Blakey Street Skrzyżowanie jakich wiele. Często korkuje się zwłaszcza w godzinach szczytu, co nie przeszkadza mieszkańcom tutejszych akademików. W końcu najczęściej są wtedy na uczelni. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
09.02.1985 Zmierzając w stronę mieszkania madame Matildy z bukietem złożonym z dziesięciu dorodnych róż w jednej dłoni oraz średniej wielkości bombonierką, doszedł do wniosku, że jest całkiem przekupny. Wystarczyło zaproponować mu herbatę wieczorową porą wraz z ciasteczkami z tej wybornej cukierni, aby nie był w stanie odmówić swojego towarzystwa. Prawdopodobnie wynikało to również z wychowania w duchu wzajemnej gościnności wyniesionego z domu Forgerów. Ot, nie potrafił zignorować zaproszenia na dziewięćdziesiąte urodziny staruszki, nawet jeśli ta była śmiertelniczką. Żywił wobec dawnej nauczycielki pewne pokłady sympatii, które popchnęły go w kierunku kamienicy znajdującej się w niedalekim sąsiedztwie do tej, w której mieściły się jego własne cztery kąty. Nierzadko spotykał kobietę na ulicy i oczywiście, nieraz śpieszył się w kierunku szpitala, mając świadomość, że powinien zmienić na dyżurze tę czy inną osobę, która chciała wrócić do domu, ale wyrzuty sumienia gryzłyby go zbyt mocno, gdyby tak po prostu ją zignorował. Doceniał, że ta dalej go rozpoznaje, chociaż przez te wszystkie lata musiała natykać się na podobnych mu młodzieńców niejednokrotnie w trakcie swojej bogatej kariery jako profesorka. Pamiętała, że siedział w pierwszej ławce, nosił zazwyczaj bardzo ładne białe koszule z wyprasowanym kołnierzykiem oraz zgłaszał się często do odpowiedzi. Urok osobisty charakteryzował go od najmłodszych lat, a nauczycielka, już wtedy emerytowana i przychodząca z własnej dobrej woli nauczać dzieci, najwyraźniej nie pozostawała na niego ślepa. Doprawdy, schlebiało mu to. Nie spodziewał się hucznej kolacji ani gości innych niż on sam. Wiedział, że zazwyczaj takie staruszki jak madame Matilda, mieszkające samotnie, nie mogą się pochwalić wieloma znajomymi osobami, bo często przeżyły już część swoich przyjaciół. Cała reszta nie mogła za to pochwalić się najlepszym zdrowiem, a to gotowy przepis na życie w osamotnieniu. Terence miał dopiero trzydzieści cztery lata (w listopadzie już trzydzieści pięć!), ale znał blaski i cienie takiego bytowania. Być może był to kolejny z powodów dlaczego lutowym wieczorem, tuż po siedemnastej, przywdział na siebie garnitur. Nie był to jeden z tych przesadnie wręcz eleganckich, które zakładał zmierzając do teatru Overtone’ów, spryskując się przy tym droższą wodą kolońską. Granat, dobrze dopasowany, przy lepszym przyjrzeniu się dostrzegalne subtelne prążki. Idealny na przyjęcia domowe. Narzucił na ramiona płaszcz – niedbale, przecież zaraz go ściągnie, prawda? – gotowy do spędzenia tego wieczoru na sentymentalnych podróżach. Ujrzawszy w drzwiach kobietę, ukłonił jej się i wręczył prezenty. Krótki chichot i uśmiech na twarzy o głęboko zarysowanych zmarszczkach zapewniły go niezwłocznie o tym, że drobny upominek był jak najbardziej trafiony. — Oj, Terry. Obym tylko nie utyła — zażartowała, na co zawtórował uprzejmie i dał się poprowadził do niewielkiego saloniku. — Rozsiądź się wygodnie, a ja wstawię te piękne kwiaty do wazonu — zapewniła go, znikając w aneksie kuchennym. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
Hamill Oatrun
Nie wiesz, co znaczą ściskane przez ciebie żonkile. Poprosiłeś o wiązankę pasującą do okazji. Kwiaty mają swoje znaczenie. Kolory, długość płatków, etap rozkwitu, podcięcie łodyg. Każdy element jest puzzlem podarunkowej układanki. Niesiesz je pewnie, pozory, w ciemnej rękawiczce. Skóra na dłoniach może za łatwo cię zdradzić. Stawiasz, że starsza pani uznałaby to za oznaki choroby, uczulenia lub jeszcze innej wygodnej sugestii. Chwyciłbyś za każde koło ratunkowe, rzucone łaskawie w twoją stronę. Byle się nie tłumaczyć. Nie wpaść w sidła przesadnego kombinowania. - Kochaniutki, wystarczy mi, że będziesz! Nie daj się prosić. To potrwa jedynie chwileczkę - tak ci powiedziała, patrząc z iskrą nadziei. Wszędzie byś to rozpoznał. Ten rozkładający od środka rozmówcę wzrok. Przypominała ci babcię. Tęsknisz za nią. Za specjalnie więc nie oponowałeś, porzucając asertywność na rzecz tej wdzięczności, która wykwitła na jej twarzy. Skinięciem głowy przypieczętowałeś swój diabelski los. Oto stoisz przed drzwiami i sprawdzasz oddech w jedynych w miarę eleganckich rzeczach, które nie są twoim pracowniczym strojem. Nie masz za wiele. Cała szafa wypełniona strojami dostosowanymi do okazji znajduje się w starym zamkniętym mieszkaniu. Kilka elementów garderoby jest w domu rodzinnym, ale do niego nie masz jak wejść. Instrukcje ojca były jasne. Masz więc szare sztruksowe spodnie, koszulę w kawowym odcieniu i kompletnie niepasującą do kompletu czarną bluzę. Ciągle ci zimno, a nie masz zamiaru sprawdzać jak odpowie ci ciało na skazywanie go na niedostosowany do pogody ubiór. W kieszeni spoczywa jeszcze woreczek wypełniony słodkościami. Zgarnąłeś pierwsze lepsze polecane przez ekspedientkę. Ponoć są to obłędne czekoladki. W sam raz dla starszych pań. Rozgrzewające. Z rumem. Wciskasz dzwonek. Nie wiesz nic o madame Matildzie, oprócz standardowych informacji, którymi przy okazji cię zdążyła uraczyć. Nie masz pojęcia, czego się spodziewać. Stawiasz na samotność. Jeszcze nie widziałeś, żeby ktokolwiek ją odwiedzał. Możliwe, że cię uczyła. Coś kojarzysz, ale wystarczająco mgliście, żeby rozważać, że może jedynie ci się to przyśniło. Marszczysz nieco oczy, kiedy atakuje cię światło z przedpokoju. Madame otworzyła drzwi i coś do ciebie mówi, wyraźnie rozpromieniona. - ... żonkile takie piękne, Hamillu! Doprawdy, nie musiałeś! Terry też przyniósł kwiaty, tylko że róże! Pięknie będą się ze sobą komponować. Rozpieszczacie starszą panią, chłopcy. Nieładnie - ale wyraźnie sprawia jej to radość. Cała traci na latach, ubrana w koktajlową sukienkę w groszki. Z rozłożystym kołnierzem. Kolor kojarzy ci się z brzoskwinią. Puszcza cię do środka. - Śmiało! Nie krępuj się! Wszystko już gotowe. Przygotowałam ostre skrzydełka kurczaka, serową tartę, pieczeń z ziemniakami, lemoniadę i sałatkę. Ach! I tort też jest! Będę zachwycona, jeśli wraz z Terrym skosztujecie moich dań. Twój żołądek momentalnie się kurczy. Czujesz jak na czoło występuje pot lub tak ci się wydaje. Tak jak wydaje ci się, że twoje dłonie są śliskie i zaraz wyrwą się na wolność z materiału, zdradzając, że jest coś nie tak. - Proszę. Jeszcze to dla pani - odzywasz się wreszcie, starając się prezentować bez zarzutów. Materiałowy woreczek ląduje na wyciągniętej dłoni twojej sąsiadki, która nie umie się oprzeć i rozsmarowuje rubinową szminkę na twoich policzkach. Jest taka wdzięczna. Prowadzi cię prosto do saloniku elegancko przystrojonego. Są wydziergane ręcznie serwetki, różnokolorowe balony. Zaraz podchodzi do gramofonu, lekko drżącą dłonią ozdobioną dwoma pierścionkami, jeden ślubny, żeby opuścić igłę. Rozlega się łagodna jazzowa melodia. Rozglądasz się pospiesznie po pomieszczeniu, aż twój wzrok nie napotyka innego gościa. - Terry to jest Hamill. Hamill to jest Terry. Ale wy się pewnie już znacie ze szkoły! Myślę, że zaraz będziemy mogli zaczynać. Nastawię nam wodę na herbatę. Ewentualnie kawę, jeśli wolicie kawę, chłopcy. Nie krępujcie się! - cała w skowronkach madame Matilda zmierza w stronę kuchni. Ty nie do końca wiesz, co ze sobą zrobić i z wątpliwością wykwitłą pod czaszką. Patrzysz na mężczyznę pytająco, odrobinę ostrożnie. Zbliżasz się do kanapy, na której siedzi. Lustrujesz go w ciszy, aż jeden z was nie postanawia zabrać głosu. Jeszcze nie siadasz. To jak? Znasz go? Twarz jakby znajoma, gdzieś wcześniej widziana. W tle Nat King Cole śpiewa Unforgettable tak lekko, że aż można pomyśleć, że bycie niezapomnianym przez kogoś wystarczy do osiągnięcia pełni szczęścia. |
Wiek : 33
Odmienność : Wskrzeszeniec
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Kelner, pisarz, zleceniobiorca
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
