Rozliczenie
Ekwipunek
Aktualizacje
09.07.24 Zakupy początkowe (+40 PD)
12.07.24 Osiągnięcie: Pierwszy krok (+150 PD)
13.07.24 Surowce: maj - czerwiec
Elio Paganini fc. Richard Deiss nazwisko matki Laffite data urodzenia 22 sierpnia, 1955 roku miejsce zamieszkania Little Poppy Crest, Saint Fall zawód specjalista ds. finansowych familii status majątkowy zamożny stan cywilny żonaty wzrost 186 cm waga 75 kg kolor oczu czekoladowy brąz kolor włosów ciemnobrązowy odmienność — umiejętność — stan zdrowia wzorowy znaki szczególne znamię w kształcie słońca na lewym barku; blizna po dźgnięciu nożem pod żebrami; c'est inévitable wytatuowane na piersi; nieliczne, inne tatuaże rozpoznawalność II (społeczniak) elementary schoolPATRIOT high school FROZEN LAKE HIGH edukacja wyższa — moje największe marzenie to GENEVIEVE i pięć małych bambini; la gloria della famiglia najbardziej boję się że nie zapewni GENEVIEVE bezpieczeństwa; utraty Valerio; ruiny w wolnym czasie lubię olejkować żonę i demony (w tej kolejności); szybko zmieniać biegi; gotować do włoskich rytmów mój znak zodiaku to lew Vexilla regis prodeunt inferni. Jeansowe, chłopięce spodenki drapały go w kolana. Próbował podrapać się po jednym z nich — wiedział, że wszyscy teraz patrzą na brązową, skórzaną kanapę na drugim końcu pokoju. Zmieścić się na niej mogły trzy osoby, a jedną z nich musiała być nonna. Ich było ośmioro — on, Valerio oraz kuzyni: Riccardo, Lorenzo, Lorenzo, Luigi i Emanuele. Ich było ośmioro, na kanapie zostało miejsca tylko dla dwóch. Każdy chciał siedzieć obok nonny; oznaczało to, że wyścig zaczynał się na raz— Dwa— T— Valerio zaczął biec, gdy ostatnia cyfra ledwo wybrzmiała w powietrzu między framugą drzwi — Lorenzo w ślad za nim, Elio deptał im po piętach. Valerio z przodu odpychał łokciami każdego, kto próbował zagrozić pozycji zwycięzcy, a gdy Elio udało się prześcignąć starszego kuzyna, ten złapał go za koszulkę, ciągnąc do tylu. Sztywny kołnierzyk zacisnął mu się na krtani, a on odruchowo wyciągnął ręce przed siebie, próbując złapać— Valerio odwrócił się, zaraz przed metą, łokciem trafiając prosto w nos kuzyna. Myślałem, że jesteś dalej, skłamał, ciągnąc Elio za ramię do kanapy. Zajmując dwa, ostatnie miejsca obok nonny, spojrzeli na załzawione od ciosu w nos, oczy Lorenz. Elio pomyślał, że następnym sam powinien to zrobić. Obtarta krtań nie bolała już tak mocno, jak wcześniej. * Valerio sprał mu dupę, gdy Elio nieświadomie rzucił na niego heliovocis (do końca dnia brzmiał, jak naćpana wiewiórka); naturalnie było to więc pierwsze zaklęcie, które osiem lat później, po otrzymaniu pentakla, powtórzył na bracie. Tym razem po obowiązkowym wpierdolu, wypili butelkę wina z piwnicy wuja, ukrywając się na dachu jednego z magazynów za miastem. Rok później, gdy nonna niespodziewanie odejdzie (Elio do tej pory wierzył, że jest zbyt uparta, by kiedykolwiek umrzeć), wino na dachu będzie pił sam. Nikt nie wiedział, gdzie jest Valerio. Był to pierwszy raz, gdy Elio odczuł ból nieobecności. La grande famiglia nie była środowiskiem sprzyjającym samotności. W każdym kącie Liberty, ktoś był; nawet jeśli mogłoby się wydawać, że nikogo nie było, to Elio nie mógł wykluczyć, że rozszczepiony Valerio nie snuje się po ścianach. Liczna rodzina obecna była wszędzie — w niedzielnych