Bluszczowy kącik Miękkie siedzisko z kocami, poduszkami, rozpalonymi świecami i drobnym, owocowym poczęstunkiem czekającym na gości. Pomimo iż miejsce jest dobrze widocznej z głównej ścieżki, roztacza wokół siebie aurę zachęcającą do niefrasobliwości i podejmowania ryzykownych towarzysko działań, jeżeli akurat znajdą się tutaj co najmniej dwie osoby. Mówi się, że do bluszczowego kącika rzadko kiedy zagląda ktoś przypadkiem i to sam los sprowadza nieszczęśników w to miejsce. Obowiązkowa kość k3 (rzucają wszystkie postacie w wątku): k1 - Odczuwasz przedziwną potrzebę, aby zacieśnić relacje ze swoim towarzyszem — czy to poprzez rozmowę, czy też kontakt fizyczny. Rzeczona potrzeba będzie w tobie narastać przez dwie tury, nim wreszcie całkowicie zniknie. k2 - Znajdujący się obok na stoliku przepyszny owocowy poczęstunek z jakiegoś powodu szepcze do was wyjątkowo pieprzne komentarze dotyczące waszych fizycznych atutów i rozważając na głos, jakby to było, gdybyście wy razem tu i teraz... Owoce zamilkną dopiero po konsumpcji jednego z nich. k3 - Na kolana wpycha ci się duży, czarny kot i z zadowoleniem mości ci się na podołku. Ugniata cię łapami (jak to kot, zapominając o schowaniu pazurów), a następnie zwija się w precel i głośno mrucząc, próbuje na tobie spać. Jeżeli mu na to nie pozwolisz lub wykonasz zbyt gwałtowny ruch, kot ucieknie w kierunku domu z niezadowolonym syknięciem. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
30 kwietnia 1985, późny wieczór Nogi są długie i wybitnie się plączą. Nóg sztuk dwie, w kolorze kalifornijskiej opalenizny, pokryte warstwami — pierw skórą pachnącą kokosowym balsamem, później łagodną taflą miękkich pończoch barwy kości słoniowej, finalnie kroplą lub dwiema zimnej rosy — dokładnie w tej kolejności, jedyna zachowana hierarchia, bo cel i powód zostawiłam gdzieś za zakrętem wysokiego żywopłotu. Cel, godność, trzeźwość, coś co można nazwać skromnym lubieniem siebie; całe szczęście, że foliówka w ładnej, pikowanej torebeczce nadal ma suche, kruche i białe wnętrze, które krzyczy do mnie spod warstw materiału: łazienka, Valentino, łazienka! Rozsyp mnie na marmurze umywalki! Rozsyp i wciągnij, rozsyp i połknij — połknij, może obrodzi? W kłamstwa i prawdę, w pudrowy róż i gęstą czerń; ta, która rozciąga się niebem nad Fort Schoals Keep jest grafitowa i głęboka, przegapiła ostatnią taryfę nocnych taksówek w cenie niezabójczej i ochoczo rozlała nad ładniutkim budynkiem imponującej twierdzy. Stopniowo przykrywa braki umiejętności tanecznych, krzywe grymasy nad rybnym specjałem, nieudane uśmiechy i za szybko wychylone kieliszki, które skutkują potokiem słów, pogłębionym dekoltem bądź zsuniętym ramiączkiem, paskiem sandałów, paskiem w spodniach. Nozdrza bolą, a usta pieką; dłonie drżą, a nogi drętwieją — limit dolegliwości wyczerpałam wychodząc z labiryntu w pośpiechu, limit cierpliwości zniknął po nerwowym poprawianiu warstw własnej sukienki, limit— Czy ktokolwiek z nas coś sobie z nich w ogóle robi? Ogrodowe ścieżki to fatamorgana wytchnienia i samotności; kiedy wszyscy (wszyscy, prawda?) goście balu zajęci są sobą, swoim talerzem, swoim kieliszkiem, swoją żoną, ewentualnie żoną sąsiada, przede mną wyrasta namiastka światła wciśnięta irracjonalnie w ciemnozieloną przestrzeń. Rozpalone świeczki biorę za nieistniejące gwiazdki na spojówce, takie, które powstają kiedy za mocno potrze się oczy lub wciągnie o kreskę za dużo; ale światło jest prawdziwe, a kiedy podchodzę bliżej, okazuje się, że wydziela nawet ciepło. W otoczeniu miękko wyglądającego kompletu wypoczynkowego staje się azylem zbłąkanego wędrowca. Jeszcze jedna drobna dawka zażenowania wobec samej siebie i zrzygam się na własne buty. Zziębniętymi dłońmi ciężko wyłowić z torebki paczkę papierosów; źrenicami szerokimi jak latające spodki (Stany Zjednoczone Wielkiej Ameryki w końcu dowiodą istnienia UFO) trudno dostrzec zagrożenie. Zwłaszcza w gęstej nocy, która miała przecież składać się tylko i wyłącznie z przyjemności natury wszelakiej. o bogowie, wyrzuciłam 1: Odczuwasz przedziwną potrzebę, aby zacieśnić relacje ze swoim towarzyszem — czy to poprzez rozmowę, czy też kontakt fizyczny. Rzeczona potrzeba będzie w tobie narastać przez dwie tury, nim wreszcie całkowicie zniknie. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Równo zawiązane muchy przekrzywiają się w jednym słusznym kierunku (na prawo), guziki koszul (dwa od góry) poddają pokusie rozpięcia, drink w dłoni (old fashioned? Biorę łyk dla pewności i drugi — dla przetestowania słuszności) ma smak zwycięstwa. O tempora, o mores; Cyceron w Schoals Keep nakryłby się togą. Po raz pierwszy od tygodni świat unosi się w stanie nieważkości; ciało gubi trajektorię, dwa rzędy pomylonych drzwi ewoluują w śliską trawę — niebo gwiaździste nade mną, osiem alkoholi we mnie, zgubiłem żonę, znalazłem ogrody, opuszki palców swędzą, słyszę szepty, szukam przystani, wpadam w sidła (jestem sidłami). To pułapka — cała ta wyspa. To pułapka — cały ten bluszcz. To okazja — cała ta noc. To droga do zwycięstwa — cały ten spacer przez ogrody, trawniki, teraz w prawo (zawsze w prawo). Ćmy lgną do światła świec, politycy do wyborców — tej nocy Richie Williamson przylega do maski na twarzy. Ma kształt pajęczej sieci i prowadzi w inną pułapkę — prosto w splot losu, w oświetloną pułapkę bluszczu, w gniazdko fotela, w siateczkę opiętych na łydce rajstop. Pająk dotarł na miejsce, a mucha wciąż siedzi; czegoś szuka w torebce tak małej, że wygląda na ukradzioną z nowego zestawu blondwłosych lalek — Barbie i Kryształowy Pałac, w wersji zrób to sama i rozkrusz na lusterku. — Ciężka noc, Hudson? Nie mówię zaraz będzie jeszcze cięższa, bo ona to wie; wie, że ja wiem, że ona wie. Zamiast słów — zimny błysk papierośnicy, zimniejszy odblask w oczach i nachylenie pod kątem dokładnie sześćdziesięciu dziewięciu stopni. Gałązka oliwna ma kształt papierosa i w każdym momencie może zostać wymieniona na topór wojenny; nigdy nie został zakopany — chwilowo odpoczywa na ziemi przy fotelu i czeka, aż pobawimy się w rewolucję. Ona będzie Marią Antonią, ja szubienicą. Królewskie złoto, barbarzyńska czerwień — pstryknięcie zapalniczki dokonuje prometeuszowego cudu i ofiaruje ludziom ogień. Czekam, aż Valentina wsunie papierosa między wargi, zabarwi filtr szminką, pomyśli mam kawałek Richiego Williamsona w ustach — dopiero wtedy dłoń niosąca olimpijski płomień przysuwa się bliżej i odpala tytoń. Blask oświetla wygodnie ukrytą w półmroku twarz; UFO dryfuje pod powiekami i dawno temu uprowadziło właścicielkę ciała. — Kto wygrał zakład? Gdzieś zawieruszył się właściwy sens pytania; tato wypisał ci czek? Nie? Więc pora znaleźć tatusia. wybieram trójkę, panie, i nie zawaham się użyć tego kota do samoobrony |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Złote i kwaśne bąbelki zapomniane dwa kwadranse temu, a tęsknota jakby przemożna; za drogim szampanem można tęsknić tylko z pełną dozą egzaltacji, suchym gardłem i grymasem na ustach, których towarzyszka —bladoróżowa szminka, nieco się starła. Zadrę podbródek do góry i wytrę kącik, udam, że nic się nie stało i że nic nie zabolało. Że ten bal to sen nastoletniej królewny, a książę na białym koniu właśnie pokonuje wysoki i gęsty żywopłot, ciernisty rzecz jasna, by znaleźć mnie w bańce ciepłych świec i wygodnych poduszek. Kontynuacja tej bajki to już film dla dorosłych. Za kilka ruchów, w których sięgnę do torebki, a później rozsypię po szklanym blacie stoliku, film straci swoje kontury, by moment później nabrać głębi neonowych barw. Za kilka oddechów i kilka zbyt spowolnionych spojrzeń dotrze do mnie, że to nie jest film dla dorosłych (czyżby?) a horror klasy B. Ładniutkie, brokatowe puzderko spoczywa na stoliku, Valentina Hudson powoli wtapia się w miękkość siedziska, a wysokie płomienie beżowych świec rozpoczynają swój fatamorganiczny spektakl, bo książę przeprawiający się przez gęstwinę ogrodów to wcale nie książę. To smok? Czarnoksiężnik? To zły brat księcia. Muszę przestać tyle brać. Bo on wie, że ja wiem, że on wie. Ruch powinien być nagły, powinien symbolizować krok w tył i rozpalić żółte, ostrzegawcze światło w mojej głowie; Richie Williamson, którego imię jest perfidnie uroczą zmyłką, to zawsze ostrzeżenie. Richie Williamson wyciąga jednak metalowe pudełeczko, symbol pojednania przyjmuje formę wysuszonego tytoniu zebranego w idealnie gładką bibułkę; papieros czeka pod klamrą niecierpliwie, a mnie chyba drżą palce. — Richie — znów się widzimy, skala przypadkowych (wcale nie) spotkań już dawno temu przekroczyła limit dozwolony i pominęła wszelkie zasady moralne, wciskając nas do tej małej przestrzeni, w której za cztery i pół minuty podusimy się wzajemnie od własnych perfum. Usta chcą mówić absolutnie, dopiero się rozgrzewam, ale coś w głowie blokuje przewidywalne