Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Sypialnia Franceski Utrzymana w ciepłych barwach sypialnia nie jest duża - mieści sporych rozmiarów łóżko, zestaw sprytnie rozlokowanych szafek na książki, komodę i niewiele więcej. Podłogę zaściela miękki, gruby dywan, a w nieliczne wolne przestrzenie upchnięte zostały rośliny - niewymagające, zdolne przetrwać pod opieką właścicielki z tendencją do zapominania o podlewaniu. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
28 maja, 1985 Miasto jest wyludnione — godzina wilka to godzina drapieżników. Na ulicach za padliną węszą hieny, za krwią tygrysy; dzikie psy wolą wąchać własne dupy, więc Mustang nie czeka na zielone — w noc jedyną istotną zielenią są dolary — i przecina skrzyżowanie w trzy sekundy. Zegarek na nadgarstku odmierza czas; cyk—cyk, na co czekasz, Valerio? Na nic — nie czeka na nic, bo nic nie czeka na niego; ta wypchnięta z balkonu noc składa się z pośpiechu, rozmazanych flamastrów świateł i wrażenia, że nieważne, ile mil na godzinę pokaże licznik, Paganini i tak jest spóźniony. Był, zanim dźwięk dzwonka zaszlachtował płytki sen; był, zanim cichy głos w słuchawce wysypywał z siebie bezradne litanie słów. Valerio, nie chcę być sama. Valerio, przyjedziesz? Valerio, Valerio, Valerio; to nie pierwsza kobieta, która w środku nocy przez telefon karmiła go tęsknotą. Nie pierwsza, która pytała przyjedziesz?; nie ostatnia, która powie nie chcę być dziś sama. To jedna z nielicznych, dla których wyszedłby ze splątanej pościeli — jedna z niewielu, które miały władzę absolutną nad rozsuniętymi udami i przyspieszonymi oddechami. Jednym proszę mogła zatrzasnąć nogi i oderwać usta od obranej ścieżki rozkoszy — Valerio dzieli świat na procenty, długi, przysługi, wrogów i przyjaciół; płeć piękną na kobiety, kurwy i rodzinę. Frankie zawsze będzie ostatnim, nigdy w oczach brata nie stanie się pierwszym i żaden Paganini nie pozwoli, żeby została środkowym. Felga Mustanga mija krawężnik o cal; zaparkowany przed kamienicą samochód będzie stygł jeszcze długo — rozpalony silnik upodabnia się do właściciela. W drodze na górę — klucze, schody, blade światło nad głową, wszystko nieistotne, wszystko merda — mózg zalewa wrząca fala. Zaraz będzie na miejscu; sono qui, è tutto a posto ostatnimi słowami, zanim wszystko w najwyższej rozdzielczości znowu rozbłyśnie przed oczami. Nie puka — ma klucze. Nie puka — trafia do dziurki (siempre, siempre). Nie puka — nie ma już nic, nie ma żadnej innej myśli, nie ma nic poza tym rysunkiem: drzwi, klucze, klamka, ciche cyk zatrzasku, dobra dziewczynka zamyka się na noc (złe nie zamykają się nigdy). — Frankie, lascia che ti guardi — niekompletny garnitur zdradza pośpiech; wymięta koszula nadal cuchnie słodkimi perfumami, na kołnierzyku krwawi czerwona szminka, ktoś wysunął ze spodni pasek i skazał go na zapomnienie. To nieważne, non importa — wnętrze mieszkania wyświetla się przed nim jak fraktal, nogi same niosą przez mapę salonu i korytarza, aż do miejsca, gdzie każdy ukrywa się przed bólem. Drzwi sypialni są uchylone; tuż za nimi nie ma nic poza nią i nim, i sercem, które nadal bije. — Francesca. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Dziesięć minut, powiedział Valerio i Frankie mierzyła je oddechami; krokami między salonem, kuchnią a sypialnią; wypitą szklanką wody; otarciem łez tylko po to, by zaraz mogły spłynąć od nowa. Dziesięć minut, mówił i Francesca wiedziała, że dokładnie tyle upłynie – może mniej, ale na pewno nie więcej – i że dla niej będzie to trwało wieki, bo każda minuta będzie bólem, lękiem, łapanym spazmatycznie oddechem, suchym kaszlem i swędzeniem częściowo wygojonych dłoni pod bandażem. Tak było, ale to non importa, bo przecież przyjechał (wiedziała, że przyjedzie); bo jego głos przepędził jeśli nie wszystkie, to znaczną część demonów (pierwsze uciekły jeszcze na szczęk zamka, kolejne – na odgłosy kroków); bo jego sylwetka w progu sypialni nagle zacieśniała jej świat to łatwych do pojęcia ramion, dłoni, torsu, do wygniecionej koszuli i cienia perfum kobiety, której miała nigdy nie poznać. - Valerio – wyszeptała góra koców albo pościeli, pluszaków i poduch – bo tym teraz byla, dziwną formą w kącie łóżka, oczami połyskującymi blado spod naprędce skleconego, puchowego fortu. I nie było nic poza nią i nim, i sercem, które nadal biło, choć Frankie nie dałaby sobie ręki uciąć, że wciąż chciało to robić. Wygrzebała się spod jednego koca, drugiego, zgarnęła poduchy, robiąc miejsce. Niekompletny garnitur, wymięta koszula, odcisk ust na kołnierzyku. - Popsułam ci wieczór – zauważa. Jeszcze miesiąc temu przeprosiłaby za to. Za miesiąc nie będzie nawet zwracać uwagi ani na koszule, ani na garnitury, ani na brakujące paski. Przyglądała mu się przez chwilę, wreszcie wyciągnęła ręce – na każdej wciąż pięć palców, choć każdy skryty pod warstwą bandaża, podobnie jak wnętrze dłoni, nadgarstek, przedramię jednej z rąk. Spod opatrunków wyglądały odcienie różu i czerwieni, te same, jakie dało się dostrzec także na odrapanych policzkach, podrażnionej szyi. Oddech nie brzmiał zdrowo, ale też nie tak źle jak przez trzeszczący telefon. Suchy kaszel nie przypominał gruźlicy, raczej może ten u początkującego palacza. Wyciągnęła te obandażowane ręce, wystawiła policzki trochę bardziej do przytłumionego światła, zsunęła się na brzeg łóżka i przytuliła do brzucha Valerio, gwałtownie zaciągając się jego zapachem (jego, nie tych obcych, słodkich perfum), kurczowo wczepiając w jego koszulę (gniecioną teraz jej własnymi dłońmi, nie tymi obcymi, które zachłannie sięgały po materiał jeszcze przed godziną czy dwiema). Bezgłośny, zdławiony szloch był w tej chwili równie głośny jak wycie z głębi piersi. W którejś chwili