne, w których lektury zaczytywała się nocami. Nie mogła samodzielnie praktykować magii, ale mogła wykuć na pamięć wszystkie formułki i zdawać klasówki na oceny najwyższe. W szkole świetnie radziła sobie w przedmiotach ścisłych – zdawały jej się logiczne, zamknięte w ramach, jeżeli tylko przestrzega się pewnych pisanych zasad, a w szkółce odnalazła się w dziedzinie magii powstania. Alchemię odkryła dopiero po tym, jak dostała się do dość dobrego liceum w Bostonie – dzięki perfekcyjnie zdanym egzaminom mogła nie martwić się o miejsce na liście. Pierwsze doświadczenia chemiczne niosły za sobą dziwaczną fascynację i pytanie – skoro w zwykłych, niemagicznych próbówkach potrafi dziać się magia, co dzieje się w prawdziwie magicznej dziedzinie?
Chemia i alchemia stały się jej prawdziwą szkolną pasją. Zapisała się nawet do kółka chemicznego, aby dowiedzieć się więcej, i wyczekiwała momentu, w którym otrzyma własny pentakl. Moment chrztu zaś otworzył jej ścieżkę do dalszego rozwoju – w domu mogła próbować na własną rękę łączyć składniki i uczyć się kolejnych receptur zawierających w sobie tak wiele dziedzin – produkty odzwierzęce, roślinne, oraz dary kosmosu.
Astronomia nie była tak fascynująca, ale rozumiała zależność pomiędzy dziedzinami. Uczyła się jej z przymusu, nie z pasji, ale lepsze zrozumienie właściwości kosmicznych pomagało jej w tworzeniu lepszych mikstur.
Oczywiście, że mierzyła wysoko. W trakcie szkoły nauczyła się mierzyć najwyżej i sięgać tam, gdzie nie powinna. Z doskonałymi wynikami złożyła dokumenty na Harvard, chociaż przezorność i wewnętrzny niepokój kazał jej również dopuścić do możliwości studiowanie na Saint Fall University. Uratowało ją przed bezczynnym rokiem, bo pomimo wzorowych ocen i wysokich wyników w nauce, Harvard jej nie przyjął. Do dziś pamięta cyniczne słowa kolegi, którego uważała za partnera w nauce, że najwidoczniej nie była wystarczająco dobra.
To był naturalny koniec znajomości.
Lorraine nie mogła być niewystarczająco dobra. Musiała być najlepsza.
Do Saint Fall University dostała się bez najmniejszego problemu i podjęła studia na kierunku farmakologicznym, przekuwając zamiłowanie do chemii w zastosowanie w życiu codziennym – uczyła się o związkach zawartych w lekarstwach, oraz łączeniach i ewentualnych interakcjach. To jej nie wystarczyło, bo następnego roku złożyła dokumenty na Tajne Komplety. Studiowanie obu kierunków na raz wypełniło pustkę i zabrało poczucie absolutnej porażki na polu całego życia, poprzez ciężką pracę pozwoliło jej wciąż mieć wrażenie, że jest ważna, że wciąż ma wartość, i że może osiągnąć wszystko.
Wyprowadziła się z domu, zamieszkała w akademiku, a utrzymywała się dzięki stypendiom, które otrzymywała za wysokie wyniki w nauce. Mniej więcej w tym samym czasie usłyszała, że z domu uciekła najmłodsza siostra, ale kompletnie jej to nie interesowało – była nieudacznikiem, nie potrafiła poradzić sobie z presją, nie potrafiła poradzić sobie w życiu, więc nie była warta jej uwagi. Wszystko, co obchodziło Lorraine, to sukces, do którego dążyła. Nie zamierzała żyć tak, jak żyli jej rodzice, nie będzie dzieliła takiego samego losu. Ona potrafi ułożyć sobie życie lepiej. Ona może więcej niż oni wszyscy. Ona była najbardziej wartościowa, ona pracowała do utraty tchu, aby tylko dobrze zakończyć studia.
