Stacja benzynowa Lekko zaniedbana, ale wciąż licznie odwiedzana jedyna stacja benzynowa na tej trasie. Powietrze tu zawsze pachnie benzyną, kawą i solonymi orzeszkami, nie ważne, jaka pogoda panuje na zewnątrz. Jest to obowiązkowy przystanek młodzieży, udającej się na imprezy w stronę lasu oraz pracowników pobliskich tartaków i wytwórni papieru. Na niewielkim parkingu obok często można spotkać podróżujących, którzy z bliżej nieokreślonych przyczyn zdecydowali się nocować we własnym samochodzie, a nie w okolicznym motelu. |
Wiek : ∞
Miejsce zamieszkania : Piekło
Zawód : Guru sekty satanistycznej
Theo Cavanagh
30.01.1985 – Na pewno chcesz wysiąść tutaj? Tak, w tamtej chwili był tego absolutnie pewny, a jakiekolwiek wątpliwości nie nawiedziły jego myśli nawet w momencie, gdy postawił już stopy na asfalcie przy stacji benzynowej. Ani też wtedy, gdy kierowca samochodu, który jeszcze kilka chwil temu miał powieźć go do miasta, wzruszywszy ramionami odjechał z miejsca i zostawił go samego. Widocznie po niezbyt długim namyśle nie miał zamiaru kwestionować decyzji swojego tymczasowego pasażera, który wprawdzie ewidentnie bawił się gdzieś tego wieczoru naprawdę nieźle – i z całą pewnością nie na trzeźwo – ale też był przecież dorosły, może nawet w pełni władz umysłowych i jako taki miał prawo dokonywać własnych wyborów. Nawet tych kompletnie absurdalnych, polegających na żądaniu wysadzenia go przy mijanej właśnie stacji benzynowej. W dodatku robiąc to zupełnie niespodziewanie, w ostatniej chwili i zmuszając kierowcę do tego, by hamował z piskiem opon, żeby w ogóle móc w porę skręcić w zjazd. Właściwie… chyba nawet było mu to całkiem na rękę. I chyba właśnie dlatego nie zamierzał za bardzo oponować, kiedy Theo wyraził już swoje nieoczekiwane żądanie i kiedy dodatkowo potwierdził z całą pewnością siebie, że tak, owszem, chciał wysiąść w tym właśnie miejscu. O to, czy aby na pewno nie chciał, żeby na niego zaczekać i mimo wszystko podwieźć do miasta, kierowca nie zamierzał już nawet pytać. Widocznie doszedł do wniosku, że swój obowiązek pomocy innym spełnił dziś z nawiązką – mógł przecież wcale nie zabierać ze sobą żadnego autostopowicza. Albo wysadzić go jeszcze wcześniej. Wieczór – choć może już raczej noc – był chłodny. Nic dziwnego w tej części kraju, pod koniec stycznia. Droga, jaką Theo musiał pokonać, by wejść do ulokowanego na stacji budynku, nie była jednak dość długa, by miał jakoś szczególnie ten chłód odczuć. Choć prawdopodobnie powinien, bo swój płaszcz zostawił najwyraźniej tam, skąd właśnie wracał. Gdziekolwiek to było. Póki co jednak priorytetem zdecydowanie nie było nieodpowiednie do pogody odzienie, a raczej konieczność zaopatrzenia się w niezbędne artykuły na dalszą drogę w stronę miasta. I oczywiście, że niezbędnym artykułem okazała się być butelka whisky – pozostawiającej wprawdzie wiele do życzenia pod względem jakości, ale… nie można było oczekiwać zbyt wiele od sklepiku na stacji benzynowej pośrodku niczego. Zdecydowanie zresztą Cavanagh nie oczekiwał, z właściwym sobie optymizmem postanawiając zadowolić się tym, co oferowało dobrodziejstwo tutejszego przybytku. Niewykluczone, że rzeczony optymizm powinien go opuścić kolejnych kilka chwil później. Mniej więcej wtedy, gdy już wyszedł przed budynek i kiedy należałoby uświadomić sobie, że miał przed sobą jeszcze dość długą drogę powrotną. Oraz że dość lekkomyślnie pozbawił się możliwości bezproblemowej podwózki. Bardzo lekkomyślnie, biorąc pod uwagę fakt, że o tej porze najwyraźniej niewiele samochodów przejeżdżało w okolicy, przez co szanse na złapanie kolejnej okazji prezentowały się dość mizernie. Niespecjalnie jednak przejmując się nie najlepszym położeniem, dość przytomnie rozejrzał się dookoła. Ostatecznie… stacja benzynowa powinna być chyba miejscem, w którym ktoś mógłby zadbać o ulokowanie przynajmniej jednego telefonu. Najlepiej działającego, za pomocą którego można byłoby wyrwać ze snu jakąś pomocną duszę, która dysponowałaby samochodem i byłaby na tyle wyrozumiała, by pofatygować się na to odludzie. Niestety. Nawet jeśli gdzieś w okolicy znajdował się ktoś, kto rzeczywiście miałby okazać się dość pomocny, Theo i tak nie miał okazji dać znać, że taka pomoc w zasadzie dość mocno by się mu przydała. Telefonu w okolicy nie zauważył. – Och, no dajcie spokój… – nie pozostawało mu więc wiele więcej, jak tylko skwitować odpowiednio to okropne zaniedbanie oraz – dla ułatwienia przepływu ewentualnych pomysłów – pociągnąć łyk z zakupionej niedawno butelki. Z sobie tylko znanego powodu odrzucił możliwość wejścia do budynku raz jeszcze i dopytania o telefon w tymże miejscu. Również tylko on mógł wiedzieć, dlaczego lepszy wydał mu się pomysł, by po prostu ruszyć przed siebie, najwyraźniej zamierzając pokonać resztę drogi na pieszo. Lub przynajmniej jej część, zakładając przy tym, że w którymś momencie po drodze miałby wreszcie dość szczęścia, by ponownie zatrzymać samochód, który mimo zdecydowanie późnej pory przejeżdżałby akurat w okolicy. Właściwie... biorąc pod uwagę słynne szczęście Cavanaghów, być może wcale nie był to aż tak absurdalny i beznadziejny pomysł? |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Rower. Skąd miał rower? Pożyczył na wieczne nieoddanie, od kobiety, która, nie dostrzegając jego obecności, usiłowała wylać na niego wiadro pomyj. Zemścił się na niej okrutnie, kradnąc spod pożartego przez korozje płotu rower. Pokrywały go rudowe plamy rdzy. Jeden hamulec już dawno odmówił posłuszeństwa, drugi funkcjonował na słowo honoru. Ani razu z niego nie skorzystał. Wiało. Potwornie wiało. Kołysało drzewami. Strącało z nich śnieg. Ciśnienie szumiało w uszach, mróz osiadał się na skórze, a nieprzystosowane do gołoledzi koła ślizgały się po asfalcie jak nóż po maśle, gdy nabrał prędkości, pedałując ze wszystkich sił, jakby chciał przegonić nie tylko wiatr, ale przede wszystkim smutny scenariusz napisany przez nieobliczalną wyrocznie losu. Jesteś pewny, Cecil? Ucieczka. Czasem chciał uciec. Wyjechać poza granice zapyziałego miasteczka. Za plecami pozostawić przeszłości. Naprostować wygięty do nierozsądnej paraboli kręgosłup moralny. Zacząć żyć. Po prostu żyć - dla siebie, nie dla innych. W zmarzniętych palcach zaciśniętych kurczowo na kierownicy niemal zabrakło czucia, ale on się nie zatrzymywał. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. Aż po kres życia. Do ostatnich dni. Szybciej, najszybciej jak się da. Jakby miał osiem żyć. Jakby Lilith dała mu bon rabatowy na długowieczność. Prosto do celu. Konstrukcja roweru przechyliła się niebezpieczna w kierunku rynsztoki. Knykcie pobielały Cecliowi od wysiłku, gdy jeszcze mocniej zakleszczył dłoń na kierownicy, by utrzymać równowagę, czego dokonał w ostatniej sekundzie, co zdumiało nawet jego. W oddali zamajaczył niewyraźny kształt budynku. Do tej pory nie miał okazji zwiedzać tej części miasta. Pojawił się tu przez czysty przypadek, kierunek wybrał na chybił trafił. Szukał wytchnienie w bezkresie, w ciemności, w zimnym powietrzu wdychanym do dróg oddechowych. Nie bał się otaczającej go zawszę pustki, cieni zawieruszonych pośród mroku, bezlistnych drzew z daleka jawiących się jak groteskowo powcinane ludzkie sylwetki. Sam był Cieniem. Bytem-niebytem zwieszonym w przestrzeni. Przez wielu odczłowieczoną, bezemocjonalną powłoką ukształtowaną na ludzkie podobieństwo, by nie wyróżniać się z tłumu. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby upewnić się, że żaden samochód nie nadjedzie znad przeciwka, choć obecność mgły powinna Ceclilowi odebrać tą pewność siebie. Kola roweru oderwały się od pobocza i przecięły wzdłuż wąską, prowincjonalną ulice. Turbulencje spowodowane wybojami odczuła boleśnie kość ogonowa. Budowla, która z odległości, wydawała się osobliwym tworem jego wyobraźni, odkryła przed Fogartym swoje pospolite tajemnice, przez co pochować musiał swoje złudzenia pod płachtą rozczarowania. Stacja benzynowa – pospolita, pozbawiona wyrazu, podobna do każdej. Myślał tak przez chwile, póki drzwi sklepu nie utworzyły i nie ujrzał w nich znajomej sylwetki, która sprawiła, że najzwyczajniejsza na świecie stacja benzynowa stała się nadzwyczajnym miejscem spotkań. - Co sprowadza naczelnego bon vivanta Hellidrige na te wygwizdowie? - żadne "Cześć", żadne "Jak się masz?", ani żadne "Pocałuj mnie w dupę", żadnej uprzejmości w granicy ludzkiej przyzwoitości. Był tylko dogasający blant w kącikach ust – trzeci, jaki wypalił tej nocy – kiedy zatrzymał rower w niewielkiej odległości od osoby Theo. – Wszystkie kluby pozamykane? A może hulaka tu utknął i potrzebuje podwózki? Fogarty wargi wykrzywił w zawadiackim uśmiechu. Zadziwiające, jakie to było proste, wygiąć wargi w tym grymasie, kiedy na horyzoncie pojawiał się Cavanagh we własnej osobie, uświetniający swoją osobą smętny, pozbawiany wrażeń dzień. W srebrzystej poświacie księżyca wszystko nabierało mistycznego wyrazu. - Ten las skrywa wiele sekretów — ciszę przerwał szybciej niż Theo zdążył zareagować na jego nieoczekiwaną obecność. – Jednym z nich jest kopalnia - owa kopalnia z wiadomego dla Cecila powodu była bliska jego sercu, równie bliska, co otaczający ich mrok, który w swoje objęcia wziął każdy skrawek krajobrazu. Wyjął z jego dłoni butelkę whisky, w zamian z alkohol wsunął mu w dłoń skręconego przez miłośnika roślin zielonych blanta. – Powiadają, że żelazne wrota strzegą bram piekielnych - łobuzerski uśmiech na cecilowych ustach pogłębił się nieznacznie, gdy nachylił się bardziej ku znajomej twarzy. – W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu - zacytował spisane ręką Alighieriego słowa wprost w ucho Cavangaha, który podobnie jak Fogarty instynktem samozachowawczym nie grzeszył i nie troszczył się z nadzwyczajną starannością o swoją przestrzeń osobistą, co nie raz mu w bezmyślności swojej udowodnił. – Myślisz, że Dante Alighieri celowo spisał przewodnich dla potomnych, by i oni mogli przestudiować kręgi piekielne, co do jednego i ujść z tej wycieczki krajoznawczej z życiem? – ekscytacja wybrzmiewała w każdym słowie, pojawiła się również w spojrzeniu, pod postacią szaleńczego błysku. – Przez czysty przypadek znalazł się w moim posiadaniu - wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza jedno ze starszych wydań „Boskiej komedii", oprawionej w twardą, zdezelowaną oprawę. Na cecilowej granicy świadomości majaczyła myśli, że Theo najprawdopodobniej dzielił więzy krwi z Mallorym, ale stopień ich pokrewieństwa tracił na znaczeniu w takie noce jak te, kiedy motywem przewodnim ich każdego, zwykle nieplanowanego spotkania, było upić się, zapomnieć i żyć. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Theo Cavanagh
Kiedy postanowił postawić na łut szczęścia – kolejny zresztą w swoim życiu – licząc na to, że wkrótce w zasięgu wzroku pojawi się jakiś pojazd z kierowcą chętnym podwieźć go do celu, prawdopodobnie nie do końca spodziewał się konkretnie takiego pojazdu. Zwłaszcza, że rower ewidentnie wyglądał, jakby z ledwością utrzymywał jedną osobę – posadzenie na nim dwóch najpewniej byłoby wyzwaniem znacznie przewyższającym jego możliwości. Choć pewnie podążając za pokrętną logiką Theo, prawdopodobnie mógłby on przystać i na taką podwózkę. Tylko po to, by przekonać się, jak długo zdezelowany rower byłby w stanie wytrzymać ciężar dwóch osób. Może nawet gotów byłby założyć się o to, ile metrów udałoby się im w ten sposób przejechać… Ledwie jednak zdążył krótkim spojrzeniem obrzucić kierowcę tego – nietypowego jak na te okoliczności – pojazdu, zanim temat ewentualnej podwózki usunął się na zdecydowanie dalszy plan. Nawet jeśli przez moment rzeczywiście zamierzał odpowiedzieć na któreś z zadanych pytań, czy choćby przyznać, że rzeczywiście, poniekąd utknął w tym niezbyt urokliwym miejscu, stosunkowo szybko podobnie przyziemne kwestie stały się nie dość istotne, by jakkolwiek się do nich odnosić. Wspomnienie sekretów skrywanych przez las wystarczyło, by momentalnie spojrzenie Theo przeskoczyło ku ciemnej linii drzew, jakby ten spodziewał się, że któryś z tychże zechce usłużnie pojawić się tuż przed ich nosami. Widocznie rzeczywiście miał w sobie coś ze sroki – z tą różnicą, że zamiast do świecidełek, ciągnęło go do rzeczy w każdy możliwy sposób interesujących. Nie sposób byłoby temu zaprzeczyć, skoro zaledwie kilka słów mogło okazać się wystarczającym powodem, by całkowicie przyciągnąć jego uwagę. Na tyle, żeby nie zaprotestował nawet przed wyciągnięciem mu z ręki butelki. Zresztą, wymianę mógł uznać za całkiem korzystną i sprawiedliwą – prawdopodobnie nie protestowałby więc nawet bez tego odwracania uwagi. – Proponujesz spacer? – uśmiechnął się, spojrzeniem powracając do Cecila, a dłoń z wręczonym mu blantem kierując do ust, by po chwili móc zaciągnąć się dymem. – Ktoś przecież musi wreszcie sprawdzić, ile może być warta ta książka jako przewodnik. A skoro widocznie nikt do tej pory nie podjął się tego zadania… Zakończył wypowiedź wymownym wzruszeniem ramion, mogącym znaczyć mniej więcej tyle, że nie miał absolutnie nic przeciwko temu, by podobne zadanie przypadło w udziale właśnie im. Tak, jakby ewentualna przechadzka po poszczególnych kręgach piekielnych rzeczywiście mogłaby mieć cokolwiek wspólnego z przyjemną wycieczką krajoznawczą. Choć w zasadzie… w opinii Theo prawdopodobnie tak właśnie było. Ktoś rozsądniejszy mógłby na jego miejscu zwyczajnie wyśmiać podobny pomysł, wypowiedzi Fogarty’ego traktując jak kiepski żart. Ktoś jeszcze bardziej rozsądny powinien najpewniej przypomnieć sobie w tym momencie, że od wspomnianej kopalni lepiej byłoby trzymać się z daleka. Zwłaszcza, jeśli rzekoma wycieczka w jej okolice miałaby odbywać się w towarzystwie osoby noszącej to konkretne nazwisko. Choć może to akurat powinno już zakrawać na swego rodzaju paranoję. Na pewno mniej problematyczną niż całkowity brak instynktu samozachowawczego, ale wciąż jednak paranoję. – Kto wie, może nawet w trosce o tych potomnych, dałoby się w ten sposób wychwycić wcześniejsze niedopatrzenia autora – sięgnął po wyciągniętą przez Cecila książkę. Po to tylko, by nieco od niechcenia przekartkować ją jedynie i na koniec zważyć w dłoni, jakby w ten sposób miał zamiar ocenić jej ewentualną przydatność podczas wciąż jeszcze czysto teoretycznych poszukiwań bram piekielnych. Chociaż… aby na pewno tylko teoretycznych? Raczej nie do końca, wnioskując po uśmiechu wciąż obecnym na jego twarzy i spojrzeniu, może nieco zamglonym do tej pory przez wypity wcześniej alkohol, ale od paru chwil zdecydowanie bardziej ożywionym. – No i na pewno historia nie słyszała jeszcze, żeby ktoś zwiedzał kręgi piekielne na rowerze. Ledwo trzymającym się kupy, tak na pierwszy rzut oka, ale może nawet dałby radę… – krótkim spojrzeniem obrzucił plątaninę złomu, którą ktokolwiek tylko dla żartu mógłby wciąż nazywać rowerem. I chociaż rozbawienie ewidentnie dało się wychwycić w jego wypowiedzi, to wciąż nie zmieniało to faktu, że owszem, wciąż byłby gotów uznać cały ten pomysł ewentualnej wycieczki za warty realizacji. Bez zbędnego namyślania się, rozważania ewentualnej za i przeciw, czy choćby doszukiwania się w tym wszystkim kompletnego absurdu. No a przy okazji zupełnie już zapominając o tym, że w zasadzie jeszcze przed kilkoma chwilami całkiem poważnie myślał przecież o powrocie do domu. Albo przynajmniej w jego okolice, nieco bliżej szeroko rozumianej cywilizacji. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Kiedy pojawił się w tej, zapomnianej przez cywilizacje, części Helldrige, nie przypuszczał ,ze spotka go taka niespodzianka, które rutynę codzienności przekształci w noc pełną wrażeń, bo każda noc, jaką spędził w towarzystwie Theo, była pełna wrażeń, czego dowodem mógł być łobuzerski uśmiech, który układał się sam na jego ustach, gdy w zasięgu wzroku pojawiał się Cavanagh. Składając mu propozycje leśnej ekspedycji, nie spodziewał się usłyszeć odmowy i zgodnie z oczekiwaniem takowa nie opuściła krtani stojącego przed nim mężczyzny. Zdrowy rozsądek zatonął w mgle, która częściowa zakryła ich sylwetki, a instynkt samozachowawczy złożył kapitulacje. Cecil podejrzewał - póki co całkiem trzeźwo - że żaden z nich nie tęsknił za tym ograniczeniami. Potwierdzenie swoich przypuszczeń znalazł w nienapotkanych ze strony bon vivanta aktu protestu, gdy bez pozwolenia wyjął mu z rąk butelkę alkoholu i wymienił ją na równie mącącego w umyśle skręta. Śmiech, niemal serdeczny, opuścił wargi cienia i zawibrował w powietrzu. - Oferuję dużo więcej - iskra rozbawienia zapłonęła w jego spojrzeniu. Kosmyk, który opadł na twarz, zaczesany został z powrotem za ucho, by nie ograniczać właścicielowi pola widzenia. – Ekscytującą wyprawę do lasu - ich twarze przez chwile, kiedy cytował włoskiego pisarza, znajdowały się tak blisko siebie, że czuł ciepły oddech na prawym policzku. Wykorzystał brak sprzeciwu ze strony rozmówcy, usta zbliżając niebezpiecznie blisko odpowiedniczek Theo tylko po, by zaciągnąć się dymem, który opuścił płuca Cavanagha. Ułamki sekund później, kiedy wykazał ten zatrważający brak szacunku do przestrzeni osobistej bliźniego, odsunął się, aby objąć spojrzeniem znajome rysy twarzy. - Zastrzyk adrenaliny - uniósł butelkę w geście toastu. – Kilka blantów - cecilowa dłoń zabłądziła do kieszeni. Zademonstrował Theo jej zawartość, w ramach zapewnienia, że nie przyszedł do niego z pustymi rękami, bez odpowiedniego ekwipunku. –Obietnicę dobrej zabawy - zbliżył szyjkę butelki do ust, by zaczerpnąć z niej pierwszego, symbolicznego łyka pieczętującego obietnicę, które właśnie składał. Wzdrygnął się, kiedy trunek spłynął wzdłuż ścian gardła, na moment odbierając mu swoim ciepłem dech w piersi. – I, co powinno być samo w sobie wystarczającą zachętą, by nie pogardzić tym pakietem hojności, moje towarzystwo. Przyznaj, Theo, tej oferty odrzucić nie możesz – słowa niewypowiedziane zatańczyły w kącikach ust. Cavanagh był zjawiskiem niecodziennym. Czarownik wyposażony w resztki, nawet marne ochłapy rozumu, na którego krawędzi majaczyły ostatnie podrygi rozsądku, usłyszawszy z ust Fogarty'ego wzmiankę o kopalni, najprawdopodobniej nie kontynuowałby tej rozmowy, ani, tym bardziej, nie krzywiłby ust w uśmiechu. Theo nie spełnił społecznych oczekiwań. Z oblekającym wargi uśmiechem, trwając w kilkusekundowej ciszy, najprawdopodobniej dokonywał skomplikowanych kalkulacji, czy ryzyko zaproponowane przez Cienia było wystarczająco opłacalne, by się go podjąć. Odpowiedź na tę nurtującą kwestię Cecil odnalazł w jego wyprzedzającym słowa ożywionym spojrzeniu. - Nie tylko podważymy wersję wydarzeń przedstawioną przez Alighieriego, ale posuniemy się o krok dalej - napiszemy własny przewodnik, który przyniesie nam rozgłos i sławę. Przeniósł wzrok z Theo na książkę obecnie znajdującą się w jego rękach. Czytał ją wiele razy. Rozbierał na czynniki pierwsze. Niektóre fragmenty były podkreślone ołówkiem, inne przekreślone - jakby poddawał pod wątpliwość i wiarygodność przedstawione tam fakty. Ty, który [tu] wchodzisz, żegnaj się z nadzieją. Cecilowa nadzieja dogorywała stopniowo. W pierwszych podmuchach wiosennego wiatru. W kałuży krwi, w której tonęło ciało Anette. W palącym skórę bólu. W bliznach na ciele i tych ukrytych głęboko pod skórą. W cieniach padających na jego sylwetkę. W słońcu ogrzewającym skrawki skóry. W przesiąkniętym ordynarnym chłodem obliczu wuja i szaleństwie odbitym w jego spojrzeniu. W pocałunkach pozostawionych na ustach Lyry. W uśmiechach, które stopniowo znikały z twarzy Mallory’ego pozostawiając po sobie zgliszcza smutku. W obojętności, jaka coraz częściej zakradała się do spojrzenie Teresy. W brudnych od ziemi dłoniach Thei. W sinej twarzy Dahlii pokrytej całunem śmierci. W pustej przestrzeni myśli. W dniach samotności. - Nie dyskryminuj go tylko dlatego, że nadaje się na złom – fałszywe oburzenie zakradło się do cecilowego tonu głosu. – Nie traćmy czasu, chodźmy. – Oddał Theo butelkę i zsiadł z roweru. Towarzyszyła mu przy tym niecodzienna pewność siebie. - Gdy brzask okryje swoim blaskiem peryferie miasta, to co w poświecie księżyca wydawało się porywającą przygodę, straci swój mistyczny urok. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Theo Cavanagh
Zdrowy rozsądek mógłby podpowiedzieć mu w tej sytuacji jedno – cały pomysł wyprawy ku piekielnym kręgom należałoby uznać za zbyt absurdalny, by można było choćby przez ułamek sekundy pomyśleć o próbie jego realizacji. Zamiast tego, jak mógłby podszepnąć rzeczony zdrowy rozsądek, należałoby wrócić się na stację benzynową, zrobić użytek z telefonu, który przecież musiał się tam znajdować i zadzwonić po kogoś, kto mimo późnej pory, zdołałby po niego przyjechać. Lub po nich obu, zakładając, że dotarłszy do aparatu telefonicznego, Theo wciąż miałby w pamięci obraz Cecila dość żywy, by pamiętać o zabraniu z tego odludzia również jego. Na szczęście – choć to stwierdzenie w tym i w wielu innych przypadkach mogłoby być przez niektórych kwestionowane – wszelkie podszepty zdrowego rozsądku bardzo rzadko znajdowały drogę do umysłu Cavanagha. W tym konkretnym momencie nie miały na to najmniejszych szans. Być może rzeczywiście przez opiewającą ich sylwetki mgłę, być może przez wypity do tej pory alkohol… Winą równie dobrze można byłoby obarczać wciągnięty w płuca dym ze skręta, trudną do nazwania mieszaninę emocji, jakie wywoływała postać Fogarty’ego albo po prostu naturę Theo. Prawdopodobnie konkretny powód nie był ani trochę ważny i nikt nie miał potrzeby się go doszukiwać. Istotniejszy był raczej sam efekt, jaki tenże brak posłuchu dla głosu rozsądku po sobie pozostawiał. Począwszy od podciągnięcia ku górze kącika na wpół otwartych ust, kiedy te należące do Cecila znalazły się tuż przy nich, by zaciągnąć się wypuszczanym dymem. Oczywiście, że Fogarty nie mylił się co do tego, że ten nie dbał w jakiś szczególny sposób o swoją przestrzeń osobistą. Choć prawdopodobnie tylko gdzieś na pograniczu świadomości mógł majaczyć Theo fakt, że tego akurat Cecil nie musiał się domyślać, po prostu to wiedząc. – Ktoś mógłby uznać ten pakiet hojności za co najmniej podejrzany – zauważył wprawdzie, nie kryjąc jednak szczerego rozbawienia w swoim głosie, a wkrótce również wybuchając krótkim, serdecznym śmiechem. – Całe szczęście w okolicy nie ma nikogo takiego, więc tym nie musimy się przejmować. I oczywiście, że odpowiedź nawet na te niewypowiedziane słowa mogła być tylko twierdząca. Pęd ku wszystkiemu, co jakkolwiek intrygujące, co zapewniało wspomniany przez Cecila zastrzyk adrenaliny, pewnego dnia mógł najpewniej zamiast przyjemnej ekscytacji, przynieść zgubę, jednak… Pozostawało wierzyć w to, że ten dzień nie był właśnie tym dniem. Wierzył w to z pewnością Theo, którego ani przez chwilę nie przeszyło to nieprzyjemne ukłucie niepokoju. – Od razu dopisz więc punkt, o którym Alighieri zapomniał na pewno tylko przez zwykłe roztargnienie. Potomni powinni widzieć, że koniecznie muszą zaopatrzyć się w prowiant na drogę – nachylając się na moment ku kierownicy roweru, wymienił tym razem książkę na butelkę. Zaciągnąwszy się natomiast skrętem raz jeszcze, również i jego przekazał z powrotem Cecilowi. By zaś nie pozostawiać wątpliwości w kwestii tego, jak istotny był wspomniany przez niego prowiant, na krótką chwilę uniósł butelkę w niemym toaście, następnie upijając z niej kilka łyków. Oczywiście, jeśli mieli stworzyć własną wersję przewodnika dla wszystkich tych, którzy na własne oczy chcieliby zaznajomić się z kolejnymi kręgami piekielnymi, prawdopodobnie już na wstępie powinni postawić sprawę jasno – nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się na podobną wyprawę na trzeźwo. Lub też, jak mógłby znów podszepnąć głos rozsądku, nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się na podobną wyprawę. Ani na trzeźwo, ani tym bardziej z umysłem zamroczonym alkoholem i gryzącym dymem ze skrętów. – Wybacz, jeżeli chcesz, znajdę przynajmniej kilka innych powodów do dyskryminowania go – parsknął krótkim śmiechem, ledwie przez moment obrzucając zdezelowany rower spojrzeniem. Nie potrzebował dodatkowej zachęty, by śmiałym – choć być może nieco już chwiejnym – krokiem ruszyć prosto ku linii drzew. Nie mógłby jednak nie uśmiechnąć się na kolejne słowa Cecila, z tymże uśmiechem odwracając twarz w jego stronę. – A więc szczęśliwie się składa, że do brzasku wciąż jeszcze mamy… – zmarszczył na chwilę czoło, uprzytomniwszy sobie, że w gruncie rzeczy nie miał bladego pojęcia, która była godzina. Schodząc jednak z asfaltu i mając pod butami chrzęszczący śnieg, a wkrótce również chrupiące przy każdym kroku poszycie leśne, musiał najwyraźniej uświadomić sobie, że nie miało to najmniejszego znaczenia. – …miejmy nadzieję, że wystarczająco. Dokończył więc zawieszone na moment zdanie być może nieco niezgrabnie, za to z nieskrywanym rozbawieniem. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
