I: Ci, co śnią za dnia, wiedzą o wielu rzeczach niedostępnych dla tych, co śnią tylko nocą.
h a ł a sPierwszego dnia drugiego miesiąca roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego, wieczorną szarzyznę tęgiej mgły wokół niewielkiej posiadłości, rozdarł niemowlęcy płacz. Donośny, gardłowy i tak żałośnie zdezorientowany.
Jej pękate ciało i rumianą od krzyku twarz nazwała matka. Przyciskając do piersi zawiniętą w miękki materiał córkę, wyszeptała z czułością, która zdawała się istnieć tylko wtenczas:
“Moja mała Dawei…”***
Urodzona na obrzeżach Portland w rodzinie chińskich imigrantów, Thea dorastała w mandaryńskim zgiełku, zlewającym się z angielskimi wtrąceniami i aromatem mapo tofu niosącym się z drobnej, zapchanej gratami kuchni. Dziewczynkę przepełniała chęć do zabawy, ciekawość i wszystko, co tak niewinnie beztroskie i dziecięce. Wszystko ku uciesze ojca, który w przerwie od pracy ochoczo zajmował córkę najróżniejszymi zabawami; utuliwszy jej kruczoczarną główkę do piersi, zasypiając wraz z jej drobnym ciałkiem w ciasnym łóżeczku i rozpostartą na twarzy lekturą.
Przeciwnie do matki, która tylko biernie
czekała.
Qiang Zhou była utalentowaną czarownicą i potężną medium, której imię krążyło na językach okolicznych czarownic i czarowników. W magicznym półświatku codziennością były opowieści o tym, jak swoboda z jaką nawiązuje kontakt z zaświatami przewyższa tę, która nie rozpościera się na świat żyjących. Niekiedy dosięgały też osoby niemagiczne—jej enigmatyczny, wyniosły wręcz sposób noszenia się, skutkował przydomkami w wariacjach “wiedźma” bądź “diablica”, przylegającymi do niej niczym balonowa guma do podeszwy. Nic więc dziwnego, że Qiang bardziej od pierwszych kroków czy barwnych bazgrołów swojej córki, pragnęła ujrzeć przebudzenie drzemiących w niej mocy.
Kiedy w wieku czterech lat, Thea z płaczem wpadła do sypialni swoich rodziców, wyszlochiwując w objęciach ojca o zjawie czającej się w kącie jej pokoju, mogła odnieść wrażenie, że w panującym półmroku po raz pierwszy staje w obliczu uśmiechu barwiącego matczyne usta.
***
Bardzo chciała, by gwar spędzający jej sen z powiek ustał.
Dojrzewanie nauczyło ją nienawidzić samotności; zazwyczaj w najgłębszych zakamarkach odosobnienia najgłośniej wybrzmiewali ci, którzy przychodzili nieproszeni.
“Musisz przestać bać się umarłych.” mawiała jej matka, głosem zimnym i ostrym jak stal.
“Nie uciszaj głosów, każ im krzyczeć głośniej.”Niemniej, zaciskane w piąstki dłonie same targnęły się do okrycia obolałych uszu, a szczypiące słonymi łzami oczy zamykały się wnet przy najlżejszym nawet szmerze. Same reprymendy matki i kąśliwe uwagi odnośnie swoich słabości zdawały się docierać zza wygłuszającej membrany w tym jakże rozległym, umarłym zgiełku. Thea, nie zdążywszy jeszcze w pełni zgłębić swego daru, odczuła w sercu palącą nienawiść do tego niechcianego, inkryminującego bezsilnością brzemienia.
Nienawidziła bezsennych nocy spędzonych na desperackim, modlitewnym odganianiu od siebie skołowanych dusz, ciurkiem wyciekających z rozległych cieni jej sypialni. Nienawidziła obojętności i brutalności własnej matki, która bezlitośnie uderzała po bladych, kościstych nadgarstkach, gdy te naciskały na jej uszy, bezczelnie wygłuszając puste słowa o skupieniu i koncentracji. Przeklinała zmarłych, matkę, ale i samą siebie wraz z tym, jak fatalnie obchodziła się z odmiennością wyrychtowaną dla niej przez los. Była ledwie dzieckiem, a obywać się miała z czymś tak zawiłym, bezładnym i makabrycznym jak świat umarłych.
