The meanest dog you'll ever meet, he ain't the hound dog in the street - he bares some teeth and tears your skin.
The dog you really got to dread, is the one that howls inside your head - it's him howling drives men mad and a mind its undoing.
Wydawało mu się, że o strachu wiedział wszystko.
Wychowany twardą ręką ojcowskiej dyscypliny, wielokrotnie mu towarzyszył; wędrował płytko pod fałdami skóry, wspinał się po szczeblach klatki, z której składały się kości żeber, zakleszczał się niewidzialnymi palcami na krtani, usiłował wydusić przechowane w płucach ostatnie hausty powietrza.
Ukształtowany przez zimną stal matczynego wyrachowania - tylko odrobinę mniej bolesną o tej, która odnalazła drogę do jego gardła - nauczył się, jak tłumić emocje, przechowywać je w drżącym, obijającym się boleśnie o żebra sercu, otulić rysy twarzy bezemocjonalną maską pozorów, przełamaną przez kreślący się na ustach grymas - czasem drwiny, czasem pozornego, uprzejmego uśmiechu. Potem odkrył skuteczniejszy sposób, by trzymać swoje emocje pod kluczem - rytuał
puszki Pandory sprawdził się o wiele lepiej i wiedział więcej o ukojeniu nerwów od najdroższego tytoniu z najbardziej odległych zakątków świata, dlatego konsekwentnie studiował magię odpychania, szukając w jej objęciach tymczasowego ukojenia na swoje
dolegliwości. Ojciec - tradycjonalista, z wywindowanym ego i aspiracjami, które dawno go przerosły, nadal śnił o niegdysiejszym sukcesie, który miał w zasięgu dłoni, ale musiał zadowolić się ledwie jego ochłapami. Dokuczały mu drzazgi roztrzaskanej na wiór dumy. Dokuczał mu upływ czasu i niespełnione, tlące się na krawędzi świadomości ambicje. Dokuczały mu najlepsze lata życia spędzone na służbie ojczyźnie. Dokuczały mu koszmary wślizgujące się pod wewnętrzną stronę powiek. Dokuczały mu fantomowe bólu utraconego awansu; wyścig o stołek, który przegrał z własnym bratem. Dokuczało mu wyimaginowane poczucie niesprawiedliwości i postępujące szaleństwo otrzymane razem z darem
słuchania; szepty, które słyszał w głowie, krok za krokiem doprowadzały go w ramiona obłędu. Wyrażał to pustymi, opróżnianymi w pośpiechu butelkami brandy, aktami agresji i nader wszystko jadem wybrzmiewających z ust; jadem, którym zatruwał umysły własnych dzieci.
Dzieciństwo spędzone pod dachem piętrowego domu w Salem było skonstruowane ze słonych łez spływających po policzku, rodzicielskiego despotyzmu i włożonych mu do rąk cudzych ambicji; żył nie swoim życiem, w obcej skórze urojeń, w wybrakowanej strukturze obcego sumienia.
Matka - perfekcjonistka, która w usta swoich dzieci wkłada swój ojczysty język lubiła jak wszystko było na swoim miejscu, lubiła też okłamywać samą siebie i wszystkich dookoła. Ojca poznała na konferencji. On - przedstawiciel komitetu ds. międzystanowej koordynacji - zwrócił uwagę na młodziutką asystentką niemieckiego ministra.
Pochodziła ze starej niemieckiej rodziny, która na międzynarodowej arenie politycznej zadebiutowała rok po Wykreślonemu Roku i od tamtego czasu zręcznie wkradała się w łaski Kościoła Piekieł. Dekadę temu nestor rodziny Diederich objął jeden z najważniejszych stanowisk w międzyeuropejskim magicznym urzędzie, więc gdy na horyzoncie pojawiła się możliwość, by jeszcze bardziej poszerzyć swoje wpływy i zwrócić wzrok ku Europie, Laffite zacisnęli wokół niej swoje chciwe ręce, aranżując małżeństwo w celu spełnienia tych drobnych ambicji.
Poza politycznym apetytem, dysponowała także talentem muzycznym; nie przekazała go swoim dzieciom w genach. Chociaż wmawiała Hiramowi, że jego palce swobodnie układają się na klawiszach fortepianu, to jednak cierpienie odbite na twarzy nauczyciela muzyki podpowiada chłopcu zupełnie co innego. Żaden instrument do niego nie pasował, a symfonie muzyki klasycznej nie poruszały go delikatnością swojego brzmienia, bowiem nie mogły się równać z subtelnym trzepotem motylich skrzydeł; były równie odlegle i obce, co chłód matecznych dłoni; równie nieprzystępne i surowe, co ojcowskie spojrzenie.