W takim miejscu, jak to, gdzie Lucyfer mówił dobranoc, a każdy skrawek otoczenia przykrywał chodnik białego, lśniącego w przebłyskach księżyca puchu, zdrowy rozsądek był zbędnym, nikomu niepotrzebnym balastem, psującym smak dobrej zabawy. Równie zbędne była mająca na krawędzi świadomości myśl, że pora dnia, ani kąsający w odsłonięte skrawki skóry chłód nie sprzyjał nocnym ekspedycjom. Ten sam chłód, który przedarł się pod ubrania i przyległ do skóry, przegoniony został w czterech łykach alkoholu. Nawet jeśli w przełyku pozostał nieprzyjemny posmak, Fogarty nie zamanifestował niechęci, jaką adresował ku whisky, bo gdy tylko przyjemne ciepło rozeszło się po ciele, zapomniał o tym nieprzemyślanym przez bon vivanta wyborze trunku. Z cichym, opuszczającym usta westchnieniem pogodził się z fatalnym gustem swojego towarzysza. Zaczęło się jak zawsze. Niewinie. Od wymiany spojrzeń, uśmiechu, uprzejmych słów na powitanie. Cecil bez żadnego oporu naruszył przestrzeń osobistą Theo i dopiero, czując na szyi ciepłą mgiełkę jego oddechu, zaprzestał swoich działań, zęby krzywiąc w wyjątkowym szerokim uśmiechu. Wypalone w drodze na stacje benzynową blanty pozbawiły go tendencji do nieszczerości. Nie emanował charakterystycznym dla siebie chłodem i dystansem. Spojrzenie miał przejrzyste. Na obręczy tęczówek tańczyły wesołe ogniki. Usta skąpane były w radosnym grymasie. - A więc jesteś na tropie spisku - konspiracyjnym szeptem nakreślił rolę Theo w tym pozbawionym widowni improwizowanym przedstawieniu, ale sprecyzować jej nie mógł dokładniej. Lilith milczała. Nie wyjawiła Cecilowi, dlaczego postawiła na jego drodze Cavanagha, a on – tak długo, jak dobrze się czuł w jego towarzystwie - nie dociekał. – Może uda ci się dzięki temu zapobiec nieszczęściu. Albo, przy odrobinie przychylności losu, którego ci nie brakuje - puścił do niego figlarnie oczko, zagryzając zęby na dolnej wardze, by nie zachichotać w łaskoczącym go w podniebieniu niekontrolowanym napadzie wesołości– kilku jednocześnie. Podarował mu ten pakiet hojności w jednym celu, a ten cel mieli przed oczami. Ukrywał się w mroku lasu, w ciemności nocy, w obłączkach pary, w którą zamieniły się ich oddechy, w dreszczach ekscytacji spływających wzdłuż ramion i kręgosłupa. W każdej myśli niewypowiedzianej i w każdym zamienionym słowie. Po oddaniu butelki Theo, skręta wsunął do ust. Zaciągnął się nim, czując jak przyjemne mrowienie pełznie po ścianie gardła i krtani. Ułamki sekund później dym wypełnił płuca, sprawiając, że rysy cecilowej twarzy złagodniały. Zagościł na nich błogostan, rozszerzając nieco źrenice. - Theo, Theo, Theo – imię wypowiedziane zostało z nieumiejętnie udawaną nutą dezaprobaty i to aż trzykrotnie. Trzykrotnie, bo do trzech razy sztuka. Audaces fortuna iuvat. Nawet do jego uszu dotarły pogłoski o tym, że Cavanaghowie dziedziczyli w genach smykałkę do hazardu. U Mallory’ego nie odnotował rodzinnej spuścizny. W przypadku Theo sytuacja wyglądała inaczej, co Fogarty’emu skrycie imponowała. Zawsze spadał na cztery łapy. Jak kot. – Nie możesz obrażać naszego jedynego środka transportu. Spojrzenie Cecil utkwił w rowerze. Dopiero wtedy zauważył, że zgubił prawe pedało. Nie wiedział, gdzie, ani kiedy. Łańcuch zwisał smętnie z zębatek. Jedna opona sflaczała. Musiał pogodzić z myślą, że jego miejsce było na złomie. - Co za różnica – wzruszył ramionami, przecząc swoim wcześniejszym słowom. Zrekompensował to Theo częstując go kolejnym skrętem. Z uśmiechem chuligana, którego największym wykroczeniem było przejechanie na czerwonym świetle. Fogarty, przechodząc przez jezdnie, nie zachował ostrożności. Chciał jak najszybciej znaleźć się w cieniu drzew. Za swoją zapalczywość żadnej ceny nie zapłacił. W celu upewnienia się, ze Theo się nie rozmyślił, zerkną przez ramię. - Słyszałeś o miejscu, gdzie zatrzymuje się czas? – Sylwetka Cecila zanurzyła się w mroku. Pojazd skonfiskowany kilka godzin temu został porzucony przy wejściu do lasu. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Theo Cavanagh
Nawet jeśli zakupiona na stacji benzynowej whisky była wyjątkowo podłej jakości, raczej nie wyglądało na to, by Cavanagh miał jakiekolwiek zastrzeżenia co do jej smaku. Widocznie należałoby przyznać rację wszystkim tym, którzy twierdzili, że po wcześniejszym wypiciu dostatecznie dużej ilości alkoholu, każdy kolejny trunek smakował już całkiem znośnie. Ewentualnie tym, którzy twierdzili, że Cavanaghowie byli po prostu w stanie wlać w siebie wszystko, niespecjalnie zwracając przy tym uwagę na walory smakowe. W którymś z tych twierdzeń musiała kryć się przynajmniej odrobina prawdy. W każdym razie, upijając kolejny solidny łyk z butelki, Theo nawet się nie skrzywił. Za to parsknął krótkim śmiechem, co niewątpliwie było reakcją na zasłyszane słowa. – Tropienie spisków i zapobieganie nieszczęściom chyba jednak zostawię innym. Pewnie nie byłoby aż tak trudno znaleźć kogoś, kto nadawałby się do tego trochę lepiej – podszyte rozbawieniem słowa bynajmniej nie kryły w sobie znamion jakiejś przesadnej samokrytyki. A jednak mimo wszystko nie sposób byłoby odmówić im prawdziwości. Nawet jeśli sam rzeczywiście niemal z każdej sytuacji potrafił wyjść bez większego szwanku – niewątpliwie zasługa słynnego rodzinnego szczęścia – dość mocnym nadużyciem byłoby stwierdzenie, że jakimkolwiek nieszczęściom Theo kiedykolwiek czynnie próbował zapobiegać. Przeciwnie, zwykle można było odnieść wrażenie, że ku wszelkim potencjalnie ryzykownym sytuacjom pchał się zupełnie dobrowolnie, w dodatku z uśmiechem na twarzy i sprawiając pozory człowieka kompletnie nieświadomego tego, jakie konsekwencje mogły się z tym wiązać. Namacalnych przykładów podobnego zachowania nie trzeba było zresztą szukać zbyt daleko. Wpakowanie się w zasnuty mgłą las w poszukiwaniu piekielnych bram można było chyba uznać za przykład idealny. Zwłaszcza, gdy nawet nie miał na sobie płaszcza – choć póki co kąsający mróz chyba jeszcze nie zdołał przegryźć się do jego świadomości – a w ręku dzierżył jedynie opróżnioną już w pewnej części butelkę. Oraz skręta, ponownie wetkniętego mu w dłoń przez Cecila – który, swoją drogą, najwyraźniej w obecnej sytuacji ze zdrowym rozsądkiem miał niemal tak samo nie po drodze, jak i Cavanagh. – Dość łatwo przyszło ci porzucenie tego fantastycznego środka transportu… – zakpił, choć zamiast ewentualnej uszczypliwości, w jego głosie wciąż wychwycić można było w głównej mierze czyste rozbawienie. Oraz coś jeszcze, co być może miało imitować swego rodzaju zaniepokojenie, a co w ostatecznym efekcie i tak nie wypadło zbyt przekonująco. – To nie stawia cię w zbyt dobrym świetle, jeśli chodzi o jakiekolwiek wspólne wyprawy. Choć najwyraźniej sam niespecjalnie obawiał się podobnego porzucenia gdzieś pośrodku niczego, skoro ledwie rzuciwszy okiem przez ramię, w stronę bezlitośnie porzuconego roweru, bez choćby chwili wahania podążył pomiędzy drzewa. Przekleństwo, jakie wyrwało mu się z usta było zaś jedyną właściwą reakcją na jakiś zdradziecki korzeń, który bezceremonialnie podłożył mu się pod nogi i omal nie przyczynił się do utraty równowagi. Najwyraźniej jednak spore doświadczenie w walce z grawitacją przynosiło pewne efekty – wystarczające, by nie tylko nie wylądować w śniegu, ale w dodatku nie uronić nawet ani kropli z trzymanej w ręku butelki. To dopiero byłoby okrutne marnotrawstwo i nieszczęście, któremu warto było zapobiec. Przez to krótkie rozproszenie, dopiero po dłuższej chwili był w stanie przyswoić – poniekąd – sens ostatnich słów, które Fogarty ku niemu skierował. – Nie, z czasem tak właściwie nie dogaduję się chyba zbyt dobrze – wraz ze słowami, wypuścił z ust dym ze skręta, którym zaciągnął się w międzyczasie. – Zdecydowanie częściej zdarza mi się, że ten po prostu bez uprzedzenia przyspiesza zamiast być na tyle uprzejmym, żeby się zatrzymać. Oczywiście, nawet jeśli wciąż podszyte było to niezbyt poważną nutą, raczej nie powinno być nic zaskakującego w tych słowach. Biorąc pod uwagę fakt, jak często zdarzało się Cavanaghowi zatracać kontakt z rzeczywistością, dość oczywistym było, że zwykle doświadczał niewyjaśnionego przyspieszenia upływającego czasu. Chociaż chyba jednak wciąż nie było to nic, czym – jak sądził – należałoby się jakoś szczególnie przejmować lub zamartwiać. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