Jednak w chęci wydarcia choćby skrawków krzewiącego się w niej strachu, Qiang zadbała o to, by jej córka zawsze pozostała jedną nogą w grobie—otoczywszy jej wynędzniałą sylwetkę uściskiem skostniałych, półprzezroczystych ramion, kobieta skutecznie zacierała i przesuwała granice oddzielające dziecięcą niewinność od oziębłości śmierci. Zbłąkane dusze i natarczywie szubrawe duchy stały się codziennością równie namacalną, co barwiące białe, skórzane płótno siniaki i odbarwiające wrażliwy naskórek łzy.
Utrzymująca się bezsenność nie odganiała przeczucia ugrzęźnięcia w najkoszmarniejszej z mar sennych—przywarłej do małej medium lepkimi łapskami, którymi coraz to łapczywiej zdrapywało dziecięcą beztroskość. Cały towarzyszący jej strach i niepokój naznaczył się piętnem w postaci pojedynczego kosmyka siwych włosków wyrastających zza lewego ucha. Oziębłym srebrem przywodząc na myśl brzemię, jakie na niej spoczęło.
***
W dniu dziesiątych urodzin, Thea odpakowała w prezencie od ojca własny magnetofon szpulowy. Unosząc swój wzrok by zderzyć się z ciepłem i troską głębokiego brązu jego tęczówek, usłyszała wymamrotane półszeptem:
“W razie jakby głosy wciąż ci doskwierały, zawsze możesz wspomóc się muzyką. Kupiłem ci też kilka taśm. Tylko nie mów matce.”Zamknąwszy go w ciasnym od wdzięczności uścisku, poczuła, jak część dojmującego balastu powoli zsuwa się z jej wiotkich ramion.
Często zastanawiała się, jak ktoś tak łagodny, wrażliwy i serdeczny jak mógł związać się z kimś tak pozornie odmiennym; tak antypatycznym i nieczułym jak jej matka. Często chyłkiem obserwowała ich z odległego kąta salonu, zadziwiona jaskrawością kontrastu ich wspólnego życia. Byli obok siebie, zawsze razem, lecz żyli jakby w równoległych światach, odrębni w swej bliskości i uczuciu. Zastanawiała się, czy jej ojciec nie tłumił w sobie potężnego potencjału magicznego—z pewnością nadałoby to sensu małżeństwie między tak odmiennymi charakterami jak Haitao Sheng i Qiang Zhou.
I choć zajmowanie dłoni nawijaniem taśm, zamiast desperackim próbami izolowania uszu od dręczących bodźców, nie zawsze przynosiło pełne ukojenie w obliczu nawiedzających ją duchów, było w stanie złagodzić jej lęki na tyle, by katorżnicze nauki matki zaczynały stopniowo przynosić efekt. Tłumienie nędznych pojękiwań nawiedzających ją o zmroku zjaw melodiami People Are Strange, All Along the Watchtower czy She’s Not There, było na tyle skuteczne, że Thea pierwszy raz od dłuższego czasu zdołała przespać całą noc bez przebudzania się z bolącą od natłoku głosów głową. Z tamtą chwilą, dziewczyna praktycznie co noc zajmowała się naprzemiennym odsupływaniem i nawijaniem taśm na szpule, a ze szkolnych ławek, czy prywatnych instruktaży matki, coraz częściej wyplątywała się ukradkiem na rzecz pomagania ojcu w restauracji. Potajemność wiązała się to z bezustannym przymusem opowiadania coraz to wymyślniejszych kłamstw, w żadnym razie nie chroniących jej od surowości konsekwencji, a jedynie zaogniając gniew Qiang—nie stroniącej od wymierzania kar cielesnych i podnoszenia ręki na nieposłuszną córkę. Mimo to, Thea czuła, że każdy policzek, każdy kuks pod żebra zyskiwały na wartości, jeśli mimo nich udało jej się spędzić choć chwilę w przyjemnym cieple stłumionych drzwiami kuchennymi rozmów, pobrzękiwania ceramiki naczyń i apetycznym zapachu świeżo przyrządzonych potraw.