Siedząc na kanapie, poprawiał raz za razem mankiety koszuli, mając wrażenie, że te nie prezentują się wystarczająco dobrze. Nikt więcej nie pojawiał się u progu mieszkania, co nie zaskoczyło go. Pomyślał przez chwilę, że może to i lepiej. Towarzystwo staruszki wystarczało mu w zupełności, a poznawanie nowych osób chociaż nie stanowiło dla niego problemu, to nie był pewien czy dzisiaj jest to odpowiedni moment. Po wczorajszym dniu, w którym odbył dwa rytuały, czuł lekkie rozdrażnienie, które skrzętnie ukrywał i nie wydawało mu się, żeby madame Matilda była w stanie przekroczyć granicę za którą znajduje się inna twarz Terence’a. Nie ręczył jednak za innych, którzy mogli nie być tak zasadni w kontaktach z innymi jak kobieta. Żadna gwałtowna emocja nie wypłynęła na zewnątrz, gdy usłyszał dzwonek do drzwi. Był tylko gościem dzięki uprzejmości starej nauczycielki, dlatego zaakceptował zastany stan rzeczy i obecność kolejnego zaproszonego, jedynie w duchu mając tę egoistyczną nadzieję, że to jedyna osoba, która do nich dołączy. Nie wychylał się na siedzeniu, aby spróbować zobaczyć jeszcze w korytarzu, kim jest ów przybysz. Bycie zbyt ciekawskim traktowane było jako przywara, a nauki jego matki adopcyjnej dotyczące dobrych manier wbiły się w jego głowę na tyle trwale, że nawet teraz słyszał jej pełen zniecierpliwienia głos upominający go. Dotarł do niego męski głos, mimo że to Matilda wydawała się mówić o wiele więcej i ledwo wyłapał zdanie wypowiedziane przez niego. Jego właściciela zobaczył dopiero po chwili, stojącego w progu pomieszczenia. Zmierzył go dyskretnie spojrzeniem, oceniając jego oryginalny strój. Przez chwilę Terence nie wiedział, czy przesadził ze swoim garniturem, czy może to on nie miał wiele do wyboru i porwał się na podobne rozwiązanie. Sugestia, że mieliby się znać, nakierowuje go jednoznacznie w stronę dawnej szkoły. Zbędne zatem okazały się pytania o to, skąd tak młody człowiek zna uroczą profesorkę. — Miło poznać, Hamillu — odparł, skinając głową i obdarzając Hamilla wyuczonym, lekkim uśmiechem. Nachylił się do niego subtelnie i obniżył nieco głos, jakby miał zdradzić mu pewną tajemnicę, która miała pozostać tylko między nimi. — W zasadzie to Terence, ale większość mówi do mnie zdrobnieniem. A poza tym… — Palcem pokazał na własnym policzku w którym miejscu znajdował się ślad po szmince pozostawiony na twarzy Oatruna. Rozumiał różne upodobania, może ten będzie chciał się pochwalić przed innymi zainteresowaniem ze strony urodziwej damy, ale swojego znaku sympatii ze strony staruszki pozbył się niedługo przed przybyciem rzekomego znajomego ze szkoły. Nie wpatrywał się w niego uparcie. Zerkał raz za razem w sposób subtelny, próbując w swojej pamięci odnaleźć jego twarz. Zdawała mu się znajoma z więcej niż jednego powodu, ale mając na uwadze fakt, że gospodyni tego mieszkania była zwykłą śmiertelniczką, a on nie miał również pewności co do charakteru swojego nowego przyjaciela. Nie mógł więc bezpośrednio zapytać o to i owo, ostrożnie dobierając pytania. Zwłaszcza, gdy słyszał wciąż dźwięki krzątania się kobiety po kuchni. — A więc Patriot? — spytał, przesuwając palcami po swoich schludnie przystrzyżonych wąsach. Muzyka jazzowa nigdy nie była jego ulubioną, kojarzyła się z nie-świętej pamięci wujem Walterem i jego tubalnym głosem od którego przechodziły go ciarki, ale utwór w tle łagodzi nerwy. Napięcie z barków schodzi niemal zupełnie. — Który rocznik? Musiałeś być ulubieńcem madame na zajęciach z literatury, skoro cię zaprosiła. — W głosie Terence’a nie ma szydery, chociaż brzmi na lekko rozbawionego. Gdy słyszy kroki w korytarzu, podrywa się z miejsca i w kilku posunięciach znajduje się przy profesorce, odbierając z jej drżących rąk imbryk z herbatą. — Pomogę, to żaden kłopot — zwraca się do niej i przynosi naczynie, aby postawić je na stoliku. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
Hamill Oatrun
Jesteś z nimi w trójkę. Jesteście sami i to zdaje się pewne, że nikogo więcej nie obejmie kwiatowa woń wymieszana z mieszaniną zapachów docierających z kuchni. Jest tak klasycznie i pięknie, jak tylko może być w domu wymarzonej starszej pani. Zdaje się mieć wszystko, włącznie z potencjalnymi dolarami i wartościowymi kruszcami, pochowanymi po starych, zabytkowych komodach. Mimo to żyje skromnie i samotnie. Bycie samemu jest wystarczająco smutne. I puste. Znasz ten posmak żalu osiadający na końcu języka. Nie nazywasz wprost uczucia, jakie wepchnęło cię ostatecznie do pomieszczenia okrytego tapetą z lekko zauważalnym wzorem. Kojarzy ci się z prądami podróżującymi od ściany do ściany. W stronę sufitu? Rozważasz, idąc za starszą panią posłusznie. Nie chcesz myśleć o jedzeniu. Nie chcesz się zastanawiać nad odruchami wymiotnymi. Wywołałeś je już wcześniej niejednokrotnie, zmuszając się do spożywania wszystkiego, co podsuwano ci pod nos. Nikt cię na to nie przygotował. Nikt cię nie ostrzegł. Nikt cię nie prowadził. Błądziłeś sam. Dostrzegasz, że mężczyzna wygląda dobrze. Powodzi się mu. Tak myślisz. Dba o siebie. Dodajesz następny szczegół. Na pewno dobrze pachnie i aż się zastanawiasz, czy ty też. Wcześniej pamiętałeś o tym. Charlotte wbiła ci do głowy potrzebę dbania o tak podstawowe rzeczy i to po intensywnych treningach. "Nie zbliżaj się do mnie bez porządnego prysznica i spryskania się perfumami, które ostatnio ci wybrałam". Pomyślałeś o niej i dla odmiany jest to pierwsza fraza, pierwsza od dawna, która nie wzbudza w tobie żadnych nieprzyjemnych odczuć. Jesteś wręcz podekscytowany odkryciem, że twoja pamięć oddaje coraz więcej elementów z dawnego życia. Z życia przed przebudzeniem. Nie chcesz tego zepsuć. Potrzebujesz chwili, aż on nie odzywa się pierwszy. Jest kontaktowy - to dobrze. Nie przekracza znienacka twoich granic - jeszcze lepiej. Jest z innej ligi, ale przecież wcześniej zdarzało ci się trafiać na podobnych, będących z jego kategorii. Nie wątpisz, że jest wyżej. Obecnie nie wydaje się to być żadnym wyczynem, żeby znaleźć się wyżej od ciebie. Strój rozróżnia was wystarczająco, tak jak i wzrost. Na pewno ma więcej centymetrów w pionie. Czujesz się dziwnie, gdy zwraca się autentycznym imieniem, a nie tym, który wymyśliłeś i sam podałeś mu na tacy. Wiesz, że było to nieuniknione. Madame Matilda zdążyła cię ubiec. Napinasz się, krew zdaje się szumieć w uszach, ale posłusznie przybliżasz się, żeby usłyszeć, co ma ci do powiedzenia. Nie nastawiasz się na wejściu, że faktycznie będzie miło. - Dobrze. W takim razie... mów mi Roger. Co do twojej formy, wybierz sam, którą wolisz - zdradzasz równie szeptem, próbując zrozumieć jego gest. Potrzebuje czegoś od ciebie? Masz mu odpowiedzieć? Dotknięcie wykluczasz od razu. Nie ma w tej opcji najmniejszego sensu. - Jest czysty. Widzisz, że nie o to mu chodzi. Stuka ponownie, zerka znacząco. Dotykasz własnej twarzy, nieświadomie rozsmarowując czerwień rubinu. Nie łączysz faktów przed zajęciem miejsca na kanapie. Jedna strona należy do ciebie, druga do niego. Jest tak niezręcznie jak tylko może być na pierwszych, nieoczekiwanych spotkaniach. Oboje siedzicie upchnięci do obcej rzeczywistości, zamierzając spędzić czas ze starszą panią. Swoją motywację znasz, ale jaka jest jego? - Patriot? - powtarzasz za nim głucho, wynurzając się ze stanu otępienia. Wpędziłeś się w niego przez próbę ustalenia, gdzie znajdują się linie złączeń tapet. Zdaje ci się, że słyszysz brzęczenie muchy. Nie jest na nie za zimno? - Ach. Tak. To Patriot. Chodziłeś? W jakich latach? Słowa padają z twoich ust w momencie, kiedy odzywa się on, pytając o rocznik. Zagalopowałeś się, zbyt intensywnie patrząc na jego wąsy. Są śmieszne. Nie rozumiesz dlaczego, ale jest w nich coś, co cię bawi. Starasz się nie wyjść na szalonego lub niegrzecznego. Odwracasz wzrok, udając, że starasz się przypomnieć sobie dawne dzieje. W nozdrza uderza cię zapach kurczaka, zieleniny i jajek. Już wiesz, co na stole znajdzie się jako pierwsze. Żołądek się buntuje, więc uderzasz krótko i stanowczo w jego okolice, przywołując go do porządku. Po prostu jesteś chory. Masz problemy gastryczne i jesteś na specjalnej diecie. To nie kłamstwo, bo przy czynnym uprawianiu sportu, musiałeś o tym pamiętać. - Haha, nie sądzę. Ulubieniec to za dużo powiedziane - nie pamiętasz już jak ci szło i czy faktycznie madame doceniała twoją twórczość. Wolisz tego nie rozwijać, obawiając się, że się z tego nie wykaraskasz. Przeczuwasz, że nie da się łatwo zbyć, gdy tak postanowi. Ręce masz nadal schowane. Czajnik zaczyna gwizdać. - Już do was idę, chłopcy! Powiedźcie mi tylko, co wolicie! - głos staruszki dobiega z kuchni tak jak brzęk wyciąganych naczyń. - Kawa czy herbata?! - Herbata - głos ledwo wydobywa ci się z krtani, ale Terence przejmuje inicjatywę, przekazuje informacje dalej. Jesteś mu wdzięczny, tak jak temu, że to on się podnosi. Faktycznie jest wysoki. Właściwie to jest postawny. Widzisz to w pewności stawianych przez niego kroków. Nim znika z zasięgu wzroku, zdradzasz mu oczekiwaną informację. - 1958. Zacząłem Patriota w 1958 - odrobinę pulsuje ci głowa. Atakują cię zaczątki paranoi, wrażenie, że w jamie ustnej zbiera się krew. Bierzesz głęboki wdech i policzek przyciskasz do oparcia. Jedynie na moment. Nic się nie stanie jak sobie odpoczniesz. Ostatnia zmiana w pracy była ciężka. - Dziękuję, Terry. Jesteś prawdziwym skarbem, kochaniutki - patrzy na niego z ciepłym błyskiem w oku. Gramofon nie przestanie grać. Oboje pojawiają się na nowo w salonie. W miejscu, gdzie przez lata nazbierały się liczne relikty przeszłości. Zapach herbaty cię orzeźwia. Nie możesz się oprzeć przed oczekiwaniem na miłą niespodziankę. Chcesz poczuć choćby namiastkę smaku. - Opowiedzcie starszej pani czym się zajmujecie obecnie. Patrząc na wasze wcześniejsze wyrazy twarzy, zakładam, że dawno nie mieliście ze sobą do czynienia! - cichutko się roześmiała, odrobinę chrapliwie. Zajmuje miejsce na środku i pochyla się w stronę stolika, z zamiarem sięgnięcia po imbryk, z którego zamierza rozlać wam do filiżanek. Nie chcesz panikować, ale wiesz, że wyjaśnienie swojego obecnego życia będzie złożonym procesem. Patrzysz krótko na Terrence'a, licząc, że to on zacznie i wyznaczy właściwy kierunek. |