- Czy ja wiem? - spojrzał na niego jak na muzealny eksponat o unikatowej, wartości historycznej, którego można było podziwiać wyłącznie w oszklonej gablotce pod czujnym okiem ochrony. – Spójrz na siebie, Theo. Jesteś w czepku urodzony. Ile raz spadałeś na cztery łapy, zupełnie jak kot i jedyne, co ci dolegało, to kilka niegroźnych otarć? - Szturchnął go lekko w ramię; Theo powinien docenić tę subtelność, chociaż grymas, który gościł na ustach Cecila nie miał nic wspólnego z delikatnością - zaprogramował na nim pełnowartościowy uśmiech, gdzie nie było miejsca na obłudę. Objął też spojrzenie, oświetlając zwykle ponure rysy twarze. – Nie zapominajmy też, że nieszczęścia chodzą parami. Ona i Theo. Para nieszczęść nawiedzająca las, która paradoksalnie może próbować im zapobiec. Co może pójść nie tak? Umysł Fogarty’ego obecnie nie był skłonny do snucia skomplikowanych kalkulacji i obliczeń. Przed wejściem do lasu, zaraz po tym, jak porzucił ich niezrównany pojazd, z bólem serca i pojedynczą, niewidzialną łzą toczącą się po skórze lewego policzka, spojrzał w niebo. Było pochmurne. Żadne gwiazdy, ani tym bardziej księżyc nie oświetlały im drogę. Byc moze dzisiaj był ten wyjątkowy dzień, kiedy Fogarty nie mógł liczyć na wsparcie Pani Nocy. Musiał radzić sobie sam i słowami modlitwy rozpalić serce, by nie zmarznąć na kość, choć nie czul tak dokuczliwe zimna, jak jeszcze kilkanaście minut temu. Theo nie odpuszczał temu roweru, chociaż obaj wiedzieli, że mógł jedynie utrudniać przeprawę przez las, więc każdy, kto umiał dodać dwa do dwóch, wysunął, by ten sam wniosek, co Fogarty. Zresztą ocena sytuacji nie pozostawiała miejsca na wątpliwości - nie potrzebowali tego zbędnego balastu. - Szybko tracę cierpliwość i ulegam społecznej presji - uśmiech nadal figurujący na ustach przeczył tym słowom, podobnie jak postny błysk w oku, który przełamywał ciemną toń brązu. - W takim razie, jeśli nie chcesz, bym cię porzucił, musisz udowodnić swoją użyteczność - prowokacyjny grymas zawisł na jego ustach, podobnie jak dym, którego chwile wcześniej wypuścił nosem.- Sprostasz temu wyzwaniu, Cavanagh? – Podobne wyzwanie rzucił kiedyś Mallory’emu. Podniósł rękawice. Theo pójdzie śladem swojego krewniaka? Cecil nie pozbył się błysku rozbawienia ze spojrzenia, bo chociaż zdarzało mu się traktować ludzi przedmiotowo, Theo nie uplasował się na szczycie tej listy, co czyniło z niego wymarzonego towarzysza tego typu spontanicznych ekspedycji. Jego - w opinii Cecila - wybitne poczucie humoru, tendencje do wpadania w tarapaty oraz umiejętność bagatelizowania zagrożenia wpływała kojąco na układ nerwowy Cienia. Przy nim mógł przynajmniej na okres kilku godzin poudawać, że spoczywający na jego ramionach ciężar zmartwień nie istniał, tak jak szara rzeczywistość, w której egzystował. W pulsujących bólem skroniach schronienie znalazły palące myśli, które przynajmniej nie kłębiły się pod sklepieniem czaszki. Rozbawienie układało się na ustach niewymuszenie. Zdrowy rozsądek znikał między jedynym a drugim wyrzucanym przez usta słowem. - Dlatego kiedyś cię tam zabiorę - wraz z tym postanowieniem kiep wylądował w śnieżnej zaspie. Tam było miejscem, w którym Cecil też nigdy wcześniej nie postawił nawet jednej stopy. Ten budynek wielokrotnie majaczył na krawędzi spojrzenia, ale nigdy nie chwycił za klamkę drzwi prowadzących do rodzinnej pracowni i nie wszedł do środka, choć legendy, które roztaczało wokół siebie te miejsce, rozpalały w nim takie pragnienie. Wyjął z ręki Theo butelkę i nawilżył gardło porządnym łykiem whisky. Tym razem nie zapiekła go w ściany przełyku równie dotkliwe, co wcześniej. Pogłębiła na jego ustach uśmiech. Pił na pusty żołądek. Po drodze wypalił dwa skręty. Przed chwilą trzeciego. Tyle wystarczyło, by zapomnieć, że wrażenie ciepła, które pozostało po alkoholu, było złudne, ale wystarczająco przyjemne, by się w nim zatracić. Przystanął nagle, zaciskając palce na ramieniu Theo. Poczuł pod placami szorstkość materiału jego płaszcza. - Cicho, bądź cicho, przysięgam, że coś słyszałem – szept Cecila połaskotał skrawek skóry tuż przy ucho Theo, kiedy usta znalazły do niego drogę. – Tam - wskazał palcem kierunek, z którego dobiegł dźwięk. – Widziałem tam cień. Schował się między drzewami. Chociaż równie dobrze wzrok mógł platać mu figla, bowiem trzeźwość Fogarty’ego była kwestią wątpliwą. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Theo Cavanagh
Prawdopodobnie nie byłoby sensu zaprzeczać, że owszem, Theo miewał w życiu szczęście. Przy czym samo stwierdzenie, że jedynie je miewał mogłoby być tu sporym niedopowiedzeniem. Gdyby nie wspomniane szczęście, najpewniej nie dane byłoby mu dożyć – a już na pewno nie w jednym kawałku – choćby dziesiątych urodzin. Tymczasem te miał już dawno za sobą, wciąż miewał się całkiem nieźle i póki co nie przydarzył mu się nawet żaden trwały uszczerbek na zdrowiu. Rzeczywiście, trochę jak kot lądował zwykle na czterech łapach. I nawet brak umiejętności wyciągania wniosków i lekcji na przyszłość nie umniejszał w żadnym razie tendencji do wyślizgiwania się cało z wszelkiej maści ryzykownych sytuacji. Choć, by być zupełnie szczerym, być może warto byłoby w tym miejscu przypomnieć, że zwykle temu szczęściu pomagał również ktoś jeszcze. Zwykle ktoś, kogo Theo beztrosko ciągnął za sobą ku ryzyku i kto, w przeciwieństwie do niego, zachowywał przy tym dość zdrowego rozsądku, by móc znaleźć rozwiązanie sytuacji choćby i pozornie beznadziejnej. I owszem, najczęściej ta niewdzięczna rola przypadała jego kuzynowi, jednak bywało przecież i tak, że wcielać się w nią miały okazję również inne, niekiedy zupełnie przypadkowe, osoby. Mimo wszystko, podobnie jak nie byłoby sensu zaprzeczać temu, że szczęście rzeczywiście podążało krok w krok za Cavanaghami, nie było również sensu rozwodzić się nad tym, czy zwykle działało ono zupełnie samoistnie, czy też czasami ktoś w jakiś sposób mu pomagał. – To ja mam alkohol. Jeżeli mnie porzucisz, prawdopodobnie wyjdę na tym lepiej od ciebie, bo przynajmniej nie będę błądzić po lesie o suchym pysku – czy był to wystarczający argument, by dowieść, że jak najbardziej był użytecznym towarzyszem wyprawy? Nie jemu było to oceniać. Mimo wszystko – a także mimo wciąż wyraźnego rozbawienia oraz oczywistego faktu, że nie traktował na poważnie ani słów Cecila, ani własnych – zdecydowanie mógłby brzmieć jak ktoś, kto był absolutnie pewien swojej racji. – Uważaj, mam zamiar to sobie zapamiętać – guzik prawda, najbardziej prawdopodobnym scenariuszem był ten, wedle którego Cavanagh miał zapomnieć o obietnicy zabrania go tam – gdziekolwiek wspomniane tam się znajdowało i czymkolwiek tak konkretnie było – równie szybko, jak o wielu innych obietnicach. I to zarówno tych, które ktoś kiedyś mógł składać jemu, jak i tych, które jemu samemu zdarzało się składać. Prawdopodobnie zresztą zdecydowanie zbyt często. I zwykle pod wpływem różnego rodzaju trunków. Co, tak swoją drogą, chyba niespecjalnie sprzyjało zapamiętywaniu czegokolwiek. – Mam tylko nadzieję, że… – niestety, nie dane mu było wyrazić swojej nadziei związanej z całym tym tajemniczym miejscem, o którym Cecil wspomniał. Zdanie urwał w połowie, zmarszczywszy brwi w reakcji na gorączkowy, uciszający go szept. Bez większego sensu skierował spojrzenie w stronę, gdzie rzekomo ukrywał się jakiś podejrzany cień. Zmrużył nawet na moment oczy dla lepszego widzenia, choć wciąż oczywistym musiało być, że nie zauważył absolutnie nic. A już z pewnością nic, co miałoby wzbudzić jakiś większy niepokój. Albo w ogóle jakikolwiek niepokój. Chwilowa konsternacja przerwana została przez rozbawione parsknięcie, kiedy wreszcie z pewnym pobłażaniem pokręcił głową. – Pewnie zając – skwitował, bez większego namysłu chwytając swojego towarzysza za przegub i ciągnąc go za sobą w miejsce, w którym tenże domniemany zając miał się podobno ukrywać. – Nic innego nie mogłoby mieć tak durnych pomysłów, żeby kręcić się tu o tej porze – poza nimi, choć całkiem możliwe, że ten fakt nie dotarł jeszcze do świadomości Theo. – No i chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jakiś byle zając miałby cię wystraszyć i zaprzepaścić całą wyprawę? Niewykluczone, że zabrzmiało to jak dość dziecinne wyzwanie, którym jeden kilkulatek mógłby chcieć podpuścić drugiego do zrobienia kompletnej głupoty. Niewykluczone, że tak właśnie miało to zabrzmieć. – Zresztą, pewnie i tak dawno już uciekł – by potwierdzić swoje przypuszczenie, przystanął nawet na moment i schylił się, żeby podnieść z ziemi jakiś kamień. Lub szyszkę. Niespecjalnie zastanawiał się, czym konkretnie był ten przedmiot, bo ledwie chwilę później i tak rzucił nim po prostu w stronę rzekomej kryjówki tajemniczego cienia-zająca. – A jeżeli to coś ciekawszego od zająca, to nie uwierzę, że chcesz stracić okazję i nie przekonać się, co dokładnie. Po tych słowach tylko na moment, za to z łobuzerskim uśmiechem na twarzy, odwrócił się w kierunku Fogarty’ego. Chwilę później już był w połowie drogi ku drzewom, między którymi przypuszczalnie miałoby ukrywać się coś interesującego. W końcu… skoro bez zastanowienia przystał na propozycję wyprawy ku piekielnym wrotom, dlaczego po drodze miałby zniechęcić go taki banał jak tajemnicze cienie i podejrzane dźwięki? W dodatku takie, które najwyraźniej widział i słyszał jedynie Cecil… |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