W oczach matki zdołała stopniowo zyskać uznanie dzięki pilnemu uczęszczaniu do szkółki kościelnej, do której, mimo swej porywczości i skłonności do przyciągania kłopotów, chodziła z zapałem. Jakby wszystko, co związane z magią, lecz nie dotyczące bycia medium ani jej matki, wzbudzało w niej prawdziwą, niewymuszoną fascynację.
Chęć otworzenia się na świat żywych, natomiast, wzrastała w niej wprost proporcjonalnie do zauważonej z opóźnieniem, kurczącej się akceptowalności.
Kwestie jej etniczności dotychczas tkwiły w zgoła klinicznym martwym punkcie; egzystując biernie w okrytym cieniem i kurzem zakamarku świadomości, żmudnie wypierającej wszelakie oznaki uprzedzeń rasowych z nierozumiejącego społecznych niuansów umysłu. Wszak podłości wypływające spod rodzinnego progu wystarczająco spajały przeświadczenie o niedostateczności z rzeczywistym stanem rzeczy. Rówieśnicza złośliwość, niemniej, odbiegała znacząco od podłostek Qiang—brakowało w niej bowiem pozornej przyswajalności, jaką charakteryzowały się powody definiujące matczyną brutalność. Brakowało dezaprobaty względem słabości degradującej charakter, czyli czynnika, który Thea zdolna była zrozumieć. Wrogość świata żyjących istniała w imię samej wrogości; brudnej, frustrującej, wypaczonej z każdej uszlachetniającej jej pobudki.
Mimo to, nawet kąśliwe zaczepki znienawidzonych młodzieńczych buzi znalazły lukratywne ujście podobne temu, jakie obrały zniewagi i reprymendy jej matki. Bowiem hartowały upór i wytrzymałość, tym samym ucząc, że dosadność wiązki magii odpychania boli bardziej, niż niejeden nabrzmiały rasizmem epitet. Wyściełające sypialnianą podłogę magiczne księgi zapewniły pokłady wiedzy przewyższającej szkolne wymagania, a zamykającej usta tym, którym niezbędna była nauczka. Niemniej, niezważawszy na odznaczające jej osobę pochodzenie, pozostawała otwarta i pomocna dla większości napotykanych czarownic i czarowników—znacząco częściej wykrzywiając usta w szerokim, szczerym uśmiechu, a rozmowy prowadząc z wyraźnie bardziej namacalnymi istotami niż półprzezroczyste dusze. Namiastki tak potrzebnego jej oparcia i dystrakcji znalazła wśród grona magicznych, którzy partykularnym rozgardiaszem skutecznie odwracali jej uwagę od tego mającego miejsce w jej głowie, oraz napięcia i niepokoju życia pod jednym dachem ze znacznie surowszym medium.
Przedtem, bywały chwile kiedy czuła się bliższa umarłym niż żywym. Od pewnego czasu natomiast, buzującą w jej żyłach krew stała się o stokroć bardziej wyczuwalna.
II: Poznając bez końca, bez końca doznajemy błogosławieństwa; wiedzieć wszystko byłoby przekleństwem.
s z m e rNajbardziej żywa czuła się w dzień chrztu.
Serce waliło jej młotem, a policzki płoniły od poddenerwowania tak samo mocno, jak od wrzącej w niej ekscytacji. Jej niezłomna siła woli i umiejętności związane z byciem medium osiągnęły wystarczający stopień biegłości, by doskwierający zamęt plączących się ze sobą głosów umarłych, przestał nękać jej umysł. Ciche szepty tych, którzy nieustannie za nią podążali, zredukowane teraz do głuchego echa, przypominały o nieodłącznej obecności zaświatów. Budziły świadomość tego, iż nigdy nie jest sama.
Głosy, które towarzyszyły jej w tamtym momencie, należały do żyjących.