Wiek : 33
Odmienność : Wskrzeszeniec
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Kelner, pisarz, zleceniobiorca
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
Zapach posiłków roznosił się po mieszkaniu był naprawdę zachęcający. Staruszka musiała mieć niewiele okazji do popisania swoimi umiejętnościami kulinarnymi – utożsamiał się z nią pod tym względem, swojego ulubionego testera pod tym względem stracił przecież lata temu – zatem korzystała z tego na całego, mając do dyspozycji dwóch byłych uczniów. Zaraz po tym Terence pomyślał, że to naprawdę imponujące, by w tym wieku być na tyle sprawnym, aby tak sprawnie przygotować kolację, ale najwyraźniej pokolenie przełomu wieków było bardziej wytrzymałe niż późniejsze. Madame musiała przeżyć w życiu tyle, że reumatyzm był przy tym wszystkim błahostką niewartą zawracania sobie głowy. Forger poczuł jak ślinka napływa mu do ust, na co uśmiech na jego twarzy pogłębił się, bo tym posiłkiem będzie mógł się zadowolić w pełni, bez nieprzyjemnego napięcia, jakie czuł zawsze w domu matki. Grace była niezgorszą kucharką, ale siedzenie naprzeciw starszego brata i jego narzeczonej, która za punkt honoru obrała sobie zirytowanie go jak najbardziej, odbierało mu skutecznie apetyt. Tutaj mógł liczyć jedynie na Matildę oraz ów Hamilla. W postawie Hamilla było coś, co sprawiało, że przyglądał mu się odrobinę podejrzliwie. Drugi gość starej nauczycielki był wyraźnie spięty, jakby obawiał się czegoś. Przez chwilę zastanawiał się czy ten przypadkiem nie miał niecnych planów na tę wizytę, które zostały mu udaremnione przez obecność egzorcysty w mieszkaniu. Wygładził marynarkę niby to w lekko pedantycznym geście, tak naprawdę opuszkami upewniając się, że pentakl dalej znajduje się na swoim miejscu. Robił tak zawsze, gdy coś zdawało mu się odrobinę śliskie. Nie zamierzał wydawać pochopnych osądów, ale zbyt długo chodził po tym świecie, żeby wszystko przyjmować łatwowiernie. Nadstawiał zatem uszu, by wyłapać coś przydatnego. Nie potrafił stłumić krótkiego śmiechu, gdy usłyszał odpowiedź na swoją prezentację. Pokiwał jednak głową ze zrozumieniem, nie dopytując o szczegóły. Popatrzył jeszcze raz na rozmazaną pomadkę na jego policzku, ale dalej nie sugerował mu pozbycia się tego drobnego problemu. Zamiast tego skupia się na dalszej rozmowie. — Poszedłem do szkoły w 1957, jestem z listopada — wytłumaczył z uśmiechem naznaczonym politowaniem. Nie wiedział, skąd to rozkojarzenie, któremu zdawał się być ciągle poddany Hamill, ale w to także nie wnikał bezpośrednio. Odszedł w swoich rozważaniach od pomysłu złodzieja, który postanowił wykorzystać naiwność starszej pani żyjącej samotnie w ładnie urządzonym mieszkaniu. Trzeba było przyznać, że w swoim klasycznym pięknie przywodzącym na myśl okolice lat czterdziestych, przykuwało uwagę nawet bibelotami, których obecnie próżno byłoby szukać w nowoczesnych mieszkaniach. Wszystko to, co zostało ustawione na wierzchu, nie musiało mieć jednak tak dużej wartości, jak kosztowności, jakimi dawniej kobieta z pewnością obwieszała się chętnie. Zazwyczaj kobiety lubiły biżuterię podkreślącą ich urodę. Jego matka nosiła wyłącznie srebrne kolczyki i okazjonalnie sznur pereł, które pasowały do jej czarnych, prostych i przede wszystkim skromnych sukienek. Nauczycielka kojarzyła mu się prędzej z dłumi spódnicami w drobne groszki, które nawet w jej wieku prezentowały się dobrze. — Gdybyś nie był w jakimś stopniu ulubieńcem madame nie wydaje mi się, żeby cię nie zaprosiła. Nie bądźmy przesadnie skromni. — Wzruszył ramieniem. O patologicznej wręcz pruderii wiedział znacznie więcej niż mogłoby się komukolwiek wydawać. Wracając z imbrykiem nie spodziewał się, że otrzyma tę dość istotną informację. Zatem był zaledwie rocznik niżej od niego. Ściągnął brwi, zastanawiając się nad tym. Co prawda w szkole podstawowej jeszcze długo trzymał się na uboczu, jako zahukany nastolatek. Pomyślał o tym, że będzie musiał spytać go jeszcze o szkołę średnią, chociaż odpowiedź teoretycznie narzucała się sama. — To nic takiego, czysta przyjemność — odparł, pomagając jej poustawiać resztę zastawy, by herbaciana ceremonia mogła przebiec w odpowiedni sposób. Dawno nie pomagał nakrywać do stołu, przyzwyczajony był do samotnego życia, gdzie wystarczał mu jeden talerz, jeden kubek i jeden zestaw sztućców, jednak pewnych rzeczy się nie zapomina. — Pewnie sama pani wie, jak to bywa w dorosłym życiu — odpowiedział zaraz, przejmując inicjatywę, obracając w dłoniach filiżankę. Porcelanowa zastawa była urokliwa. Kwiaty namalowane na naczyniach w barwach czerwieni i różów przyciągały jego uwagę, gdy przyglądał się malunkom pozostawionym przez artystę, który postanowił poświęcić się sztuce czysto użytkowej. Podziwiał jego cierpliwość przy nanoszeniu na powierzchnię niewielkich płateczków. — Po szkole znajomości się urywają, trzeba trochę wysiłku, żeby utrzymać nawet najwspanialszą przyjaźń. Teraz zajmuje się pracą w szpitalu, pomagam jako pielęgniarz na oddziale ginekologiczno-położniczym. Jako instrumentariusz, ale i na salach, tam gdzie jest potrzeba. — Łyżeczką zamieszał w filiżance, by cukier roztopił się w napoju. W naturalny sposób pominął fakt pracy jako egzorcysta. Wolał, żeby staruszka nie dostała ataku serca na samą wiadomość o tym, że jej były uczeń jest satanistą i potrafi strzelać iskrami z palców. — Ojej, pielęgniarzem? Pewnie musisz być rodzynkiem wśród innych sióstr — zwróciła uwagę Matilda, machając wolną dłonią i pociągając łyk ze swojej filiżanki. Terence nie odpowiadał, przyzwyczajony był do uwag na temat jego babskiego zawodu. Wtedy spogląda jeszcze raz na Hamilla. — A ty, kochany? Czym się pochwalisz, co ciekawego ostatnio robisz? — pyta nim znów znika, by dokończyć przygotowanie ostatniego dania zanim jej goście nasycą się ciepłym naparem. |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
Hamill Oatrun
Udaremniasz sam sobie ucieczkę. Nie ma mowy wyplątać się wcześniej z przyjęcia, na które ostatecznie wpadasz. Już jesteś, przywarty do boku miękkiej kanapy, z solidną gąbką znajdującą się pod waszymi tyłami. Od posiłków potrzebujesz ratunku, nie umiejąc wyjaśnić procesu narastania jadłowstrętu. Nie masz bezpiecznej wymówki, każda to ryzyko, bo zasłonienie się chorobą będzie wymagać więcej słów. Wykreowania wystarczająco przekonującej historyjki. Nie stać cię na nią. Nie obecnie. Trzeba odczekać. Nie wychylać się niepotrzebnie. Przed przekroczeniem progu były plany. Obecnie nie masz niczego, za co możesz chwycić. Jesteś, więc wypada skorzystać. Z historii świata, z przeżyć zamkniętych w szklanych, rozemocjonowanych oczach starszej nauczycielki. Autorytetu uzyskanego za pomocą wiedzy, a nie solidnej linijki. Musisz uspokoić paranoiczne lęki, poczucie, że z kątów i za szybami jesteś obserwowany. Nieprzyjazne spojrzenia, szum wydobywający się z przeklętych ust. Nie potrafisz zaznać w pełni spokoju po powrocie. Byleby madame Matilda czy Terence nie usłyszeli, nie zorientowali się, że w twoim życiu jest autentyczny syf, idący za tobą krok w krok. Nie chcesz ich w to mieszać. Nie powinni być narażeni, ale musisz udawać, że wszystko gra. Dla bezpieczeństwa zebranych, mogących zapłacić za twoje błędy. Sięgasz po znajome odruchy, wyćwiczone za młodu, kiedy jeszcze deski teatru nie kojarzyły się ze stratą i złamanym uśmiechem. Roger bywa niezręczny, ale to dobry chłopak. Jest kulturalny, a wpadki naprawia wiedzą o literaturze i