Farmacja stała się mniej interesująca, odkąd lepiej poznała na Tajnych Kompletach pewnego studenta. Może to przez niego nie kontynuowała już farmacji na stopniu magisterskim, a skupiła się wyłącznie na alchemii. Był młodym, aspirującym toksykologiem, a połączyła ich miłość i fascynacja do eliksirów. Oboje byli młodzi, oboje byli ambitni, oboje doskonale dogadywali się nad kipiącym kociołkiem – obojgu zdawało się, że są zakochani. Oboje wzięli ślub rok po zakończeniu edukacji.
Oboje byli tak samo naiwni.
Miało się to okazać pomiędzy jedną ciążą a drugą, ale zanim do tego doszło, ktoś nareszcie na poważnie wziął „dziwną przypadłość” Lorraine, prowadząc ją do znajomego genetyka i nazywając nareszcie po imieniu – plastelinopodobnością. Mina lekarza była wystarczająco zdziwiona, ale podkreślał to jeszcze powtarzaniem, że niezwykle rzadko się to spotyka u kobiet i właściwie to nie ma na to lekarstwa. Niespecjalnie ją to zdziwiło, bo faktycznie choroba nie przeszkadzała jej w życiu aż tak bardzo, aby uniemożliwiać funkcjonowanie – wystarczyło jedynie uważać na dotyk, nic wielkiego. A ponieważ dłonie i oczy miała sprawne, niczego więcej do szczęścia nie potrzebowała.
Mogła zmienić zdanie, kiedy doszło do porodu – w pierw pierwszego, a potem następnego. Oba zabiegi prowadzone były przez magiczne akuszerki, bo wszelki dotyk w okolicach ud i brzucha pozostawiał na sobie odkształcenia. Wydanie na świat syna kosztowało ją więcej siły, albo może za drugim razem już wiedziała, czego się spodziewać. To był drugi (i za moment trzeci) moment w życiu, w którym leżała przez cały dzień, nie czując własnego ciała. Stąd też decyzja, że więcej dzieci już nie urodzi – i była to jej decyzja. Miała wystarczającą wiedzę na temat antykoncepcji i umiejętności, aby tworzyć własne alchemiczne receptury, by tego dopilnować. Mąż o tym nie musiał wiedzieć.
Wystarczało, że sam pracował na rodzinę, kiedy Lorraine pozostawała w domu razem z dziećmi. Były to, w istocie, możliwie najgorsze lata jej życia. Bezsensowność istnienia zjadała ją tym bardziej, im częściej stawała przy garze, żeby gotować obiad, albo zmieniać pieluchy. Patrząc na siebie w lustrze, częściej dostrzegała obraz swojej matki-nieudaczniczki – tak samo rudej, tak samo z pogrążonymi oczami, tak samo grubej, tak samo beznadziejnie ubranej, tak samo pokrytej rozstępami i dziwacznymi wybroczynami. Doszło do momentu, w którym zwyczajnie unikała luster i przestała wychodzić z domu dalej niż na spacer z wózkiem. Mąż śmiał się tylko z jej narzekań, twierdząc, że to przecież nic takiego, to naturalne, a poza tymi chwilami przesiadywał nad własnym projektem, bo starał się o tytuł alfy i omegi. Naturalnie, że łatwo było mu mówić te wszystkie rzeczy, kiedy pozostawał tak samo aktywny zawodowo, a czas zdawał się działać na jego korzyść. Kiedy on wyglądał coraz lepiej – ona przypominała swoją starą, pomarszczoną matkę, która człapała się po domu, przygarbiona i przygnębiona życiem, strzelającą morderczym spojrzeniem na dzieci, gdy zachowały się nie tak, jak by sobie tego życzyła.
Nie chciała w ten sposób funkcjonować.
