Rozliczenie
Ekwipunek
Aktualizacje
17.04.24 Zakupy początkowe (-500 PD)
17.04.23 Świece urodzinowe, surowce: marzec - kwiecień
06.05.24 Surowce: maj - czerwiec
19.05.24 Osiągnięcie: Pierwszy krok (+150PD)
Cain Verity fc. Alain Delon nazwisko matki Devall data urodzenia 15 marca 1956 miejsce zamieszkania North Hoatlilp, Willowside zawód Adwokat Diabła status majątkowy bogaty stan cywilny kawaler wzrost 183 waga 77 kolor oczu ciemnoniebieskie kolor włosów ciemnobrązowe odmienność - umiejętność biokineza stan zdrowia syndrom doktora Deightona, trawiasta grypa (27-31.05.) znaki szczególne znamię na wewnętrznej stronie lewego nadgarstka w kształcie ostrza noża rozpoznawalnośćII (społeczniak) elementary schoolPatriot high school Frozen Lane High edukacja wyższa Dartmouth College (BA), Harvard University (J.D.) moje największe marzenie todożyć małżeństwa i męskiego potomka najbardziej boję się zbyt szybkiej śmierci i zapomnienia przez innych w wolnym czasie lubięhokej, jeździectwo, flirt z kobietami mój znak zodiaku to ryby Oddech jak włócznia wnika w jego astmatyczną pierś (S. Barańczak)
Rozdział I: DzieciństwoPo ich stronie drzwi, okiem przeciętnego obserwatora, ludzie widzą miejsca najjaśniejsze. Korona spojrzeń dociera do kolumny majestatu rodzinnego – do przepychu i dobrobytu, naniesionego na dom siłą autorytetu i pieniądza. Kwadraty wypolerowanych kafli i bogato zdobione kondygnacje posiadłości lśnią i ogromnieją w oczach, dają chłopcu przestrzeń. Budzą rozwój. Po ich stronie, w trakcie trwającego balu, czy na aukcji charytatywnej (gdziekolwiek, gdzie widać ich razem), ramiona ojca obejmują lekko ciało syna; otulają go ciepłem oddechu i wsparcia, by wyszeptać coś do ucha czule. (Po tej stronie drzwi ludzie lubią się mylić). Skąpane w promieniach sumienności talenty młodego czarownika, w szlachetnych murach domu mogą tylko jaśnieć i rosnąć. Perlisty uśmiech Caina, widziany u niego już od najmłodszych lat, a rozwarty chętnie przed socjetą na zaproszenie tłumu, rzadko kiedy niknie. W napiętej strunie kręgosłupa i dobrej prezencji da się dostrzec wiążący chłopca z krwią Veritych urok i urodę; jego śmiałe oczy, otwarte przed światem. Portale szklących się grzeczności, pozbawione skazy – bez krzty niepewności wniesionej w wiązki młodego spojrzenia. Poruszenie po salonach przypomina taniec – skromny, stateczny, krótki. Dostatecznie jednak sprawny, by nie dogonił go żar próżności i prześwit arogancji. Twarz dziesięciolatka, od niedawna przecięta powagą, mimo małoletniości, kryje głębokie zrozumienie świata nie na miarę nastoletnich hormonów. Jakby na drodze systematyczności i dzięki zapałowi do nauki, łapał czas na przedwczesne dojrzewanie. A potem światło potencjału, które przez szesnaście lat nosi w sobie, wychyla się już pięknie z horyzontu wzroku. W talerzach tęczówki nie ma miejsca na porażkę, kładą się w nich za to smaki Ziemi i smaki Piekieł, gdy w nikotianach wiary, osadza lojalność wobec piekielnej trójcy i pewność co do podjętej ścieżki. Religia nigdy nie była problemem, stanowiła raczej alkowę możliwości i potwierdzenie swej wyjątkowości. Znamię, noszone na nadgarstku, świadczyło o przyjętej z dumą mocy. Po tej stronie drzwi, chwytając za klamkę, robi za wzór i skupia cudze spojrzenia. Nigdy nie wątpi, rzadko się też zatrzymuje. Rozprężony w