aktywnym słuchaniem. Potrafi słuchać jak nikt inny. Potrzebujesz dłuższej chwili, żeby się rozluźnić, uwierzyć zapachowi herbaty, obiecujący ci skupienie i ponadprzeciętne wrażenia. Wzrok drugiego mężczyzny odwzajemniasz po dłuższej chwili. Usta rozciągasz, jak gdyby nigdy nic, w nieśmiały, drobny uśmiech. Niech widzi. Niech przestanie szykować się do skoku. Ludzie się uśmiechają. Roger też to robi, ale zdarza się, że jest w tym nieporadny. Nie tak wyćwiczony i przekonujący jak Lucas, kelner, wymęczony po pracy. Co z Hamillem? Hamill pozostaje w nicości. Próbuje zebrać do kupy własne roztrzaskane wspomnienia, mogące mu pomóc wrócić do normy. Jest zmuszony, żeby się ukrywać. Nerwowość również nie jest niczym złym. Naturalny efekt, pozostałość po odczuwanej niepewności, potrzebie oswojenia się z nowymi warunkami. Wszystko, każdą drobnostkę, tłumaczysz powoli w głowie. Szelest sukienki kobiety jest głośny. Zdaje się głośniejszy od muzyki, tak jak krótko obcięte paznokcie Terrence'a zahaczające o guziki. Nazywasz go pełnym imieniem, bo zdrobnienie to za dużo. Autentycznie się nie znacie, nie pamiętasz go dokładnie. W odmętach głowy zgubiłeś dużo więcej. Są jedynie niewielkie przebłyski. Pamiątkowe nagrody, gonitwa za minionymi prymusami - ty prymusem nie byłeś. Oddychasz, przypominasz sobie przydatne ćwiczenie, mające poradzić sobie z odczuwanym dyskomfortem. Jazz grzebie rozterki, wzmacnia taneczny nastrój. Musisz tylko uwierzyć, że i na ciebie zadziała. - Och, to odrobinę wcześniej ode mnie. Wybacz - krótko, nie rozwijasz się przesadnie. Nie jesteś dobrym mówcą ani nie potrafisz układać z wypowiadanych słów ujmujących opowiadań. On pasuje do wystroju, ty niekoniecznie. Znowu. Znowu o tym myślisz. Bez bluzy byłoby lepiej, ale wolisz nie ryzykować. Nie lubisz zimna. Nie chcesz również zgrzytać zębami w tak cennym dla madame Matildy dniu. Wędrujesz sam wzrokiem po najbliższym otoczeniu. Dostrzegasz wystawną popielniczkę, madame pali? Paliła?, lśniącego żółwia, porcelanową małą laleczkę. Na niej skupiasz się najdłużej. Lekki uszczerbek, tak po prawej. Niczego nachalnego. Nie jesteś znawcą, żeby stwierdzać faktyczną wartość. Każdy drobiazg zdaje się być przyjemną pierdółką o sentymentalnym znaczeniu. Liczysz, że rozmowa się rozkręci i nie będziesz zmuszony tańczyć. Jesteś w tym kiepski, kroki stawiasz w ramach improwizacji i po przyjrzeniu się innym wirującym na parkiecie parom. Tak było z Charlotte i z... czujesz nagłe silną migrenę. Coś cię powstrzymuje. Dostajesz wyraźny znak. Przestań. - To nie skromność. Prędzej nieświadomość - nie dodajesz, że masz problemy z pamięcią i posiadasz luki do wypełnienia. Zanurzasz na moment palce we włosach, rosnących tuż przy karku. Ratuje was nauczycielka. Tak początkowo sądzisz nim nie zmieniasz szybko zdania. Szlag. - Tak pięknie poustawiane! Mój mąż, Tom, również się tym zajmował - zdradza z pogodnym uśmiechem, zaraz nucąc Strangers In The Night Franka Sinatry. Poduszki i narzuta kołyszą się wraz z nią. - Och chłopcy! Tak kocham Sinatrę, piękno jego tekstów! To, z jakim wyczuciem zostały dla niego stworzone! Tak łatwo wpadają w ucho. Chwytasz za filiżankę ostrożnie, wedle zasad, jakie za życia wpoiła ci matka. Wsłuchujesz się w tembr głosu Terrence'a, licząc, że zdarzy się coś nieoczekiwanego. Coś, co odciągnie od ciebie uwagę. Pielęgniarz? Oddział ginekologiczno-położniczy? Powstrzymujesz kaszlnięcie, ale jest za późno. Gorący napój trafia nie tam, gdzie powinien. Twój przełyk zdaje się topić, łzy dochodzą do oczu, o ile są to wciąż łzy. Trwa symfonia kaszlu, wymagająca natychmiastowego zakończenia. Nie umiesz tego wyjaśnić. Posyłasz im krótkie przepraszające spojrzenie, wargami lekko poruszając w ramach grzecznościowej formułki. Zaraz wbijasz brązowe ślepia w pobliski malunek zamknięty w ramce. Przedstawia maleńką łódkę, samotnie kołyszącą się na potężnej fali w słoneczny dzień. Za oknem pewnie przestało być już tak słonecznie. To w końcu zima. Luty. Przysługujesz się ich rozmowie, aż madame Matilda nie przypomina sobie o twoim istnieniu. No tak. Też jesteś gościem. Pewnie zależy jej, byś nie czuł się pominięty. - Niestety, nie robię niczego tak ciekawego jak Terence - zwracasz się w ułożony sposób do starszej pani, wzrokiem na moment idąc do pana pielęgniarza. Szlag. Nie wiesz, co powiedzieć. Nie chcesz też się gapić. Jest wystarczająco dziwnie. I niezręcznie. Sam jesteś niezręczny na tej kanapie, na której nagle jest za mało miejsca. Wydawała się wcześniej taka obszerna, mogąca spokojnie pomieścić razem pięć osób. - Przyjmuję różne zlecenia. Związane z organizacją zabaw. Najczęściej dla dzieci. Przygotowuję sobie specjalny makijaż, działam wedle przygotowanego szkicu scenariusza i takie tam. Ponownie przywierasz wargami do filiżanki i zanim się oglądasz posyłasz ukrytą, zdesperowaną prośbę do Terence'a. Niewerbalną. Nie lubisz o sobie mówić. Nie robisz tego umiejętnie. Na pewno nie jako Roger. Ratunkiem okazuje się danie, które madame idzie przygotować, wyraźnie się zachwycając i jednym i drugim. - Powiedz, że lubisz tańczyć i jeść, Terence - wyskakujesz z tym nagle, licząc, że twój głos brzmi wystarczająco żartobliwie i dobrze się wpasowuje do piosenki Louisa Armstronga. Odrobinę się przesuwasz w jego stronę, żeby cię lepiej słyszał. Zniżasz ton. - Bo ja, szczerze powiedziawszy, jestem dobry jedynie w piciu herbaty i w słuchaniu, a wydaje mi się, że madame Matilda liczy na coś więcej. Z naszej strony. A ty chyba wiesz, co robić i mówić. |
Wiek : 33
Odmienność : Wskrzeszeniec
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Kelner, pisarz, zleceniobiorca
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
Zaskakująco łatwo przychodziło mu odnajdywanie się nawet w tych najbardziej nieprzystających warunkach. Chociaż mankiety dalej wydają się nie układać tak jak powinny (może powinien użyć tych spinek, które dostał na dwudzieste urodziny od pani Venoir?), szerokie barki rozluźniają się, a Terence plecami przylega do oparcia kanapy. Nie rozsiadł się całkowicie, przygotowany na to, że kolejne talerze również przyniesie. Nie chciał dodatkowo obciążać kobiety – to był jej dzień, niech się nim cieszy w pełni. Przyzwyczajony był do przybierania różnych póz, a ta należała do jednej z jego ulubionych, gdy ubrany w garnitur może czarować uśmiechem i popisywać się erudycją. Dlatego czuje się coraz swobodniej, jest w odpowiednim miejscu i może ratować z opałów dawnego znajomego ze szkoły. — Pełna racja. Moja matka jest większą fanką Deana Martina, ale winyli Sinatry miała pod dostatkiem — podłapał temat muzyczny momentalnie, kiwając entuzjastycznie głową. Neutralne stwierdzenia na temat jego matki miał opanowane do perfekcji, choć wewnętrznie czuje jak gnije za każdym wymuszonym pochlebstwem. Nauczył się już dawno temu, że prawda jest bardzo nieopłacalna. Ludzie nie chcą znać prawdy, bo ta bywa wyjątkowo nieurodzina i niemożliwa do przypudrowania, nieważne jak mocno się próbuje. W tym przypadku nie wypada mówić, co się myśli w rzeczywistości. Ładni i ułożeni chłopcy zawsze chwalą swoje matki, kochają i dbają o nie. Terence Forger bezwiednie został do tego grona zaliczony, korzystając z dobrodziejstw podobnej opinii i konformistycznie nie chciał z nich rezygnować, dlatego i tym razem ugryzł się w język. Słowa, które znalazły ujście były czymś spodziewanym z jego strony. Czymś, co pasowało do ogólnego obrazu, jaki malował się przed oczami Matildy i Hamilla. — Tak samo zresztą Peggy Lee. Być może sam słucham na co dzień innego gatunku muzyki, ale miłość do jazzu wyniosłem z domu i przejąłem od mamy. — Nieprzyjemne uczucie rozlało się po całym ciele, gdy wspomnienia wracają – te, które powinny zostać dawno zakopane, ale Lilith obdarzyła go zbyt dobrą pamięcią. Przekleństwem wyraźności kształtów, nie zamazywalności nawet po wielu latach. Po cichu uznał, że Hamill jest zbyt skromny. Albo coś ukrywa. Nie szukał dłużej pentaklu w nerwowym geście, nie wyczekiwał ruchów, które mogłyby wskazywać na nieczyste intencje. Za tą niepewnością i zmieszaniem kryje się coś innego, nagle ta myśl przemknęła przez jego głowę, ale nie przywiązywał się do niej. Intuicja bywa zwodnicza, ale dalej jest uważny i czujny. Dlatego widzi więcej niż madame, która zauroczona dwójką mężczyzn przed sobą zajmuje się tylko i wyłącznie rozmową oraz zabawianiem ich. Tymczasem im dłużej Terence spogląda na swojego sąsiada z kanapy, tym mocniejsze staje się jego wrażenie, że spotkali się już kiedyś. Nie tylko na szkolnym korytarzu, być może gdzieś jeszcze, gdzie