Może wtedy mąż nie przynosił do domu fortuny, ale wystarczyło, aby mogła wyrzucić część starej garderoby na rzecz nowej – o trzy rozmiary mniejszej. Nie wiedziała, jak zabrać się za odchudzanie, więc po prostu, logiką, zdecydowała się jeść mniej. Przynajmniej z początku. Potem to mniej zamieniło się na jeszcze mniej, a potem jeszcze mniej. Każdy zrzucony kilogram nie był satysfakcją – był motywacją, nagrodą, potwierdzeniem, że robiła dobrze. Ostatecznie doszło do momentu, w którym jadła niewielkie, nietuczące posiłki w ciągu dnia, składające się niemal w całości z samych, surowych roślin. Być może przeżyła nieżyt żołądka. Być może nawet kilka. Ale przecież nie było to nic, z czym by sobie nie poradziła, prawda? Waga zaczynała wskazywać właściwą liczbę, a poza dietą, na półce pojawiły się też starannie dobrane kosmetyki, które miały zlikwidować pojawiające się zmarszczki i cellulit z ud. Efektem tej ostatniej pracy była zawiedziona najbardziej.
Być może ponownie była szczupła, ale zwisający worek, zwany również brzuchem, był nie do zniesienia. Ciało straciło swoją atrakcyjność bezpowrotnie i żadne kremy, żadne kosmetyki, żadne makijaże nie były w stanie temu zapobiec. To był moment, w którym zwróciła się w stronę magii – jeżeli żadne ludzkie sposoby, żadna chemia nie jest w stanie jej pomóc, trzeba sięgnąć po coś innego. Magia nigdy jej nie zawodziła.
Spodziewała się, że być może znajdzie recepturę w zaawansowanych podręcznikach alchemicznych, ale nie. Przestudiowała wszystkie znane i bardziej zaawansowane formuły, ale nie znalazła dosłownie nic, co by mogło zadziałać, a namiastkę naprawienia urody odnalazła w łatwym, podstawowym rytuale z magii wariacyjnej.
Gdy raz spróbowała, stał się jej nałogiem.
W jeden wieczór osiągnęła efekt o wiele lepszy niż przez miesiące stosowania kosmetyków. Napięta skóra, twarz pozbawiona zmarszczek – wyglądała o kilka lat młodziej, a, co lepsze, jakby nigdy nie urodziła dziecka. Nareszcie lustra przestały być jej wrogiem. Nie zamieniała się we własną matkę. Matka była inną, nieudaną istotą – ona była lepsza. Ona potrafiła o siebie zawalczyć.
Więc chciała walczyć dalej.
Decyzja o otwarciu własnego interesu właściwie nie podlegała dyskusji. Małżonek był strasznie zaskoczony, że coś może jej nie pasować w obecnym życiu, ale w ostateczności wygrzebali ostatnie oszczędności, żeby nabyć nie za duży lokal w Deadberry. Miejsce nie było przypadkowe – mieszkali już w Saint Fall, a sprzedawanie magicznych receptur przecież nie przejdzie w innych dzielnicach miasta. Musiałaby uciec się do zwyczajnej apteki i specyfiki magiczne sprzedawać pod ladą, a na co jej to było?
A więc wyremontowali lokal pod małą, ale magiczną aptekę, a potem pozostało już tylko to, co było najtrudniejsze – czyli użeranie się z urzędnikami, kalkulacje, rozpisywanie planów, o czym nie miała dotąd żadnego pojęcia. Nagłe lawirowanie w przepisach i wymaganiach wpierw ją przygniotło, ale przecież nie była kimś, kto się poddaje. Otwarcie apteki to był dopiero pierwszy krok w nauce odpowiedniego zarządzania majątkiem – wszystko było jeszcze przed nią. Skrupulatnie prowadzone księgi i wsparcie księgowego było nieocenioną pomocą w nauce ekonomii również bardziej zaawansowanej niż podstawy. Musiała przyłożyć się do tego tym bardziej na początku, jeżeli chciała czerpać z inwestycji faktycznie jakieś profity i ostrożnie wybierać priorytety własnej firmy. Chociaż potem wcale nie było łatwiej.