spazmach młodzieńczej energii, pcha się z żelaznym kręgosłupem ciała w nurt nauk kościelnych i nurt niemagicznych kompetencji, które wie doskonale, że z wiekiem się przydadzą. Za ściętym drzewem, postawionym w pion we wrotach starej biblioteki, widać nachyloną postać chłopca. Piękny posąg obowiązkowości, okrojony w kształt dumnego członka rodu Veritych. Białe marginesy woluminów i wczepione w kartki palce, chwytają w naporze i w pasji za karty regulowanych prawem pism. Sięgają po literaturę i uchylają rąbka tajemnicy w dziedzinach, które go interesują, i tych, które wypada znać. Po tej stronie drzwi życie wydaje się proste. Regulowane Pryncypałem Piekieł i rodową powinnością, mknie ku chwale. Po tej stronie i dla tych ludzi, mijanych w społeczności, kołnierzyk mundurka nigdy nie uwiera, a materiał koszuli niczego nie zakrywa. Po tej stronie drzwi, chłopiec chodzi dumny. U progu socjety, pod okiem publicznego spojrzenia, czuje się bezpiecznie. Po jego stronie drzwi brutalność nocy rozrywa duszę chłopca. Nasienie troski, zasiane przed zaśnięciem w opowiadanych przez matkę bajkach, nie na długo grzęźnie w podłożu dziecięcych fantazji. Urywki pięknych obrazów i ich różowe, pachnące łagodnością krańce, umykają przed nim. Stłoczone w tunelu wybujałej wyobraźni, pęczniałyby w głowie, jak piękne pąki. Łaskoczą jednak myśli chłopca przez ledwie krótkie tchnienie chwili, by potem, wyrwane gwałtem z pieleszy łóżka, zniknąć bezpowrotnie. Zbudzony ze snu – trącany przez szczerb krzyku, zasłyszanego z przyległego pomieszczenia – odciąga od siebie ciepło kołdry i pierwsze emocje. Wyciszenie, senność i opieszałość bezwietrznej nocy opuszczają go, by prześwietlić sypialnię promieniem wzmożonej świeżo obawy. Gdy w akompaniamencie lamentu Anny, jego ukochanej matki, podnosi lękliwe wtedy jeszcze, dziecięce powieki i wychodzi na korytarz, dostrzega w cieniu korytarza sylwetkę ojca. Ziarna piasku, wezbrane w szklistości oczu, a rozkruszone sprytnie w ruchu rzęs, uciekają od niego wraz z głębokością snu – piękne jawy senne, przegonione sensacją nocy, rzadko później wracają, a on po latach przestaje tego oczekiwać. W zamian w ostrożności nasłuchuje z progu sypialni dźwięków krzyżowej kłótni, zazębionych przekleństw i pijackiego mamrotu ojca. Kruszy w palcach próchno istnienia i miażdży w zaciśnięciu pięści niewinność dziecka. W pulsujących krawędziach strachu rośnie świadomość istnienia tego rodzaju krzywdy, która zakorzeniona w duszy, nigdy nie znika i obawa, że kiedyś to on stanie przed nim – przed Arthurem – w nocy. Zadrży jak olcha i pod wpływem krytyki czy ciężkiej ręki ojca, pęknie na pół, jak pęka co parę dni skóra na rękach, ramionach i wargach matki. Jutro też jest dzień. Światło poranka zmyje z Anny wstyd współistnienia i ściągnie siłą zaklęcia wczorajsze spotkanie. Zabieli się magią podbródek i lico. Matka zasklepi świeżo nabyte nocą rany i nikt inny nawet się nie domyśli. Nikt ich nie dostrzeże. Siądą przy syto obłożonym, śniadaniowym stole. Będą udawać, jak zawsze, że obfitość i bogactwo rozciąga się również na ich rodzinne relacje i że wcale nie brak im miłości w kwadratach zbyt obszernego, rodowego domu, w którym przepalane jedna nitka za drugą, giną ciepłe więzi. Dzieciństwo odbija się pieczęcią traumy w małoletniej głowie. To czas szybkiej nauki i test