miał okazję wbić w głowę lepiej obraz jego twarzy. Zmarszczył na sekundę brwi, gdy usiłuje sobie przypomnieć okoliczności, ale te nie chcą do niego przyjść. Jeszcze. Madame znika na tę krótką chwilę. Nawet z odległości słyszą jednak jej słowa, gdy opowiada o pysznościach, jakie zaraz dla nich przyniesie. Forger na chwilę skupił się na stojącym zegarze z wahadłem – piękny relikt, bardzo podobny stał w salonie domu w North Hoatlilip. Głośny mechanizm słyszalny był w całym domu, zwłaszcza nocami, gdy wszyscy spali. Z tego zamyślenia wyrywa go dopiero głos towarzysza, gdy zwraca twarz w jego stronę i ocenia go wzrokiem, przypatrując się jego mimice. — Nie wiem, Roger, czy popis moich umiejętności tanecznych to coś, co chciałbyś ujrzeć — zwrócił się do Hamilla z powątpiewaniem naznaczonym wstrzymywanym chichotem. Tańczyć umiał na tyle, aby nie podeptać palców u stóp prowadzonej przez siebie partnerki, ale nigdy nie nazwałby się mistrzem. Ostatni raz kołysał się do muzyki dekadę temu na środku niewielkiego salonu w swoim mieszkaniu do “Waterloo” obejmowany w pasie przez ukochanego mężczyznę. W barach w Portland i w Lewiston nie tańczy tak chętnie, zajmuje miejsce przy kontuarze i pali, oczekując na jakiś mały cud i towarzystwo, palcami uderzając w blat do rytmu, gdy słyszy Hall & Oates. — Kwestia przyzwyczajenia. Postaram się zrobić, co będę tylko mógł, a ty bądź jak najbardziej zaangażowanym słuchaczem — dodał żartobliwie. Znów podniósł się, kiedy słyszy pierwsze kroki w stronę saloniku. Przechwycił stosik trzech talerzy i sztućców, które następnie rozkłada na stole, znajdując odpowiednie miejsce dla każdego naczynia. Sprawnie układa je, ale zanim zdołał przemierzyć kolejne długości mieszkania, staruszka pojawiła się z półmiskiem. Bez zaglądania do środka rozpoznał dobrze ten zapach – zapiekanka z kurczakiem i brokułami. Dawniej robił ją wielokrotnie sam, teraz naczynie żaroodporne kurzy się w tej zapomnianej szafce, której nie otwiera już od dawna. Pomaga w stworzeniu odpowiedniego miejsca, później siadając na swoim miejscu i nakładając najpierw kobiecie, potem sobie danie. Zerknął tylko na Hamilla i zrozumiał bez słów – nie nakładaj. Dlatego tego nie zrobił. — Wygląda cudownie, madame — pochwalił na głos posiłek nim jeszcze siegnął po pierwszy kęs. Dopiero po chwili dostrzegł zasmucenie wykrzywiające wargi dawnej nauczycielki. Zatrzymał się na chwilę, ale nie zadawał zbędnych pytań. Wiedział, że za chwilę sama coś powie. Nie musi jej zachęcać. — Widzicie, tak się cieszę, że do mnie przyszliście. Starsza kobieta nie ma na co już liczyć od życia, gdy nawet własne dzieci zapominają o matce. — Ciężkie westchnienie wydobywa się spomiędzy ust pokrytych karmazynową czerwienią, a w jasnych oczach rozbłysnął smutek. Terence nie powiedział nic, spojrzał na nią z nieudawanym współczuciem i pomyślał, że nie sprawia wrażenia osoby, która na to zasłużyła – na samotność, pozostawienie w tej niewielkiej kamienicy i skazanie na towarzystwo porcelanowych bibelotów i dwóch trzydziestolatków. — Dlatego tak się cieszę, Terry, że dobrze mówisz o swojej matce. To rzadkość. Młodzi ludzie, tak ułożeni jak wy, powinniście stanowić przykład — powiedziała z pewnością, zmagając się z , kiwając głową. Forger nie jest co do tego przekonany. Czy każdy powinien nauczyć się tak zgrabnego żonglowania maskami? Szukać pocieszenia i zajęcia umysłu na takie sposoby jak on? Nie zostało mu nic innego jak przytaknąć, a kwaśne stwierdzenia pozostawić dla siebie. Cieszył się, że zdecydował się tutaj przyjść. Sprawił jej większą radość niż początkowo przypuszczał. — Chłopcy, chłopcy… Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym, dobrze? Macie już jakieś narzeczone? Tacy przystojni, z pewnością macie powodzenie u kobiet! |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
Hamill Oatrun
Nie tak, kompletnie nie tak. Powietrze staje się duszące, a nie elektryzująco lekkie jak mgiełka osiadająca na ciele. W środku dręczą cię nieskończone możliwości, pragnienia chcące być zawarte w opowieściach. Wartych sczytania. Ułożonych kolumnami, sensownie, w zrozumiałe potrzeby. To takie, z którymi czytelnik potrafi się utożsamić. Te, co wywołują palpitację serca, nerwowe poruszanie się papierosa między palcami - jak dwustronna huśtawka, z której spada jedno z dzieci, zamarły krzyk na martwych ustach. Uderzenie siekiery, związanie sznurem korali, zakneblowanie eleganckim krawatem... Nie tak. Kompletnie nie tak. Z pewnością nie dzisiaj i nie teraz. Powieki z ulgą się zaciskają. Poezja potrzebuje dojrzenia w twym ponurym wnętrzu. Wsparcia wyraźniejszego niż łopatki wbijające się w gąbkę. Wonie łączące się w jedną symfonię drażnią ci nozdrza. Tak naprawdę toniesz. Jesteś za burtą statku z malowniczego obrazka. Fale tobą kołyszą. Cichym Rogerem, marzącym o braku reflektorów, rzucających na niego światło. To nie teatr. Szept formułuje konsekwentnie jedno znaczące stwierdzenie. To nie teatr i nie musisz się starać tak mocno. Nie twoje miejsce. - Och, wspaniale, wprost cudownie. Dean Martin jest taki ułożony. Bardzo elegancki mężczyzna! Jego głosem też mogę was uraczyć i - krótki, wręcz psotny chichot, opuścił wargi starszej pani - myślę, że to zrobię. Za sekundkę. Ale może najpierw coś zjemy, hm? Jazz działa za wolno. Odczuwasz rosnące napięcie i zniecierpliwienie, które spychasz na samo dno, w okolice żołądka. Liczysz, że herbata wystarczy. Czy to moment na zmianę tematu? Rozbrzmiewa następna melodia. Nie pierwsza, nie ostatnia. Gramofon daje z siebie wszystko. Może to ta Peggy Lee. Ta, o której wspomina Terence, a na której absolutnie się nie znasz. Bo to jazz, a jazz nie jest w sferze twojej wiedzy. Słyszysz lekki, przeciągający sylaby głos. Tym razem kobieta. Peggy czy nie Peggy? - Ach tak, kochana Peggy, choć przyznam się, że skradła mnie Billie Holiday kompletnie i od tamtej pory żadna kobieta nie brzmi już tak dobrze jak ona - zdradza jeszcze ożywiona rozmową. Jeden z jej ukochanych tematów. Błysk w oczach mówi sam za siebie. Bluza ukrywa kawową koszulę skutecznie, jak i wszelkie potencjalne objawy, że i owszem, może jest z tobą coś nie tak, że coś faktycznie ukrywasz. Myślisz o żołądku, próbując zrozumieć jego obecne działanie. Zjesz? Nie zjesz? Wytrzymasz? Wciągasz na moment brzuch, wcale nie czekając na twory madame, pragnącej ich ugościć najlepiej jak może. Odwzajemniasz od niechcenia wzrok, ale nie patrzysz natarczywie. Grasz na zwłokę. Im oboje mniej o sobie wiecie, tym mniejsze ryzyko, że zostaniesz namierzony. Dreszcz przebiega nieprzyjemnie po kręgosłupie na wspomnienie wędrującej w ślad za tobą sylwetki. Co, jeśli zacznie zaglądać przez okna? Roger nie ułatwia zadania. Unosisz w drobnym geście uprzejmości kącik ust. Nie może być za późno na poprawienie pierwszego wrażenia. Otaczają ich starocie. Tykanie wżyna się w czaszkę. Pamiętasz skądś tykanie. Niekoniecznie tego zegara... innego. Dawno temu. Dawno, dawno... Łagodniejesz jak tylko Roger może złagodnieć w ten niepozorny, delikatny sposób. Sporo ułatwia chłopięcy urok i twoje ciemne oczy, wpatrujące się w niego z oczekiwaniem. Jedno słowo, jedno zdanie, jedno życzenie. Cała niezręczność może pójść w niepamięć. - Nie mów tak, bo będziemy zgubieni - pozwalasz sobie na frywolną nutę, w ramach reakcji na postępujące rozluźnienie. Taniec kojarzy ci się z kołysaniem dziewcząt po meczach i przyjęciach. Sporadycznie w pubach, na grupowych potańcówkach, na które zaciągała cię Charlotte. Przypominają ci się dziewczęce piersi uporczywie przyciskane do twojej klatki piersiowej, ręce zwodniczo oplatające szyję. Wargi opierające się o płatek ucha, w ramach niewypowiedzianej obietnicy. Nie pamiętasz nazw pubów i barów. Zmieszają się one w jedno, pstrokate wspomnienie. To tam spotyka się dym papierosowy z gazowanym deszczem napoi wyskokowych. Sanford, York, Orono, Lisbon… to cała rzesza tabliczek do zapomnienia. Ale jakże miałbyś nie wspomnieć Portland? Rich girl manewruje między wami. Od jednego do drugiego ciała, zakrada się w pobliże madame, krzątającej się w kuchni. - Dla mnie brzmi to jak świetny plan - przyznajesz szczerze, z niejaką ulgą. Bo właśnie o to chodziło. Nie spieszysz się, nie gonisz do pomocy. Ciało jest jak rozstrojony mechanizm, potrzebujący na nowo nakręcenia. Patrzysz, bo mógłbyś stworzyć jedynie opłakane straty. Kobieta jest uprzejma, ale ty wiesz, że te zastawy są cenne. Wiekowe. Jako kelner dostrzegasz, że nie mają na wspólnego z tym, w czym podajesz zamówienia. Dania parują. Gorące, gotowe do skosztowania. Za życia nie miałbyś oporu. Teraz