pociągnęła go za sobą na łóżko, w te wszystkie poduchy i pluszaki, w te koce i pościel. Zwykle to nie wyglądało tak – zwykle to ona chodziła do niego, przesypiała noce w jego pokoju jeszcze w domu rodzinnym albo później, gdy każde było już na swoim, to ona jeździła do niego, zakopywała się w pościeli pachnącej obcymi kobietami i zostawała tam tak długo, aż znów mogła oddychać normalnie, myśleć normalnie, popatrzeć na świat normalnie. Nie uzgadniali tego ani na początku, ani potem, po prostu tak zwykle było. Dzisiaj Valerio był tutaj i tak chyba było lepiej, bo dzięki temu to jej pościel mogła pachnieć nim i może – tylko może – jeszcze przez parę kolejnych nocy będzie mogła zasypiać łatwiej i budzić się bez koszmarów. - Penny – rzuciła nagle i nie była pewna, czy robi to w ramach dywersji, nie chcąc mówić o wypadku, czy wręcz przeciwnie – właśnie po to, by mówić o czymkolwiek; odsłonić cokolwiek, pokrętną drogą dotrzeć do tego, co boli najbardziej. – Penny sugerowała mi ostatnio, żebym wzięła sobie jakieś zwierzę. Pomyślałam, że mogłabym przygarnąć kota – mówiła i znów skubała bandaż, bo chyba lepiej opatrunki niż koszulę Valerio. – Takie gattino jak ten, co przychodził do nas kiedyś, pamiętasz? Cały czarny, miał biały krawacik i... Zaczęły drżeć jej dłonie, więc zacisnęła je na pościeli. Po policzkach płynęły jej łzy, więc schowała buzię w ramieniu Valerio, pozwalając wsiąknąć im wszystkim w wygnieciony materiał. Zaniosła się kaszlem, więc jeszcze mocniej wcisnęła się w bok mężczyzny, jakby w ten sposób mogła zatrzymać oddech, nadać mu lepsze brzmienie, pozbyć się tej suchej chrypy, która brzmiała tak zupełnie źle, tak dziwnie, tak całkiem niepotrzebnie. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Strach ma wielkie oczy, ostre kły i skręcony kark. Strach to wydmuszka; skorupa, która chrupie pod butami, miażdżona przez ciężar słowa—tabu. Słowa—merda. Słowa—zobowiązania. Odpowiedzialność, myśli starszy brat w dniu narodzin siostry; w świecie, w którym wszyscy handlują fikcją, wartościami dodanymi, pudełkami w pudełkach, gdy większość kapitału to pustka, mydliny, dopisywane cyfry, zdarzają się prawdziwe produkty. Niepodrabiane emocje. Odpowiedzialność. Tej nocy ma formę koców, poduszek, maskotek; burdel kolorów porusza się razem z ciałem, a każde z tych tektonicznych tąpnięć to sylaba w słowie, którego Valerio nie lubi. Od—po—wie—dzial—ność. — No — wyschnięte gardła, różne przyczyny; Frankie starła się z fizycznym ogniem. Valerio właśnie dogasza pożar przekonania, że w łóżku odnajdzie trupa; że telefon był ostatnim sygnałem z zaświatów; że wyśnił sen o pożegnaniu, które miało nie nastąpić nigdy, bo plan — jaki plan? Nie ma planu, są tylko rachunki prawdopodobieństwa — zakłada, że kiedy za gardła złapie ich śmierć, Valerio będzie pierwszy. — Zepsułabyś mi wieczór, gdybyś zginęła. Wieczór, noc, dzień, miesiąc, rok, życie. Jemu i innym; jemu i całemu światu. Obandażowane ręce sięgają po niego, więc od teraz wszystko będzie odruchem. Nie ma miejsca na myśli w rzeczywistości, gdzie ból mieszka pod poparzoną skórą, strach przelewa się przez wilgotnie źrenice, niepewność wyrywa z piersi razem z nierównym oddechem. Bliskość to opowieść starsza od cywilizacji; Francesca zanurza twarz w wymiętym materiale koszuli i nie mówi nic, chociaż mogłaby wiele. Coś o słodkich perfumach, krzywo zapiętych guzikach, odcisku szminki, maźnięciu pudru; nieistotne, niemądre, non importa. Ramiona poruszają się same — kiedy w koszulę wsiąkają łzy, ręce zatrzaskują pułapkę uścisku. Valerio przyciąga ją mocniej, bliżej, całą; każde wstrząśnienie rwanego szlochem ciała zostawia w nim dziury. Prawie zginęła i nie mógł nic zrobić. Prawie, cazzo, spłonęła i dowiedział się dopiero, kiedy zadzwoniła. Prawie stracił jeden z niewielu elementów tego świata, które nadal potrafią dostrzec w nim coś niezepsutego; coś, co można kochać. Prawie— Pociągnięcie w miękkie morze koców nie jest silne — Valerio spada w splątane fale pościeli i dostrzega świat w urywkach. Zapach Frankie, ciepło Frankie, poparzona Frankie, Frankie, Frankie, Francesca, perché? Dlaczego wybrała własną śmierć, zamiast la famiglia? Dziąsła świerzbią, żeby zapytać, ale usta milczą — po raz pierwszy od dawna Valerio nie ma słów. W ciszy słucha ciężkiego oddechu i sylab oprószonych popiołem; w milczeniu uświadamia sobie, że to nie on cuchnie śmiercią — nie tym razem. To do Frankie przylgnął ten smród, ten odór spalenizny, ten zapach, w którym Paganini brodzą od dnia narodzin; mężczyźni bardziej niż kobiety, ale żadne z nich nie przychodzi na świat czyste. Nie potrafią rezygnować z widoku krwi, woni krwi, obecności krwi — Francesca próbuje postawić krzywe zwierciadło między dziedzictwem i rzeczywistością; zamienia pragnienie krwi w próby upewniania się, że ta przestanie płynąć. Cenę, którą zapłaciła, uiszczono w bólu. — Gattino, eh? — nie ma w nim uśmiechu; nie ma nawet śladu po włoskim, zblazowanym, beztroskim trybie istnienia. Są dłonie powoli przeczesujące splątane włosy Frankie i wciśnięta w jedną z wielu poduszek głowa; Valerio ma łeb pełen wizji. W każdej z nich ktoś płonie. — Nazwałaś go dziwnie i dokarmiałaś przekonana, że nikt nie widzi — tamten kot nie był rudy, ale dostawał swoją porcję lasagne spod ręki nonny. — Kupię ci gattino, Frankie. Kupię ci całe schronisko, tylko nie— Nie co? Urwane słowa, więc i szloch urywany; Francesca wtula się w jego bok, jakby samą obecnością mógł wymazać cały ten ból i strach — tyle, że Valerio nie potrafi. Cały jest chodzącym bólem i strachem; zamiast czuć, wzbudza je w innych. Jak wypruć emocje z ciała siostry, nie wykrwawiając jej w miękką pościel? Dłoń, która przyciska jej ciało bliżej, nie trzyma dziś noża; puste palce gładzą plecy, każdy ruch kończąc zatoczeniem ciepłego półkola. Suchy kaszel Frankie przerywa ciszę — brzmi na wystrzał z zepsutej spluwy, którą ktoś przycisnął mu do skroni. — Jadłaś coś? Valerio nie potrafi naprawiać, ale zna przepis na cholerne bucatini all'amatriciana. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