Słyszała uspokajający ton ojca, który, poklepując ją po plecach, zapewniał, że chrzest trwa krócej, niż mogłoby się wydawać, i że nie jest czymś, co wymaga zbytniego niepokoju. Słyszała też matkę, mamroczącą coś z przekąsem o tym, jak to powinna się wstydzić przystępowania do tak ważnej uroczystości będąc na tyle niekompetentną.
“Powinnaś trenować ciężej.” poburkiwała po mandaryńsku.
“Uczyć się ciężej. Inaczej nic z ciebie nie będzie.”Thea jednak czuła zupełnie inaczej.
“Dziękuję, matko.” odpowiedziała głosem, w którym na próżno było szukać wdzięczności.
W głębi czuła, że nie ma już niczego, czego mogłaby się od niej nauczyć. Że przebywanie u jej boku jest dla niej bardziej przeszkodą, niżeli wsparciem. Może tak naprawdę to nie Thea była dla niej ciężarem, a matka dla niej. Tak niezwykle restrykcyjna w głębi swoich nauk. Tak demobilizująca w nieustannym karceniu i docinkach, bezwarunkowo nie zważając na jej fatygę i uzewnętrzniany potencjał.
Podczas chrztu, miała wrażenie, jakby widziała przed sobą męczennice Świętej Trójcy. Pobłyskująca jasnym, księżycowym blaskiem, o twarzy równie delikatnej i kobiecej, co władczej i bezwzględnej. Z jakiegoś powodu uznała, że te spoglądające na nią z góry przenikliwe oczy i usta podwinięte w łagodnym półuśmiechu, są właśnie jej znakiem. Poczuła bijące od niej ciepło i w tej bezsłownej nauce zrozumiała, że jeśli chce je przy sobie zatrzymać, musi wziąć sprawy we własne ręce.
Po ceremonii, wpatrując się w blask wiszącego na bezgwiezdnym niebie księżyca z nietypowym dla siebie sentymentem, czuła się gotowa, by wybrać własną ścieżkę.
***
Wiedziała, że matka od tak nie pozwoli jej odejść.
Nie była też na tyle naiwna, by tkwić w obłudzie ucieczki—osłonięta urokliwie nocą i nieszczerym słowem.
Qiang by jej szukała. Do skutku.
Więc, choć z pewnością do najcierpliwszych osób nie należała, Thea z pokorą czekała na ukończenie osiemnastu lat. Przez cały czas wyjątkowo sumiennie, niekiedy wręcz nadgorliwie podchodząc do swoich szkolnych obowiązków, jak i prywatnych nauk matki, na których kontynuację kobieta naciskała.
Z dniem ukończenia szkoły średniej, Thea (przybrawszy kamienną twarz osoby wielce apodyktycznej, choć z drżącymi zza plecami dłońmi) oznajmiła matce o chęci studiowania na Saint Fall University.
Qiang nie ukrywała zdziwienia, powoli podnosząc swój wzrok znad pożółkłych stron otwartych przed nią ksiąg, skupiając chłód swoich oczu wprost na swojej córce. Kontynuowanie nauk na uczelni wyższej nigdy nie było czymś, o czym Thea mówiłaby otwarcie, wręcz momentami sprawiając wrażenie zdeterminowanej do jak najszybszego ukończenia edukacji i wszczęcia poszukiwań stosownej ścieżki zawodowej.
Zatem deklaracja zupełnie temu przecząca, wzbudzała niemałe podejrzenia.
“A co, jeśli można wiedzieć, masz zamiar tam studiować?” dopytuje, uważnie akcentując każde wypowiadane słowo.
Gdy przełknąwszy ślinę, Thea złapała się na zająknięciu w krótkim, choć wymownym:
“S-Spirytyzm.” była pewna, że to koniec.
Zaczerpnęła łapczywie powietrza przez nozdrza, wzdychając wolno z boleśnie zaciśniętą szczęką. W pełni przygotowana na salwę krzyku i lecących w jej stronę najgrubszych z książek.
Te jednak, nigdy nie nadeszły.