Czasem do szczęścia nie potrzebował dużo. Ograniczał je do wypalenia trzech blantów, wypiciu kilka łyków alkoholu i, oczywiście, odpowiedniego towarzystwo, chociaż nazwanie Theo Cavangha odpowiednim towarzystwo było sporym nie do powiedzeniem. Gdyby nie spotkał go na stacji benzynowej, nie wpadłyby na pomysł, żeby zorganizować spontaniczną ekspedycję do lasu. Zmusiła go do tego obecność barmana. W jego towarzystwie podejmowanie nie skonsultowanych ze zdrowym rozsądkiem decyzji przychodziło mu nieznośnie łatwo, co nie raz zmarszczką irytacji przecinało jego czoło. - Przekonałeś mnie - zatrzymał śmiech w krtani i przeciągłym spojrzeniem obdarzył Theo, który stał równie blisko, co wcześniej i z tym samym beztroskim wyrazem twarzy, co zawsze. – Od tej pory jesteśmy nierozłączni - zdecydował wspaniałomyślne, w ognikach rozbawienia rozpalonych w spojrzeniu rozmówcy szukał potwierdzenia. – Ja i alkohol, którego zabrałeś. To on, Cecil Fogarty, czuł pod palcami chłód szkła. Theo, tymczasowo został pozbawiony tej przyjemności. I umiejętności rozwagi, czego dowodem była złożona złośliwie obietnica. - Zapamiętaj, bo nie chcę odbierać ci tej przyjemności – drwina, którą pobrzmiewał ton głosu, skonfrontowała się z rzeczywistością. Wątpił, że po tej nocy on i tym bardziej Theo będę pamięć o miejscu, gdzie zatrzymał się czas i obietnicy, że przeżyją w nim kolejną, z serii przygód. Nadzieje, jakie pokładał Cavanagh, zniknęły rozwijane przez ryk wiatru razem ze słowami, które ugrzęzły w tunelu jego gardła, do czego przyczynił się szept rozlegający się w uchu. Uśmiech, wykrzywiający usta Fogarty'ego, znikł tylko na moment, by przyjąć nieco inną, wyrazistą formę. Miewał omany wzrokowe i słuchowe. Często słyszał głos Dahlii i widział jej sylwetkę w zasięgu spojrzenia. Prosił ją, by zostały, bo tylko dzięki temu udało mu się wydostać z objęć złudzeń, ale pozostała nieuchwytna, niczym piękny sen, który nocą zakrada się pod powieki i znika nad ranem, w oparach głębokiego westchnienia. - Myślisz, że to ona? - zatańczyło na opuszku języka, zanim uchwycił go zęby, by stłumić w przełyku swoje wątpliwości. Paradoksalnie Dahlię i Theo łączyły więzy, chociaż nadal nie ustalił jakie, więc wolał, by bon vivant nie wiedział o nawiedzających go wizjach, z jego, najprawdopodobniej, martwą kuzynką w roli głównej. Zamykając jego ramię w natarczywym uścisku swojej ręki, postąpił krok za nim, z dreszczem przebiegającym płytko pod skórą i sercem uderzającym boleśnie o klatkę żeber. Liczył kroki - jeden, drugi, trzeci - jakby to miało uwolnić jego umysł spod jarzma nieprzystępnych, nachalnych myśli, które żerować próbowały na jego emocjach. Grymas rozbawienia, przecinający jego ust, rozmysł się w gęstej ciemności, która z coraz większą czułością otaczała ich z każdym kolejnym krokiem. Nie zwrócił koneserowi trunków wysokoprocentowych butelki. Pociągnął z niej kolejny łyk, wzdrygając się nieco. - Theo - cichy szept znowu wybrzmiał mu w ucho, a skrawki skóry podrażnił oddechem, gdy mocniej zacisnął palce na ramieniu Theo, niemal wbijając paznokcie w chroniący go przed zimnem materiał kurtki. – Nie uważasz, że świat wiruje? - Chociaż strach wspinał się po szczeblach żeber, kręciło mu się w głowie. Chwilowo zapomniał o zmorze czmychającej na nich w cieniu drzew. – Wiruje, a może zwariował? Tak, na pewno zwariował - wymamrotał pod nosem. – I my, zamknięci w trumnie życia, też. Theo miał racje. Jeśli to cos ciekawszego od zająca, nie mogli pozwolić, by taka okazja przeleciała im koło nosa. Nie mogli stąd odjeść, nie zapoznawszy się z bogatą ofertą serwowana przez las. Mimo iż strach wybijał akordy w jego piersi, nie uległ mu zupełnie. Podążając tuż za Theo, chowając się jak tchórz za jego plecami, nadal pod palcami miażdżąca jego ramie, podążył krok za nim, niemal depcząc mu po piętach. W polu widzenia uchwycił wargi Cavanagha wykrzywione w łobuzerskim uśmiechu. Musiał przyznać, że miał całkiem ładny uśmiech, kiedy odsłaniał rząd równych, białych zębów. Ten uśmiech był wystarczającą zachętą, by zdusić strach w zarodku. - I co? - zapytał półminuty później, która w poczucie rzeczywistości Fogarty'ego rozciągła się w czasie, do przynajmniej pięciu minut. – Widzisz coś? - dopytał i zerknął Theo przez ramię. Objął wzrokiem skrawki najbliżej przestrzeni. Stał tam On. Hybryda psa i goblina. W podobnym rozmiarze, co wilk. Swoje bezbiałkowe ślepia, błyszczące żółci w ciemności, wbił w ich sylwetki. Z pyska wystawał garnitur ostrych zębisk. Ciche "o kurwa" wyrwało się z ust Cecila. - Wiesz, ze wyłapanie barghesta w ciemności graniczy z pieprzonym cudem? Zachłysnął się gwałtownie powietrzem i zaraz potem wstrzymał oddech. Gardłowy warkot wydobył się spomiędzy gardła zwierzęcia, jakby chciał zmotywować do pójścia tą samą drogą, która tu przyszli. Fogarty, zahipnotyzowany tym widokiem, podszedł bliżej. Dowód na to, że wchodząc do lasu w towarzystwie Theo, rozstał się ze zdrowym rozsądkiem.[ukryjedycje] Ostatnio zmieniony przez Cecil Fogarty dnia Pon Lis 06 2023, 19:10, w całości zmieniany 1 raz |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Theo Cavanagh
Czy przed wymienieniem na głos niepodważalnego powodu, dla którego stawał się idealnym kompanem wyprawy, którego zdecydowanie nie należało porzucać gdzieś w ciemnym lesie, powinien upewnić się, że powód ten wciąż znajdował się w jego posiadaniu? Bardzo możliwe. Czy jakkolwiek zamierzał przejmować się tym swoim drobnym niedopatrzeniem? Absolutnie. O czym zresztą wystarczająco wymownie powinien świadczyć wybuch szczerego śmiechu, jakim zareagował na deklarację Cecila. Dla dopełnienia efektu, dodał jeszcze beztroskie machnięcie ręką gdzieś w przestrzeń. Gest, który bez trudu można było odczytać jako nieme stwierdzenie, że Fogarty butelkę mógł sobie zatrzymać. Jak na razie, bo raczej nie na stałe. W końcu włóczenie się po ponurym, zamglonym lesie o suchym pysku wciąż wydawało się być co najmniej mało zachęcającą możliwością. Choć jednak niewiele przecież wystarczyło, by Theo niemal zupełnie stracił zainteresowanie jakimikolwiek próbami odzyskania swojej bezcennej własności – czy to w bliższej, czy też nieco dalszej przyszłości. Nietrudno widocznie było odwrócić jego uwagę, a tajemnicze byty przemykające gdzieś pomiędzy zaroślami najwyraźniej całkiem nieźle się do tego sprawdzały. – Ona…? – wychwycił rzucone w eter pytanie, nie do końca będąc jednak w stanie nadać mu jakikolwiek kontekst. Bo nie, najwyraźniej nigdy nie przeszło mu nawet przez myśl, że w jakichkolwiek wizjach mogła Cecila nawiedzać jego kuzynka. Prawdopodobnie martwa kuzynka, co wcale jakoś nie sprawiało, że wizje te miałyby być jakkolwiek mniej… dziwaczne? niepokojące? Niezależnie od tego najbardziej trafnego określenia, raczej nie była to wiedza, która miałaby być mu w tej chwili choćby odrobinę potrzebna. Ani jakiejkolwiek innej chwili. Przynajmniej, trwając w swojej nieświadomości, nie musiał obawiać się przypuszczeń, że to właśnie Dahlia – lub jej widmo – miałaby kryć się wśród panującej dookoła ciemności. I chociaż to krótkie pytanie na moment odbiło się pewnym zwątpieniem zarówno w tonie, jakim zostało wypowiedziane, jak i w pionowej zmarszczce rysującej się pomiędzy brwiami, wcale nie trwało to zbyt długo. Ledwie chwili trzeba było, by Cavanagh mógł na powrót przybrać swój beztroski, rozbawiony sytuacją – a także kolejnymi trafiającymi do jego uszu słowami – wyraz twarzy. – No pewnie, że zwariował. I to już dawno temu, więc najlepszą opcją jest dostosowanie się do niego – najpewniej nietrudno byłoby znaleźć całkiem liczne grono osób – znacznie częściej niż Theo kierujących się zdrowym rozsądkiem – które z podobnym twierdzeniem nie mogłyby się zgodzić. A jeśli nawet, to tylko po to, by dojść do wniosku, że kierowanie się podobną myślą, z całą pewnością nie mogło przynieść nikomu niczego dobrego. Mimo wszystko wesołość pobrzmiewającą w tonie wypowiedzi dość łatwo można było uznać za pewność swego i całkowite przekonanie, że stwierdzenie to miało jakikolwiek sens. I że nie było ono bardzo prostą receptą na to, jak w natychmiastowy sposób wpakować się w jakieś kłopoty. Takie na przykład, jakimi mogło okazać się stanięcie oko w oko z barghestem. Stworzeniem na tyle związanym z rodziną matki Theo, że ten powinien mieć o nich choćby minimalne pojęcie. Na przykład takie, żeby usłyszawszy niezbyt zachęcające warczenie, natychmiast obrać inną drogę. – To zdecydowanie nie zając – albo, by zamiast tego móc zaobserwować tych kilka drobiazgów, które na pierwszy rzut oka odróżniały stworzenie od pospolitego zająca. Kluczowy był pewnie brak długich uszu. I puchatego ogonka. W pierwszej chwili, w przeciwieństwie do Cecila, nie zbliżył się do zwierzęcia, zamiast tego zatrzymując się w pół kroku. Był to jednak dość krótki moment, w którym najwyraźniej do głosu usiłował dojść zdrowy rozsądek. Bezskutecznie, nie po raz pierwszy zresztą. Zrównując się z Fogartym, przedramię oparł nonszalancko na jego barku, spojrzenia jednak nie odrywając od szczerzącego kły barghesta. Widocznie szczątkowemu instynktowi samozachowawczemu postanowił zawierzyć na tyle przynajmniej, by łudzić się, że w porę będzie mógł w postawie zwierzęcia wyłapać chęć rozszarpania im gardeł. – I to całkiem dobrze się składa, że mogliśmy tego cudu doświadczyć, wiesz? – tak, gdyby któryś z nich kiedykolwiek myślał o tym, by zakończyć swój żywot będąc zagryzionym pośrodku całkowitego niczego, najpewniej można byłoby uznać to spotkanie za całkiem korzystny zbieg okoliczności. – W końcu podobno te paskudy pomagają odnaleźć się zagubionym, czy coś takiego. Więc może… Zamiast dokończyć swoją myśl na głos, po prostu kucnął powoli, będąc najwyraźniej absolutnie pewnym tego, że uda mu się nawiązać nić porozumienia ze stworzeniem. I, przy okazji, pozostając kompletnie głuchym na ostrzegawcze warczenie. – Słuchaj, co ty na to, żeby zaprowadzić nas tam, dokąd się wybieramy? Tą szyszką tak naprawdę nikt nie chciał rzucać akurat w ciebie, możemy sobie chyba odpuścić wypominanie tego, no nie? – skupiając spojrzenie na żółtych ślepiach barghesta, zignorował zupełnie cichy podszept zdrowego rozsądku, by zamiast usiłować przemawiać do bestii, po prostu jak najszybciej się stąd zawinąć. Chociaż… może nie tak zupełnie. – To chyba nie ma za wiele sensu, no nie? – na krótką chwilę przeniósł spojrzenie na swojego towarzysza wyprawy. Tego, który przynajmniej był w stanie zrozumieć kierowane go niego słowa. I nie posiadał potencjalnie morderczych kłów. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
- Lilith - skłamał gładko, korygując swój tok myślenia, by bezmyślnie wypowiedziane słowa - nie mógł udawać, że nie przecięły ciszy, jaka chwilowo między nimi zapadła - nie pozostały z jego towarzyszem na długo, chociaż podejrzewał, ze kilka kropel alkoholu, wciąż spoczywających na dnie butelki, załatwią tę sprawę skuteczniej niż słowa, których nie mógł zatrzymać w krtani.. Nie chciał konfrontować Theo ze swoim obłędem, który podstępem wślizgnął się pod kopułę czaszki i namówił świadomość, by, z odmętów pamięci, wyciągnęła jedna z wielu wspomnień, jakie dzielił z siostrą Mallory'ego. Theo nie musiał o tym wiedzieć. – Księżyc świeci wyjątkowo jasno, oświetla nam drogę, miejmy nadzieję, do celu. Wierzył. Naprawdę wierzył, że Lilith towarzyszyła mu na każdym kroku. Naprawdę wierzył w jej opaczność i błogosławieństwo, które wyraziła, kiedy okazała mu swoje miłosierdzie, obdarowując go jedną z odmienności, tą która od zawsze kojarzyła się z ciemnością, jej domem. Chwila refleksji, na jaką Fogarty sobie pozwolił, rozwijana została przez podmuch wiatru i obecność Cavanagha, którego oddech poczuł na swojej skórze, kiedy została wygłoszona przez niego entuzjastyczna diagnoza dotycząca otaczającej ich rzeczywistości. W tym momencie, w stanie upojenia alkoholowego, Cecilowi wnioski wysunięte przez Theo wydały się wielce zabawne, co zaakcentował zupełnie niekontrolowanym chichotem zwieńczonym pijacką czkawką. Dlatego nie lubił whisky. Nie dość, że smakowała, jak podrzędny bimber pędzony w wallowskich piwnicach, któremu bliżej było do szczyn niżeli pełnoprawnego, nadającego się do spożycia alkoholu, to jeszcze miała zwodnicze, mącące mu w głowie właściwości. Był na nią niezwykle podatny, co Theo mógł teraz obserwować w roześmianym wyrazie jego twarzy i rozbieganym na wszystkie strony świata spojrzeniu. Uspokoił się kilka kroków dalej, gdy, nadal podparty na ramieniu Cavanagha, dostrzegł pozostawione na śniegu ślady potężnych lap, które nie mogły należeć do podrzędnego wilka. I chociaż strach powinien zacisnąć się pięścią na jego gardle, i chociaż powinien zarządzić natychmiastową ewakuacje, oba zawiodły. Zdrowy rozsądek został przegoniony przez obecność Theo, blanta i promile alkoholu płynących wraz z krwią w żyłach. Z - tym razem zupełnie nieudawaną - pewnością siebie, zbliżył się ku zwierzęciu, który niegdyś zajmował szczególne miejsce w jego dziecięcych koszmarach. - Jest uroczy. Wyglądała zupełnie jak- Cavanagh nie dowiedział się, jak co, bo dalszy cecilowy wywód został zduszony w krtani i zagłuszony przez jego głos. Myśl, która uformowała się w umyśle Fogarty'ego, zniknęła równie szybko, jak się w nim pojawiła. Zstąpiły ją inne, bardziej priorytetowe. Zadumą ułożyły się na rysach twarzy Cecila, wiec chwilowo – na okres dziesięciu uderzeń serca – uśmiech zszedł jej z drogi. Barghest poruszył się ociężale, zaszczekał, jakby ostrzegawczo i dopiero teraz strumień bezbiałkowych ślepi kierując bezpośrednio na nich. Nawet pod ciężarem tego spojrzenie Cień nie ustąpił. Zbliżył się ku niemu na odległość otwartej ręki, ale zabrakło mu odwagi, by podejść jeszcze bliżej i skonfrontować dłoń, jak mu się wydawało, ze szorstką sierścią psa. Theo cos mówił. Sens jego słów dotarł do Cecila z opóźnieniem. Niemal się zaśmiał. Niemal, bo, chociaż zdrowy rozsądek ładnie mu podziękował, szczątkowe ilość instynktu samozachowawczego nadal w nim tkwiły. Kolejna myśl - równie pozbawiona sensu, co poprzednia zatliła się na krawędzi świadomości Fogarty'ego - może chcesz nauczyć się aportować szyszkę? I choć korciło go, by zaproponować to na głos, w hauscie powietrza zaniechał ten zamiar, bowiem przypomniał sobie do kogo chciał porównać ich nieoczekiwanego kompana wędrówki. Poczuł na sobie spojrzenie Theo. Zerknął na niego kątem oka. - A co ma? - wzruszył ramionami, unicestwiając próby nadania temu wszystkiemu logicznego sensu. – Myślisz, że jest jak cerber i strzeże wejścia do świata zmarłych? - spytał, pozwalając, by nieudawane przejęcie wybrzmiało z tonu jego głosu. Hybryda psa i goblina zaszczekała głośniej, jakby mówił "chodźcie, chodźcie, ze mną jesteście bezpieczni". Zawarczał, znowu demonstrując im imponujący rozmiar szczeki, a potem, jak gdyby nigdy nic, wycofał się i pobiegł w bliżej nieokreślonym kierunku, znikając z zasięgu ich wzroku. – Powinniśmy iść po jego śladach, prawda? - Ulga wyrażona westchnieniem opuściła gardło Fogarty'ego. |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator
Theo Cavanagh
Nie istniał na szczęście ani jeden powód, dla którego kłamstwo Cecila mogłoby wydać się jakkolwiek niewiarygodne. A przynajmniej nie istniał w umyśle Theo – i tak, po pierwsze, nadto otumanionym w tym konkretnym momencie, by móc zajmować się nazbyt skomplikowanymi rozważaniami, kim innym mogłaby być wspomniana przez kompana tajemnicza ona. Po drugie, podejrzliwość nie leżała raczej w jego naturze. Na co dzień nie doszukiwał się wszędzie dookoła zawiłych spisków, knowań i oszustw. Nie doszukiwał się ich więc również teraz, gdy okoliczności niespecjalnie temu sprzyjały. Choć może co do tego ostatniego zdania mogłyby być podzielone. Mimo wszystko kłamstwo przyjęte zostało równie gładko, jak gładko przeszło przez wypowiadające je usta. Bez dociekania, bez zbędnego drążenia tematu. Może jedynie z nieco przekornym uśmiechem i rozbawionym spojrzeniem posłanym ku Cecilowi pod wpływem myśli, jaka uformowała się w głowie Theo mimo tego dość prostego i z pozoru wyczerpującego temat wyjaśnienia. – Już myślałem, że spodziewałeś się tutaj jakiegoś spotkania – ręką zatoczył niedbałe półkole, wskazując tym samym otaczające ich okoliczności przyrody. Raczej średnio sprzyjające jakimkolwiek spotkaniom towarzyskim, jeśli tylko ktoś posiadał dość rozsądku. – Lepiej nie, bo jakakolwiek ona i tak pewnie zdążyłaby dawno zamarznąć, zanim ktoś miałby znaleźć ją w tych zaroślach. Wizja prawdopodobnie niezbyt przyjemna, a jednak z jakiegoś powodu zwieńczona kolejnym parsknięciem śmiechem. Choć powód raczej powinien być dość jasny – słowa i tak nie brzmiały przecież ani odrobinę poważnie, a sama możliwość zaistnienia wspomnianej sytuacji zdawała się na tyle absurdalna, że aż na swój sposób zabawna. Zresztą… skoro obaj skłonni byliby dojść do zgodnego wniosku, że obecnie nawet spotkanie z upiorną krzyżówką psa i goblina było poniekąd zabawne, to może również tragiczną próbę schadzki w tym zapomnianym przez wszystkie demony miejscu można byłoby za taką uznać. Uroczy byłoby prawdopodobnie jednym z ostatnich określeń, jakim mógłby określić spotkanego barghesta. Albo jakiegokolwiek barghesta. Nie skomentował tego jednak na głos, zbytnio widocznie zajęty próbą porozumienia się z potencjalnie całkiem użyteczną paskudą. – Myślę, że lepiej żeby nie strzegł go za dobrze, bo wtedy raczej nas tam nie zaprowadzi. Miejmy nadzieję, że strażnik z niego marny – spojrzeniem powrócił do zwierzęcia, które – całkiem uprzejmie – na próby nawiązania porozumienia nie zareagowało chęcią przegryzienia komukolwiek gardła. Zanim jednak Theo mógłby pociągnąć tę, niewątpliwie owocną, międzygatunkową wymianę zdań dalej, ich potencjalny przewodnik – lub strażnik – postanowił całkiem skutecznie ulotnić się pośród otaczającej ich ciemności. – Bo przewodnik na pewno z niego beznadziejny – niekoniecznie czując się na siłach, by wyprostować się tak od razu, w pierwszej chwili pod wpływem rozbawienia reakcją stworzenia, klapnął tyłkiem na śnieg. Posunięcie pewnie niezbyt mądre. Choć chyba wciąż nie mogło konkurować z samym pomysłem, by w ogóle wleźć do tego nieszczęsnego lasu. Albo żeby ucinać sobie pogawędki z barghestem. Albo podążać w głąb lasu po jego śladach. Ogólnie rzecz ujmując… chyba i tak mieli już na koncie przynajmniej kilka niezbyt mądrych decyzji. Jedna więcej nie mogła robić jakiejś znaczącej różnicy. – No jasne – zgodził się dość entuzjastycznie, przy tym nawet dość sprawnie podnosząc się z ziemi, by móc tenże zamiar zrealizować. Ruszając śladem stworzenia, po drodze przechwycił jeszcze z rąk Cecila butelkę, z której następnie pociągnął kilka kolejnych łyków. Uniesienie szkła na wysokość oczu, nawet w tym dość skąpym oświetleniu, musiała przynieść niezbyt przyjemną obserwację – zabrany na drogę prowiant ewidentnie się kończył. Choć może jednak nie było to wydarzenie aż tak bardzo tragiczne. Ostatecznie rychły brak alkoholu można było sobie mimo wszystko zrekompensować odpowiednim towarzystwem. Nieco bardziej niepokojące powinny być pewnie raczej te kolejne obserwacje, których można było dokonać po przejściu już pewnego odcinka śladem ich nieudolnego przewodnika. Bo jednak albo gdzieś po drodze Theo zapomniał dostatecznie uważnie spoglądać pod nogi, albo jednak odnalezienie śladów zwierzęcia na śniegu wcale nie było dużo łatwiejsze od odnalezienia samego zwierzęcia. – Ktoś powinien mu wytłumaczyć, na czym polega całe to prowadzenie zagubionych i takie tam – zauważył, bez większego przejęcia jednak, za to wciąż z niemałym rozbawieniem. Zatrzymał się przy tym, by móc zerknąć w stronę swojego kompana i nie ryzykować przy tym, że lada moment wyłoży się przez jakiś korzeń. – Widzisz go gdzieś? Sam rozejrzał się dookoła, bez większej nadziei jednak, że faktycznie miałby w okolicy zobaczyć ponownie żółte ślepia. Możliwe, że ich chwilowy towarzysz uznał po prostu, że niespecjalnie odpowiadał mu pomysł wspólnej wędrówki i wolał powrócić do własnych spraw. Jakiekolwiek by one nie były. |
Wiek : 23
Odmienność : Rozszczepieniec
Miejsce zamieszkania : saint fall
Zawód : student magii rytualnej, barman
Cecil Fogarty
ANATOMICZNA : 20
ILUZJI : 8
SIŁA WOLI : 15
PŻ : 179
CHARYZMA : 15
SPRAWNOŚĆ : 7
WIEDZA : 5
TALENTY : 10
- Na takie randki, w świetle księżyca, nie zaprasza się byle kogo, Theo - zaśmiał się, bo wizja, która przecisnęła się barwnie przez gardło Cavangha, zmusiła Cecila do stłumienia rozbawienia przyciśnięciem dłoni do ust Nawet on, w swojej całym repertuarze egocentrycznych pomysłów, nie był aż taki szaleńcem, by zapraszać kogoś do zabawy w chowanego w środku nocy, zimą, gdzie powietrze osiągało ujemną temperaturą, oddech zmieniał się w parę, a pod ubranie wślizgiwał się chłód, oziębiający organizm. Krzyżówka psa i goblina nadzwyczajnie szybko, ku rozczarowaniu Fogarty'ego, straciła nimi zainteresowanie, jakby dwójka pijanych dwudziestoparolatków, nie stanowiła dobrego, ani przede wszystkim godnego towarzystwa dla majestatycznej bestii rodem z horroru. Cavangh mógł nie podzielać cecilowej fascynacji, ale piękno barghestem tkwił o w jego błyszczącą ślepiach i ostrych jak ostrze noża zębach. Utrwalanie tego obrazu na zwojach pamięci dla Fogarty'ego obecnie stanowiło priorytet - otóż chciał go przenieść potem na kartki szkicownika, by ta ekspedycja nigdy nie uciekła z jego wspomnień. - Zgłaszasz swoją kandydaturę? - parsknął pod nosem, bo wizja ta wydała się Cecilowi niezwykle zabawna, choć, co byłoby ogromną, stratą, szczęście, jakie towarzyszyło Theo na każdym kroku, mogło się w końcu od niego odwrócić. Chciał go przetestować akurat w takich, dość niecodziennych okoliczności, daleko od domu, w ciemnościach lasu, w obliczu czającego się w mroku niebezpieczeństwa? – Obawiam się jednak, że same chęci nie wystarczą. Żaden z nas nie ma na nazwisko Lanthier i nie zna się na obsłudze dzikich bestii, chociaż pewnie skrywasz przede mną jeszcze wiele swoich talentów. Widzisz go gdzieś? zmusiło Fogarty'ego do oświetlenia sobie obejmowanej przez spojrzenie przestrzeni "Leviorą", co uczynił, chociaż tej czynności, jak każdej innej wykonywanej dzisiaj w obecności Cavanagha, czego zasługą był też wpływ alkoholu i procentów, towarzyszył zabłąkany na ustach uśmiech i błysk na krawędzi źrenic. Zanim jednak postanowił odszukać wygniecionych w śniegu śladów, zabrał z dłoni konesera alkoholi butelkę i opróżnił ją do końca w dwóch łykach, z krótkim toastem "twoje zdrowie" na ustach. - Rekompensata za stratę – wcisnął w dłoń Theo ostatniego, zapalonego już skręta, kiedy rozstał butelkę ze swoim palcami i z tego powodu szkło wylądowało w śnieżnej zaspie. Blask światła, spływający z jego dłoni, ujawnił przed nim ślad łap. Podążył za nim, gestem zachęcając Theo, by dołączył do poszukiwań. Dreszcz egzystencji przebiegł wzdłuż linii kręgosłupa, gdy między drzewami pojawił się prześwit. Serce zabiło mocniej w piersi, a puls przyśpieszył. Cecil, pod wpływem obecnego przy nim entuzjazmu, miał wrażenie, że zaraz zdemaskują największą tajemnice wszechświata. Imadło rozczarowania pięścią zacisnęło się na jego żołądku, kiedy prawda okazała się bardziej prowizoryczna niż mógłby choćby przypuszczać. Barghest zaprowadził ich do miejsca, które było początkiem ich wędrówki - stacji benzynowej majaczącej w oparach mlecznej mgły po drugiej strony jezdni. Jakby chciał ich ustrzec przed niebezpieczeństwem czającym się w mroku lasu. Zmarszczka rozczarowania przecięła czoło Fogarty’ego. - Przechytrzył nas – oświadczył, naburmuszony, ale teraz nie miał pewności, czy ślady, za którymi podążał należały do cerbera, czy pozostawili je oni sami. Obie opcja były równie prawdopodobne. rzut na Leviorę zwieńczony powodzeniem rzut na tropienie zt x2? <3 |
Wiek : 23
Odmienność : Cień
Miejsce zamieszkania : Deadberry
Zawód : ilustrator