Feel the fury closing in, all resistance wearing thin. Nowhere to run from all of this havoc. Nowhere to hide from all of this madness.
Miał siedem lat na karku, kiedy magia, płynąca wraz z krwią w żyłach, ciepłem magicznej energii rozlała się nieświadomie w splotach skóry i zrekompensowała mu częściowo krwawą sieć żył zmęczenia przecinającą białka oczu. Dopiero kilka lat później, w gmachu szkoły kościelnej, odkrył, jakie zaklęcie oplątało się wokół ojcowskiej szyi, odmawiając mu dostępu do powietrza;
Suffocamagis pozostawiło na ustach słodki posmak zwycięstwa; triumf nie trwał długo, otworzył puszkę Pandory ojcowskiego szaleństwa.
Co bolało bardziej – jego krzyk w przestrzeni wydzielonej na refleksje, gdy telepatią wdarł się pod kopułę czaszki, a może ostrze noża przecinającą gładką platformę skóry?
Do dzisiaj Hiram nie rozstrzygnął tego dylematu; traumatyczne przeżycie przykrył płachtą zapomnienia, tłumił je jak krzyk zamierający w krtani, ilekroć budził się w środku nocy, a mięśnie sparaliżowane strachem nie były zdolne do posłuszeństwa. Poza otoczonymi obłokiem mgle wspomnieniami, pozostał po nim niski, chrapliwy tembr głosu, którego rzadko podnosił o oktawę wyżej i niewielka, ale wyraźnie odcinające się na tle skóry jaśniejsza, dawno zabliźniona blizna; rany, które nie krwawią, stają się źródłem siły. Na tafli spojrzenia odbijała się determinacja; płonęła w nich jak gorączka w trzewiach. Jedyną oznaką bezradności stały się mocno zaciśnięta szczęka i palce zwinięte w pięści.
Pod wpływem tego incydentu rodzicielska presja prysła jego bańka mydlana; matka dała mu wolną rękę; ojciec głębiej zapadał się w odmętach swojego szaleństwa; Hiram coraz częściej upodobania się do ich oboje; coraz więcej poświęcał swoim pasjom, poza zasięgiem ich spojrzeń.
Ulegał tak często telepatii, że w końcu stała się jego pierwszą, małą obsesją; iskrą, od której zapłonął płomień nieujarzmionej ciekawości. Uczył się, jak przenikać własnym głosem do cudzych umysłów, w tym celu studiował po nocach arkany magii iluzji. Praktyka przyszła później, gdy w jego dłoni znalazł się pentakl.
Pars Ebrius ukształtowało się na jego wargach w ramach niewinnego żartu,
Intempestivus było świadomym aktem przemocy. Wkrótce, niespełna cztery lata po otrzymaniu własnego nośnika magicznej energii, po wielogodzinnych ćwiczeniach pod okiem ojcowskiego dystansu, pierwsze słowa wyrzucił w przestrzeń zupełnie obcego umysłu - należał do przechodnia mijanego na ulicy. Chociaż jego kontakt z cudzymi myślami trwał ledwie kilka sekund, wiedział, że się udało. Bezimienny jegomość obrócił się, by zlokalizować źródło tego dźwięku, a w jego spojrzeniu pojawiła się dezorientacja.
W międzyczasie pojawił się
on, tenis; pierwszy raz zetknął się z nim równie niespodziewanie, co z ostrymi odłamkami cudzych, raniących niemniej boleśnie co nóż w ojcowskiej ręce słów. Ciężar rakiety w dłoni był przyjemniejszych od ciężaru rodzicielskiego spojrzenia.Piłka uderzająca o parkiet wybrzmiewała symfonią dużo bardziej przenikliwą od dźwięku fortepianu.
Talent do tego sportu kwitł w nim i dojrzewał, jak roże w ogrodzie matki. Nie wiązał z nim przyszłości. Był tu i teraz, w liceum, w młodzieńczej iskrze buntu; dziecinną grą; przygotowaniem do tego, co później; pierwszym testem ludzkiej wytrwałości; pierwszym testem własnej zachłanności.
Czuł się jak reżyser, gdy kontrolował grę, dodawał jej dramaturgii, tworzył z niej spektakl, robił użytek z procesów zachodzącej w głowie chłodnej, odpornej na emocje kalkulacji.