“W końcu zmądrzałaś.” powiedziała wolno, ze wzrokiem na nowo utkwionym w opasłej lekturze.
Wyglądało na to, że lata obitych dłoni i nadszarpniętych uszu za kłamstwa o odrobionej pracy domowej, raptownie podwyższonej temperaturze czy wymykaniu się do szkolnych kolegów, poskutkowały i przyniosły intratne rezultaty. Nie był to już czas, gdy mała Thea godzinami powtarzała przed łazienkowym lustrem wymyślony frazes, bacznie obserwując rumieniące się policzki i czubek nosa, by następnie bez zająknięcia powtórzyć go swojej matce. Świeżo dorosła, bardziej wprawiona Thea, nie bała się już tak bardzo konsekwencji własnych łgarstw—w konsekwencji pewniej czując się z ich praktykowaniem.
Czuła się pełna buty, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Nieuczciwa, podstępna, lecz w tym wszystkim... Wolna.
Tego dnia czuła się, jak gdyby obdarzona drugim życiem.
***
Wyjazd z Portland był prostszy niż można było przypuszczać, choć widok osowiałej twarzy jej zwykle roześmianego ojca, zasiał w niej chwilowe wątpliwości co do słuszności swojej decyzji. W końcu do samych studiów musiała się zmusić, przekonać własną roztropność do imitacji podekscytowania na myśl wgłębiania się w wybrany kierunek, kiedy to w rzeczywistości, ekscytację wzbudzała w niej jedynie myśl o wydostaniu się z zatęchłych okowów matki. Jednak gdy tylko znalazła się poza granicami miasta, w drodze do owianego mistycyzmem i wdzięcznym mianem Małego Salem Hellridge, utwierdziła się w tym, że zrobiła dobrze. Innego wyjścia nie było.
W Hellridge odnalazła siebie w pełniejszym wymiarze niż kiedykolwiek wcześniej. Choć nocami jeszcze zagłębiała się w mroczne zakamarki zaświatów, przyciągając do siebie dusze gotowe do rozmowy oraz coraz to bardziej wymagające duchy—spragniona wrażeń, jak i w obawie przed umysłowym bezwładem. Choć wciąż czuła na skórze bród niedosytu i marności, a przypominające o nich siwe pasmo dalej chowała wśród starannie upiętych, kruczoczarnych kosmyków. Choć wyzbyła się jedynie trupio-szarych, anemicznych cieni pod oczami, a okalające umysł swoistą barierą traumy nosiła niezmiennie, niczym faworyzowaną część garderoby.
Była trochę tylko podobna—tylko
ledwie taka sama.
Szkółkę kościelną zamieniła na tajne komplety, ekspresyjny wokal Jaggera na słodką melancholie Morrissey’a i esencjonalną groteskę The Cure, a potężny magnetofon szpulowy na przenośny odtwarzacz walkman. Natomiast, ojcowską restaurację jako miejsce wypoczynku i preorientacji zawodowej na
cmentarz, spośród wszystkich dostępnych w okolicy miejsc.
Dziwiła się sama sobie, kiedy po wieczornych zajęciach żądne przygód nogi zaczęły prowadzić ją w stronę pokrytego cienką skorupką rdzy ogrodzenia cmentarza miejskiego. Co miało być jedynie chwilową przechadzką w drodze do mieszkania, obróciło się w łazęgowanie między coraz to starszymi nagrobkami, uważnie wsłuchując się w każdy szept i pogłos jaki była w stanie podsłuchać. Magii samej w sobie używała w ostatnich czasach rzadziej niż jest w stanie spamiętać, w obawie o stopniowo pogarszający się stan zatrucia magicznego, a przebywanie w miejscu tak sowitym w dusze jak miejsce ich spoczynku, było nad podziw lukratywnym ćwiczeniem. Urzeczona była tym jak bardzo słyszane głosy różniły się jeden od drugiego—jedne śpiewne i delikatne, lub lepko basowe i ochrypłe, a jeszcze inne piskliwe i niewyraźne jak jutrzenna mgła. Brzmiały zupełnie inaczej niż zlewający się w jeden ogłuszający krzyk gwar z zaciszów kąta sypialni w Portland. Zupełnie wyraźniej, choć ciszej i dostojniej. Niby to dając jej możliwość ich dostrojenia, czy też całkowitej asonoryzacji. Było w tym coś niemal narkotycznego dla młodej medium.