W całym rachunku, który poskutkował telefonem do Valerio, nie uwzględniła paru rzeczy. Tego, że jej lęk nie będzie jedynym (bo przecież wbrew powszechnej opinii, jej brat był zdolny do lęku tak samo, jak inni). Że jej bezradność nie będzie jedyną (bo przecież Valerio bywał bezradny, nawet jeśli nigdy by się do tego nie przyznał). Że ceną za zapach, ciepło, silne ramię brata będzie jego szybsze bicie serca i obrazy, o których jej nie powie, a które może – tylko może – i jemu nie dadzą spać kolejnej nocy. Francesca zupełnie o tym nie pomyślała. Nie pomyślała, bo teraz, w tej jednej chwili, Valerio nie był dla niej człowiekiem, a raczej synonimem bezpieczeństwa. Jakąś figurą, symbolem, gwarancją tego wszystkiego, czego nie potrafiła zagwarantować sobie sama. Teraz, skulona u jego boku, wciąż nie mogła myśleć o nim inaczej. Uspokajała się powoli, dławione w koszuli Valerio łkanie cichło mozolnie. Szloch nie pozwolił jej mówić, temat kota był próbą odwrócenia uwagi od tego, co bolało – próbą zupełnie nieudaną, bo jak miała działać, skoro w głowie Frankie trzaskał ogień, a na skórze wciąż czuła smród spalenizny. Umyła się zaraz po powrocie ze szpitala, trąc nagie ciało tak długo, jakby chciała zedrzeć z siebie skórę. (Może chciała). Nawet mimo tego nozdrza wciąż drażnił jej raczej swąd z Alchemików niż zapach sosnowego mydła. Valerio niewiele mówił i ona też przez długą chwilę zupełnie nic. Uplyw czasu odliczała rytmem swoich i jego oddechów, ilością łkań, kroplami łez moczących koszulę mężczyzny. Atak suchego kaszlu był jakimś symbolicznym przełomem, przesunięciem przełącznika, przepchnięciem jej z trybu ostatecznej żałości do czegoś innego. - Dostałam kroplówkę – odpowiedziała cicho, chrapliwie, jeszcze przez chwilę nie unosząc głowy. Dopiero gdy odkaszlnęła po raz ostatni, odchrząknęła, krzywiąc się na nieprzyjemne drapanie w gardle – dopiero wtedy odsunęła się ostrożnie, tylko na tyle, by wesprzeć policzek na ramieniu Valerio zamiast na jego piersi. - Zjadłam też kanapkę. – Kilka godzin temu, jeszcze w szpitalu, gdy jeden z jej kolegów z oddziału ogołocił pobliski automat, przynosząc jej bułkę i butelkę wody. – I batona. – Papierek tego ostatniego wciąż walał się na podłodze obok łóżka razem z przyczepioną doń notatką, krótkim żeby nie zabrakło dla gołębi i prostym rysunkiem buźki z całusem. Patrząc teraz na tę notkę, Frankie niemal potrafiła sobie wyobrazić, jak Avi uśmiechał się, gdy– Odetchnęła głęboko – na tyle głęboko, na ile potrafiła, z piersią wciąż ściśniętą groźbą niewygaszonego jeszcze w pełni szlochu – i, gryząc boleśnie wnętrze policzka, wygładziła mimowolnie zagniecenia koszuli Valerio. To nie miało większego sensu, ciuch potrzebował po pierwsze prania, po drugie – żelazka. To nie miało znaczenia. Jadłaś coś? Jadła, wiedziała jednak, że jej odpowiedź Valerio nie usatysfakcjonuje. Jej też przecież by nie usatysfakcjonowała. Po jeszcze jednej chwili ciszy chrząknęła jeszcze raz i otarła dłońmi buzię, raczej rozmazując zasychające ślady wilgoci i resztek makijażu niż je faktycznie wycierając. Wracanie do siebie przypominało teraz przedzieranie się przez gęste kłęby zbitej waty. Błądziła wzrokiem – po sobie, po zapłakanej piżamie; po Valerio, jego wymemłanej koszuli, śladach szminki, cieniu w spojrzeniu brata; po skotłowanych kocach, poduchach rozrzuconych na łóżku; po bukiecie polnych kwiatów pyszniącym się na parapecie okna. Teraz, gdy zaspokoiła już pierwszą potrzebę bezpieczeństwa, zapach brata przestał być jedynym, zaczął mieszać się w nierównych proporcjach ze słodkim aromatem kwiatów. Teraz, skulona u boku brata, pomyślała nagle, że być może Valerio nie był jedynym, po kogo mogła zadzwonić. Tylko czy aby na pewno? Jeden wspólny wieczór w Amnesii to bardzo mało, Frankie. Te wszystkie kwiaty, słodycze i jeden mały, zezowaty pluszowy miś o niczym nie znaczą, Frankie. Może jednak Valerio wciąż był jedynym, na którego tak naprawdę mogła liczyć. Może tak miało być zawsze. Zamknęła oczy, jeszcze przez chwilę po prostu siedząc, po prostu oddychając, po prostu słuchając, jak bije serce brata. Jego dłoń odnalazła odruchowo, splatając palce z jego, drapiąc bandażem jego nagą skórę. Valerio trzymał ją blisko i ona sama była jeszcze bliżej, uspokajając się w doskonale znajomej (bezpiecznej) klatce jego ramion, pod doskonale znajomym (miękkim) dotykiem jego dłoni. - Twoje ubrania są w szafie – rzuciła cicho w którejś chwili. W domyśle: przebierz się, będzie ci wygodniej; przebierz się, bo nie ma tu miejscu dla tej, z którą byłeś jeszcze przed chwilą; przebierz się, żebym miała pewność, że zostaniesz. - Będzie ci wygodniej, szczególnie, jeśli chcesz gotować – dodała, doskonale wiedząc, co nastąpi po pytaniu Valerio i jej niesatysfakcjonującej odpowiedzi. To nie byłby pierwszy raz. Ona gotowała dla niego, on dla niej. Albo gotowali razem, czasami, gdy nie bardzo chcieli rozmawiać, ale wciąż chcieli po prostu być – razem, w jednej przestrzeni, na wyciągnięcie ręki. Nigdy o to nie prosili. Valerio nie prosił i Frankie też nie. Teraz też by nie umiała. Były więc słowa-ogólniki, słowa-wytrychy, słowa pozostawiające wszystko w domyśle. Będzie ci wygodniej, szczególnie, jeśli chcesz gotować. W domyśle: ugotój mi coś, Valerio; niech będzie przez chwilę jak w domu. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Strach to wielka tafla szkła — przechodzi przez sam środek Frankie Paganini i rozkrawa ją w pół. Strach to wielka abstrakcja — gubi się w znaczeniach i topi w kwasie żołądkowym, Valerio może wyrzygać go na podłogę i powiedzieć światu c'est bizarre; dziwne, bardzo dziwne. Strach to wielka niewiadoma — można go wyciągać nitka po nitce; tkwi rozpruty na szwach kobiety, na którą Francesca próbuje się stać i zdradza sekret: pod spodem nadal jest dziewczynka. Tam, głęboko pod pancerzem ambicji i wielkich planów na przyszłość, wciąż tkwi dziecko, które dzwoni po brata, kiedy świat pluje płomieniami, przerażenie zatyka gardło, a dym na zawsze uszkadza płuca. Widzisz, Frankie? Papierosy zrobiłyby ci to samo. Wolniej, ale to samo. Strzępki makijażu spływają spod zapuchniętych powiek i gubią się na zarumienionych z wycieńczenia policzkach; jest nieruchoma i cała napięta. Valerio wie, że bez względu na to, gdzie by ją dotknął, okazałaby się twarda jak kamień. Taka jest, gdy się zdenerwuje. Wszystkie mięśnie w ciele zamienia w usztywniający pancerz, który sprawia, że nie rozleci się na małe, potłuczone, gliniane kawałki. Może mieć pięć, dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat; dla niego zawsze będzie małą sorellina. Kimś, o kogo trzeba dbać, kogo trzeba chronić — Valerio nie wie, że w tym układzie zaszła drobna, napędzana obcym kutasem zmiana. Wkrótce będzie musiał bronić Frankie nie przed innymi, ale przed sobą samą — bo chociaż ładnie się uczy i ma śliczne świadectwa, i po coś, cazzo, płacą za te studia, na koniec dnia jest tylko głupiutką kobietą z naczelną wadą fabryczną. Ma serce, którego słucha. — Merda, nie jedzenie — kroplówka, baton, kanapka; nie karmi tym nawet tych, którzy siedzą zamknięci w magazynach na obrzeżach (bo nie karmisz ich wcale, stronzo). Po kroplówce, batonie i kanapce nie można się uleczyć; nie da się poskładać na nowo. Dlatego Frankie nadal sprawia wrażenie, jakby miała tętniaka, który pęknie za kilkanaście sekund — jakby zamieniła się w mechanizm, który jeszcze działa, ale zaraz przestanie, bo nie ma prawa działać cały czas, generuje potworne napięcie, spala więcej energii, niż zdoła jej wytworzyć, pozornie utrzymuje wszystko w delikatnej równowadze, chroni powłokę ciała przed zapadnięciem się w sobie, ale zaraz przestanie. Bo tak naprawdę sama jest bombą. Wszyscy z nazwiskiem na P i włoskim akcentem nimi są. — No — poziome zaprzeczenie; głowa na lewo, na prawo, na lewo. — Znasz zasadę. Gotuję bez koszulki. Jedyny słuszny sposób na pieprzenie makaronu. Brudna koszula wpadnie do kosza; Valerio nie wie, czy na pranie, czy kontenera, non importa, bo teraz — teraz to czas, kiedy odległość między ciałami zaczyna rosnąć, a pożegnaniem przed rozłąką jest przelotny pocałunek odciśnięty na skroni — ląduje na ziemi i jest flagą na pasie startowym wyścigu. Wydostanie się z miękkiego zapadliska łóżka Frankie napina mięśnie; tęsknią za bólem, więc w drodze do kuchni Valerio znajdzie sposób, żeby wystawić je na próbę. — Allora, na co masz ochotę? Penne all'arrabbiata? Tagliatelle al ragù? Rigatoni alla silana? — układ kuchni, szafek i zawartości nie ma przed nim sekretów; coś trzaska, coś się telepie, coś szeleści, coś nie czeka, aż w drzwiach kuchni Francesca odkryje, że Valerio zdążył napełnić garnek wodą i wstawić go na kuchenkę. — No, zapomnij. Masz migdały, zrobię busiate con pesto alla trapanese. Stary przepis nonny; sycylijska tradycja zamknięta w mieszkaniu w Little Poppy. Na kuchence strzela świeży płomień — zaczyna lizać spód postawionej nad nim patelni; Valerio nie żałuje w życiu niczego — zwłaszcza oliwy. — Musisz o siebie dbać, Frankie. Szczególnie w pracy, no? — deska do krojenia musi być drewniana, a nóż ostry; to nie ten, który Valerio trzyma we własnej kuchni — ten, który zostawiła mu nonna — ale do obrania pomidorów nada się znośnie. — Jak zamierzasz to zrobić? Przecięty na pół pomidor wykrwawia się na desce; Valerio nie patrzy na niego. Wzrok zna swój cel i właśnie czeka na odpowiedź. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Tam, gdzie dla innych Valerio był chaosem, dla niej był oazą spokoju. Tam, gdzie wśród innych jego wulgarność mogła narobić mu wrogów, dla Frankie, w jakiejś zupełnie pokracznej logice, była synonimem bezpieczeństwa. Wreszcie – tam, gdzie dla innych miał ostre kanty, dla niej znajdowało się coś miękkiego, słodkiego nawet, coś, do czego on by się nie przyznał, a czym ona też wcale nie chciała się z nikim dzielić. Valerio był żywiołem, gwałtownym, szalejącym, nieprzewidywalnym – ale dla niej był przede wszystkim bratem, który od lat już nocami koił jej lęki; mężczyzną, do którego przychodziła, gdy świat ją przerastał; tym, który rozprawiał się z jej ideałami, ale też tym, w ramionach którego zasypiała najlepiej, bo przecież nigdzie nie było lepiej niż przy nim. Nikt nie zadba o nią lepiej, nikt nie zawalczy o nią bardziej żarliwie, nikt nie spali świata tylko po to, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Tak sądziła. Tak uważała nadal, bo przecież wciąż zadzwoniła po Valerio, po nikogo innego. Wciąż w to wierzyła, bo przecież Valerio był jej już tyle lat, a Avi– Odetchnęła powoli, ze zdumieniem patrząc, jak pojedyncze puzzle wypadają z dotąd spójnej, doskonale znajomej układanki. Może powinna się nad tym zastanowić. Albo może – może właśnie nie powinna myśleć. Może raz analizowanie tego, co czuła, nie miało największego sensu. Dzisiaj, teraz – nie miała na to wszystko siły. Znasz zasadę. Pierwszy uśmiech – niepewny, blady, wątły, ale obecny. Obecny i szczery, bo istotnie, znała i całkiem ją lubiła. Inne kobiety patrzyły pewnie na Valerio jak na mięso (nie wiedziała, wyobrażała sobie jednak, że widzą w nim jedynie górę mięśni, szerokie ramiona, silne ręce i jeszcze–), dla Frankie jednak był dziełem sztuki, doskonałą rzeźbą, monumentem tego wszystkiego, co dobre. Lubiła na niego patrzeć – lubiła, gdy chodził bez koszulki; gdy rządził się u niej w mieszkaniu; gdy mogła przytulić się do jego pleców bez pytania – bo jej dom w dużej mierze wyglądał właśnie tak. Jak Valerio. Jak jego ramiona, w których dawała się zamykać tak często i bez wahania, i jak jego unosząca się w mniej lub bardziej równym oddechu pierś, na której wypłakiwała swego czasu tak wiele łez. Kochała go tak strasznie mocno. Krótki całus przyciśnięty do skroni, chwila zmagań z puchatym torem przeszkód. Praca mięśni pod odsłoniętą skórą, garść blizn, mniejszych i większych, z których pamiętała wszystkie, o połowę jednak nigdy nie pytała. Zasada taka jak ta, że dobrego obiadu nie zrobi się w koszuli. Valerio zaczął wymieniać kolejne propozycje i Frankie odetchnęła głęboko, decydując się wygrzebać spod kocy. Valerio podjął decyzję sam i Francesca uśmiechnęła się przelotnie, czując, jak otacza ją rozkoszne ciepło. Dom. Dom nie był miejscem, dom był ludźmi. Zawsze. Na boso poczłapała za bratem, po drodze owijając się jeszcze jednym z kocy, przeistaczając się w przerośnięte, puchate burrito. Zatrzymała się w progu kuchni, objęła ramionami ciasno, na krótką chwilę wsparła ramieniem o framugę. Gdy zrobiło jej się zbyt zimno w stopy, przesiadła się na stół i naciągnęła koc bardziej, owijając się jeszcze ciaśniej, jeszcze bardziej desperacko chowając się w zwałach ciepłego materiału. - Brzmi świetnie – zgodziła się cicho, może bez entuzjazmu, za to z wyraźną ulgą, jakąś miękkością i ciepłem, której nie miała dla nikogo innego. Nawet dla Aviego, bo Avi przecież– Avi nie był rodziną. Nie sądziła, by kiedykolwiek mógł zostać nią w takim stopniu, jak Valerio, Elio, jak którykolwiek inny mężczyzna z jej rodziny. To chyba– Nie myśl. No więc, nie myślała. Patrzyła, jak Valerio krząta się przy kuchni – i jak ogląda się na nią, dużo mniej zainteresowany patroszonym pomidorem, za to dużo bardziej odpowiedzią, którą miała mu dać. Problem polegał na tym, że Frankie nie była pewna, jaka ta odpowiedź powinna być. Pytanie było proste, jego implikacje już nie. - Ja... – zaczęła ostrożnie. Może najpierw przestanę kurwić na Doriana i zacznę wreszcie słuchać, co mówi. Może przestanę snuć głupie marzenia o bohaterstwie. Może zrobię sobie dyktando z podstawowej reguły ratownictwa. Może wytatuuję sobie listę wszystkich moich głupot i– Odetchnęła powoli. - Nie wiem, czy tak się da – stwierdziła powoli, bo łatwiej było uznać, że tak już jest niż przyznać, że to była jej wina. Tylko, że to była jej wina. - Popełniłam dzisiaj błąd – przepychane na siłę słowa bolały, rwały zaleczone magią, poparzone gardło. – Chciałam... Myślałam... – Zacisnęła zęby i potrząsnęła głową. Gdy oczy znów podbiegły jej łzami, tym razem otarla je gwałtownie przedramieniem, starła część makijażu przepoconym kocem. – Popełniłam błąd – powtórzyła, ucinając krótko. Bo jeśli Frankie czegoś się dzisiaj nauczyła, to chyba przede wszystkim tego, że żaden pacjent nie był tak naprawdę najważniejszy. Żaden – przynajmniej dopóki nie chodziło o kogoś z jej famiglia. Skuliła się w sobie bardziej, skubiąc nerwowo brzegi bandaża. - Dorian – powiedziała nagle. Nie była pewna, czy kiedykolwiek mówiła Valerio o Shogunie. – Dorian Bane-Park. Pomógł mi. – Uratował mnie. – On... – Zaśmiała się gorzko. – Gdyby nie on, byłoby gorzej – rzuciła zdawkowo. Gdybym przestała się stroszyć na sam jego widok, prawdopodobnie nigdy by do tego nie doszło. - Czy możesz... To znaczy... – odetchnęła powoli. – Chciałabym mieć pewność, że wszystko z nim w porządku. – Ale nie napiszę do niego sama, bo to przecież Shogun, ten sam którego unikam już przynajmniej od roku; ten sam, na którego tak łatwo przelać całą złość za swoje niepowodzenia; ten sam, którego troska jest wyjątkowo szczera – i przez to tak cholernie trudna do udźwignięcia. Nie napiszę do niego, bo Dorian się dla mnie poświęcił, a ja przecież zupełnie sobie z takimi gestami nie radzę. Przygryzła mocno wnętrze policzka, mimowolnie wciągając głębiej kuchenne zapachy. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
! TW ! rasizm Świeżo mielony pieprz, posiekany czosnek, rozgrzana patelnia, wrzące myśli; nóż w dłoni kaleczy wszystko dookoła, tylko nie to, na co nalepiono plakietkę współwinnego. Nie da się zabić budynku. Nie można pociąć płomieni. Nie sposób wypatroszyć pożaru, spenetrować dymu, wykrwawić cegieł. Nie da się — gniew na ostrzu noża szuka zemsty; włoska wendeta jest gęsta i nie ma terminu ważności. Niektórzy mówią, że lepiej smakuje na zimno, ma è una bugia — zemsta musi być gorąca, doprawiona, wrząca, ma parzyć w usta i dławić słowa. Dziś Valerio nie mówi wiele; ta cisza to zwiastun złego — trailer do gniewu. — Cazzata, Frankie — też prawda, tylko prawda, gówno prawda; dziś Francesca wybiera tę brudną. — Wszystko się da. Stoi tam, za jego plecami, i mówi: nie wiem, czy tak się da. Nie wie, czy da się przetrwać w pracy, która ma ratować życia, zamiast okaleczać. Nie wie, bo wiedzieć nie chce — bo umrzeć łatwo, obłożyć się laurami bohaterki wygodnie, ale istnieć ze świadomością, że nie każdego da się uratować, że nie zawsze warto próbować, że życie menela nie będzie warte tyle samo, co ratownika? To trudne; to brudne. To prawdziwe. Frankie lubi wierzyć, że wszystko, co robi, jest słuszne; od zawsze, na zawsze, siempre, siempre była tą, która składała, zamiast psuć. Leczyła, zamiast kaleczyć. Pomagała, zamiast niszczyć. W poszukiwaniu w ludziach tego, co najlepsze, przegapiała to, co najgorsze — patrzy na Valerio i myśli mio fratello, mio bello, taki bezpieczny, tak dobry, tak stabilny. Nie widzi (albo widzi, ale nie podoba się kierunek, w którym patrzy, więc odwraca wzrok) tego, co inni — stronzo, morderca, kat, który mieli ludzi jak malakser. Jest w nim nienawiść, ta nowotworowa wściekłość na sytuację, w której nie można nic zrobić — to zepsute żółtko w przeleżałym na słońcu jajku. Francesca potrafi go wyciszyć; zrobić to, co próbuje z każdym — naprawić, poskładać, zszyć na rozprutych szwach i oczyścić z brudu. Czasem się udaje; czasem budzi się obok niej i myśli to mogłoby być zawsze, ale zawsze to odcinek czasu bez początku i końca — ma tylko środek, a środek jest jądrem ciemności. Niektórzy zanurzają w nim palec i giną; Valerio pije z niego przez słomkę z aperola. — Rzecz w tym, mia cara, że nie myślałaś. Moździerz rozgniata migdały, woda na palniku bulgocze, razem z nią do gardła podchodzą słowa; Valerio nie odwraca głowy, bo wie — ma che cazzo, zamiast krwi ma wrzątek — że gdyby zobaczył teraz Frankie, ciężar momentu pierdolnąłby go w twarz rozgrzaną patelnią. Kiedy ona prawie umarła, on rżnął jakąś puttana. — Tryb bohaterki prawie posłał cię do piachu, e io— Bezradny, bezczynny, bezmyślny; cały ty, Valerio, no? — Nie możesz umrzeć przede mną, hai capito? Syk wściekłości z lochów Piekieł czy odcedzona pasta wrzucona na rozgrzaną patelnię? Czasem jedno bywa drugim; czasem pierwsze dopełnia kolejne. Czasem migdałowe pesto, starta bazylia, posiekany czosnek i pół szklanki wrzątku po makaronie — jest Włochem, zaprawi nią wszystko — nie mogą zatrzeć niesmaku. Valerio domyśla się o kim mowa, chociaż nie podałby mu obsranego palca na powitanie. — È un qualche tipo di scherzo? Żółtek przydał się do czegoś więcej poza ułatwianiem roboty hyclom? — zamieszanie na patelni i prostota w przekazie; słyszysz, mia cara? Twój brat to wybiórczy rasista, myślałby kto. — No, Frankie. Nie będę tracić czasu na cinesoide. Zrobiłby to, gdyby prosiła o kogokolwiek innego; o starą pigułę ze szpitala albo młodego lekarza, który pcha się w gips. Valerio nie lubi tracić czasu na ludzi, którzy są nikim — ten ratowniczy padawan, przypadkowy bohater za dwa jeny, był dokładnie tym. Francesca chciała opuścić erę niewinności; pierwszy krok to zderzenie z konsekwencjami. — Weź odpowiedzialność za pysk, napluj jej do gardła, a potem napisz list — puste talerze zapełnia włoska kuchnia spod wulkanu — busiate con pesto alla trapanese nadal paruje i niczym nie różni się w temperaturze od spojrzenia Valerio. Po raz pierwszy od trzech minut odwraca się od kuchenki; wzrok gubi się w smugach rozmazanego tuszu na policzkach Frankie i sunie niżej, na oplecione kocem ciało, ukryte pod bandażami dłonie, nogi podrygujące w rytm melodii bezradności. Gdyby miał serce, pękłoby w pół. — Amore — miękko; tak brzmi świeża pościel, nie brudny człowiek. — Wierzę w ciebie. Niemożliwe — Paganini od dawna nie wierzy w nic i nikogo. Nic i, cazzo, nikogo; więc? Kłamstwo czy nawrócenie? |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Frankie istotnie lubi wierzyć. Lubi łudzić się, że świat jest piękny; że w każdym kryje się znacznie więcej dobra niż zła; że, jeśli tylko chcieć wystarczająco i starać się wystarczająco, całą tę szarość można pomalować tęczą barw – i nie ponieść za to żadnej ceny. Lubi widzieć w Valerio brata, bohatera, swoją opokę, swój azyl – i udawać, że wcale nie słyszy tego, co mówią; nie widzi, jak wygląda czasem, wracając z pracy. Kiedyś przestanie. Przestanie wierzyć, łudzić się, udawać. Zadba o to Valerio, zadba też ona sama. Kiedyś. Po prostu jeszcze nie dziś. Słów słucha jak wyroku, ostatniej przemowy na sądowej sali. Paganini tym razem osądza, Paganini jest osądzana. Coś w Frankie burzy się, skamli cicho, kuli w kącie jak zbity pies jednocześnie jednak wciąż szczerząc zęby, drżąc pod słowami ostrymi jak okruchy szkła. Francesca wie, że Valerio się martwi. Wie, że za fasadą słów kryje się garść wyrzutów robionych samemu sobie – wyrzutów zupełnie bez sensu, bo przecież nie mógł zrobić zupełnie nic; nic poza zamknięciem jej w domu, trzymaniem pod kloszem jak jeszcze nie tak dawno temu – a to przecież mieli już za sobą. Frankie doskonale zdaje sobie sprawę, że Valerio się boi, boi się wcale nie mniej niż ona, choć jego lęk ma trochę inny smak i znacznie gwałtowniejsze oblicze. Francesca wie to wszystko i dlatego słucha bez słowa, pozwalając, by wszystko, co mówił, wsiąkało w nią i rozpychało się tam, gdzie gnieździła się jej własna bezradność. Nie możesz umrzeć przede mną, mówił Valerio i Frankie ze zdumieniem usłyszała własny śmiech – krótki, urywany, pusty, histeryczny. Śmiała się, bo to polecenie było tak proste, tak jednoznaczne – i tak strasznie jednostronne. Bo w zasadzie – dlaczego miałaby nie? Dlaczego finalnie to ona miała być tą, której cały świat usunie się spod nóg w pierwszej chwili, gdy– Była jego siostrą. Była młodsza. Jej zdaniem ani jedno, ani drugie nie dawało Valerio prawa do podobnego egoizmu. Wzdrygnęła się na syk patelni – albo może na ostre słowa. Być może nie wiedziała, co dokładnie Paganini myśli o Dorianie – albo może to kolejna z tych rzeczy, których nie chciała wiedzieć. Może kiedyś bawiło ją, jak Valerio oceniał Bane-Parka – może bawiło ją szczególnie mocno, gdy sama opryskliwie szafowała metką Shoguna, gotując się ze złości przed kolejnym egzaminem, kolejnym odpytywaniem, kolejnym czymś, co zależało od Doriana – a może wcale nie, może zawsze krzywiła się przelotnie, w głębi serca zawsze czując, że to za dużo. Teraz była zaskoczona. Zniesmaczona. Bezradna. Przerażona. Była strasznie wieloma rzeczami. Znów zaśmiała się, krótko, gorzko. - Wiesz, że tego nie zrobię – stwierdziła prosto, wyjątkowo bez wahania, bez chwili namysłu – za to z większą niż degustacyjna porcją goryczy. Uniosła wzrok i spojrzała uważnie w ciemne oczy – nagle miękkie, nagle takie, jakie miał tylko dla niej. (Chciała wierzyć, że tylko dla niej.) - Wiesz, że tego nie zrobię – powtórzyła cicho, uśmiechnęła się krzywo, potrząsnęła głową. Valerio twierdził, że w nią wierzy. Francesca nie wierzyła w samą siebie – i nie wierzyła też, że jej brat istotnie wierzy. Jego miłość do niej może nie miała granic, potrafiła być jednak oschła, surowa, o ostrych krańcach. Wiesz, że tego nie zrobię, stwierdziła Frankie spokojnie i nie była ani trochę dumna z tego, jak pewna jest tego stwierdzenia. Nauczy się myśleć. Nauczy się nie popełniać błędów. Nauczy się nie być bohaterką. Nie nauczy się sympatii do Doriana, nie do tego stopnia. Wciągnęła głęboko zapach obiadu. (Kolacji? Już śniadania?) Bazylia, czosnek, pomidory. Zapach domu – szczególnie gdy z aromatem pasty mieszały się perfumy i pot Valerio. Znów spojrzała na brata, przygryzła mocno wnętrze policzka na miękką czułość w jego spojrzeniu. Bez słowa rozwinęła koc, rozpostarła go jak skrzydła, robiąc mężczyźnie miejsce tuż przy sobie. Bez słowa, za to z głębokim westchnieniem ulgi wtuliła się w jego nagą pierś, okryła wygrzanym polarem jego ramiona i plecy. Tak mogłoby być zawsze, pomyślała w lustrzanym odbiciu przemyśleń Valerio sprzed chwili – ale zawsze to było przecież tak strasznie duże słowo. - Strasznie mi ostatnio źle, Valerio – wymamrotała w pewnej chwili, słowa ginęły pod kocem, w nagiej skórze, drżały echem w piersi brata. Słowa były i nie były prawdą, bo przecież ostatnio było trochę lepiej. Ostatnio były kwiaty, słodycze, marzenia, rozkoszne ciepło męskiej dłoni, tęsknota, kino, spacery, garść nocnych fantazji. Teraz jednak – te najbardziej ostatnio – był żal, ból, niepewność i lęk, i to wszystko przesłaniało wcześniejsze kolory. Dla Frankie istniały tylko skrajności – i nic pomiędzy. Tego też musiała się nauczyć. - Nie potrafię–[b] – urwała w pół słowa. Dłonie błądziły po plecach mężczyzny, szorstki bandaż drapał nagą skórę. – [b]Myślałam, że– Rzecz w tym, mia cara, że nie myślałaś. - Chciałabym pojechać do Włoch. Na Sycylię. – Do domu. Szczerze wierzyła, że tyle by wystarczyło. Że to i małe kocię przygarnięte z ulicy czy pobliskiego schroniska – że to magicznie naprawiłoby absolutnie wszystko. To nie była prawda, ale Frankie lubiła wierzyć. Wciągnęła głęboko zapach brata, instynktownie ucałowała miękko jego pierś. Miłość Valerio potrafiła być oschła i gwałtowna, potrafiła ranić i dławić – ale była jedyną, w którą Francesca nigdy nie wątpiła. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA
Valerio Paganini
ILUZJI : 20
ODPYCHANIA : 5
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 180
CHARYZMA : 9
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 9
TALENTY : 9
Żyły zawiązane na supeł, nerwy poplątane jak bluszcz, kości grające wspólny rytm — trzask odstawianych naczyń to pierwotna melodia gniewu. Tr—rach i stuk, łup i bah — garnek do zlewu, durszlak na wierzch, hałas lepszy od tego, co mógłby usłyszeć, gdyby wsłuchał się w samego siebie. Coś — ma pustą pierś i głowę podzieloną na pół; ma duszę w strzępach i koszmary, kiedy śpi — szepcze mu prosto do ucha, że Frankie w końcu zrozumie. Potwory można kochać tylko do pewnego etapu; tylko do momentu, dopóki nie zaczną gnić i cuchnąć. Valerio zgnił i cuchnie dawno temu — przed pokazaniem światu tego smrodu chroni go gruba otoczka kobiecych ciał. Wszystkie pachną balsamami, kremikami, perfumami, pragnieniami, marzeniami, uniesieniami, orgazmami; wszystkie tworzą pierścień, którym Paganini otacza się jak Saturn. To by się zgadzało — był królem Italii. Frankie przenika przez gęstą atmosferę, unika okruchów zbłąkanych skał, wpada prosto w grawitację; pasta na stole zaczyna stygnąć. Gorące są tylko słowa. — Lo so — wie. W trzasku ostrych słów — kaleczą i rozcinają krtań w pół, sprawiając ból im obojgu — wie, że Frankie tego nie zrobi. Od robienia był Valerio; rzadko pytali, czego dokładnie — ważne, że skutecznie. Zapach domu miesza się z wonią obcości; obce widmo pożaru, obce bandaże na dłoniach, obce imiona w obcym kontekście — ludzie, którym Paganini nie życzy niczego, ani dobrego, ani złego, to osobna kategoria nieistotności. Dorian ma taką funkcję; jest planktonem w tym oceanie — pewnego dnia pożre go wieloryb i dostanie niestrawności, ale to nie problem dla Valerio. Ma ich za dużo — ten najważniejszy trzyma w ramionach. Siada obok Frankie i bierze ją do siebie; blisko, bliżej, najbliżej, stopniowanie przymiotnika to jedyne schody, które między nimi istnieją. Talerz na stole, słowa na ustach, wzrok na śliskim lodzie wyznań. Noc za oknami wykrwawia się na dachy; lepka smoła spływa w rynnach, zalewa ulice, brudzi karoserię zaparkowanego przy krawężniku Mustanga, szepcze niezrozumiale w tym samym rytmie, w którym inna krew — ta prawdziwa, ta czerwona, ta włoska, więc jedyna słuszna — przeciska się przez żyły. Ciche echo słów odciska trwałe blizny na gorącej skórze piersi; nawet noce Maine nie mogą zabić sycylijskiego słońca. — Co mam zrobić, żeby było dobrze? — sylaby chrzęszczą w ciele; bliskość siostry naoliwia zepsutą machinę słów. Ramię, wsunięte pod pelerynę koca, przyciska Frankie bliżej — gdyby mógł, zamknąłby ją w klatce własnych żeber, bo zgniłe truchło tego świata nie zasługiwało na Francescę; questo è un fatto. Każde muśnięcie szorstkiego bandaża przypomina mu na nowo, od początku, od zera — tylko kilka wdechów i straciłby ją na zawsze. Tylko kilka sekund i przyciskałby do piersi bezwładne ciało. Tylko kilka słów i— — Zio Enzo otworzy przed tobą drzwi — do kuchni, nie doda, bo Sycylia to piękna wyspa; zamrożona w czasie i przekonaniach, w przeszłości i nawyku bicia żon, kiedy spaghetti wyszło za miękkie. — Jechać z tobą? Łatwo marzyć z nosem zaplątanym we włosy, które nadal cuchną spalenizną; łatwo obiecywać z ustami przy uchu — każda sylaba zostawia na płatku miękkie zapewnienie bliskości. — Złapiemy słońca — w czerwcu plaże są gorące, woda ciepła, niebo błękitne; w Scopello nadal nie ma tłumów — Valerio znów zaśnie nago na drobnych kamieniach i obudzi się z mozaiką wgnieceń na lśniącej od potu skórze. — I zimne limoncello w dłonie — mogliby spędzić trzy doby w Fontane Bianche i każdy dzień zaczynać od zanurzenia w lazurowej wodzie; bezwładne ciała na błękitnej toni poruszałyby się w rytm nieistniejących fal. — A potem— Późnym wieczorem w Syrakuzach odżywają dyskoteki; w kolorowym tłumie rozgrzanych ciał trzymałby ją blisko, trochę tak, jak teraz — dłoń, sunąca po unoszonych wciąż ciężkim oddechem żebrach, zastyga dopiero na brzuchu. Kciuk zakreśla nierówny szlaczek; jakby pisał nim własne imię. — Tutto quello che vuoi, Frankie — pocałunek na piersi próbuje załatać dziurę w miejscu serca. — Co tylko zechcesz. |
Wiek : 33
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : szef egzekucji dłużników familii
Francesca Paganini
ANATOMICZNA : 15
ODPYCHANIA : 3
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 2
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 14
TALENTY : 12
Przed chwilą wszystko było absolutnie nie tak – teraz, w ramionach brata, już trochę lepiej. Rozsypane puzzle pełzały w swoim kierunku, by odtworzyć wcześniejszy obraz. Lęk nie wyparowywał jak na zawołanie – tak działo się tylko w książkach – ale łagodniał, opuszczał nastroszoną sierść. Paradoks Valerio – jego ostre krawędzie były wygładzonymi rantami Frankie. Kiedyś, jeszcze lata temu – bardziej naiwna, bardziej zagubiona, jeszcze bardziej słodka – śmiała się, że brat był jej herbatką z melisy, chłodnym okładem na rozpalone policzki. Teraz już się nie śmiała, gotowa była powtórzyć to całkiem poważnie. Nie sądziła, by ktokolwiek inny to rozumiał. Być może ona sama nie do końca rozumiała, jak to działało. To – wszystkie zależności na osi Frankie-Valerio, Valerio-Frankie. Pewnych rzeczy była jednak pewna. On obawiał się, że ona kiedyś zrozumie, że dostrzeże, kim był naprawdę. Ona była absolutnie pewna, że już to wie – i że zupełnie nic to nie zmienia. On gotów był rzucić świat do jej stóp, gdyby tylko poprosiła. Ona bez wahania stwierdziłaby, że zrobił to już dawno temu. Kuchnia pachnie domem, Valerio pachnie domem jeszcze bardziej. On pyta, jak naprawić to, co złe (choć zwykle sam jest tym, który psuje raczej niż naprawia); ona bez wahania odpowiada (choć zwykle naprawia sama, własnymi rękoma, bo tak nakazuje jej być może pokracznie zdefiniowany honor, wybujałe ideały). Sycylia, mówi Frankie, doskonale wiedząc, że na dłuższą metę to nie naprawi zupełnie niczego – ale to nie miało znaczenia, bo ona przecież nie chciała teraz patrzeć w tak daleką przyszłość. Nie chciała, bo gdy to robiła, raz za razem uświadamiała sobie coraz bardziej, coraz boleśniej, że jeszcze parę godzin temu żadnej przyszłości mogło już przed nią nie być. Jechać z tobą?, pyta Valerio i Francesca śmieje się krótko, odruchowo, jeszcze bez faktycznej wesołości, ale już z ostrożną zapowiedzią zmiany frontu na lepsze. Huragan Prawie-Umarłam-na-Alchemików ustępuje przed łagodnym, południowym frontem Frankie-Mała-Księżniczka. - Tak – odpowiedziała bez wahania, stopniowo rozluźniając się pod dotykiem Valerio, jego ciepłem i równie ciepłymi obrazkami, jakie jej odmalowywał. – Bardzo bym chciała – zapewniła cicho, jeszcze mocniej wtuliła się w brata. Udawanie, że włosy nie cuchną pożarem, a dłonie wcale nie bolą pod bandażami szło jej dużo lepiej, gdy zamykała oczy i śledziła tylko szlaczki kreślone palcami Valerio. - Może moglibyśmy– – zawahała się, otarła lekko policzkiem o jego ramię. – W czerwcu mam jeszcze egzaminy. Ale może w lipcu, może– – Uniosła głowę lekko. – Może moglibyśmy pojechać wszyscy – zaproponowała ostrożnie. Wszyscy to ona i Valerio, Elio i Genny. To la famiglia, jakkolwiek by ją definiować. Jedni byli jej bliżsi, inni dalsi. Jednych kochała do szaleństwa, innych starała się unikać. Ale wszyscy byli jej rodziną i teraz, w jednej chwili, potrzeba, by znaleźć się z nimi w jednym miejscu, zasypiać w domu brzmiącym ich głosami była silniejsza niż wszystko inne. Mogliby pojechać wszyscy. Wyspa wciąż byłaby w dużej mierze tylko ich, tylko Frankie i Valerio, bo to często wyglądało właśnie tak. Ale gdy wracaliby do domu, wracaliby do gwaru i ciepła, do przekrzykujących się głosów, tańca w salonie. Potrzebowała jeszcze chwili, by zmięknąć w dłoniach brata. Kolejnej, by znaleźć w sobie siłę na wyprostowanie się, by pomyśleć o tym, że wygląda strasznie, i że chyba powinna się ogarnąć. Jeszcze jednej, by zerknąć na pastę i bez dodatkowej zachęty sięgnąć po zostawione na stole talerze – jeden podała Valerio, drugim zajęła się sama, nagle boleśnie świadoma, jak strasznie jest głodna. Trzy kęsy później uśmiechnęła się ostrożnie – ale szczerze. Niepewnie – ale już bardziej tak, jak zwykle. Ze zmęczeniem – i nieskrywaną wdzięcznością. Bardzo dobre, mówił uśmiech, gdy Frankie oblizywała palec z sosu, którym zdążyła się już zachlapać. Byłoby fajnie, mówił, gdy wyobraźnia signioriny Paganini prowadziła ją kolejnymi z sycylijskich ścieżek. Bardzo cię kocham, Valerio, mówił, gdy Francesca ostrożnie poprawiała niesforne kosmyki brata, jeszcze na jedną chwilę wspierając potem głowę na jego ramieniu. - Gattino – rzuciła nagle cicho i w jej głosie wreszcie – wreszcie – zadrżała nuta rozbawienia. – Wyjazd i gattino. Potem wszystko będzie lepiej. [Frankie i Valerio zt] |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Little Poppy Crest
Zawód : RATOWNIK REZYDENT W SZPITALU IM. SARY MADIGAN, STUDENTKA