Z początku sklepik był niewielki. Skłamałaby, jeżeli by powiedziała, że mąż w żaden sposób jej nie pomógł. Podsyłał jej klientów, ręcząc za jakość eliksirów, a jego pacjenci przychodzili z receptami i wychodzili zadowoleni. W ten sposób ręka myła rękę i wyglądało na to, że wszystko ułoży się wspaniale.
No – nie.
Najmłodsza siostrzyczka, która przed laty uciekła z domu, w jakiś sposób ją odnalazła. To jej osobisty talent – potem zawsze będzie potrafiła ją odnaleźć, i to w najgorszej możliwej chwili.
Siostra przyszła do niej zapłakana, opowiadając ckliwą historyjkę o tym, jak to nie mogła znieść już presji, była z jakimś chłoptasiem, który mówił, że ją kochał, a teraz ją zostawił, bo okazało się, że jest w ciąży i ona właściwie nie wie, co ma zrobić dalej. Lorrie wysłuchała ją właściwie tylko z czystej uprzejmości, chociaż bardziej jej zależało na tym, żeby po prostu wyszła. Była niewygodnym świadectwem przeszłości i przynależności do tak nieudanej rodziny, jaką byli Kruegerowie. Bardzo szybko wydało się, czego konkretnie siostra od niej oczekiwała – dowiedziała się, że jest taka nie za bardzo legalna mikstura, która jest w stanie spędzić ciążę. Wtedy Lorrie jeszcze się bała wizji sprzedawania czegoś, co może nie spodobać się Czarnej Gwardii – odprawiła siostrę z kwitkiem, zamykając jej drzwi przed nosem. Nie obchodziło jej, co zrobi z tą ciążą i dzieckiem, które urodzi. To była jej odpowiedzialność i w żaden sposób nie czuła się zobowiązana, żeby jej pomóc.
Tylko, że jej szanowny małżonek miał zgoła inne zdanie na ten temat.
Lorraine nie przewidziała pewnej bezczelności swojej najmłodszej siostry, która w swojej przebiegłości odnalazła męża swojej starszej siostry. Z rzewnymi łzami opowiedziała mu historię o tym, jak bardzo źle była traktowana, jak nie może się ze wszystkim pozbierać, a w dodatku siostra w żaden sposób nie chce jej pomóc. Jakimś cudem jej szanowny małżonek stał się dobrotliwym wujkiem i postanowił pomagać jej finansowo przez najbliższy czas. Oczywiście, wydało się to po kilku miesiącach i zakończyło ogromną awanturą – on miał pretensje, że nawet nie powiedziała mu o swojej siostrze i dlaczego nie chciała mu pomóc, ona zaś – że on jej pomagał i wydawał ich ciężko zarobione pieniądze na nieudaczniczkę. Zabroniła mu tego, ale on nie słuchał, twierdząc, że mają majątku wystarczająco, aby starczyło dla nich, dla dzieci i jeszcze dla kobiety w potrzebie.
To była pierwsza tak widoczna szrama na pięknym obrazie ich małżeństwa. Okazało się, ze Lorraine jednak nie jest w stanie panować nad wszystkim – a szczególnie nad własnym mężem.
Rekompensowała sobie to poprzez zarządzanie własnym interesem, a przy okazji również i dziećmi. Apteka, dzięki jej staraniom, zyskiwała klientów i coraz większą popularność w samym Deadberry. Dzieci zaś były wzorowe i pięknie się prezentujące, dobrze ubrane, a nade wszystko – chodziły do najlepszych szkół w mieście.
To była kolejna rysa na ich małżeństwie, bo o ile zgadzali się, że dzieci powinny dobrze się kształcić, tak już od pierwszych dni szkoły Lorraine kładła na własnym dziecku zbyt wielką presję. Brak jednomyślności nie był czymś, do czego była przyzwyczajona, stąd pomiędzy nimi zaczynały pogłębiać się rysy i wkradał dystans. Wpierw w domu – po prostu przestali spać w jednym łóżku. Potem Lorraine po prostu zasugerowała, że nie powinien z nimi mieszkać.