Przegrywał 5:2, by zaraz złapać odpowiedni rytm i wygrać 5:7. Zawsze na pozycji czarnego charakteru, poza sympatią kibiców, w akompaniamencie ich niezadowolonych krzyków prowokowanych przez uniesioną do góry zaciśniętą w pięść dłoń i łobuzerskim uśmiechu.
Nie uginał się pod ciężarem presji - odkrył, że umożliwiała mu wznieść się na wyżyny koncentracji; dostrzegał więcej i więcej, percepcja rozwijała się w nim równie naturalnie, co potrzeba, by trud zwieńczyć sukcesem.
Wykorzystał swoje pięć minut, wykorzystał kontuzje, która wykluczyła z zawodów największe zagrożenie; konsekwentnie po trupach do celu. Po trzysetowym boju w dłoni trzymał trofeum i stypendium otwierające mu drzwi na bostoński uniwersytet, chociaż wcale nie potrzebował dodatkowego zastrzyku gotówki, by wznieść się na szczyt; zrobił to, bo mógł, bo chciał, dla samosatysfakcji, kolekcjonując małe wygrane.
Do bram ambicji zapukał trzy lata później; umożliwiały mu to studia ukończone z wyróżnieniem, jak i tajne komplety z magii odpychania. Zawsze miał do tego smykałkę. Smykałkę aktywowaną na wczesnym etapie dorastania. Dar, którego się nie wyrzekł. Pielęgnował go na wiele sposobów. Nie stronił od magicznych pojedynków. Nie stronił od wykrywania śladów magii. Robił to nagminnie, poza zasięgiem niemagicznych spojrzeń. Aż w końcu trzymał dwie sroki za ogon i chciał więcej. Pragnienie, którego nie był w stanie zaspokoić żadną ulotnością.
Wkrótce zgarnął w pięść kolejną.
I feel you holding me tighter, I cannot see when will we finally breathe.
Wydawało mu się, że o strachu wiedział wszystko.
Towarzyszył mu od zawsze, więc nie pozostało mu nic innego, jak oswoić się z jego obecnością, witać jak starego kumpla, przybijać mu piątkę.
Dostrzegł go odbitego na tafli spojrzenia, gdy nie mógł powstrzymać napływu nachalnych myśli, gdy nie mógł wygrać z pierwotnym instynktem, którym w nim żył, jak żywe, drapieżne stworzenie. Zacisnął dłonie na smukłej szyi, gdy wbił paznokcie w skórę, gdy kilka płytkich oddechów wydostało się spomiędzy łapczywie pragnących dostępu do powietrza warg, balansując na granicy życia i śmierci.
To tajemnica, szept rozległ się tuż przy ucho,
nasza mała tajemnica.
Śmierć nie była żadnym rozwiązaniem. Znał bardziej wyrachowane -
Pactum Mortiferum skutecznie zmuszał do milczenia. Wiązał oba losy supłem tajemnicy.
Sen nie zawsze układał się pod powiekami; nocne wędrówki były jak oddech otrzeźwienia, pozwalały mu wyzbyć się z umysłu nachalnego natłoku refleksji i i tak znalazł się w miejscu, do którego wracał w każdej wolnej chwili. Duszne wnętrze motylarni ukrytej poza zasięgiem obcego spojrzenia przeniosło go do innego świata; świata, gdzie marzeniom dał drugie życie.
Tam spotkał
ją. Pół roku później na palcu serdecznym prawej dłoni pojawił się pierścionek zaręczynowy.
Niepełny rok po ślubie stał się odpowiedzialny za nowe życie – najpierw córka, potem syn. Na fotografii obraz szczęśliwej rodziny, za zamkniętymi drzwiami znikające w cieniu budynku pozory.
Nie pozostało nic więcej, jak podążać drogą spełniania, śladem swoich aspiracji.
Niedługo po zakończeniu edukacji rozpoczął staż w Magicznym Ratuszu, gdzie mógł w pełni rozwinąć skrzydła, zupełnie jak istoty, którym odbierał życie.
Kariera - najpiękniejszy motyl w jego kolekcji.
Ledwie trzy lata później ścieżki przetarte przez nepotyzm umożliwiły mu szybką drogę do awansu, co otworzyło mu kolejne drzwi.
Dokąd go doprowadzą?
Na bezdrożu własnych myśli szukał odpowiedzi.
Wciąż za mało.
Nadal pragnął więcej.
Kolekcja motyli, gdzie w ich wnętrznościach przechowywał własne emocje, jedynie się powiększała. Upiorna symfonia wyjących w nich ambicji nie cichła. Stopiła się jedynie ekscytacja tężąca pod sercem.