zachowanie i po prostu— Milczę. Sekunda za sekundą, kap—kap, spływają po irracjonalnej rzeczywistości oplecionej gęstym bluszczem, w której papieros pojednaniem, płomień przy mojej twarzy niemą groźbą, a szerokie źrenice skupione tylko na Williamsonie młodszym. Zrób mi jakąś krzywdę, chcę się przekonać, że naprawdę tak bardzo cię nie lubię. To masochizm w wydaniu wieczornym czy przyswoiłam kolejne szkodliwe zachowania; nieistotne. Istotniejsze zaproszenie go, żeby usiadł obok (powariowałam), lekko zmęczony uśmiech (chyba jestem pijana) i to dziwne przeczucie, żeby tym razem być szczerą (pojebało mnie do reszty). — Zakład? Valerio — rozbawienie drga w kąciku ust licho — Powtórzyłabym to, co powiedział, ale — nie pamiętam? Nie wypada? Nie chcesz słyszeć? — Sam zrobi to lepiej, kiedy go zapytasz — rozprawienie nad surrealizmem tamtej wymyślonej scenerii nagle wydaje mi się prawie—w—ogóle niezabawne. Drobna zmarszczka mknie pomiędzy brwiami i znika, nim odetchnę w bok smugą szarego dymu. — Spacer wieczorową porą? Jesteś sam? — tak bez żony? samo nasuwa się na język, ale wszystko co związane z żonami aktualnie przyprawia mnie o mdłości. Skupmy się na nim. Skupmy na nim, bo mnie chce się płakać, i jeśli pomyślę o tej potrzebie choćby sekundę dłużej, żałośnie się rozryczę. Skupmy się na nim. Chyba po raz pierwszy czuję ciepło jego ciała obok — więc nie jest chodzącym trupem. A może to tylko płomień świecy? Jeśli będę Marią Antoniną, on będzie Ludwikiem Szesnastym. Jeśli będzie Ludwikiem Szesnastym, ja powinnam być gilotyną. Powinnam? — Wytańczyłeś się? — bo to robi się na balach, prawda? Ewentualnie rozmawia na tematy wszelakie, pali papierosy i chichocze w ogrodowym gaju. Ewentualnie rozmawia na tematy wszelakie, pali papierosy w najgorszym towarzystwie i napotyka bezpańskie koty. Kiedy ciemna, puchata kulka wskakuje na jego kolana, bez zastanowienia nachylam się niżej, by subtelnie pogłaskać koci łebek; druga dłoń na wolnym kolanie Williamsona to przypadek złośliwości losu. — Chyba jednak masz serce, Richie. Wybraniec kocich drzemek to duży zaszczyt. Czarny kot przynosi pecha, pamiętasz? |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Musisz, gdybym znał troskę, popatrzyłbym na nią ze smutnym rozumieniem i wyciągnął baner krzyczący interwencja różową czcionką, musisz przestać tyle brać. Brokatowe puzderko na generycznym stoliku — generyczna złotowłosa na brokatowej podusi. Historia, natura i niektóre odmiany dziur nie lubią pustki; w bluszczowym zakątku (Tina, wiedziałaś, że liście niektórych odmian są trujące? Nie? Skosztuj) wypełnia się każda z nich, nawet, jeśli niektóre wyłącznie metaforycznie. Wygodny fotel będzie moim tronem na tę część wieczoru; zamiast korony, nisko zawieszone lampiony. Zamiast rzeszy (oddanych wyborców) — królestwo (kłamstw i udawania). Czerwone oczko papierosa mruga do mnie porozumiewawczo i odpowiedziałbym tym samym, gdyby nie podejrzenie, że Valentina Hudson nie zrozumie przesłania; przez ćwierć wieku życia — Tina, ale ten czas płynie; jeszcze pięć lat i z figury klepsydry zostanie ci tylko piach zapomnienia — nie musiała rozumieć wiele. Czasem wystarczy urodzić się dobrze (niekoniecznie doskonale; na doskonale musiałaby nosić nazwisko Williamson, więc niedoczekanie), mieć obiektywnie ładną buzię, nadwagę zbijaną przez zawartość brokatowych pudełeczek — o, zobaczcie, Tina ma takie z nowej kolekcji White Pow(d)er — i pieniędzy na tyle, by nie musieć martwić się tym, co pomyślą ludzie. Ci, z zasady, nie myślą wiele. Przykład? Valerio wygrywa zakład. — Okrutna defraudacja środków — wypowiedziane tonem, którym prezenterzy wiadomości oznajmiają, że w Teksasie znów było tornado, na Florydzie aligator zjadł trzech biwakowiczów, a w Maine wszystko po staremu. Ukrywam się za papierosowym dymem; znikam, nie ma mnie, to tylko miraż, fatamorgana, niczym się nie martw, Valentina — jestem tylko koszmarem. Wrócę, kiedy zaśniesz i zapytam, czy chcesz, żebym powtórzył na tobie to, co zrobiłem żonie ubiegłej nocy. Jej największa zaleta? Lubi patrzeć. Ja lubię słuchać. Żadne z nas nie lubi odpowiadać. — Rozważasz nową ścieżkę kariery, Hudson? — koniuszek małego palca pociera kącik ust; rozmasowuję fantomowy skurcz zmarszczki, która nigdy nie powstanie. Te mimiczne są efektem uśmiechu — tych mam wiele, chociaż powodów do radości żadnych. — Tak wiele pytań w tak krótkim czasie. Gdzie? Skąd? Po co? Dlaczego? Quo vadis, domine? Rozszerzone źrenice Valentiny śledzą każdy ruch; ilu mężczyzn utonęło w sadzawce, którą lubię nazywać płytką — adekwatnie do właścicieli — nie do końca chcąc przyznać, że panna Hudson może mieć w sobie wiele głębi (i nie musi chodzić tylko o gardło?). — Jestem gotów uznać, że to przesłuchanie. Jestem gotów uznać, że naprawdę cię to interesuje. Pani Williamson robi to, co potrafi najlepiej — bryluje w towarzystwie, depcze ego, wznosi na piedestał walory męża i podkopuje autorytety tych, którzy byli głupi, szaleni lub na pewnym etapie życia pijani na tyle, by uznać, że mogą stanąć do walki z Richiem Williamsonem. Ja zbieram siły; ukrywam się na widoku, uśmiecham, istnieję, ale myśli spowalniają w mieliźnie zmęczenia. Pozwalam światu na przekonanie, że nie ima się mnie brud, smród, chaos, nieład i wycieńczenie — rzecz w tym, że polityka to brud, smród, chaos, nieład i wycieńczenie. Pocieszam się myślą, że Valentina tego nie widzi; pajęczyna na twarzy trzyma się ładnie, ale z nosa zsuwa się inna maska — ta, którą noszę na co dzień. Ktoś poluzował sznureczki i powiedział teraz możesz odpocząć. Ona i tak nie zapamięta. Ona i tak nie może ci zaszkodzić. Ona pyta o taniec i wysmarowuje na ustach uśmiech; odpowiadam tym samym, bo przecież wszyscy jesteśmy kulturalnymi, uprzejmymi ludźmi. — Odrobinę. Ty? — nie? Nic dziwnego; odkąd Charlotte wymiotła ją zza śmietanki stolika numer trzy — piekielna cyfra, nie mogło być inaczej — w salo balowej odliczono musztrę Hudsonów i jednego definitywnie brakowało. — Ominęłaś walc otwarcia. Szkoda. Szkoda? Wzrok zsuwa się niżej i odkrywa nieposłuszne ramiączko; odciska na skórze blady pasek, kiedy nasz bezruch pada ofiarą bezszelestnego hopsa. — To ładna sukienka, ludzie powinni ją zobaczyć. Sama wybierałaś? Coś czarnego ugniata materiał na kolanach — ostre pazurki zahaczają o spodnie i sprawdzają polityczną tolerancję bólu, ale odwet dłoni nie ma w sobie brutalności. Opuszczam rękę na czarne futerko; kot natychmiast uruchamia melodię zadowolenia — mruczenie na podołku zmienia głos Richiego Williamsona w aranżację. — Zwierzęta, w przeciwieństwie do ludzi, nie są zdolne do kłamstwa. Wybraniec kociego zaufania to król imprezy; swój zawsze ciągnie do swego. Uśmiech unosi kąciki ust wyżej; uśmiecham się i zmieniam kanał — już nie francuska rewolucja, ale Alicja w Krainie Czarów. Kot z Cheshire uśmiecha się do blondwłosej zguby i pyta: — Co chciałbyś osiągnąć tej nocy, Valentino? Dłoń na kolanie mówi: posłuchaj mnie. Palce na materiale szepczą: chcę dotknąć. Wzrok zastygły na twarzy Tiny—Alicji odpowiada: odważysz się? |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
Gdybym była trochę mniej sobą, posłuchałabym; musisz przestać tyle brać. Ale nie byłabym sobą, gdybym była inna, prawda? Poduszki w kolorze wyblakłych, rozmokłych w buzi cukierków wchłaniają ciało, a to z kolei mięknie; powinnam siedzieć sztywno, czuć zimny splot własnego kręgosłupa i wymiotować za różaną rabatką kilkanaście metrów stąd — nie tym razem. Powinnam wrócić do balowej sali albo wrócić tą przeklętą łodzią na stały ląd, wrócić do stolika i wrócić do picia kolorowych drinków, wrócić do realności i do czasów, w których nie podejmowałam irracjonalnych decyzji. Były takie? Kilkaset dolarów pomogłoby ubogim dzieciom w zakupach szkolnych; piórniki, kredki i podręczniki muszą jednak zaczekać aż śmiechom przy stoliku, befsztyku, papierosku i drinku będzie dosyć, a Valerio Paganini za pliczek banknotów zbuduje sobie zamek z piasku; ewentualnie ruiny z białego proszku na srebrnej tacy — o gustach nie dyskutujemy. Gusta zamykamy w kłębie nikotynowego dymu, która chwilowo jest — jedynym? — elementem łączącym nas ze sobą; odpręża mięśnie i gładzi pofałdowane myśli, dwa hausty zatrute spalanym tytoniem i zaczniemy się do siebie uśmiechać, całkiem szczerze. Później on stanie się moim koszmarem, a ja nawet nie zauważę. — Podłapałam kilka sztuczek od twojego brata — kariera detektywistyczna stoi otworem, potrafię na przykład połączyć kropki i znaleźć zimną butelkę wody na dolnej półce wiecznie—pustej lodówki Williamsona starszego; o godzinie piątej czterdzieści jeden to wyczyn godny Sherlocka Holmesa — więc kto wie — co kryje się za odpowiedzią, która nie nadchodzi; Richie pytania kwituje wygodnym faktem odnośnie pytań, a ja nie drążę, unoszę jedynie brew i zbyt zmęczona nie myślę nawet nad odpowiednią ripostą. Co będzie w tym koszmarze? Opowiedz. On zbiera siły, ja zbieram siły; za pół momentu poza nikotyną połączy nas ciemne futerko wybitnie sennego kota i chwila nieuwagi, w której obydwoje opuścimy gardę. Wracamy do tańców. Ile razy obróciłeś żonę, Richie? — Szkoda — zmęczony cień uśmiechu waha się przez chwilę — faktycznie byłoby mi szkoda, gdybym potrafiła skupić na ów fakcie nieco uwagi — Będą inne bale — zdążymy mrugnąć, fuknąć na siebie nawzajem przy każdym spotkaniu, zawieść rodziców i znów upić się na Sylwestrze, potem znów spotkamy się na sali bankietowej; kto wtedy wygra zakład? I o co? — i inne, ładne sukienki — to tylko sukienka więźnie w gardle; tylko sukienka, której dół kryje kilka zaciągnięć niecierpliwych dłoni. Tylko sukienka, która nosi brud i grzech. Tylko sukienka, która pudrowym różem mówić miała przecież tylko o słodyczy. Tylko sukienka, którą desperacko chcę z siebie zdjąć — obecność Williamsona nie ma w tym swojego udziału. Nie oszalałam jeszcze. Nie? Kot kradnie uwagę i na pewno zyskałby większe brawa niż grupka balowych debiutantów; kot staje się mostem na drodze porozumienia z kartonu i sprawia, że nachylam się blisko, zamiast zwyczajowej niechęci słysząc w głowie tylko jedno — więcej. Czego właściwie? Zwierzęta nie są zdolne do kłamstwa, a ja nie jestem zdolna do schowania uśmiechu — to pierwszy prawdziwy tego wieczoru albo księżyc wybitnie sprytnie płata figla i symetrycznie układa się na boku żuchwy Richiego, tak ładnie, że uśmiecham się po prostu do tego — czego? przypadku nocnego nieba? Czas na życzenie spadającej gwiazdki. Chciałabym zapomnieć, pamiętać, zrobić komuś krzywdę, popłakać się, wrócić do domu, wciągnąć kolejną kreskę, zatańczyć, zjeść tiramisu, przestać czuć wyrzuty, przestać czuć— — Spokój, poczuć- — spokój? Chaos? Czym jesteś, Richie? Mruczenie staje się akompaniamentem bluszczowej bańki, która połyka nas w całości, mieląc w szczękach ostatki masek; te balowe zostawiliśmy gdzieś po drodze, te własne opadły na kamienną posadzkę. Opuszki palców są ciepłe i drętwieją, kot żyje moim marzeniem i powoli zasypia, a ja prawie proszę Richiego o to, by przestał patrzeć na mnie jak na marę z bajek o Hudsonach, które opowiadał mu ojciec. To wszystko przez fakt, że nie potrafię zarejestrować, który oddech jest mój, a który jego; krok w tył wypadł z ostatecznej wersji scenariusza. Dłoń na kolanie, wzrok tam, gdzie rzęsy odbijają pajęczą siatkę. Dłoń na kocim futerku, wzrok tam, gdzie łuk kupidyna kreśli wyraźny kształt. Dłoń nagle na jego policzku, wzrok tam gdzie blednie zieleń williamsonowej tęczówki. Usta rozchylone, oddechu nie wykryto. — Rzęsa na policzku — szept wpływa w przestrzeń, kciuk zatacza półokrąg na chłodnej tafli skóry i znika; dłoń błąka się jeszcze przez chwilę w okolicach dwóch ciał, niezdecydowana, aż spocznie na moim własnym kolanie i wyśle alarmowy sygnał nakazujący się odsunąć. Powinnam wrócić do nie znoszenia go tak jak zawsze; ale nagle nie potrafię. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy byli inni. Nie bylibyśmy inni, gdybyśmy byli jak wszyscy — trochę zbyt biedni, odrobinę za brzydcy, ciut zbyt niemądrzy. Krąg wyplewia słabości od pierwszego gu—gu—ga—ga wydanego nad pozłacaną grzechotką; naszą rasę hoduje się na to, by zwyciężała. Jak moglibyśmy sobie pozwolić na błędy, skoro mamy pieniądze złożone w banku na swoje imię; fundusze powiernicze z kilkoma zerami po przecinku i stałą kapitalizacją odsetek, niepodatną na wahania rynku walut? Czternaście procent rocznie od kapitału; nasze pasy startowe są równe, szerokie i prowadzą prosto w przestrzeń wszechświata. Valentina już odleciała — okrągłe spodki zamiast źrenic to zidentyfikowane obiekty latające; nazywam je lewy i prawy brzeg rzeki Hudson. — Czego jeszcze uczy cię mój brat? Opowiedz. Odpowiedz, czy nadal mówi dobra dziewczynka i zasłużyłaś na nagrodę. Nie powiem nikomu, klnę się na honor polityka. Opowiedz; pamiętasz, kiedy nocowałaś u Charlotte, te wszystkie lata, katastrofy i końce świata temu? Pamiętasz, kiedy wracał z treningu: pot, krew, ale bez łez — chłopaki przecież nie płaczą, tylko unoszą materiał koszulki do czoła i ocierają wilgotne czoło. Dziecięce marzenia żyją długo; o wiele dłużej od moralności dorosłych. Szkoda nie ma daru przekonywania — uśmiecham się z zadumą, to chyba numer katalogowy czternaście albo piętnaście, na tym etapie nocy mam to serdecznie w nosie; uśmiecham się i myślę wielka szkoda. Gdyby nie nazwisko, może bym cię lubił. Gdyby nie nazwisko, może tańczylibyśmy na parkiecie razem — mąż i żona, ona i on, niebo i grom. Wielka szkoda; to naprawdę ładna sukienka. — Tylko czas nie oszczędzi po drodze nikogo. Będą kolejne bale, ale ty, Valentino Hudson, nigdy więcej nie będziesz mieć niespełna dwudziestu pięciu lat i pustego paluszka serdecznego palca; za rok ciężar oczekiwań sprawi, że po lśniące pudełeczko zaczniesz sięgać częściej, za dwa nie będziesz mogła wcale — za trzy, albo i wcześniej, przekonasz się, że sukienka na ciążowym brzuchu nigdy nie wygląda ładnie. Czarna, ciepła kulka na podołku mruczy w zgodzie z naturą i tymczasowym łóżkiem; podobno bywam wygodny do leżenia i docenia to nawet kot. Podobno jestem jeszcze lepszym słuchaczem — dwuznaczność tego wyznania nie przestanie bawić nigdy — i właśnie łapię za jedwabną nić szczerości. Valentina Hudson chce poczuć spokój. Prawie się udało — a potem pojawiłem się ja. — Zachłanne pragnienie — czy nie takie powinny być wszystkie? Zachłanne, nieskrępowane, zawsze więcej, bardziej, mocniej? — Dla wielu dostępne dopiero po śmierci. Tego nie chcesz, prawda? Zbyt młoda, za piękna, wciąż niespełniona; umieranie to domena leśnych nestorów i nieistotnych ludzi, na które w ostatnim numerze Piekielnik stracił pół litra tuszu. Umieranie to nie domena kobiet biorących tego, czego właśnie chcą — w tym momencie Valentina Hudon chce mnie. Parkiet to policzek, tancerka to kciuk — półokrąg na skórze zostawia fantomowe wrażenie wypalania znamienia. Hudson mnie naznacza; opuszek palca ma pokryty trucizną i właśnie nasącza nim napięte mięśnie. Ciepło—zimno, blisko—za—blisko, zielone kontra błękitne, bezdech versus bezdech, szept kontra cisza — na rozchylonych ustach ma szminkę i coś jeszcze; lśnienie, które można zetrzeć albo scałować. — Valentino — cofnięta dłoń — blady motyl na tle ciemności, błędna ćma, która pomyliła ciemność z blaskiem. Obserwuję powrót smukłych palców do statku—matki; zaciśnięte na kolanie, próbują utrzymać ciało w miejscu. Nie pytam: dlaczego? Nie podrywam w akcie bezbrzeżnego obrzydzenia; nie robię nic ponad— — Potraktowałem to jako zaproszenie. Do czego? Moja kolej na zmącenie oczka wodnego stagnacji. Ciało nachyla się do przodu, kot na podołku wysuwa pazurki w akcie protestu — drobna dawka bólu niską ceną za dłoń, która odtwarza świeżo wyznaczony przez Valentinę szlak. Miała szansę na taktyczny odwrót, wybrała lepki haft pajęczyny — teraz pająk upomina się o schwytaną ofiarę. Palce muskają wzgórki nagich knykci; chłodne opuszki odtwarzają ukryty pod miękką skórą kształt i nieruchomieją dopiero, gdy odnajduję zbłąkany na nadgarstku puls — dopiero wtedy (mam cię) próbuję usłyszeć, co ma do powiedzenia. Szepnij mi, Valentino; nikomu nie powiem. Zmarszczone z wysiłku brwi wprawiają palce w ruch — oplecione wokół nadgarstka tworzą pułapkę, którą łatwo rozerwać; rozrzedzone alkoholem, pajęcze nici nie są trwałe. odsłuchuję Valentinkę dwukrotnie {próg 80—99} || 50 + 13 || 61 + 13 || dwa razy nieudane próbuję po raz trzeci z tym samym progiem: Tina, możesz spróbować szybko przerwać kontakt fizyczny, wystarczy rzut kością k100 na sprawność z dodatnim modyfikatorem za szybkość, umowny próg to 30. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji
Stwórca
The member 'Richard Williamson' has done the following action : Rzut kością 'k100' : 12 |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru satanistycznej sekty
Valentina Hudson
ILUZJI : 8
POWSTANIA : 5
WARIACYJNA : 6
SIŁA WOLI : 3
PŻ : 177
CHARYZMA : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
WIEDZA : 15
TALENTY : 2
W różowych oparach mydlanej bańki ciężko zauważyć złote pręty finezyjnej klatki; nie widać też charakterystycznych tabliczek z charakterystyką gatunku, obroży, smyczy czy złotych bucików z piętami wypełnionymi ołowiem — rasa szlachetna, chów typu champion, wystawa kilka razy do roku na bankietach z kryształowych żyrandoli i platynowych kandelabrów; dzień dobry, całuję rączkę, madame. Kiedy na nazwisko ma się Hudson i nie dzieli się z nikim dwojga kochających rodziców, świat składa się z brokatowych ubranek, futerkowych sypialni, pluszowych misiów i domków dla lalek wielkości dorosłego człowieka; pobawisz się ze mną, Richie? Kiedy na nazwisko ma się Hudson, nie wie się o grzeszkach, które ropą zajmują rany pozostałych kończyn Kręgu; w słodkiej naiwności nie wie się nawet o tajemnicach w głębokiej i ciemnej kopalni, nie wie się o bliziutkim kuzynostwie w bocznej odnodze rodziny, które właśnie ślubuje małżeńskie przysięgi; nie wie się też o tym, że Richard Hudson przymknął kilkukrotnie oko (a może dwa oczka?) na wyjątkową namiętność własnej żony, której włoska krew od zawsze była usprawiedliwieniem na wszystko. Nazwisko Hudson nosi się z dumą i świętym przekonaniem, że świat — a co dopiero taka mała, śmierdząca dziura jak Maine — to plac zabaw. No dalej, powiedz gdzie cię boli, Richie. Zdarłeś kolano? Ucałuję, ranę zasklepi płynne złoto i prędko się zagoi. — Jego powinieneś zapytać — i tak nie pamięta; ukradkowych spojrzeń nastoletnich koleżanek młodszej siostry się nie zauważa. Przypadkowych uśmiechów wdzięczności nie traktuje się zobowiązująco, a przysługi zawsze łatwo zamknąć w wygodnym i prawie rozczulającym przecież się przyjaźnimy — Lista jest długa i szeroka. Przyjaźnimy — poznałeś to kiedyś, Richie? Kiedy ma się na nazwisko Hudson, od lat najmłodszych słyszy się charakterystyczne ugh ilekroć w eter wkracza wszystko, co w brzmieniu kończy się na illiamson; Williamsonów więc się nie lubi, Williamsonów się ignoruje, Williamsonów podkopuje w rozmowach na tematy wszelakie, bo przecież głód w Afryce, bieda w Europie, konflikt z Rosją, nieurodzaj w Wallow i cieknący kran w Little Poppy —to wszystko wina Williamsonów. Tę lekcję przespałam, albo zbyt często rozmawiam ze skrajnie liberalną częścią towarzystwa; Richie zasłużył na przydomek nielubiany nie z powodu swojego nazwiska. A więc z jakiego? Gdybym powiedziała, a on powiedziałby mi, może każde z nas zrozumiałoby kuriozum tej sytuacji, a balowy parkiet faktycznie zniósłby ciężar mariażu w estetyce wyjętej prosto z Szekspirowego dramatu. Zamiast serenady pod balkonem — ciężar spojrzenia. Zamiast listów kochanków — enigmatyczne dzień dobry, Richardzie i spierdalaj, panno Hudson. Zamiast Romea i Julii — Tybalt i Merkucjo. — Zawsze interesowało mnie to, co rzekomo niedostępne — trafność tego stwierdzenia wywołuje rozbawienie; a to robi fikołka i odbija się goryczą w moim przełyku, za kilka sekund zrobi mi się niedobrze i dostanę migreny, a każde miejsce, które kilka chwil temu nosiło ciężki, ciepły dotyk, rozboli tak, jakby ktoś przykładał mi do skóry rozżarzone węgle. — A ty? — lustereczko powiedz przecie, spójrz mi w rozszerzone źrenice i po raz pierwszy nakarm mnie prawdą, nie potrafię cię skrzywdzić — Czego chciałbyś tej nocy? Policzek ulega naznaczeniu — namaszczeniu? — a znamię, gdyby było widzialne, przyjęłoby kształt niewinnie wyglądającego serca w kolorze wściekłej czerwieni. — Możemy poudawać, że dziś możemy wszystko. W końcu świętujemy, prawda? Należy nam się — należy nam się wszystko, ciebie przecież też tak wychowano, Richie. Rozbawienie tańczy na tafli ust i znika, zdmuchnięte tym nagłym przejęciem i wyimaginowaną rzęsą na policzku; strącone podmuchem racjonalności, kiedy ciepło świec jakby niknie, a beżowo—pomarańczowy kontur traci na przytulności. Williamson wciąż tu jest, wciąż jest blisko, a do mnie nie potrafi dotrzeć co tak naprawdę robię. Robimy? — Zaproszenie? Do czego? — szept otula drobna chrypka i rozchwianie; w rozchwianiu cofam dłoń na własne kolano a on— On podąża za nią? Podąża i oplata nadgarstek, a gest jest jednocześnie czuły i stanowczy, delikatny i— Jego dłoń jest miękka i zaskakująco ciepła, choć opuszki niosą w sobie chłód; jest chłodno, to wieczór i… Co do— — Chodź, zatańczysz ze mną — irracjonalność tej sceny zaczyna mnie przytłaczać, a obrazki przypominają kliszę, którą ktoś zdecydowanie za szybko przegląda; wyrzucam więc z siebie propozycję równie nieprzewidywalną, która zmyje dotychczasową potrzebę jego bliskiej obecności sam na sam — Twoja żona na pewno się nie obrazi, jesteśmy na balu — a Zwierciadło zrobi nam kilka kolejnych zdjęć, za kilka dni dołoży też te z Barnabym w ławce kaplicy i pod koniec przyszłego tygodnia zaczną się spekulacje na temat mojego rzekomego romansu z braćmi Williamson; czy to koniec konfliktu? Sceneria Charlotte w łazience, obraz Bena w labiryncie z żywopłotu, Richie i czarny kot na jego kolanach; chyba kręci mi się w głowie, bo mrugam gwałtownie i łapię jego nadgarstek wolną dłonią, próbuję wstać i jednocześnie znów siadam. — Strasznie tu duszno — zapominam o zimnej rosie i chłodnej mgiełce nad nocnym ogrodem. |