Za którymś razem po prostu wymieniła zamki.
Dni mogłyby zlewać się w jedną, kleistą masę – spędzała je w aptece, nad bulgoczącym kociołkiem, pilnując dzieci, żeby dobrze odrobiły zadania domowe i spędziły odpowiednią ilość czasu na nauce, a potem na pielęgnacji i sprawdzeniu, czy powinna odnowić rzucany cyklicznie rytuał Afrodyty, aż do jej życia powróciło pewne echo przeszłości.
Ta sama osoba, która kiedyś powiedziała, że nie była wystarczająco dobra, aby dostać się na Harvard, dzisiaj wracała, aby złożyć u niej zamówienie na eliksiry. Powinna być wściekła, ale taka prośba mile łechtała jej ego, stąd łaskawie zgodziła się na rozpoczęcie współpracy. Od słowa do słowa, przez następne miesiące doszli do tego, czym właściwie zajmuje się jej przyjaciel z lat szkolnych. Nie od razu zrozumiała – i nie od razu zaakceptowała.
Eksperymenty we własnym laboratorium, to brzmiało jak wybryk szaleńca – ale Lorraine była naukowcem. Naukowców łatwo się z nimi myli. Wpierw była zaskoczona, ale zaczynała rozumieć jego intencje. Sama przecież dostrzegała luki we współczesnej medycynie – nie było leku na jej plastelinopodobność, nie było serum na odmłodzenie, na którym jej zależała. To może wyglądało brutalnie, ale nawet najbardziej brutalny gest, jeżeli przekuty zostanie w naukę, ma sens. Ile to razy ktoś musiał cierpieć, ktoś się poświęcić, aby przyszłe pokolenia otrzymały dar nauki z przeszłości? Trwało to chwilę, zanim zdecydowała się nadłamać pewne zasady, ale w ostateczności zgodziła się również na dystrybucję trucizn, których potrzebował.
I może, ale tylko może, przekonał ją bardziej, gdy przyznał, że już jest wystarczająca.
Widział w niej więcej niż osoba, której urodziła dzieci.
Nareszcie dla kogoś była piękna, wystarczająco zdolna i wystarczająco profesjonalna.
Współpraca układała się nieziemsko dobrze.
Do momentu, w którym w aptece znowu zobaczyła swoją siostrę domagającą się eliksiru. Lorraine miała zamiar przepędzić ją po raz kolejny, ale ta nie przyszła już tak bezbronna jak poprzednim razem. Romans, dystrybucja substancji nielegalnych, jeszcze przyznanie się publiczne, że była jej siostrą – to wystarczająco pogrążające ją dowody, aby straciła wszystko to, co budowała przez ostatnie kilka lat. Dała jej ten eliksir, dorzucając do niego coś specjalnego.
Nikt nie będzie jej szantażował.
A za śmieciami nikt się nie ogląda.
Idiotka myślała, że krwotoki wewnętrzne spowodowane były poronieniem. Oczywiście, że nie zgłosiła się do żadnego lekarza i nikt jej nie pomógł. Żyje, ale bardzo cierpi. Eliksir skrytobójcy potrafi być bardzo nieprzyjemny w obyciu, a ona znała przecież antidotum. Ale nie ma żadnego interesu w tym, aby jej go podawać.
Skoro już mowa o antidotum – zainteresowanie apteką wzrosło i to nie zawsze w sensie, w którym by chciała. Kiedyś zjawił się u niej pewien znaczący mężczyzna ze znaczącym nazwiskiem, twierdząc, że ma dowody na to, że rozprowadza nielegalne substancje. Nie drgnęła jej nawet powieka, gdy zapraszała go na herbatę, aby przedyskutować te oskarżenia – i kiedy do herbaty dolewała trucizny. Nie drgnęła również wtedy, kiedy przedstawiła mu bardzo dokładnie, co się z nim stanie (no dobrze, trochę podkoloryzowała, ale przecież i tak nie znał się na alchemii), jeżeli nie otrzyma antidotum – a nie otrzyma go, jeżeli nie obieca, że będzie grzecznie z nią współpracował.