silnej woli. Za savoir-vivre, wyniesionym z domu, czy pięknie wypowiadanym słowem, jakich przemocą i siłą uczy go Arthur, niknie prawda. Po jego stronie drzwi rozlewa się krew, niszczeją dziecięce fantazje. Za zamknięciem klucza z pomocą matki i siły charakteru uczy się przetrwania. W jego domu determinacja przeplata się z oddarciem duszy. Życie toczy się inaczej. Za bramą rodowej posiadłości sukces obarczony jest ciężarem, którego inni mogli by nie dźwignąć. Za jego drzwiami pokoju rodzi się Adwokat Diabła. Schowane za mostem języka, warg i zębów, przestają mieć znaczenie drżące napory wypowiadanych we frustracji głosek. Język wrasta w narośl grzeczności, zęby szybko przekonują się, jak łatwo wyłamywać pnączem kłamstwa i pnączem argumentu drogę do uznania. Nie jest bez winy, w pewnych kwestiach i u podwalin surowego, konserwatywnego wychowania rodziny Verity, pozostaje bez sumienia – fałszywy, jak ojciec. Wydrąża w życiu tunel półprawd, przemilczeń i sprzeczności tak głęboki, by nawet sam Lucyfer nie dotarł do ich źródła.
Rozdział II: DorosłośćPo ich stronie historii, zbyt wiele skulonych w sobie korpusów ciał, ugina się pod dźwiękiem szanowanego nazwiska. Zgniatane od pokoleń marzeniem o wielkości, sylwetki obcych poruszają się i rozpływają w tłumie. W pozie kurtuazji i wtłoczonych w siatkę żył nawyków spolegliwej ochoty, wszyscy z nich wyglądają tak samo. Wszyscy podobnie, żądni uwagi i wyzbyci atrybutu władzy, chętnie przy Cainie o nią – bliskość, stanowisko lub atencję – proszą. Obecność znamienitego rodu Veritych przyciąga chełpliwych i chytrych. Przyciąga biednych. Wszystkich tych, którzy z powodu własnej niewystarczalności, szukają szczęścia w cieniach cudzego majestatu. Po ich stronie, na kartach opowiadanych przez nich opowieści, poza samą socjetą, nie brakuje ludzi wyrachowanych. W kręgu towarzystwa wyższych sfer nigdy bowiem nie ma ich za mało. Cain też ich widzi. Te pochylone głęboko przed nim głowy – jak nabrzmiałe od opuchlizny sztuczności, pęcznieją gdzieś dalej i gdzieś obok. Ręce – jak wyciągnięte zachłannie po kolejną dawkę szczęścia, rzucają się do przodu. Nogi – jak przecierają szlak przez korytarz interesowności, zbliżając się ku niemu. (Tego, po ich stronie historii, nikt już im nie powie... oni rzadko docierają do końca). W żywej wibracji ciał, wciągnięte w ruch interesu, rozpędzone, uderzają w pustkę. Szczególnie dotkliwie swoich braków doznają usta ludzkie. Po ich stronie opowiadania zapominają o prawdzie, a on, jak na dobrego prawnika przystało, tylko im o niej przypomina. Rozognione w plotkach historie, choć barwne w odbiorze, koniec końców tracą na sile w starciu z racjonalizmem wypowiedzi Verity'ego. Nie poucza, a uświadamia, że podobne historie (te wyssane z palca), mało się dla niego liczą. Czasem to wystarcza, by przestali je powielać. Po ich stronie historii jego zdanie ma znaczenie, a po latach odwodzenia obcych od powielania wciąż tych samych schematów, bazujących na przejaskrawieniu, studzi ich zapędy do plotek wskazaniem faktów i dezaprobatą, wyrażoną wprost. Uczy ich jak kneblować usta milczeniem, gdy bzdurne opowiadania nie dają im zupełnie nic. Jedynie Caina do nich zniechęcają. Po ich stronie historii, nikt tego nie chce. Nikomu nie opłaca się budzić sobie wrogów w domu Veritych. Po ich stronie, z ich