obiadach u nonny, gdy włoski mieszał się z angielskim, a świeży makaron kusił zapachem. Każdy z nich to potrafił — mówić po włosku i gotować włoskie potrawy. Poziom biegły w języku włoskim, czy podstawowy w języku francuskim, był pokłociem wielojęzycznego domostwa — ojciec, wujowie i ciotki mówili do nich głównie po włosku, matka uparcie przemycała francuski, a on i Valerio mieszali wszystkie trzy. Każdy z nich od małego znał różnicę między my a oni. Teraz, na szczycie ich pozamiejskiego świata, skąd chłopaki z magazynów wyglądali jak mróweczki, czuł się cholernie i definitywnie, samotny. * Z komisariatu odebrał go wuj. Kaucję opłacił ze zbitych w twardą kupkę banknotów; w łapę policjantowi nie musiał wpychać nic. Elio potrafił już rozpoznawać wzrok, którym darzyli wuja. Nie tylko w rodzinie, ale i wszędzie dookoła — na komisariacie, w magazynie, w restauracji czy w ratuszu. Możesz być kijem, albo marchewką, tłumaczył, wciskając go za kark na miejsce pasażera. Całkiem podobny samochód kilka godzin wcześniej Elio próbował zwinąć. Ale na koniec dnia zawsze jesteś pieprzonym Paganini. Samochody jarały go bardziej, gdy je prowadził. Silnik miał swój język, a skrzynia biegów, jak kobieta, dawała wokalne sygnały, gdy należało podkręcić tempo. Zawsze kończył na miejscu kierowcy, bo co do zasady, był gwarancją szybkiej ucieczki z miejsca zdarzenia. Miał szczęście; do osiemnastu lat zostało mu siedem miesięcy. Miał szczęście; aresztowanie zamieniło się w zatrzymanie, bo policjant miał dziurawe kieszenie i niemałe długi. Miał szczęście, że przyjechał po niego wuj—marchewka, nie ojciec—kij. Bracia lubili dzielić się rolami; lata później przekona się, że marchewką też można zatłuc śmiecia na śmierć. * Nie lubił szkoły w żadnym znaczeniu tego zdania. Lubił sport; lubił ścigać się w zawodach i wygrywać z dupkami, które w teorii miały lepsze rodowody, ale mało zróżnicowana pula genów najwyraźniej nie sprzyjała szybkim nogom. Lubił liczyć, ale prędzej powiedziałby, że amerykanie znają się na gotowaniu, niż poszedł na jakiekolwiek kółko zainteresowań z tym związane. Szkoła była jak mafia (w pewnym znaczeniu) — łatki są ważne, a okazywanie słabości może zagwarantować nieodpowiednią. Z bycia pierdolonym nerdem by się nie wygrzebał. Szkółka była — na tym można by skończyć temat — obowiązkiem koniecznym. Magia wariacyjna przychodziła naturalnie oraz była przydatna w naturze tego, czym zajmowała się rodzina. Magia powstania, chociaż ciekawsza, została przez niego oceniona jako coś, co najwyżej mogłoby być hobby; tym więc zostało. Okazjonalnym dłubaniu w demonach, gdy wieczory były wolne oraz samotne. Nie miał ich na tyle, by temat zgłębić w jakikolwiek znaczący sposób; doba miała określoną ilość godzin, a on określoną listę zadań. Olejkowanie demonów było na niej nisko. Szczególnie, ze magia potrafiła roztrzaskać człowieka na małe kawałeczki; była silniejsza niż narkotyki i boleśniejsza od kuli. Elio przy niej był słaby; podatny. To nie on kontrolował ją, a ona jego. Uparte ignorowanie, że liczenie nie sprawia mu trudności (a coraz to bardziej zaawansowane równania wręcz i frajdę), skończyło się, gdy wuj z ojcem zgodnie stwierdzili, że czas na aktywniejszą rolę w rodzinnym interesie. Zaczął powoli — od prowadzenia ksiąg, przez słuchanie godzinnych wykładów o tym, co IRS flaguje najmocniej, a co jest najefektywniejszym sposobem, gdy pieniądz jest brudny i tego brudu należy się pozbyć. Skończył, chodząc wszędzie tam, gdzie wuj. Słuchał, obserwował i zapamiętywał; spisywał okazjonalnie to, co nadawało się na spisanie, a w pamięci robił miejsce temu, po czym nie powinien zostać ślad. Wcześniej sądził, że najważniejszą gałęzią ich przemysłu, jest strach. Potem, że są to pieniądze. Po latach zrozumiał, że to jedno i to samo. * Maman niezmiennie od lat używała tych samych perfum. Każdy pokój długo jeszcze nią pachnął, gdy z niego wyszła. Miała miękkie, ciemne włosy i dłonie, które głaszcząc syna po głowie, potrafiły wyzbyć się z niej wszelkich zmartwień — tego, że dostał pałę z angielskiego; tego, że wolałby siedzieć za kółkiem, niż być darmowym chłopcem na posyłki wuja; tego, że dziewczyna z nim zerwała oraz tego, ze ojciec znowu kupił perfumy, które nie pachną jak te, których używa maman. Elio nie był tak porywczy, jak Valerio. Miał w sobie spokój i opanowanie matki oraz cichą pogardę do ojca za to, jak ją traktował. Miał większą cierpliwość do sióstr i ich dziwnych wymysłów. Miał emocje na smyczy; a przynajmniej tak mu się przez większość życia wydawało. * Gdyby była to kwestia wyboru, poszedłby na studia. Nie była — Valerio przejebał ledwo jeden semestr, udowadniając, że po powrocie był w stanie zrobić dla familii pięć razy więcej i to bez dyplomu. Elio nawet nie zaczynał z ojcem tematu, doskonale wiedząc, jaka będzie odpowiedź; na chuj? Zamiast siedzieć nad książkami w uniwersyteckiej bibliotece, siedział nad księgami finansowymi wuja, ucząc się od niego wszystkiego, co będzie musial wiedzieć, jeśli pewnego dnia zajmie jego miejsce. To mogło być jutro, za miesiąc, za rok albo nigdy. Ryzyko było zawsze, dlatego ważne było, by mieć plan B. Elio był boleśnie świadomy tego, że planem B jest on sam. Że to on pewnego dnia będzie szukał sposobów, gdzie najskuteczniej wyprać pieniądze; to on będzie spisywał kto jest ile dłużny, a potem dzwonił do ojca (do Valerio), komu ma przypomnieć o terminie zapłaty. Że to on będzie pilnował, by chłopaki dostali zapłatę — bo pieniądz i strach rządzą światem tak samo. Per il bene della famiglia to dobre motto, można nim wytłumaczyć wiele odłożonych do szuflady marzeń. Gdy miał osiem lat twierdził, że zostanie rajdowcem. Szedł w to marzenie w zaparte, gdy w wieku dziesięciu lat pierwszy raz wsiadł za kółko i rozbił starego grata nonno. Uliczne wyścigi i szybkie samochody na stronach magazynów musiały mu wystarczyć. Czasami, gdy jeszcze był kierowcą, wyobrażał sobie, że to jest właśnie grand prix jego życia — tylko że zamiast rywali, jest jadąca na sygnale suka. Bez znaczenia; i tak zostawała w tyle. Che stronza, powiedział, zamaszystym gestem dopijając resztę drinka. Śmiech Valerio wciąż mieszał się z ambientem pomieszczenia; żadna muzyka nie była w stanie go zagłuszyć. Elio wpatrywał się z rozsnącym wkurwieniem w wydrukowane w Zwierciadle słowa. Drobny druczek był demonem kłamstw, a zamieszczone na dole kolumny nazwisko autorki, podpowiedziało oczywisty plan działania. Pojedzie tam i komuś zajebie. Aż do momentu, gdy przekraczał próg, dokładnie miał taki zamiar. Zrzucić kilka książek z półek, pogrozić starej, zwiotczałej puttana; wytłumaczyć, co się stanie, jesli nie cofnie tych wyssanych z palca— G. R. nie była stara. Nie była zwiotczała i pewnością nie była puttaną. Gdy tylko ją zobaczył, zmienił zdanie. Pogrozić może jej podczas kolacji. * Fratello, chyba się zakochałem. Jeśli plaskacz w łepetynę nie wybił mu tego pomysłu z głowy, to kręcące dupą puttane już z pewnością. Ręka brata zaciska się na wypełnionym do połowy szkle. Palce miał mokre i lepkie (nie tylko od alkoholu) gdy tłumaczył, że z suchym cazzone źle się myśli. Genny szybko stała się stałym punktem jego harmonogramów. Późne odwiedziny po pracy, na uczelni, w domu, w klubie, wszędzie, gdzie tylko dało się na pięć minut zostać samemu (we dwoje). Wszystko szło świetnie, idealnie wręcz, aż wykoleiło się zamaszyście im (mu) prosto w twarz. Nie pamięta już, o co poszło, ale wersja obustronnie uznawana za prawdę jest taka, że wina leżała po jego stronie. Nie kłócił się z tym stwierdzeniem; było prawdopodobne. Elio z początku osiemdziesiątego pierwszego roku, a Elio z połowy osiemdziesiątego pierwszego roku, to dwie różne osoby. Najpierw umarł ojciec; boleśnie dobitne przypomnienie o ludzkiej śmiertelności. Na pogrzebie siostry płakały, a maman stała dumnie z Valerio pod ręką. Nie pamiętał, co działo się na stypie. Valerio wspiął się na fotel ojca; boleśnie dobitne przypomnienie dla wuja o jego starości. Zdecydował, że jest to czas, by przejść na zasłużoną emeryturę, oddając stołek w miejsce przygotowywanego od lat bratanka. Pamiętał, że pierwsze o czym pomyślał wtedy, to że Genny powiedziałaby coś o tych pieprzonych dynastiach z pieprzonych, mimionych dziejów i zatęsknił za nią mocniej, niż przez ostatnie sześć miesięcy. Genny poszła na randkę z, kurwa, Cavanagh; boleśnie dobitne przypomnienie, jak bardzo Elio musiał ją odzyskać. Determinacja, solidna dawka bezczelności, jedno czy dwa opętania po drodze i mógł oznajmić całemu światu (bardzo chciał, ale ona ciągle powtarzała, że najpierw studia), że zamierza z tej kobiety zrobić swoją żonę. Nie powiedziała nie. Powiedziała c'est inévitable, a on wziął to personalnie, uznając że tatuaż na piersi to lepsza deklaracja, niż obrączka. (Miał rację.) * Miał dwanaście lat, gdy ojciec pierwszy raz wpakował mu broń do ręki. Pamiętal zniekształcony od cygara w ustach głos, gdy mówił spara dritto, Elio. (Instrukcje były niejasne, Elio trafił w drzewo.) Teraz miał dwadzieścia sześć lat, nową rolę i lepszego cela. Jeśli trafiał w korę drzewa, to dlatego, że celował w gnoja, który właśnie sprzed niej spierdolił. Prawda była taka, że zawsze wolał stare, dobre kule od pięści. Często sama groźba przemocy w postaci naładowanej broni w ręce robiła robotę. Ona, albo magia wariacyjna, która przez lata ciągłego używania, dostała awans z ciągu myślowego na odruch. Odruch niezwykle przydatny — jeśli istniała jakaś magia bojowa, to była nią właśnie wariacyjna. Szybko zauważył, że łatwiej jest wygrać pojedynek magią wariacyjną niż iluzji, tak uwielbianą przez Valerio. Zaklęcia, okazjonalnie rytuały i z czasem nawet lektury teoretyczne, dołączyły do jego codzienności. Podobnie jak broń, która zawsze obecna była czy to w schowku w samochodzie, czy za paskiem spodni. Od dzieciaka uczono go, że strach to potęga, a nic nie wywoływało go tak mocno, jak naładowany gnat. Nic nie sprawiało też takiej rozrywki, jak strzelanie za miastem do puszek, namalowanych ludzi na strzelnicy, czy jabłek położonych na stercie opon. Broń była strachem, a strach skuteczniejszy był od śmierci. Jednak, gdy scenariusz malował się na zasadzie my albo oni, Elio nie miał probolemu, by nacisnąć spust i wybrać oni. * Finocchio z Country Clubu utargów dobijali kijami z golfa; Elio zawsze zastanawiał się, który któremu wjedzie nim głębiej w dupę. Tacy jak on — w przeciwieństwie do innych dupków z Kręgu — utargów dobijali nad białą kreską na wypiętej dupie przez szklany stoliczek. Nic personalnego; to tylko biznes. Biznes daleki od Hellridge; takie mieli zasady. Mieli z Genny zasadę — zawsze w gumie, nigdy w ich domu; Elio się jej trzymał, bo biznesy ludzi takich on, tez ich potrzebowały. Tym właśnie były — biznsem. Kto nie rucha, ten finocchio. Kto nie rucha, ten słaby; a słabi ludzie nie doprowadzali spraw do końca. Elio musiał latami pracować na to, by do reputacji człowieka rozsądnego, dodać słowo skuteczny. W przeciwnym wypadku cały ten pierdolony domek z kart spadłby im na łeb, na szyje. * Wielkie, Latało mu to wszystko koło chuja — nie można mówić o udanym weselu, jeśli nie przeleje się krew. (Ta nawet nie była kontrowersyjna; kuzyn zajebał kuzynowi, Elio nie drażył, dlaczego.) Na koniec dnia tańczył ze swoją signora Paganini; tylko to się liczyło. Miał reputację czlowieka rozsądnego. Wszyscy wiedzieli, że jeśli chodzi o negocjacje, był oczywistym wyborem. Łatwo było mu być spokojnym; całe życie Valerio wkurwiał się za nich obu. Dyplomacja jednak zawodziła. Wtedy na ring wchodził brat, a Elio usuwał się w kąt, wygodnie rozpalając cygaro i oglądając przedstawienie. Miał reputację człowieka rozsądnego, któremu puszczały nerwy, gdy w grę wchodziła jego żona. Musiały być to pierwsze miesiące ich małżeństwa. Rodzina, w najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu, zaakceptowała już Genny jako swoją. Maman, ciotki i kuzynki były nią zachwycone — mówiła po włosku (oraz francusku), gotowała i potrafiła poradzić sobie z bezczelnym komentarzem mężczyzn przy stole. La famiglia w szerszej definicji, przejawiała pewne opory. O jedno piwo za dużo, o jedno słowo za daleko; któryś z chłopaków stwierdził, że Elio powinien się podzielić; że wszyscy wiedzą, jak dostała w Palazzo pracę, która wcześniej nie istniała i że każdy powinien czerpać z tego benefity. (Benefity były dużym słowem; podpity pracownik familii z pewnością nie użył takiego.) Elio, pozwolisz tak mówić o swojej żonie?, zapytał Valerio, bawiąc się szyjką butelki. Rozmowy ustały, a wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Ich rodzina miała zasady — hierarchię, owszem, ale taką, która utrzymywana była na delikatnym balansie między szancunkiem a strachem. Wstał, powoli podwijając rękawy koszuli. Nie. Nie pozwolił. * To nie jest tak, że nienawidził swojej teściowej. Nie lubił jej kuchni (bo nie gotowała), niektórych poglądów (szczególnie tych, które obrażały jego rodzinę) i tego, że na jego widok robiła dziwną minę, jakby zabił jej ulubionego psa (nigdy; oboje z Genny kochali swojego, to dobre stworzenie). Nie lubił jej z wielu powodów, ale przez wzgląd na Genny, starał się jak tylko mógł. Nic nie powiedział, gdy podali mu kiedyś na kolację "włoską" kuchnię. (Zjadł, tylko potem nie mógł spojrzeć na siebie w lustrze.) Czytał te pieprzone książki żony, o tej pieprzonej historii i pieprzonych sufrażystkach, byle tylko móc z teściową o czymkolwiek porozmawiać nad stołem. (Matematyka niespecjalnie ją interesowała; próbował.) Z teściem było prosto; wystarczyło, że powiedział coś po francusku i przypomniał, jakie panieńskie nazwisko ma jego matka. * O dziesiątej?, upewnił się zza biurka. Poniósł na nią wzrok, gdy poprawiała szminkę w lustrze. M—hm, potwierdziła, ocierając o siebie wargi, by rozprowadzić równomiernie czerwień na ustach. Albo o dziesiątej trzy— czterdzieści. Pusty dom był niepozornie cichy. Nic tego wieczoru nie sugerowało, by miał się skończyć inaczej niż wszystkie do tej pory. Genny umówiła się z koleżankami na mieście, Elio obiecał ją odebrać, gdy skończy ślęczeć nad rachunkami. Elio zapomniał sprawdzać zegarka, więc właśnie w popłochu zbierał się do wyjścia, gdy zadzwoił telefon. Brzmiała jak ona, ale inaczej. Gdzieś w głosie ukrywały się strzępki strachu, jednak nie przejął on kontroli na tyle, by zapomniała, co ustalili na taką okoliczność. Wiedział, że to się może wydarzyć. Ona też wiedziała, ale nie sprawiało to, że obwiniał się za to wszystko mniej. Najprostsza droga do zemsty na mężczyźnie, wiedzie przez jego słaby punkt. Przez powód, przez który przestaje logicznie myśleć i jedyne, co wpycha mu kluczyki do ręki i broń do paska, to potrzeba, by kogoś zajebać. Nie pamiętał drogi do Bostonu. Pamiętał dwieście dolarów wciskane w łapę recepcjonisty, by zniknął na godzinę z niemal pustego motelu. Pamiętał wypadające z zawiasów drzwi. Pamiętał, że chciał go zabić, gdy ten pochylał się nad skutą za nadgarstki Genny. Pamiętał, że niemal to zrobił; że wyobrażał sobie jak jego czaszka pękła, gdy z gruchotem upadli na podłogę. Pamiętał błysk noża; pamiętał chłód stali pod swoimi żebrami i pamiętał huk nie—swojej broni. Pamiętał wyraz jej twarzy, gdy stała (dokładnie tak, jak ją uczył, mia signora Paganini) z wyciągniętym przed sobą pistoletem. W powietrzu śmierdziało prochem, strachem i krwią. Mózg, jak galareta, rozpryśnięty był na pożółkłej od tytoniu tapecie. Wciąż się trzęsła, gdy wybierał numer do Palazzo. Seniora Paganini, powiedzieli chłopcy, gdy przyjechali posprzątać ten syf. Był to pierwszy raz, gdy odnieśli się do niej z tą samą dozą szacunku, co do Elio. Witamy w rodzinie. Zapracowania sobie w niej miejsca nikt już jej nie zaprzeczy. * Na ich podwórku rośnie drzewo figowe. Widzi je z okna swojego gabinetu — zaraz obok, nad basenem, Genny czyta na leżaku, a pies leży wiernie u jej nóg, co jakiś czas poruszając uchem; dzięki temu Elio wie, że nasłuchuje. Gdy minie południe, oboje spotkają się w kuchni, spędzając czterdzieści minut na kłóceniu się, czy zjeść dziś coś z kuchni włoskiej, czy francuskiej; potem kolejne czterdzieści na godzeniu się na kuchennej podłodze, blacie czy stole. Wieczorem, za drzwiami sypialni, Elio pomyśli, że musi być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Brakuje mu przecież tylko jednego, a proces, by to dostać, jest wyjątkowo przyjemny. Drzewo figowe na ich podwórku od dawna nie miało żadnych owoców. |
Witaj w piekle!I pamiętaj... Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj. Sprawdzający: Judith Carter |