To niesamowite, ile człowiek jest w stanie zrobić, żeby tylko zachować własne życie.
A przy okazji Lorraine odkryła wartość, jaką są znajomości.
Zyskała jeszcze kilka przychylnych dusz, w razie gdyby ktoś nadgorliwy chciał pogrążyć cały dorobek jej życia i odebrać majątek. Dzieci przecież nie mogą oglądać jej zza krat, to by znaczyło, że i ona zaprzepaściła swoje życie, że do niczego nie doszła, że przegrała. A ona nie przegrywa. Skuszeni różnorodnymi ofertami, alchemicznymi, albo osobistymi korzyściami, tworzą powoli coraz większy i coraz pewniejszy mur, w którym sama Lorraine odnajduje satysfakcję. W końcu lubi, gdy wszystko jest dokładnie tak, jak sobie zaplanowała.
Apteka rozwija się już od dobrych pięciu lat i ma całkiem ugruntowaną pozycję na rynku w Deadberry. Przyciąga klientelę bardzo różną, ale oficjalnie jest jedynie grzeczną wytwórnią eliksirów użytkowych i leczniczych. Trucizny i bomby nie są wyrobami dostępnymi od ręki, ale czego nie robi się dla starych, dobrych przyjaciół. Prawda?
A dzięki napływającym finansom może budować własną fortecę majątkową, wydawać pieniądze na edukację swoich dzieci w prywatnych szkołach podstawowych o najwyższym poziomie, oraz kupić sobie środki do własnej pracy. Na przykład – nad lekami na choroby genetyczne, tudzież serum na jej najgorszego wroga – starość.
A w przyszłości, kto wie, być może pokusi się o tytuł alfy i omegi.
Póki co wystarczy jej jedynie uznanie i skrupulatnie utkana, bezpieczna sieć znajomości.
Publicznie nie przyznaje się ani do matki, ani do ojca, ani do starszego brata, ani do najmłodszej siostry. Jedyną jej obecną, żyjącą rodziną, jest młodsza siostra, kapłanka Kościoła Piekieł, a także mąż, z którym wcale nie jest w separacji, oraz dwójka przezdolnych brzdąców, które wcale nie wolą od niej swojego tatusia, bo matka przeraża ich skrupulatnością, brakiem tolerancji na bałagan i wymaganiami.
Lorraine Faulkner
Wiek : 40
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : alchemiczka | właścicielka apteki
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Witaj w piekle!

W tym momencie zaczyna się Twoja przygoda na Die Ac Nocte! Zachęcamy Cię do przeczytania wiadomości, która została wysłana na Twoje konto w momencie rejestracji, znajdziesz tam krótki przewodnik poruszania się po forum. Obowiązkowo załóż teraz swoją pocztę i kalendarz , a także, jeśli masz na to ochotę, temat z relacjami postaci i rachunek bankowy. Możesz już rozpocząć grę. Zachęcamy do spojrzenia w poszukiwania gry, w których to znajdziesz osoby chętne do fabuły.

I pamiętaj...
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.


Sprawdzający: Frank Marwood
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Mistrz Gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry
KARTA POSTACI : https://www.dieacnocte.com/t58-budowanie-postaci
POCZTA : https://www.dieacnocte.com/t179-listy-do-mistrza-gry

Rozliczenie


Ekwipunek




Aktualizacje


09.07.24 Zakupy początkowe (+70 PD)
10.07.24 Zakupy (-30 PD, -450$)
09.07.24 Osiągnięcie: Pierwszy krok (+150 PD)
11.07.24 Surowce: maj - czerwiec
18.07.24 Zakupy (-100 PD)
08.08.24 Osiągnięcie: Jak za darmo to biorę, Mały alchemik, Bob Budowniczy, Za maską (+70 PD)
Mistrz Gry
Wiek :
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej