Cukiernia Przytulne wnętrze cukierni pachnie wanilią, palonym cukrem i aromatyczną kawą. Kilka niedużych stolików rozstawionych jest sprytnie na niewielkiej przestrzeni lokalu, tu i tam rozdzielają je od siebie mniej lub bardziej rozłożyste rośliny w pastelowych donicach. Lady cukierni od wczesnego ranka kuszą bogatym wyborem pralin, ciast i ciastek, a jeśli to wciąż zbyt mało – nic nie stoi na przeszkodzie, by złożyć zamówienie indywidualne na torty, zestawy kolorowych makaroników czy inne słodkości. Nieobowiązkowy rzut K3 (rzuca tylko jedna osoba w wątku): K1 – Masz dzisiaj niesamowite szczęście, bo wygląda na to, że cukiernik prowadzi w lokalu pokaz dekorowania ciast. Wbija się na szczyt swoich umiejętności, prezentując najpiękniejsze wypieki, a Tobie i Twojemu towarzyszowi trafia się jeden wyjątkowy. Oboje otrzymujecie po kawałku ciasta ze świecącą gujawą. K2 – Przyszliście akurat w samą porę na konkurs degustacyjny. Jeśli weźmiecie w nim udział, w nagrodę możecie zatrzymać babeczkę z dowolnym składnikiem magicznych wypieków z poziomu I. Pamiętaj, żeby zgłosić ją w temacie dodatkowych aktualizacji. K3 – Nic się nie dzieje. [ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Pią Sie 16, 2024 10:31 pm, w całości zmieniany 2 razy |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Ophelia Verity
ILUZJI : 10
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
6 maja 1985 roku, rzut na zdarzenie w kawiarnii Deep in my heart, there's a fire, a burning heart. Przebój Modern Talking wybrzmiewa w podniszczonych słuchawkach. Walkmen panny Verity widział już chyba wszystko. Od tego co znajduje się pod jej łóżkiem czy wnętrzu wielkiej, przepastnej torby aż po wywracający się kalejdoskop świata gdy wypadał jej z rąk i lądował na twardej podłodze. I choć lata swej świetności miał już za sobą, Ophelia nie potrafi się z nim rozstać przed jedno, niewielkie serduszko wymalowane na jego odwrocie. Był artefaktem. Pamiątką po ukochanym który zniknął niczym kamień rzucony w głęboką wodę oczekiwań Benjamina Verity I, dla którego nie był wystarczająco dobry. Ophelia lubi czasem wyjść z niewielkiej pracowni w zaciszu swojego domu, by pisać w miejscu publicznym. Jest to część ćwiczeń, pozwalających jej obserwować otoczenie. Zbierać to, czego wcześniej nie doświadczyła i przemycać do swoich dzieł, choć nikt tak naprawdę nie wiedział, że to na za nim stoi. Dzisiaj jednak wychodzi z pracowni aby w pełni skupić się na tym, co przyszło jej opisać. Tworzy bowiem opowieść o wielkich czarownicach w dziejach magii i tym, co było ich zasługą - nie mężczyznom, jakie przypisali do tychże działań. Skupia się właśnie na rozdziale poświęconym założycielce szkoły Sunset. Delikatnie porusza się w rytm melodii jaką słyszy w głośnikach, nie wiedząc jeszcze, że ktoś się jej przygląda. Ironią losu są sytuacje, w których zawodowy obserwator nie czuje, iż jest pod czyimś uważnym spojrzeniem. Długopis trzyma w szczupłych palcach, co jakiś czas uderzając nim rytmicznie o karty grubaśnego zeszytu. Jest w swoim świecie. Nie ma wokół niej kawiarni lecz wydarzenia sprzed lat. Próbuje zobaczyć je pod swoimi oczami, które na chwilę przymyka. I widzi kobietę, widzi trudności jakie stają na jej drodze… Próbuje zrozumieć co też mogła czuć, jak mogło się to ukazywać na jej twarzy, do jakich działań mogło ją to popchnąć i… Deep in my heart, there's desire for a start... Podskakuje na swoim siedzeniu wystraszona przez kelnera który do niej podchodzi. Nie spodziewa się go, czarne oczy błyszczą przerażeniem by chwilę później mogła roześmiać się tym śmiechem, który rozweselał cały świat. Zaskoczenie mija, na twarzy ukazuje się ulga i ten uśmiech, który rozświetlał wieczorne niebo. W końcu była idealna, stworzona tak, aby wzbudzać zawiść innych ojców oraz braci, iż taki kryształ nie znajdował się w ich rodzinie. Była idealna, niczym kanarek zamknięty w złotej klatce, którego zawodzenie odbierane było niczym pieśni zachwytu. Słucha o konkursie degustacyjnym. Ochoczo zgadza się wziąć w nim udział, nie mając wcześniej okazji czegoś takiego doświadczyć. Pospiesznie zbiera swoje rzeczy, aby przenieść się do stolika, przeznaczonego na odważnych. Gruby notes zamienia na kartę do oceny wypieków, a czarne oczy błyszczą zaciekawieniem, gdy czeka na konkursowe próbki. You're my heart, you're my soul… Nie spodziewa się, że degustacja odmieni jej życie już na zawsze; że zadzieją się rzeczy których zwrotów akcji zazdrościć będzie szczerze - czemu w końcu nie wpadła na to podczas pisania swej pierwszej powieści jako Miss Inferno? |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : Pisarka
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Wrzawa gęstniejącego wokoło tłumu nie zagłuszała myśli plączących się pod czaszką. Oczy obserwowały uważnie, nie pozwalały zgubić czubka brązowowłosej główki tańczącej w rytmie niesłyszalnego refrenu. Miała na uszach słuchawki i zdawała się nie zwracać zupełnie uwagi na to, że ciekawskie spojrzenia lepią się do niej niczym sklejone miodem, ale on to wszystko dostrzegał. Chwytał zainteresowanie błyszczące w spojrzeniach pozostałych i nie potrafił zapanować nad poczuciem, że powinien odgradzać ją od uwagi innych ludzi. Tylko on mógł na nią patrzeć, innej opcji nie potrafił przyjąć do wiadomości. Nie przyjmował też tego, jak to się stało, że w ogóle zawracał sobie nią głowę. Że znowu chodził, że patrzył i słuchał, że chwytał ulotne resztki jej zapachu, osiadające na zajmowanych przez nią krzesłach. Że wyobrażał sobie, co mógłby jej zrobić, gdyby tylko przestała otaczać się chmarą ludzi. Dlaczego widywał ją wyłącznie w miejscach całkowicie odsłoniętych? Powinien ją o to zapytać? Powinien zagadywać, dlaczego go unikała, skoro tak wytrwale za nią podążał? Przecież musiała wiedzieć, że tam gdzieś czeka na nią ktoś, kogo uszczęśliwiało patrzenie na jej uśmiechy i zgrabną kibić wprawiającą biodra w ruch. Ciekawe co kryło się tuż za materiałem, jaki tak lekko otulał jej dziś ramiona. Chciał to sprawdzić, ale nie planował, aby jego chęci ziściły się tak szybko. Był cierpliwym człowiekiem, wytrwałym prześladowcą. Dawał sobie tyle czasu, ile było konieczne do wyczekania tego jednego momentu, w którym Ophelia popełni błąd. Błąd, o którego istnieniu nawet nie wiedziała. Błąd, który ubzdurał sobie Leander i jakiego tak uparcie się czepiał. Jakiejż to ironiczne, że cała ta historia rozpoczęła się dokładnie od tego, czego tak wyczekiwał. Tyle tylko, że bohaterowie postanowili zamienić się miejscami, a los zagrał na nosie nie jej, a jemu. W którym momencie zaciągnięto go do stolika degustacyjnego? Kurwa, nawet nie zauważył. Co powiedział? Nie pamiętał, po prostu szedł, ale obsługa „Pączka” wcale nie wyglądała na zdziwioną, czy zgorszoną. Najwidoczniej trzymał fason, cóż za nowość. Jak wiele czasu potrzebowali, aby zauważyła, że trochę zbyt intensywnie się na nią patrzył? Pewnie niewiele, w końcu usadzono ich naprzeciwko siebie. Jeśli jednak miało to zająć dłużej, niż przewidywał, zupełnie przypadkowe sięgnięcie po tego samego muffina musiało załatwić sprawę. Pierwsze spojrzenie, którym by go obdarowała, byłoby wprost niezapomniane. Chciał nasycić nim pełnię swojego szaleństwa, nim ta głodna lęku bestia zbyt gwałtownie wystawi nos zza kurtyny pozorów. Na to byłoby zbyt wcześnie, prawda? - Przepraszam, proszę. - Zwrócił się do Ophelii, gdy cofał palce znad owocowego specjału, obierając sobie na cel jego sąsiadkę. Czym je nadziali? Oczywiście, że nie wiedział. Ba, nie słuchał nawet, którą pozycję właśnie oceniali, bo całkiem możliwe było to, że „przepatrzył” na niej trzy pierwsze. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Ophelia Verity
ILUZJI : 10
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
Lubi wrzawę. Lubi ludzką masę przetaczającą się przez publiczne miejsca oraz to, co potrafi wynieść z obserwacji podobnej masy. Nie raz żałuje, iż nie poświęciła jeszcze jednego semestru na uczestnictwo w kursie psychologii. Może winna to rozważyć? Ludzka masa zdawała się zachowywać podobnie w wielu miejscach, choć ta włoska wydawała jej się pogodniejsza i bardziej żywa od amerykańskiej. Choć narody zdawały się być zupełnie inne, masa dalej zachowywała się podobnie, jednocześnie jednak każda cząstka masy była osobowością wyjątkową, inną od innych. Ophelia uwielbia obserwować zachowania ludzi, ich niewielkie gesty, maniery by kraść je później bez krzty wstydu i umieszczać w swoich opowieściach, tym samym dając swoim charakterem więcej autentyczności. Istnym żartem Wielkiego Losu jest fakt, iż tak zaawansowany… obserwator społeczeństwa jak panienka Verity nie zauważa, iż sama jest pod obserwacją. Pochłania ją zamieszanie, nowe wydarzenie i pachnące cudownie ciasta znajdujące się na tacy przed nią. Zajmuje czas krótką rozmową z kelnerem, ciekawa co też stoi za organizacją podobnego wydarzenia, jakże nie pasującego do dzisiejszego otoczenia. Idealny zbieg losu do zawiązania akcji, przełamania monotonii bohatera czymś, co odmieni jego życie i… Drży, gdy jej dłoń spotyka się z dłonią nieznajomego mężczyzny w zbiegu przypadków który wywołuje delikatny uśmiech na jej wargach. Czyż nie było to oczywiste? Sytuacja zdawała się jej być wyjętą rodem z taniego romansidła. - Nic się nie stało. - Odpowiada, zaś delikatny rumieniec przyozdabia jej lico. Dlaczego wcześniej nie zauważyła mężczyzny siedzącego naprzeciwko? Nie wie, coś w jego twarzy wydaje jej się jednak znajome. - Starczy dla nas obu. - Zgrabne dłonie sprawnie dzielą muffna na pół w geście, z którego dumna może być jej matka. Wszak ideał jej postaci zakładał również pokłady kobiecej empatii, ciepła oraz zrozumienia co wymogło na niej zimne wychowanie. Gestem dłoni zachęca mężczyznę do poczęstowania się słodyczą. Sama wgryza się w przystrojony kremem muffin. Smak pistacji zalewa jej podniebienie i choć jest smaczny przyprawia pannę Verity o rozczarowanie, gdyż krem nijak miał się do przepełnionych słoną słodyczą cannoli jakie jadła we Włoszech. Pełne wargi na chwilę wykrzywiają się w podkówkę, kątem percepcji czuje jednak na sobie spojrzenie niespodziewanego towarzysza. - Mam coś na twarzy? - Pyta więc z zaciekawieniem. Odkłada muffina na niewielki talerzyk, by sięgnąć po jedną z chusteczek nawet jeśli nie czuje w kącikach ust ciężkiego kremu. - Nigdy nie wiem jak się za nie zabrać… To chyba będzie minus jeden punkt? - Mówi, bo mówić zawsze lubiła. Zagadywać, wyciągać ludzkie charaktery i historie aby móc je zwyczajnie ukraść i przelać na papier. Ten zaś chłonie wszystko. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : Pisarka
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Jego dłoń pozostawała ciepła. Nie była elementem romansidła – nie onieśmielała chłodem, nie mierziła szorstkością. Po prostu była. Pojawiała się, chociaż za moment wycofała do bezpiecznej strefy z wyćwiczonym uśmiechem tańczącym na wargach. Błysk w oku nie przygasł i wkrótce sam się wytłumaczył. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. Nim jednak do tego nastąpiło, uwagę przykuły rumieniące się policzki. Oczy łowcy schwytały ten obrazek z chciwością godną prawdziwego sępa. Wprawił ją w zakłopotanie? Onieśmielił? Podobał jej się? Wyjaśnień było wiele i Leander nie wiedział, które z nich mógłby uznać za właściwe. Chciał wierzyć w jedno konkretne. To piekielnie ułatwiłoby mu dalsze działanie. Jego dłoń wycofała się szybko, ale zdążyła odczuć fakturę jej dłoni. Nie pracowała fizycznie, a przynajmniej tak założył, odważnie strzelając na oślep do tarczy swoich przypuszczeń. Co wypadło, to było, resztę zobaczy następnego dnia… bo przecież tam będzie, prawda? Jutro, pojutrze. Będzie zawsze tam, gdzie będzie ona. Nie pozwoli jej odejść z zasięgu spojrzenia łowcy. W końcu nie do tego stworzono rolę ofiary, prawda? Cóż za szczodrość, cóż za łaskawość. Muffin rozdarł się na pół pod wpływem jej działania. Słodkie nadzienie rozlało się Ophelii na palec. Potrzebował sekundy, aby powstrzymać się przed oblizaniem go. Potem sięgnął naprzód, aby ze śmiałością przyjąć darowaną połowę. - Dziękuję – podziękował uprzejmie i spróbował za sprawą uśmiechu złagodzić ostrość swojego spojrzenia. Wiedział, że twarz działała na jego korzyść. Wiedział, że podobał się kobietom, ale nie zawsze potrafił zrobić z tego właściwy użytek. To był ten moment. To MUSIAŁ być właśnie ten. Nie mógł pozwolić jej odejść. Nigdy. Nawet nie ugryzł swojego muffina. Korzystając z nieuwagi dziewczyny, oderwał kawałek i wsunął w wewnętrzną część papierka, w którym spoczywał, nim postanowiono go dzielić i nim rządzić. Nie roześmiał się, chociaż jej mina wydała mu się niezwykle zabawna. Nie smakowało, Verity? Och, już niedługo posmakujesz czegoś o stokroć lepszego. - Krem – odpowiedział natychmiast, chętnie korzystając z podsuniętej mu wymówki. Odważnie wychylił się naprzód, a chociaż bezpośrednio nie odbierał jej chusteczki, nakierował jej dłoń we właściwe miejsce. Jak wiele tego kremu tam było? Nie więcej, niż starczyłoby na muśnięcie skóry. Dostatecznie dużo, aby ich skóra ponownie się zetknęła. Puścił, wyprostował się i ponownie skierował wzrok na babeczkę. Zaśmiał się cicho i całkiem naturalnie. - A czy to czasem nie należy do rytuału spożywania babeczki? Szczodrze się je ozdabia, aby potem równie rozrzutnie brudzić nimi usta i palce. – Zapytał i uniósł nieznacznie brew, gdy obrócił ciastko pomiędzy palcami. Odłożył je na talerzyk ledwo tknięte. – Może ciastka będą bardziej przystępne? Zasugerował, gryząc się w język, nim miał wpleść w narrację naturalną dwuznaczność. - Przy nich co najwyżej obliżemy palce – ubrał myśl w łatwiejsze do przełknięcia sformułowanie, ale nie czynił prezentacji. Dłonie skrupulatnie wytarł w chusteczkę higieniczną, lecz nie na wiele się to zdało. Lepkość słodyczy dalej wywoływała dyskomfort. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Ophelia Verity
ILUZJI : 10
WARIACYJNA : 1
SIŁA WOLI : 10
PŻ : 168
CHARYZMA : 4
SPRAWNOŚĆ : 4
WIEDZA : 15
TALENTY : 14
W pozornej przypadkowości obecnych wydarzeń odnajduje utarte schematy. Przykłady które omawiała na zajęciach, wypisane pospiesznie na kolorowych karteczkach ponaklejanych gdzieś między stronicami książek, których ilości nie była w stanie już zliczyć. I bawi ją nieprzewidywalna przewidywalność życia, spisana w imię chaotycznych teorii przypudrowanych brakiem powtarzalności pod którym kryły się doskonale wyryte schematy. Czy sama użyje podobnego zbiegu okoliczności? Nie, raczej nie. Wpojone poszukiwania wyjątkowości w jej sztuce nie pozwalają na podobne zabiegi stylistyczne. Pozwala sobie jednak na swobodę z jaką wiąże się anonimowość. Nieznajomy nie wie, iż ma do czynienia z najczystszym z klejnotów Verity. Idealną córką nieidealneog, śliskiego niczym żmija ojca… Chwilowe odebranie tożsamości pozwala jej być po prostu Ophelią. Tą, która z pasją przemierzała kolejne uliczki słonecznej Italii. Tą, która pisała żarliwe, pełne krwi i uczuć książki dumna ze stylu, jaki wypracowała. . I to właśnie ta Ophelia w geście który jej wydaje się zupełnie niewinnym zlizuje z palca krem, jaki na nim pozostał. Słodkość kremu przytłacza swoją ciężkością i panna Verity jest pewna, iż gdyby zjadła całego muffina już do końca dnia nie spojrzałaby na jedzenie. Daje sobą kierować lecz czarne oczy przyglądają się uważnie nieznajomemu. Ten zaś przełamuje pewne niepisane zasady dobrego wychowania. Bo czy nie powinno unikać się dotyku obcych ciał w dziwnym, pierwotnym niemal geście chronienia własnej prywatności? A może to jej przeszłość wywiera nań takie poczucie? Nie wie, lecz przez kilka uderzeń serca wwierca się w niego swoim spojrzeniem. - Gdzie w tym przyjemność? - Podejmuje temat, odkładając nadgryzioną połówkę babeczki na talerz. - Ideą przysmaków jest krótka chwila przyjemności, odrobina rozkoszy gdy zatrzymujemy się na chwilę w wirze obowiązków. Babeczki są w tym wszystkim problematyczne. Jak mam cieszyć się chwilą przyjemności, gdy cały czas martwię się czy przypadkiem nie zabrudzę ubrań burząc porządek dnia? Jak mam docenić ich smak gdy przez kolejne godziny próbuję pozbyć się z palców jego lepkości która sprawia, że czuję dyskomfort? - Wyrzuca z siebie, w tej jednej kwestii stanowczo woląc praktykę ponad estetyką. Owszem, piękne kremowe zdobienia cieszyły oczy, lecz reszta pozostawała niezwykle… problematyczna. Przynajmniej w odczuciu. - Być może… - Delikatny uśmiech maskuje fakt, iż gotowa była rozprawiać nad praktycznością i przyjemnością babeczek dalej, nawet jeśli był to niezwykle trywialny temat dyskusji. To jednak w trywialności tematów tkwi esencja życia oraz ludzkiej osobowości. Zamyślenie pojawia się na jej buzi, gdy wodzi wzrokiem po kilku rodzajach ciastek. - Jakim jesteś typem? - Pyta więc, wodząc spojrzeniem między mężczyzną a ciastkiem które odłożył na talerzyk. - Klasyczna czekolada? Orzechowe? Owocowe? - No panie nieznajomy, jakim ciastkiem jesteś? odpowiedź ma pomóc w wyborze, wskazać kolejny punkt degustacji nawet jeśli nie była pewna, czy takie kategoryzowanie jest w stanie cokolwiek powiedzieć o osobowości osobnika. |
Wiek : 25
Odmienność : Czarownica
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : Pisarka
Leander van Haarst
ANATOMICZNA : 20
POWSTANIA : 5
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 168
CHARYZMA : 13
SPRAWNOŚĆ : 3
WIEDZA : 18
TALENTY : 9
Wydawał się otwarcie rozbawiony, gdy kobieta poczęła rozprawiać nad ideą czerpania przyjemności z pięknie ozdobionych, chociaż niepraktycznych ciastek. Temat był mu równie bliski, co spawanie, bądź montaż sanitariów - zarówno filozofowanie, jak i zadowalanie się jedzeniem. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek potrafił świadomie o tym pomyśleć… może ten jeden raz, kiedy dostał swoje pierwsze jabłko od Cynthii z C’Grocesies. Po dwóch dniach przetrząsania koszy na śmieci, świeży i nienapoczęty owoc smakował jak ambrozja. Z jednym mógł natychmiast się zgodzić. Spożywanie babeczek nie było przyjemne. - Może jest w tym pewien rodzaj przyjemności, gdy decydujesz się skonsumować babeczkę w zaciszu własnego domu? Wtedy, kiedy nikt na ciebie nie patrzy, a łazienka jest tuż obok i pozwala domyć palce utopione uprzednio w kremie? - Podjął temat, ale bez wewnętrznego zaangażowania. Prowadził dyskusję, wyczuwał grunt, na którym oboje przystanęli, a potem ostatecznie okazał rozbawienie, które niejasno odczuwał wewnątrz. Sądził, że zrozumie jego emocje, gdy pozna ich źródło. - Nie znajdę zbyt wielu argumentów „za”. - Przyznał, mnąc w palcach tę samo serwetkę, w którą wytarł już palce. - Moja obecność w tym miejscu podyktowana została czystym przypadkiem. Wstęp wybrzmiał i jednocześnie zrobił przestrzeń na rozwinięcie myśli, gdy dopytała o jego typ. Dobrze, że uściśliła, o jaki konkretnie jej chodzi. Leander za żadne skarby nie wpadłby na pomysł utożsamiania się z rodzajem babeczki… - Z fasolą - wyrzucił z siebie bez zastanowienia. - Z bekonem, z jajkiem - wytrawne. Nie przepadam za słodyczami. Cóż za ironia, że to właśnie jego wybrano do darmowej degustacji. - Chciałem tylko wybrać coś smacznego dla przyjaciela. - Uzupełnił i wsparł brodę o wierzch własnej dłoni, pozwalając, aby na ustach błąkał mu się nieco zakłopotany uśmiech - równie zbędny, co fałszywy. To byłby kolejny temat do rozważań: co Ophelia musiałaby zrobić, aby rzeczywiście udało jej się go zawstydzić? Może i na tę okazję miałby gotową niestandardową odpowiedź? - A ty? - Odbił piłeczkę, aby uzupełnić obraz jej gustu, jaki już kreślił w pamięci. Uważała na ubiór i ważny był dla niej jej własny komfort. Wcale nie brzmiała jak każdy, kto ubierał się lepiej od przeciętnego zjadacza chleba… ale to już zauważył dawno temu, prawda? Nie chodziłabyś w byle czym. |
Wiek : 40
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : Eaglecrest
Zawód : Neurochirurg, odtruwacz, lekarz podziemny
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
12 VI 1985 r. Wrócili zmęczeni, ale szczęśliwi. W drodze powrotnej rozmawiali więcej niż te trzy dni temu, dopiero jadąc do lasu. Arlo odwiózł ją do domu, ona zaprosiła go na kawę. Nie mogli się rozstać i to – to było miłe, bo Claire nie przypominała osobie, kiedy ostatnio aż tak łaknęła czyjejś obecności, i kiedy łaknienie to nie miało nic wspólnego z desperacką, prymitywną potrzebą ukarania się albo zmazania z siebie zapachu, smaku, dotyku Joela. Z Havillardem zawsze było inaczej, zawsze było lepiej. Havillard był jej przyjacielem, najbliższym pojęciu rodziny – zastępstwem za Aidena, którego straciła już lata temu. Z wyjazdów z Arlo wracała zawsze uśmiechnięta i odprężona – i zawsze tak cholernie niegotowa na Saint Fall, szczególnie gdy witało ją fałsztywym uśmiechem tej pizdy. Ostatnio przychodziła częściej. Czasem już na otwarcie, czasem później. Czasem sama, czasem – jak dzisiaj – z dzieciakami. Brała tą samą kawę, ciastka – wedle nastroju. Tego ostatniego Finnegan nigdy nie próbowała zgadnąć – i tak by jej się nie udało, skoro na sam widok tej suki gwałtowna, gorąca gorycz podchodziła jej do gardła i ściskała żołądek. Mia czasem składała tylko zamówienie, innym razem – jak dzisiaj – próbowała zagajać pozornie uprzejmą rozmowę, ot, taką, jaką mogłyby toczyć sąsiadki (którymi de facto były) albo dobre koleżanki ze szkoły (którymi nigdy nie były). I Claire – och, Claire dotrzymywała jej kroku. Musiała. Bo była u siebie, w swoim miejscu, na swoim terenie, i jeśli ta pizda kiedykolwiek sprawi, że Finnegan będzie czuła się tu źle – będzie to porażka, na którą sama Claire nie była gotowa. Problem w tym, że Mia tej wygranej była już tak cholernie blisko. Paplała coś o świeżych ciastach dopiero co wyjętych z pieca. W teatralnym zachwycie pokazywała gówniarzom kolejne babeczki, rogale, ptysie, tartaletki – i śmiała się melodyjnie, gdy dzieciaki przekrzykiwały się, co by zjadły. Wspominała coś o tacie, z prowadzącą Claire do porzygu słodkością zamawiała kolejne słodkości, beztrosko mówiąc, że to ulubione jej męża. Nie były. To nie były ulubione wypieki jej męża – ani tartaletki z winogronami, ani migdałowe rogale, ani nawet babeczki z borówkami. Claire wiedziała, że nie, bo od ponad dekady wiedziała o Joelu tak strasznie dużo. Jeden z dzieciaków uświnił się budyniowym kremem zaraz po tym, gdy dostał w ręce zamówione ciastko. Ta pizda roześmiała się, rozkosznie poprosiła o serwetkę. Finnegan jej ją podała i – Trójco, daj mi siłę – wskazała, gdzie mają łazienkę, gdyby gówniarz chciał umyć ręce. Naprawdę się cieszę, że wybrałaś cukiernictwo, zapewniała słodko Mia, a Claire czuła, jak krew tężeje jej w żyłach. Na studiach tylko byś się marnowała, a tak przynajmniej– Nie słuchała. Nie słuchała ani słowa więcej – zagłuszała je jej własna krew tętniąca jej w skroniach, serce dudniące głucho w piersi, ogień szalejący... Cóż, wszędzie. Mia zapłaciła za dużo – zawsze płaciła za dużo, zostawiając Claire napiwki, które ta najchętniej wepchnęłaby jej do gardła – i wyszła, wciąż paplając. Za nią, w kolejce, był ktoś jeszcze. Finnegan gówno to obchodziło. - Proszę przyjść później – warknęła na przydechu, z trzaskiem stawiając na ladzie tabliczkę głoszącą, że o to właśnie pora na przerwę. Ręce drżały jej, gdy szarpnięciem zrywała z siebie fartuch. Drżały, gdy z trzaskiem zamykała kasę. Drżały, gdy po kieszeniach szukała paczki papierosów (znalazła) i zapalniczki (nie znalazła). |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Benjamin Lovell
WARIACYJNA : 17
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 166
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 17
TALENTY : 9
W ostatni weekend odpaliłem wrotki, zrestartowałem system czy jak inaczej można nazwać absolutne upodlenie się godziwą tequilą w Brudnej Żabce. Od tamtej pory mimowolnie wyglądałem na nieco bardziej zmęczonego, bo dosłownie czułem ciągle, jak moja wątroba się regeneruje. Piłem tylko wodę, biegałem co rano, modląc się o koniec nadwrażliwości dźwiękowej, która ewidentnie była symptomem nieustępującego kaca. Nie miałem już dwudziestu lat i choć umysł lubił się łudzić, tak ciało dość drastycznie pokazywało, że może pora już wybrać pakiet Wieczny Spoczynek w okolicznym domu pogrzebowym i podjąć decyzję nader ostateczną odnośnie ostateczności. Nie miałem złudzeń, że muszę to zrobić za życia inaczej decyzję o mojej wieczności podejmie Dżony i wiem, że zostanę pochowany z gołą dupą i to wystawioną tak, żeby każdy mógł mnie w nią cmoknąć. I choć to nader kusząca wizja, tak czuję, że zasługuję jednak na bardziej godziwe ostatnie pożegnanie. Chcąc wypaść z tego marazmu, w środę tuż po pracy, odziany w czarny garnitur (jakbym sam pracował w branży funeralnej) ze skórzaną teczką na dokumenty, w której trzymałem materiały do pracy, którą wykonam z domu, ruszyłem do cukierni, która zdaniem wszystkich zapytanych przeze mnie osób była najlepszą w mieście. "Pączek w maśle" zdaniem lokalsów oferował najlepsze torty na świecie, a najlepszy tort na świecie był dokładnie tym, co chciałem opierdolić w swoje trzydzieste trzecie urodziny. Byłem jednak realistą uzdrowionym z optymizmu, więc byłem świadom, że na dobre rzeczy (a zwłaszcza te "najlepsze na świecie") trzeba czekać i zamówić je ze stosownym uprzedzeniem. Dlatego stanąłem grzecznie w kolejce, za Mią Flemming, którą kojarzyłem jako jedną z gończych suk z kancelarii Veritych. Kancelarii, która odrzuciła moje podanie o staż ze względu na moje mało wysublimowane pochodzenie. Szkoda, że nigdy nie spojrzeli na nader wysublimowane wykształcenie. Od tamtej pory nie byłem fanem wszystkich reprezentantów tego właśnie pracodawcy. Mii Fleming nie znosiłem z wielu powodów. Po pierwsze nosiła za długie spódnice, przez co poruszała się trochę kaczkowato, co odejmowało jej milion punktów seksapilu. Po drugie, nie podnosiła za wysoko stóp przy chodzeniu i jej szpilki wydawały z siebie nieznośny klekot przy każdym kaczkowatym kroku, który stawiała. No i po trzecie, była prostą cipą, która myślała, że jest królową świata, bo skończyła lokalny uniwersytet i pozwolono jej bronić lokalnych kleptomanów. Ojebałem ją w sądzie trzy razy dla sportu. A teraz stała przede mną z bandą swoich szczeniaków, którym nie zamykały się japy. Moje znudzone spojrzenie przeglądało wystawione na ekspozycji cukiernicze dzieła sztuki, podczas gdy męczony resztką kaca mózg starał wyłączyć się na dziecięcy szczebiot. Nigdy nie byłem fanem małolatów. Za wyjątkiem swoich. Swoje dzieci trafiają w inne rejony ludzkiej cierpliwości. Dzieci jednak jak dzieci. Ich matce nie zamykała się gęba. Głosem słodszym niż lukier na wystawionych ciastkach pierdoliła frazesy, o które nikt nie pytał i aż cisnęło się na usta proste pytanie: Kupujesz tu coś, kurwa, czy nie. Byłem jednak dobrze wychowany. Na tyle dobrze, żeby nie uczyć obcych dzieci nowych przekleństw. Dlatego stałem spokojnie, a dłonie zaciskały mi się coraz bardziej na skórzanej rączce mojej teczki na dokumenty. Z góry patrzyłem, jak jej mała trzoda prezentuje swoje świńskie oblicze upierdoliwszy się, od czoła po brodę. Miła ekspedientka wskazała im drogę do łazienki i wtedy Mia Flemming, pierdolona Mia Flemming odpaliła drugi bieg. Naprawdę się cieszę, że wybrałaś cukiernictwo. Na studiach tylko byś się marnowała, a tak przynajmniej... Czułem, jak moje (podobno) krzaczaste brwi wędrują do góry, a z ust wydobywa się mimowolnie: - Czy naprawdę musisz być taką chamską pizdą, Flemming? - bo chamów trzeba uczyć kultury w ich słowach. I już czułem na sobie jej pizdowate spojrzenie i już nabierała powietrza, żeby mi odpowiedzieć w podobnym tonie, ale wróciły dzieci. Zapłaciła i wyszła, a w pomieszczeniu zapanowała cisza. Było wczesne popołudnie, czas na kawę już dawno dobiegł końca, więc lokal pozostał pusty, nie licząc mnie i złotowłosej ekspedientki. Już miałem uzewnętrzniać się o swoich pragnieniach odnośnie końcówki czerwca, kiedy na ladzie pojawił się kawałek drewna informujący o przerwie, a ona zaczęła nerwowo szukać po kieszeniach... papierosów. Znajomo wyglądająca paczka znalazła się w jej drobnej dłoni, a ona uparcie szukała dalej, zapewne zapalniczki. Dlatego sięgnąłem do kieszeni spodni i podałem jej swoją. - Mogę zapalić z Tobą? - zapytałem grzecznie, choć ewidentnie pchałem się już za kontuar, nie czekając na jakieś większe zaproszenia. Nie wiedzieć czemu nie dość, że chciałem uczestniczyć w jej przerwie, to wręcz musiałem w niej uczestniczyć. Wewnętrzny magnes na złotowłose w opresji włączył się i nie chciał wyłączyć. - Nie przejmuj się nią, jest naprawdę kiepska w tym co robi i gra wielką prawniczkę z wielkiego miasta - dorzuciłem, przewracając przy tym oczami. Nie znałem jej, ale gotów byłem stanąć w jej obronie nawet jeśli udusiła paskiem od spodni pierworodne dziecię pani Flemming, bo... a) była blondynką, b) każdy wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. - Jestem Benji, a ty? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : St. Fall
Zawód : prokurator
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Wydawało jej się, że słów użyła raczej prostych i zwięzłych, i że tabliczka wyłożona z trzaskiem na ladę mówiła sama za siebie – kolejny klient wciąż jednak stał przy kasie, wciąż oddychał w jej kierunku, i wciąż– Podawał jej zapalniczkę? Potrzebowała chwili, by uświadomić sobie, że ten tutaj się odezwał. Wtedy, jeszcze gdy ta pizda sięgała po swoje pierdolone wykładnie. Słyszała go wtedy, oczywiście, że tak – złość jednak gotowała jej krew w żyłach, czysta furia nie pozwalała jej przetworzyć wypowiedzianych przez tego tutaj słów. Dopiero teraz, w ciszy opustoszałej cukierni, nagle to do niej dotarło. Oni się znali, ten tu i ta suka, i– Uniosła głowę, odruchowo wyciągnęła rękę i przyjęła zapalniczkę. Tę ostatnią obracała w palcach przez chwilę, przyglądając się mężczyźnie uważnie. - Wy się znacie – stwierdziła prosto zamiast odpowiedzieć na równie proste pytanie. Zmrużyła oczy. Nagle nie wiedziała, co irytowało ją bardziej – to, że Mia spierdoliła jej cały dzień, czy to, że przypadki chodziły ze sobą parami. Bo ten tu – ten tu był właśnie takim przypadkiem. Puzzlem, o istnieniu którego nie wiedziała, i którego teraz nie potrafiła dopasować do tworzonej od ponad dekady układanki. Znali się. Skąd? Z pracy? To sugerowałyby słowa mężczyzny. Czyżby więc był prawnikiem? Możliwe, to było w ich stylu wypowiadać się o swoich kolegach czy koleżankach po fachu w taki sposób. Z wyższością. Z przekonaniem, że jest się lepszym, a ten drugi czy ta druga– Mogli więc pracować razem u Veritych – Claire w swojej masochistycznej ciekawości zdążyła się o Mii dowiedzieć całkiem sporo. Miejsce pracy było tylko czubkiem góry lodowej wszystkiego, co przez lata zgromadziła na temat tej pizdy – a to tylko po to, by mieć czym rozdrapywać po nocach niegojące się rany. A więc mógł być prawnikiem, mógł być od Veritych, i może– Mogę zapalić z tobą? Drgnęła, nagle boleśnie świadoma, że od dobrej chwili obracała w palcach nieswoją zapalniczkę; że w którymś momencie, zupełnie nieświadomie, przerzuciła przez ladę zdjęty fartuch; że sama za tą ladą wciąż stała, i że z jakiegoś powodu ten tu – Benji, to zarejestrowała od razu – stał już niemal obok, wyraźnie nie oczekując specjalnego zaproszenia za kontuar. Odetchnęła powoli, z roztargnieniem zgarnęła do tyłu grzywę jasnych włosów. - Jeśli musisz – rzuciła krótko i bez słowa – bez podania ręki, imienia, podziękowań, przeprosin za zaistniałą sytuację – ruszyła przez zaplecze, zatrzymując się dopiero już poza budynkiem, na ciasnym, szaroburym wewnętrznym dziedzińcu. Nie sprawdzała po drodze, czy Benji poszedł za nią – ale tak, właśnie to zrobił. Wsparła się plecami o ścianę budynku, zapaliła wreszcie tego nieszczęsnego papierosa, oddała mężczyźnie zapalniczkę. - Claire – rzuciła krótko, szczekliwie, z wyraźnie brzmiącą kropką na końcu. Kropką, która raptem parę chwil później stała się jednak przecinkiem. - Nie masz nic lepszego do roboty? – spytała i uśmiechnęła się krzywo, w kolejnej chwili wydmuchując ku niebu kłąb dymu. Niespecjalnie go tu chciała. Nie należała do osób szczególnie towarzyskich– Nie, inaczej. To minione lata zrobiły z niej osobę niespecjalnie towarzyską. Jeśli od lat nastoletnich słuchasz, że jesteś dziwakiem, wariatką lub po prostu zwykłą suką – z czasem przestajesz szukać towarzystwa. Proste. W przypadku Claire trwało to dość długo, by zdąrzyła się już przyzwyczaić. Krąg jej znajomych był szeroki, ale grupa tych, których faktycznie chciała mieć blisko – ta była już bardzo mała, łatwa do przeliczenia na palcach jednej ręki. A więc – Claire nie była towarzyska i, szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, dlaczego nie kazała temu tutaj – Benjiemu – iść w cholerę. Może przez tę zapalniczkę. Albo może dlatego, że skoro pizda i dla niego była pizdą, to na wejściu dawało mu jakieś przywileje. - Benji – powtórzyła w którejś chwili powoli, jakby smakując jego imię. Gdy spojrzała na niego wreszcie, dając spokój obserwacji okolicznych dachów i syfu na ulicy, w jej spojrzeniu kryło się bardzo dużo różnych rzeczy. Chłodna kalkulacja. Ostrożność. Ciekawość. - Benji kto? – spytała prosto. Informacje. Zbierała je, gdy akurat nie piekła. Nazwisko, miejsce pracy i – może przede wszystkim – powód, dla którego tkwił z nią tutaj, zamiast, jak każdy normalny klient, pokurwić nad nią pod nosem za nieplanowaną przerwę i pójść do konkurencji. Prosta metryczka, tego w tej chwili chciała. |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Benjamin Lovell
WARIACYJNA : 17
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 166
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 17
TALENTY : 9