aspiracjami, proszą o sympatię i proszą wciąż o więcej. Chcą jego życia i jego historii... na pewno? Po jego stronie historii, w pękatej bańce obfitości, dni i lata przebiegają pomyślnie. Mając u boku brzęczącą sakiewkę finansową i wachlarz koneksji, łatwo pokonuje kolejne stopnie edukacji i kolejne progi stawianych mu wymagań. Choć dziury emocji i blizny krzywd zaszywają się w kieszeniach jego duszy, nie wciąga w nie dłoni. Nie traci czasu na autorefleksję i samowspółczucie. Nie goni już za aprobatą Arthura, choć zakorzeniony w glebie rodowych powinności, wciąż buduje na tym samym fundamencie wielkości i wciąż chodzi z nim po tym samym trakcie kontaktów. Po jego stronie historii, nie liczą się bolączki – liczą się wygrane i pieniądze. To nimi zasklepia szczeliny dystansu między nim, a ludźmi. Wiedziony siłą charakteru, już tego nie doświadcza i już nie pamięta dobrze, jak po uderzeniu ojca, piekący boleśnie policzek, wykwita czerwienią. Na jego karcie opowieści, litery zawodu i dziecięcych traum zacierają się, by w końcu zniknąć. Wymazane pędzlem sukcesu, blednieją przy krawędziach. Ignoruje tym samym buchającą zimnem relację z ojcem, niewygodę pamięci, obciążonej minioną przemocą i to wiecznie czające się w progu domu widmo nienawiści, przy którym z czasem uczy się zasypiać. Po jego stronie historii, bębenki uszu, ściągnięte jak sprężyna i czujne na słowa, wciągają między zwoje słuchu nacisk ojcowskich wymagań, głoski przyziemności i świsty szeptów, wychwyconych z tłumu. Nie raz uszy te odbierają również w czasie i w przestrzeni kwanty zasłyszanych komunikatów i fragmenty zdań, splecione wprawnie w całość. Oczy, jaśniejące w koncentracji, otwarte na świat, otwierają wachlarze swej uwagi na obrazy rzeczywistości. Przybite spojrzeniem do równoległości faktów, nigdy ich nie ignorują. Wypłaszczone w liniach analizy, nie dają mu się bać, ściągając emocje do gleby siłą argumentu, czy chłodnej kalkulacji. Dłonie na przestrzeni lat wybaczają. Chwytają między palce i ramiona marginesy zachowań i sprzeczności, których niegdyś nie chciałby nawet znać. Dziś, po długim procesie samorozwoju i nauce psychologii, wie już, że kierowane ludźmi mechanizmy, czasem pchają ich w koło reakcji, nad którymi nie panują, więc gdy ich ciała – rozpędzone i zbiedniałe – roztrzaskują się na życiowym zakręcie, łapie je w uścisku zrozumienia. Stawia słabość ludzką na piedestał normy. Po jego stronie historii, wszystko da się wytłumaczyć. Na wszystko znajduje racjonalne rozwiązanie. Dziś, w historii swojej dorosłości, mocarność dojrzałych dłoni potrafi chwycić w locie przegub ojca i cisnąć ciałem staruszka o ścianę. Dziś się go nie boi. Jego opowieść, ograniczona do ostatnich lat, wyrywa przeszłość z kart poprzednich obaw i grzbietów niepewności. Dziś, w woskowanych determinacją butach, staje przed ludźmi wyprostowany, by zacząć nowe życie. Na piętrach odwiedzanych pokojów, czy w uliczkach mnogich od ludzkich obecności miast, napotyka kuszące, pożądliwe oczy kobiet, czy obfite w pieniądze ręce klientów. Dostrzega ciągnący się za nim pas szczęścia, gdy wykorzystując przywary dzieciństwa, wykuwa sobie drogę do sukcesu. W późniejszym czasie życia na salonach, ciągany ku większym emocjom i równie wielkim celom, wiążę się węzłem narzeczeńskim z godną mu partnerką i – w zgodzie z aspiracjami Veritych – podejmuje się pracy w rodzinnej kancelarii. Wraz z pierwszą poważną rozprawą w sądzie wciąga w płuca zaciągnięty z powietrza haust konserwatyzmu i stanowczości – pachnący próżnością i snobizmem zapach miejskiego ograniczenia, który czyni go doskonałym wręcz oskarżycielem. Chowa za pazuchą wszystko inne. Chowa też jedną z przeszłych wersji siebie. Tę najbardziej niewinną i pragnącą bezpieczeństwa część duszy, która szepcze cicho o sprawiedliwości i zemście na oprawcach. (Z czasem, na sali sądowej, popychany przez konieczność wygranej, sam się nim staje). Cień honorowego dziecka śledzi go jednak przez lata, depcze mu po piętach jak nocna mara, by w losowym momencie, w chwili opresyjnej sytuacji, wychylić się na zewnątrz. Ściągnąć go skurczem empatii w kierunku ofiary i zmusić go do natychmiastowej reakcji, gdy będąc świadkiem ataku pracownika, pierwszy rzuca się na pomoc. Jak kiedyś, w obronie. Jak kiedyś, bezinteresownie. Jak kiedyś. Z krzywdą dla siebie. Na jego kartach historii znów do tego powraca – do dławiącego go strachu.
Rozdział III: ChorobaPo cudzej stronie żeber, życie skomle o więcej. Napęczniałe od miłosnych westchnięć, wstrzymanych w ciele krzyków, czy zatrzymanych w sobie słów, raz po raz rzuca się o szczeble kości. Pozwala im – szczęśliwcom – doświadczać, przeżywać i konać tylko na chwilę w emocjach, by następnego dnia umożliwić im rzucanie się do nowych wyzwań. W sprężystościach mnogich, ludzkich oddechów, nie ma kresu, ani daty przydatności. Tunel oddechu nie kończy się tuż za zakrętem. Pod powłoką miękkiej tkanki płuc, wciąż czuć dynamizm cudzego istnienia, i wciąż także czuć jak rośnie w nich – tych wszystkich obcych – tlen. Powietrze krąży w nich, cyrkuluje między zdrowymi komorami organów... powtarza bezpiecznie znany ludziom cykl. Pozwala im żyć. Powietrze jest czułe, łaskawe. Wsuwa w ciało skrzep nowych wspomnień, cierpliwie zasysa wraz z kolejnym wdechem świeże emocje, ciekawe doświadczenia... zamyka w sobie liczne historie. Powietrze daje im wiele i nic im nie odbiera. Po jego stronie, za szkieletem żeber, w szczerbach młodych kości, kurczą się poduszki płuc. Żarłoczny śmiech, czy chichot losu, wydusza z niego ostatni dech, gdy znów, w spazmie zmęczenia i odczuwanej złości, musi odpuścić. Odpocząć. Nie jest nawet u progu tego, po co jako młody, ambitny prawnik chciałby sięgnąć, albo czego chciałby „chcieć” (w obliczu własnej choroby ma świadomość tego, że może nigdy go to nie spotkać), gdy strzęp zamarłych w ciele tkanek, zawodzi. Ścianki organu, zwłókniałe i kruche, są mu powłoką bardziej chłodną, niż zimnokrwista świadomość krótkiego – zbyt krótkiego – życia. Są główną udręką i arcypułapką. Jak skrawek połkniętej przez ciało gazy, wchłoniętej w ściankę płuc, nigdy nieodkrztuszonej. Osadzają się w rachitycznym worku narządu, by wydusić z niego upiorność duszności za każdym razem, gdy stara się wyrwać z siebie więcej. Uczucia, życia, czy ruchu. Jego powietrze gęstnieje... przydusza go do gleby. Może tylko patrzeć, jak skulony przez widmo czasu, drży w myślach bezustannie. Może tylko czuć. I czuje... buzujący w nim strach w suchej powłoce płuc. Jego przestrzeni szykującego się dla niego grobu. |
Witaj w piekle!I pamiętaj... Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj. Sprawdzający: Frank Marwood |