skręt żołądka stoi na przeszkodzie. Oboje dobrze rozumiecie swoje spojrzenia. Instynktownie. Żadne brokuły i makarony. Góra przekąski. Spisuje się na medal. Z miejsca mógłbyś mu wręczyć John Bunn Award. Wargi drżą kobiecie. Nie jest dobrze. Nie tak jak powinno. Zanim cokolwiek powie, przysiadasz się. Przybliżasz w okolice Terence'a. Krótkie szturchnięcie pod stołem. Podziękowanie. - Czasem zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Co mogłam zrobić lepiej? Jak temu zaradzić? - przybicie zagląda przez zmęczone oczy. Powieki naznaczone czasem zdają się cięższe niż zawsze. Kryształ kieliszków lśni w sztucznym świetle. Nie zdążyłeś się zorientować, kiedy to nastąpiło. Wpatrujesz się w nią, jakby chcąc ugasić własne myśli i wątpliwości. Wspominasz w głowie matkę. Czy byłaby szczęśliwa, wiedząc, że od dawna nie rozmawiałeś z Ellerym? Nie, żebyś nie chciał. Zwyczajnie zostało ci utrudnione. Matka. Temat zataczający koło wokół stołu. Sięgasz po przekąskę. Cokolwiek, co nie jest gorące i lepkie. Wgryzasz się. Przykład? Ty? Absolutnie nie. Milczysz, oddając dowodzenie drugiemu mężczyźnie. Ponownie rozbrzmiewa Sinatra. Widzisz jak twarz Terence'a odrobinę się zmienia. Parę sekund. To istna żonglerka. - Someday, when I'm awfully low - zaczyna wraz z tobą Frank. - Na miłość warto poczekać. - When the world is cold - zmuszasz się do przełknięcia śliny z resztkami czegoś chrupkiego. - Więc nie. Nie mam nikogo. - I will feel a glow just thinking of you - posyłasz przelotne spojrzenie Terence'owi. - Powinna pani zatańczyć. W końcu to pani urodziny. Z Terencem. Jego stopa sama rwie się do tańca. -.Naprawdę, Terence? Czy to nie będzie za dużo? - porozumiewawczo szturchasz kolanem jego. Niech się zgodzi. Tylko to się liczy. Niech nie zawiedzie. - And the way you look tonight. |
Wiek : 33
Odmienność : Wskrzeszeniec
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Kelner, pisarz, zleceniobiorca
Terence Forger
ANATOMICZNA : 20
NATURY : 1
ODPYCHANIA : 9
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 166
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 9
TALENTY : 10
Pytanie madame wywołało u niego momentalnie uśmiech, którym próbował zamaskować wybuch śmiechu. Czy ma powodzenie u kobiet? Całkiem możliwe, ciężko mu przecież ignorować znaczące spojrzenia ze strony niektórych pielęgniarek, gdy zaczynał z nimi rozmowę. Wiedział, że podoba się ludziom i przyciąga ich wzrok; umiał to wykorzystać na różne sposoby. Nienachalnie, powoli dążąc do celu. Bycie natarczywym często kojarzy się z interesownością; trzeba wiedzieć jak umiejętnie być oportunistą. Do tego jednak się to sprowadzało. Prawdziwe angażującymi go relacjami nie mógł się pochwalić przy madame Matildzie. Te musiały pozostać w oczach większości przyjacielskie, braterskie dla bezpieczeństwa obu stron lub skazane zostały na trwanie w cieniu. — Również nikogo nie mam, ale chciałbym. Może kiedyś, teraz nie miałbym wystarczająco czasu dla drugiej osoby — rzuca pierwszą lepszą wymówką, która ma szansę zabrzmieć przekonywująco. Praca w szpitalu zajmowała czas, a dyrektor zawsze powtarzał, że skoro wybrali tę ciężką służbę, musieli być przygotowani na poświęcenia. W przypadku magicyny to poświęcenie nie obejmowało wyłącznie godzin spędzonych na dyżurach, ale również własnego zdrowia. Nałożył sobie odrobinę z przygotowanych dań i stwierdza z zadowoleniem, że mimo pewnych braków jeśli chodzi o przyprawy, jest to po prostu smaczne. Uśmiechnął się szeroko do staruszki, z dużą dozą wdzięczności. Nie musiała go zapraszać. Nie musiała zapraszać też Hamilla, który dalej siedzi obok niego i głównie milczy. Tak jak go prosił – pozuje na zaangażowanego słuchacza, a za Forgerem chodzi dalej ta jedna myśl. Zna go skądś, ale dalej nie potrafi określić skąd. Przelotnie zerknął na niego, gdy kobieta wspomina o dzieciach, ale to na nim spoczywa konieczność powiedzenia czegoś więcej. Tak to uzgodnili. — Myślę, że czasami nie doceniamy tego, co inni dla nas zrobili — powiedział łagodnie Terence. Nie powinno mu być jej żal bardziej niż wypadało. Dlaczego miałoby? Nie znał jej praktycznie, była tylko przyjazną staruszką zaczepiającą go na ulicy. Dawną nauczycielką, pamiętającą go jakimś cudem, chociaż od wielu lat nie przypominał małego Terry’ego z pierwszej ławki. Lekko zahukanego, ciągle w długim rękawie, byle brzydkie sińce na przedramionach nie ujrzały światła dziennego. Jednak nie potrafi być całkowicie obojętny. Nawet największy kpinkarz ma jakieś pokłady współczucia. — Ale wierzę, że będzie dobrze. Zadzwonią, przeproszą. Poczucie winy nie da im spokoju. Chciał wierzyć, że madame Matilda była dobrą matką. Muszą istnieć dobre matki na tym świecie, może jest ich więcej niż tych złych. Przypomina sobie Sarę Venoir, która mogłaby wyklnąć własne dziecko za obrzydlistwo, zamiast tego przyjęła swojego prawie-zięcia jako prawie-syna. Próbował w pamięci odszukać inne przykłady, ale jest mu ciężko. Statystyczna szansa na to, że starsza kobieta przed nimi nie zasłużyła na to rośnie; w całym Hellridge nie może być tylko jedna osoba, która rozumie na czym polega miłość wobec dziecka. Nie na skazywaniu go na większe cierpienie, ale byciu pomocą. Jego noga sama rwie się do tańca kwituje krótkim śmiechem. Stopą uderza rytmicznie w klepki podłogi, gdy jazz kołysie go lekko, ale nie jest wciąż przekonany do tego czy powinien. Kocha muzykę, ale do The Smiths ciężko tańczyć inaczej niż poprzez zarzucanie ciałem we wszystkie strony przy jednoczesnej próbie utrzymania butelki piwa w dłoni i nie rozlania alkoholu na każdego uczestnika tego przedstawienia. To nie przejdzie z Peggy Lee w tle ani z Sinatrą, każdą piosenkę zmieniającego w występ aktorski. Obiecał? Obiecał. Dlatego w końcu wstaje z miejsca, obchodzi wokół stolik i staje przed nią, kłaniając lekko. Madame chichocze i macha w jego stronę dłonią. Idzie dobrze. — Madame pozwoli może ze mną — przemówił uprzejmie do solenizantki. To był jej dzień, dlatego należało go uczcić we właściwy sposób. Wyciągnął dłoń w jej stronę, zachęcając by ujęła ją. Zacisnął palce na pomarszczonej skórze przypominającej w dotyku wymięty z całej siły papier. Czy będzie umiał zrobić to jak należy? Pomógł jej wstać i ułożył dłoń w jej talii. Delikatnie, gestem pełnym szacunku. Była dużo niższa, ale sięga do jego barku, rozpromieniona jak nastolatka, którą wreszcie na potańcówce zaproszono do tańca, po tym jak kilka piosenek ustała pod drabinkami sali gimnastycznej. Utwór zmienia się, tym razem nie rozpoznaje go, ale to nie istotne. Przy pierwszych nutach stał, wsłuchując się w rytm jaki zostanie nadany przez orkiestrę, aż słyszy ciemny, głęboki głos. I say I'll move the mountains. Leniwie poruszał się, kołysał ze staruszką, prowadząc ją w tańcu. Z czasem przestawał już zwracać uwagę na to, by taniec był staranny. Stał się spontaniczny, sam dopasowując się w odpowiedni sposób do rytmu. Jego humor tak samo się poprawił, już dawno z nikim nie tańczył. Przy kolejnym obrocie spogląda na Hamilla, a mając lepszy ogląda na jego sylwetkę usadzoną na kanapie w saloniku klaruje się w jego głowie myśl, skąd może pamiętać jego osobę. Zdezorientowanie to najlepsze słowo jakim można było opisać jego uczucia, bo czy to naprawdę byłby on? Nie dał tego po sobie poznać. Zachował spokój, to tylko jego przypuszczenia. Nie było teraz na to czasu. Terry z tematu na ten moment |
Wiek : 34
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : eaglecrest, saint fall
Zawód : egzorcysta / pielęgniarz
Hamill Oatrun