Z czasem odwiedzanie cmentarza stało się jej codzienną rutyną. Wsłuchana w głosy leżących tam zmarłych, zaczęła do skutku doprowadzać ich skrępowanie zdeprymowane prośby. Gdzieniegdzie postawiła zapalony znicz, jeszcze indziej zamiotła opadłe na płytę pożółkłe liście, zmawiała też krótkie modlitwy do Świętej Trójcy o spokój krzątających się wokół własnych mogił dusz. Pomyślała wtem, że zmarli może nie są tacy źli.
Przynajmniej ci, których udobruchać można zapaloną świeczką i modlitwą.
***
Kilka dni po zakończeniu pierwszego etapu swojej edukacji, wróciwszy do mieszkania, Theę przywitał list nadany przez jej ojca.
Bynajmniej nie było w tym nic nadzwyczajnego—ot kolejne zawiniątko, które pojawiło się w jej skrzynce podpisane imieniem i nazwiskiem najbliższego jej członka rodziny. Uśmiechała się nawet, rozrywając ostrożnie kopertę, wyczekując kolejnych linijek tekstu o spokojnie rozwijającej się restauracji, okraszone stertą pytań o stan zdrowia i postępy w nauce. Może znajdzie w nim też gratulacje wzorowo zdanych egzaminów?
W środku znajdowały się jedynie trzy głuche słowa. Nabazgrane drżącą ręką i z piętnującymi miejscami cienki papier łzami.
"Przyjedź. Pożegnaj matkę."
III: Tę, którąś w życiu znienawidził, w śmierci ukochasz.
c i s z aTak szybki powrót na obrzeża rodzinnego Portland nie był czymś, co mogła przewidzieć. Nie w takich okolicznościach i tak ciemnych barwach.
Chciałoby się rzec, że skoro to jej pierwszy pogrzeb, niewątpliwie nie potrafi się też umiejętnie na takowym zachować. Takie domniemania przynajmniej cisnęły się na usta jej dalekich wujów, kuzynów i ciotek, którzy po przebyciu prowokujących migrenę godzin w samolocie z Szanghaju do przybrzeżnego stanu Maine, nie omieszkali się szeptać między sobą ostentacyjnie podejrzawszy oziębłe oczy siostrzenicy. Suchej nitki nie pozostawili również na jej ojcu, który to z kolei ewidentnie płakał
za mało jak przystałoby na dobrego męża. Drwiąco punktując jakoby niebo, które tego dnia odbijało się drobną mżawką od materiału ich parasoli i ubrań, miało bardziej smucić odejście Zhou Qiang niż jej najbliższą rodzinę.
Thea żałowała, że nie daje rady wyciszyć krewnych tak, jak ma w zwyczaju robić z uporczywymi zmarłymi.
Szykując się na pogrzeb gdybała, czy jej matka ukaże jej się ten ostatni raz z zaświatów. W pewnym momencie, podwijając ostatni raz mankiet czarnej kirowej koszuli, z obrzydzeniem przyłapując się na zbliżaniu do żywieniu ku temu nadziei. Wszelakie oczekiwania czy mrzonka minęły jednak dosyć szybko, gdy nawet stojąc wprost przed olchową trumną, twarzą w twarz z pobielałym, pozbawionym życia licem matki, nie wyczuła żadnej ponadnaturalnej obecności. Nawet charakterystycznie piorunującego podmuchu chłodu, który sekundował kobiecie jeszcze za życia. To chyba jego brak był czynnikiem, który dosadnie utwierdził Theę w tym, że jej matka faktycznie opuściła ten świat. Wyglądała, doprawdy, podobnie co kiedy zwykła drzemać w gabinecie przy biurku. Choć porównania z czymś namacalniejszym niż zamglone, dziecięce wspomnienia nie miała, gdyż Qiang nie zdawała się zawitać na własnym pogrzebie duszą. Tylko zimnym, białym ciałem.