Wiedziałem, że nie jest niemową, chociaż dochodziłem powoli do wniosku, że jest w stanie komunikować się tylko przez zaciśnięte zęby. A może jest brzuchomówcą? Byłby to oryginalny zwrot akcji, chociaż mogę przysiąc, że widziałem jak jej wagi wygięły się na soczystym p w słowach "Zapraszamy ponownie". To p było tak soczyste i tak wymowne, że Mia Flemming musiałaby mieć stalowe jaja, żeby kiedykolwiek wrócić. Blondynka mówiła jej "Zapraszamy ponownie", bo jako pracownica nie mogła jej powiedzieć "Wypierdalaj". Niestety ja też nie mogłem ją w tym wyręczyć, bo miałem złotą zasadę- nie przeklinałem przy dzieciach, nieważne jak prosiakowate miały nosy. Dlatego mogłem tylko kibicować nieznajomą, żeby któregoś dnia kazała Mii spierdalać, oczywiście, jak nie będzie dzieci. Wy się znacie. Instynktownie pokręciłem głową przecząco. Nie czułem, żebym ją znał. Kojarzyłem ją zaledwie, miałem o niej wyrobioną opinię (jak o każdym człowieku, z którym zamieniłem zdanie), ale zdecydowanie jej nie znałem. Miałem jednak wyrobioną opinię i nie czułem potrzeby jej poznawania. Wszystko, co do tej pory mi zaprezentowała, było okraszone nutą prostoty i chamowatości. I o ile chamowatość mogę znieść, bo sam miałem w sobie ten współczynnik, tak prostota mnie raziła. Zwłaszcza u płci pięknej. Lubiłem, jak miały w sobie wystarczająco dużo tajemnic, żeby mnie zaciekawić. Flemming nie miała żadnej tajemnicy i żadnej nie była w stanie utrzymać. Dlatego dawali jej najprostsze sprawy cywilne tego świata, bo wiedzieli, że na karnych sama zacznie wsypywać swoich klientów w trzecim dniu przesłuchań. - Kojarzę ją - usprawiedliwiłem się, bo nie chciałem, żeby blondynka w swojej głowie jakkolwiek powiązała mnie z nią. Byłoby to uwłaczające. Niedawno wyhodowana godność białego człowieka nie zniosłaby tego najlepiej. Najwidoczniej jednak cygańska nieustępliwość była na prowadzeniu. Widziałem jej wzrok i doskonale wiedziałem, że niemo każe mi spierdalać, a mimo to, na moich wargach wymalował się uśmiech, kiedy doszła do wniosku, że mogę jej towarzyszyć jeśli muszę. Oczywiście, że musiałem. Coś w środku kazało mi musieć. To coś budziło się do życia za każdym razem, kiedy na radarze pojawiała się złotowłosa, która wydawała się wyzwaniem. Znałem już ten schemat i byłem na tyle rozsądny, żeby nie walczyć ze sobą. Zwykle to coś umierało po kwadransie rozmowy, która kończyła się jednym wielkim rozczarowaniem w postaci rozwiązanej łamigłówki. Dlatego musiałem z nią chwilę porozmawiać, żeby zabić coś, zaspokoić ciekawość i wypełnić jakoś ten czas, zanim złożę zamówienie. Plan doskonały. Zapaliłem papierosa, przysiadłem na murku, żeby mieć ją bardziej na wysokości wzroku. W sam raz, żeby usłyszeć jej pytanie o tym, czy nie mam nic lepszego do roboty. Uśmiech zatańczył w kącikach moich ust, kiedy odpowiadałem: - Muszę zaczekać, aż ekspedientka w cukierni zakończy swoją przerwę na papierosa, żeby móc kontynuować mój dzień, ale miło, że pytasz - i zamknąłem swoją piegowatą gębę ustnikiem. Cały mój strój świadczył o tym, że każda moja chwila jest zaplanowana, a ja zdecydowanie mam wiele rzeczy do roboty. Kto normalny chodzi w pełnym garniturze, kiedy na zewnątrz jest ponad dwadzieścia stopni? Kto nosi taką pizdowatą teczuszkę ze skóry i trzyma ją blisko dupy, żeby nie zgubić? Nikt normalny, tylko absolwenci wydziału prawa. Wszyscy byliśmy jednakowo arogancko przekonani, że mamy lepsze rzeczy do roboty, niż sprawy prozaiczne jak zamawianie tortu w cukierni. Jednak najprawdziwsza prawda była taka, że nie miałem nic lepszego do roboty. Moja codzienność utkana była z pragmatycznych ruchów, ale nikt na mnie nie czekał, żeby pochwalić mnie za moją sprawczość. - Co dokładnie chcesz wiedzieć, Claire? - nie byłem fanem pytań ogólnych, ale właśnie stałem się fanem jej imienia. Pasowało do niej, choć wciąż wyglądała, jakby chciała mnie zasztyletować wzrokiem za jakiekolwiek powiązania z pieprzoną Mią Flemming. - Mam na imię Benji, mam prawie trzydzieści trzy lata i bardzo lubię tort czekoladowy z frużeliną malinową. Nie lubię Mii Flemming, konsystencji budyniu i noszenia garniturów - dlatego nie zadaje mi się pytań otwartych, bo podam na nie kompletnie niesatysfakcjonującą nikogo odpowiedź. Zaciągnąłem się znów papierosem i wypuściłem dym nosem, zanim mój mózg ułożył w głowie pytania, które chciałbym jej zadać. Lista była nieskończenie długa i zawierała całą masę pytań niestosownych, ale te odłożyłem na bok, bo przecież chciałem przede wszystkim wiedzieć: - Więc, Claire... Chodziłaś do Paradise High, czy pamięć mi źle służy? |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : St. Fall
Zawód : prokurator
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Stała i paliła i on też stał – nie, siedział – i palił, i jednocześnie uśmiechał się i karmił ją słowami, z którymi nie wiedziała, co zrobić. Drażniły ją. Bawiły. Sprawiały, że jeszcze bardziej chciała zostać sama – i że jednocześnie wcale nie, że utwierdzała się tylko w przekonaniu, że może właśnie potrzebowała towarzystwa. Benji mówił, ona patrzyła. Na ten garnitur i teczkę, na piegi i karnację tak zupełnie różną od jej własnej. Mężczyzna całą postawą oznajmiał światu, że powinien być gdzieś indziej – tkwić w obrzydliwie wielkim biurze, z dupą usadzoną w obrzydliwie szerokim, obitym skórą fotelu, być może z obrzydliwie drogim cygarem w dłoni i z obrzydliwie bogatym klientem po drugiej stronie biurka. A jednak był tutaj, palił papierosa na szarym jak całe to miasto zapleczu cukierni i Claire nie mogła nijak połączyć tego wszystkiego w jeden spójny obraz. Co dokładnie chcesz wiedzieć, pytał, a Claire mu nie odpowiadała, bardziej skupiona na tym garniturze, który zbierze zaraz cały syf ulic Saint Fall i na tym, jak brzmiało jej imię w ustach mężczyzny. Benji nie mylił się sądząc, że Finnegan gotowa była na publiczny lincz tylko dlatego, że imię tej pizdy nie było mu obce. Przeoczył jednak dodatkowy czynnik, jakim była ciekawość Claire – i to, że jej złość, choć zapalała się szybko i płonęła jak szalejące inferno, równie szybko jak ono potrafiła się też wypalić, jeśli dać jej ku temu okazją. Towarzystwo Benjamina było taką okazją. Okolicznością raczej sprzyjającą, najwyraźniej. Garść przypadkowych faktów była wytrychem. Claire parsknęła cicho jeszcze zanim zorientowała się, że to robi. W tym parsknięciu było bardzo dużo różnych rzeczy. Niedowierzanie, że zdecydował się na właśnie taką odpowiedź. Echa irytacji, że marnował jej czas, pieprząc takie farmazony. Była niechęć, nieufność i ostrożność. Było rozbawienie, zaciekawienie i okruch uznania. Czekolada z malinami, dobry wybór. Awersja do tej pizdy to wisienka na póki co wciąż jeszcze tylko metaforycznym torcie. Niechęć do noszenia garniturów – w to nie wierzy, Benji wszak jeden ma właśnie na sobie i wygląda w nim za dobrze, porusza się zbyt swobodnie jak na kogoś, kto podobno ich nie lubi. Pytaniem wziął ją z zaskoczenia. Jeśli nawet planowała jeszcze powiedzieć mu coś na te torty, Mię i garnitury, finalnie żaden z tych tematów nie był tak ważny, jak ten nowy. Paradise High. Pamiętał ją ze szkoły? Ona jego nie. - Chodziłam – przyznała