Wiek : 24
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : noarth hoatlilp
Zawód : organizatorka przyjęć, aspirująca ekonomistka
Richard Williamson
WARIACYJNA : 5
SIŁA WOLI : 13
PŻ : 171
CHARYZMA : 23
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 19
TALENTY : 8
Dawno, dawno temu — za Zamiast snu, nadszedł koszmar; rzadko noszą smokingi, ale ten konkretny ceni wyrazistość elegancji. Rasa wyhodowana, by zwyciężać — wszystko, co kończy się na —son ma w sobie atom wiktorii. Może to kwestia patriarchatu; może angielskie korzenie, gdzie popęd podboju wypiera zapęd sumienia. Hudson wygrywa złoto, Williamson wygrywa władzę; Hudson wygrywa pole golfowe, Williamson wygrywa ratusz. Hudson przegrywa w walce na trzeźwość — Williamson w bitwie na trzeźwy osąd. Tęsknię za papierosami, chociaż tytoń to wymówka ustaleń; interesy dobija się w siwych oparach i oprósza popiołem, w przeciwnym razie nie będą wiążące. Obecność Valentiny zagłusza się uzależnieniami — ona sama siebie znosi dzięki pudrowi do nosa, ja tej nocy zniosę ją dlatego, że mogę. Chcę? Powinienem. — Niechętnie rozmawia o swoich kobietach — zaimek dzierżawczy, panno Hudson; będzie ci przeszkadzać? Rycerz Barnaby sześć lat temu zmienił zbroję na czarną — nie przez żałobę, chociaż miał kogo opłakiwać, ale przez obłęd. Wbrew temu, co światu próbuje udowodnić Charlotte, z naszej A ja? Ja nazywam je po imieniu. Jest więc chciwość; bo zawsze chcę więcej, dziś chcąc czegoś jeszcze. — Rzekomo — niewyraźnie dziś wyglądasz, Tina; po raz pierwszy mdłości nie są skutkiem ubocznym istnienia Richego Williamsona. — Z odpowiednią ilością zer na koncie nie ma rzeczy niedostępnych. Ludzi podobno też nie — każdego można kupić. Ile będziesz kosztować ty, Valentino? (I dlaczego rachunek nie zostanie wyceniony na dolary, ale życie?) Biznesplan na własne chcę zamykam w skórzanym segregatorze; ta noc jest nocą chcenia od niechcenia. Wszyscy obecni w forcie czegoś pragną — uwagi, pochwał, spokoju, bliskości, plotek, zdrad, sukcesu, perspektyw, kontaktów, seksu, braku seksu, obietnicy seksu, Noc Walpurgii nocą miłości, więc dlaczego w bluszczowym kąciku oplatanie dzieje się na poziomie botanicznym — zamiast anatomicznego? Skóra pod uściskiem dłoni milczy; zamiast szeptu niedawnych doznań Valentiny Hudson, słyszę własny głos. Czego chcę? — Tego, co zawsze. Władzy? Pieniędzy? Kontroli? Czystości. Na dłoniach, na stole, w społeczeństwie, we krwi. Może — gdybym dopuszczał w życiu tryb przypuszczający, ale Richie Williamson myśli zerojedynkowo; tak, nie, nigdy może — ktoś na moim miejscu podjąłby zabawę. Ktoś — kot na kolanach, kotka na wyciągnięcie ręki — inny poddałby się pokusie; to przecież noc chcenia, a wszyscy mężczyźni chcą tylko jednego. Coś mi mówi, że połowa z nich chciałaby panny Hudson — bo pieniądze, bo uroda, bo długie nogi, bo skóra pod palcami ma fakturę jedwabiu, perfumy zapach obietnicy, ciało ciepło spełnienia. Zaproszenie, które napotyka milczenie; Tina nie ma dla mnie sekretów do wyszeptania. Ja nie mam obietnic do złożenia, ale zaproszenie (do czego?) zostało przyjęte — zabawa musi trwać. — Do gry. Nazywa się wspomnisz mnie rano? Opuszek palca zatacza równy okrąg — krąg na Kręgu — na miękkim nadgarstku. Ciepło kinetyczne, które można zmienić w żar; wystarczy nasilić siłę tarcia. Dziś nie w tańcu, mam dość parkietu — panna Hudson będzie musiała przenieść apetyt na zjadliwszy kąsek. — Innym razem — nie jestem dość pijany, a ty wystarczająco trzeźwa. Kołysanie przy próbie wstania zmienia układ ciał; mimowolnie poruszam kolanami, czarna kulka kociego błogosławieństwa wbija pazury w materiał — pierwsza sekunda to obawa o trwałe ślady na materiale, za który lokalna szkoła mogłaby wyremontować bibliotekę. Druga to czmychające w mrok futerko i ciało, które podnosi się z fotela bez wysiłku — nawet mój błędnik nie błądzi. — Zostań tu — nieposłuszne palce, złe palce, palce—niesłuchalce; bliskość skóry nie szepcze o żadnych sekretach, więc cofam dłoń, bliskość ewoluuje w odległość, nagła suchość w ustach w przekonanie, że wystarczy się pochylić, żeby ją ugasić. — Przyślę Charlotte. Obawiam się, że twój rycerz na białym koniu osiodłał rumaka i wrócił do zamku, Tina; na szczęście gdzieś niedaleko kręci się zła wiedźma. |
Wiek : 30
Odmienność : Słuchacz
Miejsce zamieszkania : north hoatlilp
Zawód : starszy specjalista komitetu ds. międzystanowej koordynacji