Temat kobiet pozostawiasz za sobą błyskawicznie. Wywołuje on mimowolną migrenę. Dobrze znane ci przebłyski przeszłości, nie tak dalekiej, podczas której było ci dane uciekać od towarzystwa jednej do drugiej. Nie masz przygotowanych anegdotek, mogących znienacka wyskoczyć z kieszeni, ku uciesze obserwujących. Nie, po zmartwychwstaniu starasz się mniej. Migreny towarzyszące ci przy próbach przypomnienia ważniejszych elementów poprzedniego życia, są na tyle uciążliwe, że nie próbujesz błyszczeć jak dawniej. Kto to miałby być? Madame Matilda? Terence, przykładny były uczeń, z osiągnięciami na karku? Zazdrość nie osiada ci na języku. Prędzej nostalgia. Odrobinę tęsknota za rzeczami utraconymi. Sukcesami, stanowiącymi motor napędowy twoich ówczesnych działań. Kłamstwo złącza się z fikcją literacką, którą sprzedajesz na bieżąco. Im dłużej trwa, tym lepszy się stajesz. Literatura, nastawione uszy, do roztrząsania elementów, zasłyszanych wymian zdań. Nie będziesz prezentować się równie drogocennie, co żółw, znajdujący się na szafce po lewej. Chcesz się rozpisać. Rozpędzić jak palce zawodowca, stukające z natchnieniem w klawisze maszyny. Być energią zawartą w koniuszku języka, stykającego się z rozrzewnieniem z płytkami zębów. Czuć to, co nie było ci dane czuć od dawna. Autentycznej przyjemności. Ile można być zagubionym chłopcem w świecie dorosłych? Kiwasz krótką głową na 'może kiedyś', a pocieszająco klepiesz w ramię, jedynie raz, przy 'wystarczająco czasu'. Przyjaciele i rodzina są zajmujący, a co dopiero drugie połówki. Skąd to znasz. Jest w nim coś nie do końca szczerego, ale ignorujesz odczucie. Za to madame? Ona rozumie. Ciebie i jego. Patrzy poruszona, sięga po wasze dłonie i ściska. Twoja wciąż w rękawiczce. - Może jestem jedynie starszą nauczycielką, ale chcę byście pamiętali chłopcy, że jestem tu dla was. Dużo dla mnie znaczy, że dzisiaj przyszliście. Naprawdę - i wierzysz w to. Naprawdę wierzysz, bo, dlaczego nie? Dlaczego nie może być odmiany? Równocześnie się obawiasz, że cię przejrzała. Twoją samotność. Czy z Terencem jest tak samo? Zerkasz z ukosa. Nie, nie wydaje ci się to możliwe. Delikatny sceptycyzm zatruwa ci widzenie. Śmierć zatruwa ci za to jedzenie. Pamiętasz jak kurczak sprawiał ci przyjemność. Tak samo zapiekanki i ser. Rozrastający się lęk, obdziera cię z przyjemności kontaktu. Mogłeś wcześniej lepiej się przygotować. Zadbać o dłonie, żeby móc je zaprezentować. Tak samo mogłeś uczynić z żołądkiem. Nie ma na to żadnych uroków? Rytuałów? Jesteś podejrzany. Masz przekonanie o tym. W najlepszym przypadku, uznają cię za chorego. W najgorszym, że jesteś zaburzony psychicznie. Przetrzymujesz spojrzenie Terence'a. Kolejny raz. Nie liczysz który. Następna jest Matilda. - Nie jest ci gorąco w tych rękawiczkach, Hamillu? -Dłonie są w fatalnym stanie. Poplamiłem je czymś ciężkim do zmycia. Wolałbym nie pokazywać jak to wygląda - przyznajesz, kąciki warg z zakłopotaniem unosząc ku górze. Palce zanurzasz we włosach. Starsza kobieta wierzy i zaczyna opowieść o domowych sposobach, żeby się pozbyć uporczywych przebarwień. Tory rozmowy są ponownie zmienione. Pełna uwaga trafia do Terence'a i rozważań o potomstwie. Ponownie majaczy ci w myślach matka, więc dłużej nie czekając, nakładasz odrobinę pierwszego, lepszego półmiska. Okazuje się, że to jakaś sałatka. Nie powinno się więc zakończyć spotkanie horrendum. Rozmowa poszła dalej, a ty skupiłeś się na przełykaniu każdego, dokładnie zmiażdżonego siekaczami kęsa. Nie chcesz wspominać reakcji Williamsonów na siebie, ani późniejszych rewelacji. Z kimś jeszcze innym. Z kimś, kto wywoływał właśnie nieprzyjemne pulsowanie szyi. Taniec się rozpoczyna. Oboje dają się ponieść muzyce, kiedy spożywasz jedzenie i czujesz nieprzyjemne, ostrzegawcze skurcze i minieksplozje ciepła. Patrzysz za ich rozmazującymi się sylwetkami i chwytasz za zwinięty element bluzy. Ulec? Nie ulec? Terence poświęca się jak może, a ty mu na to pozwalasz. Pospiesznie próbujesz zalać czynione sobie wyrzuty wodą. Nic. - Mam nadzieję, że nie depczę cię za mocno, Terence? - pyta zarumieniona staruszka z nutą niepokoju. Podnosisz się z krzesła jak tylko Crazy he calls me przepada. Atmosfera się zmienia, wraz z pierwszymi nutami piosenki wykonywanej przez Patsy Cline. Pozostajecie w tematyce szaleństwa. Ściągasz bluzę, pozostając w kawowej koszuli. Jesteś na tyle roztargniony, że nie poprawiasz kołnierza. Rozlegają się brawa. Madame jest zachwycona. Zawsze dbałeś o sylwetkę, więc nie jest to nic dziwnego, kiedy przyciąga uwagę. Rękawiczki pozostają. Crazy, I'm crazy for feeling so lonely I'm crazy, crazy for feeling so blue - Mogę prosić do tańca? - swoją dłoń oferujesz nie tylko nauczycielce. Nie, oferujesz ją również pielęgniarzowi. Kącik warg ci drga, ale jesteś w tym poważny. To te 90. urodziny działają na człowieka. I tak szaleństwo trwa i trwa, aż gardło zaczyna dawać się we znaki, gramofon zacina częściej niż powinien, alkohol rozpieszcza podniebienia, a za oknem robi się całkowicie ciemno. Oboje opuszczacie madame Matildę w podobnym czasie, lecz zmierzając w kompletnie różnych kierunkach. Z krótkim pożegnaniem, bez obietnic i grzecznościowych formułek. Jesteś nieziemsko zmęczony i pierwszą rzecz, zaraz po umyciu i obrzydliwych wymiocinach, jest odnalezienie ulgi pod kołdrą. Zasypiasz momentalnie przy powtórkach meczów Atlanta Braves. Na dzisiaj wystarczy wrażeń. Baseball z całą pewnością nie pozwoli na zachowanie trzeźwości twojego umysłu. Zresztą, nic i nikt tego nie dokona. Nie dzisiejszej nocy. Może już nigdy. z/t dla Hamilla i Terence'a |
Wiek : 33
Odmienność : Wskrzeszeniec
Miejsce zamieszkania : Hellridge
Zawód : Kelner, pisarz, zleceniobiorca
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
18 IV 1985 || Annika i Ben, po przesłuchaniu w Kazamacie — Masz jakiś koc? Mruczenie silnika o dziwo usypia zmęczony umysł – tylko ciało od czasu do czasu jeszcze drży, przepalając resztki adrenaliny krążącej w krwioobiegu. Koc to jej drugie życzenie – pierwszym był sklep całodobowy i paczka papierosów. Annika nie pali, ale być może właśnie zaczęła. Pierwszym haustem dymu zakrztusiła się jak małolata, cztery kolejne jeszcze wyzwalały odruch obronny. Dopiero szósty przyjął się jak marzenie, okalając pobladłą twarz chmurą wydychanego stresu. Mdłości są już wyłącznie wspomnieniem, gdy tytoniowy dym przykrywa jak pierzyną metaliczny posmak krwi na podniebieniu. Ten pierwszy papieros – a nawet drugi – zniknęły w mgnieniu oka, pozostawiając po sobie namiastkę spokoju i kolejne paskudne wrażenie na języku, tylko obrzydliwsze wraz z upływem czasu. Ale teraz Annika ignoruje to wrażenie, wpatrując się w zaparowaną szybę podłej budy ze śmieciowym żarciem i zastanawiając się, czy przełknięcie tych frytek również uda się dopiero za piątym razem. — Zimno mi Odkąd opuścili Kazamatę, nie spojrzała w twarz Bena ani razu, bardziej skupiona na swoim świecie wewnętrznym – tam najwyraźniej coś właśnie zgniło i domaga się pilnego posprzątania. Z chwilą opuszczenia murów Kościoła wszystkie maski opadły, a Ben ma okazję przyglądać się temu, co ta noc zrobiła z Anniką. I nie jest to widok przyjemny dla oka. Najgorsze w niej nie są nawet podkrążone oczy, pamiętające jeszcze ostatni atak choroby genetycznej i jego zakrzepłą pamiątkę nadal drażniącą ich kąciki, najgorszym nie jest ubrudzona sukienka i drżące dłonie, pamiętające jeszcze uczucie uginającego się pod nimi mostka pierdolonej włamywaczki. Najgorszy w tym jest fakt, że to wszystko Annikę gówno obchodzi – bo nic ją nie kosztuje otwarcie torebki, wyciągnięcie nawilżanej chusteczki i doczyszczenie wewnętrznych kącików oczu. Przecież zawsze ma je przy sobie. Bardziej interesujący wydaje się być aktualnie jakiś nietrzeźwy amator żarcia na wynos czekający na swoją porcję dodatkowego ryzyka choroby wieńcowej, w którego Annika wpatruje się pustym spojrzeniem. On zaś dla odmiany ogląda błyszczącą tablicę, szumnie nazywaną tutaj menu. Wszystko z bezpiecznej odległości, z tyłkiem niemalże wklejonym w siedzenie pasażera – ona się z niego nie ruszy, nawet po jedzenie. Nikt nie może jej taką zobaczyć, nawet tamten obcy facet. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Całą drogę od kazamaty aż do samochodu milczał. Ulice Saint Fall nie lubiły ściszonych głosów, nawet w środku nocy. Pierwsze pomruki kwietniowej wiosny w tym jakże nieprzyjemnym terenie, kończyły się o siódmej wieczorem i wracały do łask po dobrych dwunastu godzinach. Cisza wszędzie w mieście brzmiała głupotą i niepotrzebnymi wydarzeniami. Annika powinna była zamknąć się w domu i czekać do końca sprawy. Nie był wściekły. Takich sytuacji z każdym z klientem miał przecież dziesiątki, przyzwyczaił się na tyle, by przemykać pomiędzy nimi i wyciągać tylko te momenty i cytaty, które sprzyjały sprawie. Nie był zniecierpliwiony, czy rozwścieczony, że kolejna noc leżała teraz w puli nieprzespanych, gdy zimno małżeńskiego łoża wymienił na mroźny wiatr dobiegający z jednej z uliczek. Był tylko jeden problem — Annika nie była zwykłą klientką. Siostra Johana, córa van der Deckenów — potrzebował takich sojuszy, pragnął kolekcjonować je, trzymać w portfelu, przecierać z kurzu. Milczał i był tym rodzajem dżentelmena, który otworzył jej drzwi, by wsiadła do wychłodzonego o tej porze Rolls-Royca. Ach, jak pięknie wyróżniał się na tle parkingu miejscowego fast fooda. — Oczywiście — powiedział może odrobinę zbyt szybko, gasząc silnik, który i tak oczekiwał na parkingu, aż kelner na wrotkach (co za absurd) przywiezie zamówienie, po czym wysiadł z auta. Wprawnie otworzony bagażnik skrywał w sobie tylko jeden koc — ten wykonany z kaszmiru, którym otulała się Audrey, gdy jechali akurat odpocząć do New Hampshire albo na kolejny zlot absolwentów w Nowym Jorku, tylko po to, by zdjęcie móc umieścić w rodzinnym albumie. Też na pokaz. — Audrey dostała go od którejś ciotki, gdy była jeszcze nastolatką — powaga sytuacji została nakreślona, a nieprzyjemna zawiesina w powietrzu musiała w końcu znaleźć ujście. — Nie dzwoniłem do nikogo w Crystal Waves — upewnił kobietę, bo w istocie takie kłamstwo otrzymała w twarz gwardzistka obecna na przesłuchaniu. Niepotrzebnym przesłuchaniu. — Mogę cię tam odwieźć, ale na razie odradzałbym wspominanie o tym, co się wydarzyło komukolwiek z rezydencji. Plotki rozchodzą się szybko, a my powinniśmy za wszelką cenę unikać teraz rozgłosu — w końcu odwrócił twarz do rozmówczyni. — Spójrz na mnie — jeśli jeszcze tego nie zrobiła. — To było bardzo nieroztropne. Nie mówię tego nawet jako twój prawnik, tylko jako przyjaciel rodziny. Takie sprawy potrafią ciągnąć się miesiącami i nie obiecam ci, że to nie utrudni postępowania w sprawie unieważnienia małżeństwa. Mamy problem, Annika. Obawiam się, że tym razem poważny. Z krwią na twarzy wyglądała tak nieporadnie. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła
Annika van der Decken
ANATOMICZNA : 6
NATURY : 20
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 175
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 10
WIEDZA : 29
TALENTY : 10
Powinna była nie wychodzić z tego domu już nigdy – nigdy, czyli tak długo, na ile pozwoli jej temperament, co standardowo ogranicza się do mniej więcej siedmiu dni roboczych. Powinna zamknąć się w laboratorium, śledzić pod mikroskopem ruch pierwotniaków i knuć dniami i nocami, na co wydać pieniądze firmy z budżetu na naukę. Ponad to wszystko wybrała towarzyskie spotkanie i powrót, którego być nie powinno – ale wszystko to trudny do przewidzenia zbieg okoliczności, za który już zapłaciła i jeszcze może zapłacić w dwójnasób. — Dziękuję — koc–relikwia trafił w jej ręce. Nie ubrudzi go krwią. Zresztą – łzy już wyschły, pozostawiając po sobie trudną do zniesienia pustkę. Wystarczy już, że zabrudziła sobą tamtą poszetkę – dopierze ją, przecież potrafi dopierać tkaniny z resztek rozpaczy. Ben nawet nie ma pojęcia, jak Annika jest w tym wprawiona, ani jak wiele razy już to robiła. Teraz otuliła się tym otrzymanym dobrem jak swoją ostatnią nadzieją, nadal wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Na to, co padło później, powinna odpowiedzieć dokładnie to samo – i jak echem później powtarzać to dziękuję, aż do zakończenia sprawy. I jednej, i drugiej — będą pytać, ale jeśli mam być szczera, być może wolałabym o tym po prostu zapomnieć — i jeszcze zapomni, znajdzie na to swój własny sposób. Wokół nich dzieje się znacznie więcej, niż widać to na pierwszy rzut oka, a te włamania są tego najlepszym dowodem – może i bez dodatkowej zachęty ze strony Bena, Annika powinna na chwilę zniknąć dla własnego bezpieczeństwa. Wszystko pomimo tego zawszonego małżeństwa i jego nieuchronnego końca. Od obłędu dzieli ją bowiem teraz mniej, niż byłaby gotowa to przed sobą przyznać i znacznie przez to więcej czasu powinna poświęcić na dogłębną autorefleksję – a ta już wkrótce. Spójrz na mnie. Spojrzała. I patrzyła przez cały czas, gdy Verity uświadamiał jej głębokość dupy, w jakiej właśnie się znalazła. Równolegle w jej głowie działy się inne procesy – te, co z coraz większym wysiłkiem ekstrahują fakty; te, co usilnie szukają tego jednego, wyjątkowego powodu, dla którego Annika ma jeszcze zebrać siłę, by czymkolwiek się przejmować. Jest to też moment, gdy tragicznie uświadamia sobie, że praca i sukces to stanowczo zbyt mało. — Nie zrobiłam nic złego — i będzie to powtarzać tak długo, aż kompletnie i niekwestionowanie uwierzy w te słowa. Otuliła się jeszcze ciaśniej, łapczywie zatrzymując dla siebie każdą porcję ciepła, jaką tylko pozwoli zatrzymać jej ten delikatny kaszmir. Jej słowa są cichsze niż te Bena, są zaledwie wiatrem, więc pozwala im po prostu ulecieć — wiedziałam, że nie okłamię tamtej gwardzistki. Wszystko, co tam powiedziałam, to prawda. — Balansowanie na tej cienkiej granicy wciąż jest właśnie tym – prawdą. Annika przyszła do Bella Donny nieświadoma zagrożenia. Używała magii w samoobronie i miała niechcianego sojusznika. Ostatecznie – próbowała uratować tej kobiecie życie. I rzeczywiście nie ma najmniejszej ochoty, by poruszać ten temat – nawet w obrębie rodziny. Zmuszenie zaciśniętego gardła, by wypowiedziało kolejne zdanie jest tylko zapowiedzią tego, jak pójdzie jej konsumpcja frytek. Spoiler alert: fatalnie. — Nie powiem im nic, czego nie muszę im mówić. Nie bez powodu nie chciałam nikogo informować — to pozwoli im uzgodnić ładną, wygodną wersję. Oszczędzi pytań. A przede wszystkim – da Benowi pole do działania w taki sposób, by mógł wygrać. |
Wiek : 29
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Maywater
Zawód : Badaczka, asystentka wykładowcy
Benjamin Verity II
ODPYCHANIA : 15
SIŁA WOLI : 5
PŻ : 169
CHARYZMA : 28
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 20
TALENTY : 3
Jedno spojrzenie przez okno, by zobaczyć czy obiecany fast food, jest czymś więcej niż obrzydliwym przetłuszczonym półproduktem, który nie jest w stanie złożyć się na prawdziwą kolację. Do takich podaje się Chateau Cos d'Estournel, na srebrnej tacy wykłada homara, a wokół rozbrzmiewa głos Benjamina pierwszego, który bez żadnego powodu wygłasza przemowę na temat jedności czarowników i własnych ambicji. Frytki to nie kolacja, tylko pokarm dla mas — bo przecież nie duszy. Dzisiaj jednak Annika miała dostać właśnie je, nie zasłużyła na jedwabną chusteczkę. Kaszmirowy koc był przecież wyróżnieniem. Nie ma za co. Nieznacznie kiwnął głową na podziękowania. Spojrzenie pełne było juchy — nie tylko tej w kącikach oczu, która zastygła tam niczym smuga. Jak rany wojenne; jak maźnięcie farbą. Potwierdzenie jej ułomności albo — wręcz przeciwnie — przewagi nad całym pospolitym społeczeństwem. Zbrodnia wypływająca ze łzami, dowód na to, że najpiękniejsza krew miesza się tylko ze sobą. Wyglądała na zmęczoną i powinna być zmęczona. Wydarzenia wieczorne, śmierć — mimo wszystko — człowieka, przesłuchanie. Nawet silny psychicznie człowiek nie musiałby wytrzymać takiego natłoku, a Annika wszak była tylko kobietą. Bez urazy. — Ja ci wierzę — czemu miałby nie? — Ale to, co zrobiłaś, a czego nie zrobiłaś to tylko jedna kwestia. Znacznie bardziej istotne jest to, że znalazłaś się na miejscu zbrodni. Oczywiście byłaś ofiarą tej nocy, zostałaś w to wciągnięta, wmanipulowana i musiałaś się bronić, ale — zrobił bardzo krótką pauzę, żeby dobrze zrozumiała to, co następuje: — Mimo to — byłaś tam. I ktoś cię widział. I mają te dane w archiwach. I wyciągną je na rozprawie, gdy będziemy próbować unieważniać ślub z Faustem. Nie będę tego przed tobą zatajać i udawać, że wszystko jest w porządku, bo nie jest — ktoś zastukał w szybę, a Ben — jakby trzeźwiejąc z rozmyślań na temat strategii — otworzył w końcu okno, odbierając proste zamówienie. Frytki i cola. (Mam taki specjalny sos.) Wręczył paczkę Annice, wyobrażając sobie, jak tłuszcz z frytury wyciera w kaszmirowy koc Audrey. To nie kwestia wartości pieniądza, ale sentymentu, a jego żona ubóstwiała tradycję. Świadczył o tym każdy antyk, każde zdjęcie w rodzinnym salonie i każda biżuteria dziedziczona po prababce. — Nie zrobiłaś nic złego, ale zostałaś wplątana w straszny syf. Zginęła czarownica, nawet jeśli złodziejka, to dalej czarownica, a nie wszyscy w Kościele Piekieł uznają autorytet nazwiska. Na szczęście dalej mamy tam wystarczająco przyjaciół, ale Faustowie też. Unieważnienie małżeństwa to bardzo trudna sprawa, mówiłem ci już. Trudna, ale nie niemożliwa. Musisz być wzorową obywatelką, idealną wierną Kościoła i nigdy nie dawać komukolwiek do zrozumienia, że najchętniej na podłodze u Vittorii widziałabyś Moriarty'ego — westchnął ciężko, odpalając papierosa, gdy dym powoli wyciekał przez ledwie uchyloną szybę. — Potrzebujesz sojuszników. Kogoś o doskonałej reputacji, kto samą obecnością obok ciebie będzie potwierdzał, że jesteś nieskazitelna. Nie wiem, przystrój salę w Kościele, udzielaj korepetycji dzieciom ze szkółki, zaproś kapłanów-reformatorów do Flying Dutchman i pokaż im zmieniające świat badania — innymi słowy: poliż kilka dup. — Zrób wszystko, by kapłani wiedzieli, że twoim największym celem i obowiązkiem jest wiara. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : North Hoatlilp
Zawód : adwokat twój i diabła