spokojnie. Nikotynowy dym dokarmiał raka, którym tak regularnie groził jej Joel – i truł i tak duszące powietrze Saint Fall. Próbowała sobie przypomnieć. Umieścić tę piegowatą buzię gdzieś wśród szkolnych wspomnień, w tłumie tych wszystkich innych policzków i rozczochranych czupryn. W szkole było ich jednak dużo, a Claire– Claire do nikogo nie przywiązywała większej wagi. Do nikogo poza Joelem i Arlo. Dla wszystkich innych była dziwadłem. Plotkarą. Złośnicą. Kimś, z kim nie warto się zadawać. Benji – Benji też musiał być właśnie kimś takim. Kimś, kto wytykał ją za jej plecami, nazywając kłamczuchą. Może kimś, komu Aiden chętnie dałby w mordę, gdyby tylko nie groziło to późniejszym aresztem i oskarżeniem o napastowanie młodzieży. Może był dokładnie takim samym dzieciakiem, jakich pełno było w Paradise High; takim, którego unikała, bo nie miał jej zupełnie nic do zaoferowania. Czy jednak naprawdę tak było? - Z czego mnie pamiętasz? – zapytała i uśmiechnęła się przelotnie, gorzko. Lat szkolnych nie wspominała najlepiej. – Z kłamstw? Plotek? Tego, jak długo ze szkoły odbierał mnie starszy brat czy może z tego, że obiady na szkolnej stołówce jadłam zawsze sama? – Nie zawsze, całkiem często siadała z Arlo, rzadziej z Joelem – ten miał przecież swoich znajomych, uczepionych go jak rzepy psiego ogona. Zawsze jednak siadała przy najdalszym stoliku, w samym kącie, i zazwyczaj jadła ze wzrokiem wbitym w blat stolika, bo nie było nic przyjemnego w napotykaniu krzywych, niepewnych, pogardliwych albo zwyczajnie złych spojrzeń. |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Benjamin Lovell
WARIACYJNA : 17
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 166
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 17
TALENTY : 9
Dźwięk, który z siebie wydała, sprawił, że moje brwi powędrowały nieco do góry, a na twarzy wymalował się pełen samozadowolenia uśmieszek. Nie wyglądała już, jakby chciała wykroić mi wątrobę i przygotować ją na patelni z nieznośnie dużą ilością cebuli. Wydawało się, że rysy jej twarzy złagodniały, co sprawiało, że jej atrakcyjność niebywale wzrosła, bo stała się poniekąd dostępna. A Piekielna Trójca mi teraz świadkiem, że chciałem, żeby stała się dostępna. Tak dostępna jak to tylko możliwe i najlepiej- tylko i wyłącznie dla mnie. Czy prosiłem o zbyt wiele? Na pewno, biorąc pod uwagę, że jej imię znałem zaledwie od kilku minut. Dlatego w ciszy swojego sumienia składałem wysoce niestosowne modlitwy o pomocną dłoń prosto z piekła. Miałem wrażenie, że moje własne spojrzenie przykleiło się do jej twarzy nader bezczelnie i nie byłem w stanie oderwać od niej oczu. Czekałem na tę jedną, jedyną odpowiedź, która tak naprawdę nie miała większego znaczenia. To było lata temu. W innej dekadzie, w innym układzie gwiazd i zdecydowanie w innych czasach. Moje życie radykalnie się zmieniło od tamtej pory. Nie byłem już mężem, nie byłem chłopcem z aspiracjami i nie byłem grającym na skrzypcach Cyganiątkiem, które za piękny uśmiech powróży z rączki. Wszystko to odeszło do lamusa. Stałem się mężczyzną ze spaczonym poczuciem humoru, który prędzej odetnie sobie rączkę, niż z niej powróży. Dlaczego więc ją o to zapytałem? Żeby połechtać sobie swoje ego, że faktycznie pamiętam każdą jasnowłosą kobietę w tym hrabstwie. W mojej głowie mimowolnie prowadziłem rejestr każdej napotkanej blondynki, więc chce mieć pewność, że moja pamięć mnie nie zawodzi. Że wciąż pamiętam te wszystkie piękne kobiety, a nie tylko ostatnie nowelizacje do prawa karnego. Kiwnięciem głowy i samozadowolonym uśmieszkiem potwierdziłem, że zarejestrowałem jej odpowiedź i jest ona dla mnie satysfakcjonująca. Dalej nieśpiesznie paliłem swojego papierosa, nawet na sekundę nie zaprzątając sobie głowy potencjalnymi chorobami, które mogą zaatakować moje zawędzone wnętrze. I tak przecież od czegoś umrę. Wszyscy umrzemy. I tak naprawdę kiedy to się stanie, już dawno zostało ustalone i zapisane w gwiazdach. Cholera, wychodzi znów ze mnie Cygan. Słuchałem jej przesiąkniętego goryczą pytania, a najprostsza na świecie odpowiedź pojawiła się samoczynnie. Najprostsza i jednocześnie prawdziwa, więc bez większego zażenowania przyznałem, że: - Z Twojej niekwestionowanej urody, która nie spieprzyła się pod upływem czasu - bo kto miałby czas na śledzenie plotek, utkanej pajęczyny kłamstw i całej tej reszty w wieku nastoletnim? Prawdopodobnie każdy normalny człowiek, ale nikt nie mówił, że jestem normalny. Chociaż nie... dużo osób tak mówiło. I dobrze. To znak, że wciąż się dobrze maskowałem. - Nie zrozum mnie źle... Nie byłem na bieżąco z życiem towarzyskim tej szkoły, bo musiałem się dużo nauczyć, żeby nadrobić to, że zdaniem niektórych, nie jestem do końca biały - wyjaśniłem, nie chcąc wdawać się w niepotrzebne teraz szczegóły o taborze, żonie i ukończeniu tej szkoły z najlepszym wynikiem. Nie zamierzałem jej jednak okłamywać, bo owszem, zdarzało mi się, ale nigdy za darmo. Jakoś łatwiej się wciskało kit, kiedy w grze był ładnie wysmarowany czek. - Jesteś naprawdę piękna, Claire. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : St. Fall
Zawód : prokurator
Claire Finnegan
NATURY : 12
SIŁA WOLI : 22
PŻ : 182
CHARYZMA : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
WIEDZA : 8
TALENTY : 18
Wiedząc, jakim torem biegną myśli, obserwacje i nadzieje Benjamina, prawdopodobnie zaśmiałaby mu się w twarz, bo to przecież było niedorzeczne. Niedorzeczne było to, że wciął się wcześniej w jej konfrontację z tą pizdą; że wprosił się na jej przerwę; że palili teraz razem na brudnym dziedzińcu wewnętrznym, i że rozmawiali tak, jakby wcale nie poznali się raptem parę minut temu – gdzie poznali się to także niedorzecznie duże pojęcie jak na to, że Benji po prostu przyszedł do jej cukierni, a ona powinna opchnąć mu któryś z najdroższych tortów. I teraz, gdy patrzył na nią tak bezczelnie uśmiechnięty, absurd wciąż gonił absurd. Nie była pewna, na co liczył, ale gdyby miała zgadywać, jest duża szansa, że pomyliłaby się tylko raz – albo może wcale, biorąc pod uwagę jak odpowiedział na jej pytanie. Teraz już się roześmiała. Trochę z niedowierzaniem, trochę z drwiną, trochę z czymś, co – gdyby się uprzeć – mogło przypominać odrobinę skrępowania. - To przynajmniej coś nowego – odparowała śmielej, niż faktycznie się czuła. Kolejny wdech, kolejny kłąb dymu, kolejne spojrzenie – nieco dłuższe, nieco bardziej uważne, jeszcze trochę bardziej zaciekawione. Gadka była tania i prosta, jedna z tych, o usłyszenie których nie było wcale tak trudno. Claire może i nie słyszała nigdy tych konkretnych słów; może i nikt nie mówił jej ich, patrząc jej przy tym prosto w oczy – wciąż jednak nie było to coś zupełnie nowego. Nowe było natomiast nieskrępowanie Benjiego, jego bezpośredniość, brak tych śmiesznych podchodów, które