Wyglądało na to, że nawet pośmiertnie nie czuła potrzeby spojrzenia na swoją jedyną córkę.
***
Po powrocie do Saint Fall, Thea nie wróciła na uniwersytet. Mdłości odczuwała na samą myśl o ilości kondolencji, jakie zasypią ją w chwili, w której powróci na zajęcia. Sama chęć kontynuowania edukacji, za to, zdawała się opuścić ją wraz z rodzicielką, która ją do takowej przymuszała, nawet pomimo faktu ewentualnego czerpania satysfakcji z obranego kierunku.
Tego samego dnia, którego pociąg z piskiem szyn wysadził ją na stacji Hellridge, Thea z ferworem wmaszerowała wprost do domu pogrzebowego. Posada, o którą miała się ubiegać, była najbardziej wymagającą fizycznie i, wprost proporcjonalnie, również jedną z najmniej przychodowych (pomyślała wtedy, że musi być to powód, dla którego nikt z rodowym nazwiskiem do tej pory jej nie zajął). Wbrew determinacji i podszeptujących kusząco złudach o potencjale podszywającym sylwetkę, Thea spotkała się z odmową—wszak wychudzone niedbale ciało i brak doświadczenia zawodowego konkurował ledwie z szanowaną w magicznym kolektywnie odmiennością. Prócz kontaktów z zaświatami, Thea nie miała niczego, co zagwarantowałoby jej stanowisko w zakładzie pogrzebowym Bloodworthów. Tą jednak, w tymże chwiejnym, pełnym chaosu okresie, władała apodyktyczność pamięcią przywołująca obrazy bezwzględnej, nietolerującej sprzeciwu i imperfekcji Qiang. Zahartowawszy za młodu umysł, Thea przystąpiła do umacniania cielesnego—w gorzkości odrzucenia odnajdując strzępy motywacji do ujęcia smukłymi dłońmi ów idei wystarczalności. Horrendum i szkarada widoku ciał w różnym stanie rozkładu, z różnymi namaszczeniami przyczyn zgony piętnującym zesztywniałe ciało, jedynie pchała ją ku dalszym trudom. Głową chłonęła coraz to obrzydliwsze obrazy, rozszerzając granice spiętrzającymi się aparycjami gnijących ekspresji i stężałych gestów. Ciałem absorbowała boleści, ciężary i ambicje, co i raz narastając zdrowymi kilogramami oraz tkanką mięśniową. Fragmentarycznie uwolniwszy się od zmory nieustających traum, choć z wolna, Thea scalała się z wyznaczanymi sobie celami; krok za krokiem zbliżając się do upragnionego nasycenia apetytu.
W duchu starego zwyczaju, który dobitnie się w niej zakorzenił, otoczona stosem opasłych ksiąg z dziedziny anatomii ludzkiego ciała, Thea dokształcała się we własnym zakresie—niby to ulegając złudzeniu, że wybrany temat pomoże jej na ścieżce zawodowej, czy też że warta jest więcej dopóty, dopóki sprawia wrażenie choć ciut mądrzejszej. Jakby duch matki wciąż szczypał ją w namolnie kark i dłonie kąśliwymi uwagami na temat swojej niekompetencji i głupoty. Mimo złud odnośnie stanu swojej wiedzy z zakresu anatomii, to sprawność fizyczna okazała się być najprzydatniejszą w wykonywaniu zawodu grabarza. Ścigając perfekcję, której zdroworozsądkowo nigdy nie będzie w stanie osiągnąć, Thea po dziś stara się być czymś
więcej. Ćwiczyć więcej, wiedzieć więcej, potrafić więcej i bardziej od innych. Z kroplami potu na skroni i drżącymi od wysiłku dłońmi spoglądając w swoje odbicie, zastanawia się, czy aby z dniem pogrzebu nie umknął jej uwadze wizerunek matki.
Czy aby na pewno, nie zamieszkał on wtedy w niej.
in pace requiescat.