nierzadko toczyli mężczyźni, gdy bali się odezwać, zapytać, zaprosić. Te podchody – ta gra – zwykle Claire bawiły, nierzadko drażniły, nigdy nie rozczulały. Postawa Benjamina, dla odmiany, ją ciekawiła. Trącała nutę nie irytacji, a raczej łobuzerskiego rozbawienia. Nie wkurwienia nachalnością mężczyzny, a raczej tego zainteresowania, które kazało się zastanawiać, co by było, gdyby teraz– - Ach, tak. – Uśmiechnęła się pod nosem, chwilowo ściągając wodze fantazji, powstrzymując ciekawość, skupiając się na tym, co mówił. – Mówili ci, że miejsce brudasów jest na ulicy czy na Sonk Road, więc na przekór zdobyłeś lepsze wyniki, niż trzy czwarte synków tych wspaniale białych rodzin czystej krwi? – rzuciła z przekąsem, w zasadzie nie oczekując odpowiedzi. Wiedziała, jak to działało. Niesprawiedliwość społeczna nie była jej obca – wszak sama była kobietą, a czasy były jakie były. To znaczny takie, które nie sprzyjały nikomu, kto nie był zupełnie białym mężczyzną o – w teorii przynajmniej – nieskalanym pochodzeniu. Przekrzywiła głowę lekko i zmrużyła oczy, ostatecznie dając spokój obserwowaniu dziedzińca – ten przecież nigdy się nie zmieniał; zawsze tak samo szary i brudny – i skupiając się na Bejim. Jesteś naprawdę piękna. - Jestem też cholernie błyskotliwa, utalentowana i pyskata, a jednak nic z tego nie załatwi ci zniżki – odparowała śmiało i uniosła brwi znacząco. Ostatni wdech papierosa, ostatni wydech – może nie prosto w twarz Benjiego, ale też z pewnością nie ku niebu. Być może jestem też łatwa na takie teksty, zdawały się mówić rumieńce delikatnie wychylające na blade policzki. A może desperacko brakuje mi w życiu atencji. Jak bardzo atencja i zainteresowanie mężczyzny w garniturze mogły różnić się od tych w mundurze? Z tymi drugimi miała do czynienia przez całe życie. Z tymi pierwszymi – tylko wtedy, gdy przyszło jej kłamać, by wyłgać się odpowiedzialności za swoje potknięcia. Benjaminowi – jeszcze – nie kłamała, co oznaczało tylko tyle, że albo ona była dla niego zbyt małą płotką, by się nią zawodowo zainteresował; albo to on nie był tak bystry i obeznany w realiach Saint Fall, i zwyczajnie nie wiedział, z kim ma do czynienia. Odepchnęła się lekko od ściany, szopę jasnych włosów znów zagarnęła do tyłu. Założyła ręce na piersi – i znów przyszpiliła Benjiego uważnym spojrzeniem. Czego ty chcesz? Być może wiedziała. Być może mogliby się dogadać. |
Wiek : 32
Odmienność : Zwierzęcopodobny
Miejsce zamieszkania : Cripple Rock
Zawód : Cukiernik w "Pączku w Maśle", handlarka informacji
Benjamin Lovell
WARIACYJNA : 17
SIŁA WOLI : 12
PŻ : 166
CHARYZMA : 14
SPRAWNOŚĆ : 2
WIEDZA : 17
TALENTY : 9
Prychnąłem cicho z nieskrywanym rozbawieniem, słysząc, że to coś nowego. Nie zamierzałem być odkrywczy. Byłem pewien, że słyszała to już jakieś milion razy w swoim życiu. Stwierdzenie oczywistości było tak proste, że aż zabawne. Kto jednak określił zasady tej gry? Kto stwierdził, że trzeba wszystko pokomplikować? Może wystarczy przez chwilę pograć w otwarte karty? Łatwo mówić. Mogłem pograć w otwarte karty tylko pod warunkiem, że te naprawdę wartościowe są schowane. Ciężko powiedzieć czy ktoś na tym świecie tak naprawdę mnie znał. Każdy znał jakąś wersję mnie, która była starannie przeze mnie pielęgnowana. Claire też dostawała teraz wersję mnie. Uśmiechniętą, trochę bezczelną i zdecydowanie nazbyt chętną. Chętną na wszystko, co złotowłosa mogłaby mi zaoferować. Zrobiłbym cokolwiek, żeby odcisnąć się w jej pamięci bardziej, żeby wracała myślami do tego spotkania i analizowała je raz po raz. Pierwsze spotkania bywają zwykle rozkosznie nijakie, a to miało jakiś potencjał, żeby jakoś ciekawie zaczynać historię pod tytułem "Kiedy Benji poznał Claire". Grzechem by było to zmarnować, a ja grzechu marnotrawstwa nie uprawiałem. Bawiłem się wybornie, dopóki nie usłyszałem wielkiej litanii zjebaństwa, która była smutnym i niepotrzebnym echem przeszłości. Uśmiech znikł z mojej twarzy, a brwi znalazły się nieco bliżej siebie w niezadowoleniu. Nienawidziłem słowa brudas wybitnie, tak jak nie znosiłem brudu. Od dziecka byłem pedantem, który nie poszedł spać bez wieczornej modlitwy i umytej dupy. Mogłem znaleźć milion bardziej pasujących do mnie obelg, ale ta zawsze mnie irytowała tym, jak bardzo pudłowała. O ironio, usłyszałem o sobie to słowo wystarczająco dużo razy, niż byłbym w stanie zliczyć. Mimowolnie dłoń zaciskała mi się w pięść, a do gardła pchała ta całkowicie niepotrzebna potrzeba wyjaśnienia, że jestem czysty. Czystszy niż królowa angielska. Na szczęście zdusiłem te chęci w zarodku, żeby wymamrotać jedynie: - Byłem najlepszy na roku - bardzo nieskromnie, żeby wiedziała, że nie jestem głupi. Chociaż nie... trochę jestem, ale na pewno jestem należycie wykształcony. I nie jestem brudasem. Moje mieszkanie będzie idealnym materiałem dowodowym w tej sprawie. Może byłem głupi, ale nie byłem naiwny i wiedziałem, że nie skusi się na jego zwiedzanie tak szybko. Kobiety miały tę nieznośną przekorę komplikowania spraw na pozór prostych. Przynajmniej ta sprawa była prosta. - Czy wyglądam na kogoś, kto potrzebuje zniżki, Claire? - rzuciłem z rozbawieniem, tuż po tym jak dogasiłem o murek papierosa. Zrobiłoby mi się trochę smutno, gdyby uznała, że jednak jej potrzebuję. Nie należałem jednak do tych bogaczy, którzy zgrywają dziadów. Nie. Ja się dorobiłem większości swojego majątku i nie zamierzałem dziadować. Już nigdy więcej nie. Biedne dzieciństwo mi wystarczyło. - Może po prostu lubię towarzystwo pięknych, pyskatych, błyskotliwych i utalentowanych kobiet? - pytanie retoryczne, bo kto by nie lubił takiego towarzystwa. Brzmiało to jak wygrany casting na potencjalną małżonkę, który hobbystycznie przeprowadzałem od chwili, w której zwolnił się ten wakat, a ja zdecydowałem się zlecić komuś ten angaż. Na razie Claire z cukierni miała naprawdę wysokie szanse na zatrudnienie, choć wcale o to nie aplikowała. Chyba że zmienię zdanie za kwadrans. Takie dobrze zapowiadające się już były, a skończyło się to wszystko jak zwykle. Kiedy znalazła się bliżej, tak w zasięgu ręki, bez większego zastanowienia wyciągnąłem ostrożnie swoją prawą dłoń, żeby wierzchem palca wskazującego musnąć jej rumieńce. Miała ciepłą, delikatną skórę, chociaż minę jakby chciała mi tego palca odgryźć i to wcale nie w dobrym kontekście. Dlatego opuściłem dłoń i przechyliłem nieco głowę. - Chodzisz na randki? - zapytałem grzecznie, żeby wiedzieć i odpowiednio nakierować swoje oczekiwania, choć tak naprawdę miałem ochotę się na nią rzucić, żeby sprawdzić, jak mogą smakować jej kształtne wargi. I to pewnie wszystko było łatwo wyczytać z mojej twarzy. Dosłownie rozbierałem ją wzrokiem, ale to nie jest karalne. Jeszcze. |
Wiek : 33
Odmienność : Czarownik
Miejsce zamieszkania : St. Fall
Zawód : prokurator